Zagubieni w czasie tom 1 - Marek Droździewicz  - ebook

Zagubieni w czasie tom 1 ebook

Droździewicz Marek

4,0

Opis

Początek XXI wieku. Planetoida Apophis przelatując blisko Ziemi uderza w potężną stację kosmiczną. Naukowcy z przerażeniem odkrywają, ze jej trajektoria lotu uległa zmianie. Znalazła się na kursie kolizyjnym z niebieską planetą. Aby uchronić gatunek ludzki przed całkowitą zagładą wprowadzono w życie trzy niezależne plany. Jednym z nich był skok w czasie. Śmiałkowie, którzy tego dokonają mają zapobiec budowie nieszczęsnej stacji kosmicznej. Eksperyment się nie udaje. W wyniku sabotażu grupa ludzi przenosi się w zupełnie inne miejsce. Nie wiedzą gdzie są, a co gorsza nie wiedzą też w jakim kontinuum czasowym się znajdują. Czy uda im się wypełnić misję? Z jakimi przeciwnościami losu będą musieli się zmierzyć? I co najważniejsze, ilu z nich przeżyje to wyzwanie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 636

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (21 ocen)
9
5
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
markol

Z braku laku…

Jeśli przyjąć że w całym wszechświecie wodór znajduje się tylko w wodzie na naszej planecie ... SCi-Fi beż pierwszej bez sladu Sci to jest ta książka
00

Popularność




Marek Droździewicz

Zagubieni w czasie

Część pierwsza

Jamesowi Alanowi Shermanowi.

Rozdział 1

Obudził mnie dźwięk alarmu. Nie spiesząc się, włożyłem mundur, przetarłem rękawem kurtki czarne, wysokie za kostki, podbite metalowymi blaszkami trapery, w które wpuszczone były nogawki szerokich wojskowych spodni. Nic to jednak nie dało, buty wciąż nie odbijały światła tak, jak bym sobie tego życzył. Zresztą nie miało to chyba znaczenia, wszyscy żołnierze w tej elitarnej jednostce mieli takie same i nikomu nie udało się wydobyć z nich tego błysku, który dają wypastowane buty oficerskie. Elitarna jednostka. Najlepsi z najlepszych. Setka wyselekcjonowanych mężczyzn i kobiet ściągnięta w jedno miejsce. W jakim celu? Nikt z nas tego nie wiedział. Co prawda krążyły między nami różne pogłoski, ale było ich tak dużo, że trudno było wyłowić z nich coś sensownego. Alarm wreszcie ucichł. Z głośnika zawieszonego pod sufitem rozległ się komunikat: „Godzina siódma piętnaście, odprawa w sali treningowej, obecność wszystkich obowiązkowa”. Spojrzałem na zegarek, miałem jeszcze sporo czasu. Zapaliłem papierosa mimo zakazu palenia na terenie całej jednostki. Potrzebowałem nikotyny, zawsze jej potrzebowałem, gdy czułem się niepewnie, działała na mnie uspokajająco i relaksująco. Było to zjawisko o tyle dziwne, że nie byłem nałogowym palaczem i mój organizm nie był od niej uzależniony. Zaciągnąłem się aromatycznym dymem, zamknąłem oczy i popadłem w zadumę. Jeszcze tydzień temu byłem w Abu Zabi, gdzie z wizytą przebywał minister obrony narodowej Conrad Merckish. Byłem drugim strzelcem w 3. Korpusie Snajperów Pustynnych, w związku z czym dostałem przydział do jednostki chroniącej ministra na terenie ZEA. Razem ze mną pojechał tam mój obserwator, moja druga połowa, Rony McGwidish. Sympatyczny chłopak o irlandzkich korzeniach, z rudymi, krótko obciętymi włosami i pokrytą piegami twarzą. Z niesamowitym zmysłem orientacyjnym i sokolim okiem był wymarzonym partnerem. Wspólnie przeszliśmy przez piekło Afganistanu, Iraku i przetrwaliśmy rewolucję w Somalii. Mieliśmy na swoim koncie szesnaście potwierdzonych likwidacji snajperów przeciwnika, co było w większości przypadków zasługą Roniego i jego genialnego wzroku; ja w życiu bym ich nie wypatrzył. Z tego też powodu byłem bardzo zdziwiony, gdy dostałem przydział do elitarnej jednostki bez McGwidisha, bo czymże jest snajper bez swojego obserwatora, jak nie ślepcem błądzącym po nieznanym terenie? Zgasiłem papierosa, tym razem niepokój pozostał. Coś mi mówiło, że powód, dla którego się tu wszyscy znaleźliśmy, jest zgoła inny, niż nam się wydawało. Wyszedłem na korytarz. Już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że zarówno on, jak i cały kompleks, w którym się znajdowaliśmy, został niedawno oddany do użytku. Surowe ściany z grubego betonu, podwieszone rury wentylacyjne pod sufitem, wiązki kabli na ścianach i brak jakichkolwiek ozdób czy wykończeń sugerowały, że znajdujemy się w pomieszczeniach, które powstały z myślą, aby oprzeć się niejednemu atakowi ze strony człowieka i natury. Baza została usytuowana wewnątrz góry, dlatego nigdzie nie było okien. Jako rekruci mogliśmy poruszać się po kilku sektorach mieszkalnych. Mieliśmy dostęp do stołówki, sali telewizyjnej z ogromną plazmą wiszącą na szarej betonowej ścianie oraz sali treningowej, w której miała się odbyć dzisiejsza odprawa. Miał to być pierwszy apel od momentu, kiedy się tutaj znaleźliśmy. Ruszyłem korytarzem za innymi rekrutami. Wszyscy szli w ciszy, zamyśleni, niepewni tego, co się za chwilę wydarzy. Sala do ćwiczeń była całkiem spora, wyglądem przypominała halę sportową. Drewniany skrzypiący parkiet pomalowano zieloną farbą wzbogaconą drobinkami czarnej gumy, ściany zaś wyłożono płytami pochłaniającymi dźwięk. Kilkanaście zamontowanych w suficie lamp HQI rzucało trupio blade światło na zgromadzonych w środku żołnierzy. Każdy z nas miał swój numer, taki sam numer naklejono na parkiecie. Pięć rzędów po dwadzieścia liczb. Moja znajdowała się mniej więcej w środku i była to liczba pięćdziesiąt osiem. Nikt z nas nie znał nazwisk innych żołnierzy, nie znał ich stopni, jednostek, z których pochodzili, nie wolno nam było o tym rozmawiać. Tutaj byliśmy tylko numerami. Z głośników dobiegł komunikat: „Proszę zająć swoje miejsca”. Wszyscy stanęli na przyporządkowanej liczbie. Zapadła cisza. Setka kobiet i mężczyzn patrzyła na siebie z ciekawością, ale też z niepokojem. Światła przygasły, staliśmy praktycznie w ciemnościach. Wtem powoli rozsunęły się drzwi i zalała nas smuga światła. Po kilku sekundach drzwi się zamknęły i ponownie ogarnęła nas czarna nicość. Przez tę krótką chwilę zauważyłem, że do hali treningowej wjechało coś dziwnego – niewielka prostokątna skrzynka z wysięgnikiem, na którego końcu wisiała srebrzysta kula. Staliśmy w milczeniu. Narastający warkot zaczął wzbudzać we mnie niepokój. To coś zbliżało się do nas powoli. Gdy w końcu stanęło, zapadała głucha cisza. Z głośników rozległ się komunikat: „Zamknąć oczy i skierować twarze w sufit”. Posłusznie wykonałem polecenie. Nic się nie działo. Po chwili, mimo zamkniętych powiek, poczułem na twarzy mocny snop światła. Nie było to zwykłe światło z reflektora, raczej skumulowane wiązki promieni laserowych, które penetrowały moje ciało z góry do dołu. Trwało to zaledwie kilka sekund, później znowu zapadła ciemność. Przez kilka następnych minut słychać było tylko nasze płytkie oddechy, aż wreszcie rozległ się znajomy warkot. Maszyna chyba opuszczała halę. „Można opuścić głowy i otworzyć oczy” – zagrzmiał kolejny komunikat. Światła powoli rozpraszały ciemności. Staliśmy na swoich miejscach, na naszych twarzach malowało się zdziwienie. Czegoś takiego, co spotkało nas przed chwilą, nikt się chyba nie spodziewał. Kolejny komunikat był jeszcze dziwniejszy: „Numery czternaście, siedemnaście, dwadzieścia trzy, czterdzieści jeden, pięćdziesiąt osiem, siedemdziesiąt siedem i siedemdziesiąt osiem zostają na miejscach. Pozostali proszeni są o powrót do kwater, tam otrzymają kolejne instrukcje. Dziękujemy za współpracę. Przypominam o zachowaniu tajemnicy wojskowej. Wszystko, co tu widzieliście, jest ściśle tajne, jakiekolwiek naruszenie tajemnicy wojskowej będzie karane”. Po chwili zostaliśmy sami. Siedem wybranych osób: jedna kobieta i sześciu mężczyzn. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Kobieta była bardzo wysoka. Krótko obcięte ciemne włosy kontrastowały z bardzo bladą twarzą. Szczupła, długonoga, bardziej przypominała wysuszoną modelkę niż zawodowego żołnierza. Mężczyźni wyglądali, jakby wyszli z łona jednej kobiety. Mieli kwadratowe twarze, sylwetki przypominały atletów z rozkładówek czasopism kulturystycznych. Z ich twarzy biła pewność siebie, której na próżno było szukać u mnie. I w końcu ja, najniższy, nie tak dobrze zbudowany i – co najważniejsze – nie taki młody jak pozostali. Stuknęło mi już czterdzieści wiosen, podczas gdy pozostała szóstka żołnierzy nie miała więcej niż dwadzieścia pięć lat. Drzwi automatyczne rozsunęły się po raz kolejny, do hali wszedł niski mężczyzna w białym fartuchu w towarzystwie dwóch uzbrojonych żandarmów.

– Witam – powiedział ciepłym głosem. – Nazywam się Ehrenbaum. Jestem pracownikiem cywilnym tej placówki, mam tytuł profesora i tak proszę się do mnie zwracać – dodał, gładząc czuprynę siwych, skołtunionych włosów. – Proszę za mną.

Nie czekając na naszą reakcję, odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Nie mając innego wyjścia, podążyliśmy za nim w milczeniu. Ehrenbaum parł do przodu, mijając kolejne korytarze. Nie odwracał się, żeby sprawdzić, czy idziemy za nim, wydawało się, że nie wyobrażał sobie, aby było inaczej. Zastanawiałem się, co by się stało, gdybyśmy zostali w hali. Czy żandarmi, którzy gdzieś tam z tyłu zamykali nasz pochód, zmusiliby nas do pójścia za profesorem? W końcu zatrzymaliśmy się. Ehrenbaum wyciągnął kartę magnetyczną. Pewnym, wyćwiczonym ruchem przeciągnął nią po czytniku umieszczonym mniej więcej na wysokości naszych twarzy i stała się rzecz niesłychana. Ściana, przed którą staliśmy, schowała się w suficie. Naszym oczom ukazało się kwadratowe pomieszczenie wykończone satynowymi, ryflowanymi blachami. Na jednej ze ścian, między rzędem świecących na biało przycisków, przymocowany był kolejny czytnik kart magnetycznych. W każdym z rogów zamontowano kamery. Ehrenbaum podszedł do jednej z nich, urządzenie drgnęło, zamruczało i wypuściło wiązkę promieni prosto w twarz uczonego. „Skanowanie zakończone” – poinformował kobiecy głos wydobywający się nie wiadomo skąd. – „Czytnik odblokowany” – dodał ten sam głos. W tym momencie jeden z przycisków na bocznej ścianie zaświecił się na zielono.

– Zapraszam do środka. – Profesor skinął w naszym kierunku. – Śmiało, zmieścimy się tu wszyscy – dodał, uśmiechając się.

Ruszyłem pierwszy, reszta podążyła za mną. Ehrenbaum tym razem przyłożył kartę do czytnika, zielona lampka zmieniła kolor na czerwony, drzwi zasunęły się bezszelestnie i pomieszczenie runęło w dół.

To przecież winda – pomyślałem – i to całkiem szybka. W uszach czułem narastający ból, otworzyłem usta, żeby wyrównać ciśnienie, po chwili winda zatrzymała się gwałtownie. Spojrzałem na profesora. Szaleńcza jazda nie zrobiła na nim żadnego wrażenia, spoglądał na nas z uśmiechem i politowaniem.

– Jesteśmy prawie na miejscu – stwierdził przyłożywszy kartę po raz kolejny do czytnika. Lampka zamigotała na zielono i drzwi się otworzyły. Zalał nas strumień jasnego światła. Profesor wyszedł na korytarz, tym razem się odwrócił i powiedział: – Zaraz się wszystkiego dowiecie, chodźmy.

Tutaj również czekało na nas dwóch żandarmów. Ubrani w białe uniformy, na których nie było żadnych oznaczeń świadczących o przynależności do jakiejkolwiek jednostki, nie mieli też naszywek ze stopniami wojskowymi, a broń, którą trzymali w rękach, nie przypominała niczego, co do tej pory widziałem. Napędzani ciekawością ruszyliśmy żwawo za Ehrenbaumem. Korytarze, w przeciwieństwie do tych na górze, pomalowano na biało, nigdzie nie było widać kabli i rur, panowała w nich grobowa cisza. Na gumowanej podłodze naklejono dwa równoległe żółte pasy. Mijane metalowe drzwi nie miały klamek, we wszystkich na środku zamocowano czytnik, znad którego spoglądało na nas ciekawskie oko kamery. Profesor w końcu się zatrzymał. Aktywował czytnik, drzwi się otworzyły i gestem zaprosił nas do środka. Pomieszczenie było ogromne. Od razu zorientowałem się, że to laboratorium badawcze. Na jego środku ustawiono przedziwną konstrukcję. Przypominała gigantyczną pajęczynę utkaną wewnątrz stalowej ramy, do której przymocowano kilkadziesiąt przekaźników. Wiązki kabli, które z nich wychodziły, biegły do sześciu srebrnych cylindrów wielkości miny okrętowej z poprzedniego wieku. Każdy z nich zawieszono wewnątrz szklanej kuli zanurzonej w kadzi wypełnionej czarnym, tłustym, bulgoczącym płynem. Na wszystkie wiązki kabli nanizano niklowane pierścienie. W centralnej części pajęczyny znajdował się podest, do którego został przymocowany przezroczysty sarkofag. Po obu stronach stalowej ramy wisiały ogromne ekrany OLED, na obu migał napis: SYSTEM AKTYWACJI – PROCEDURA STARTOWA DOSTĘPNA. W pomieszczeniu znajdowało się około dwudziestu osób. Część z nich, ubrana tak jak Ehrenbaum, siedziała przed ekranami komputerów. Nie zwracając uwagi na nasze przybycie, zawzięcie stukali w klawisze projekcyjnych klawiatur, przesuwali wirtualne obrazy, wykonując dziwne ruchy rękami. Na podeście stali dwaj mężczyźni, którzy za pomocą elektromagnetycznych spawarek łączyli ze sobą ostatnie nitki pajęczyny. Łuk spawający miał bladoniebieską poświatę, w momencie połączenia spawanych części zmieniał kolor na żółty, by za chwilę zrobić się znowu bladoniebieski. Zadaniem drugiej osoby było w tej krótkiej chwili zamknąć żółty łuk w kuli pola magnetycznego. Wtedy połączenie było najbardziej wytrzymałe, praktycznie niezniszczalne. W wieku siedemnastu lat dostałem od ojca chrzestnego pierwszy samochód, był to plymouth GTX z 1970 roku. Staruszek był w stanie agonalnym, ale za pomocą takiej samej spawarki poskładałem go do kupy. Dziś co prawda już nie jeździ, ale dalej prezentuje się całkiem nieźle, jak na swoje siedemdziesiąt parę lat. Przed podestem stało łóżko szpitalne otoczone skomplikowaną aparaturą medyczną. Niski tęgi mężczyzna w zielonym fartuchu i takim samym czepku na głowie żywo dyskutował z kobietą, która próbowała skalibrować czytnik biometryczny. Pozostali dwaj, ubrani jak dyskutująca para, przyglądali się w milczeniu pracy spawaczy. Po prawej stronie wybudowano podwyższenie. Stała na nim ściana dziwnych, błyskających różnymi kolorami urządzeń. Przed nimi umieszczono wielki półokrągły stół, na którym wyświetlane były trójwymiarowe hologramy. Przy nim siedziały trzy osoby – dwie w mundurach służb specjalnych i jedna w czarnym garniturze z muszką tego samego koloru, zawiązaną na kołnierzyku śnieżnobiałej koszuli. Na nasz widok mundurowi poderwali się z miejsc. Człowiek w garniturze również się podniósł. Gestem ręki nakazał żołnierzom wrócić do swoich obowiązków i skinął w kierunku profesora. Był mężczyzną w podeszłym wieku, miał krótkie siwe włosy, ogorzałą, pokrytą zmarszczkami twarz z zapadniętym lewym policzkiem, dolna warga po zdeformowanej stronie wisiała, odsłaniając zdumiewająco białe zęby, podbródek był wysunięty do przodu, co razem z ogromną muszką stanowiło dość zabawne zestawienie. Mężczyzna zszedł z podestu i w geście powitania wyciągnął rękę w naszym kierunku.

– Nazywam się John Gasty, jestem specgenerałem w stanie spoczynku, to znaczy teraz już w służbie czynnej, przynajmniej przez jakiś czas – poprawił się. Uścisk jego dłoni mimo kościstych palców był mocny i pewny. Przywitał się ze wszystkimi.

– Tylko ta siódemka spełnia kryterium? – zwrócił się z pytaniem do profesora, który skinął twierdząco głową.

– Siedmiu na stu? – Pytająco spoglądał w stronę Ehrenbauma. Głos miał chropowaty, niewyraźny. Słychać było, że defekt twarzy ma wpływ na jego sposób mówienia. Profesor rozłożył bezradnie ręce.– Nanonity, jak widać, są wybredne, ale to i tak więcej niż potrzebujemy.

Nanonity? Popatrzyliśmy na siebie z przerażeniem. Wojsko z nimi eksperymentowało już od ponad dziesięciu lat, mimo wielu prób nigdy nie udało się połączyć ludzkiego organizmu z tymi małymi cyborgami. To znaczy udawało się, ale jeszcze żaden człowiek tego nie przeżył.

John Gasty zwrócił się teraz do nas.

– Moi drodzy, oczywiście jeżeli pozwolicie, żebym tak się do was zwracał. Trzy dni temu bez waszej wiedzy i zgody zostały wam wstrzyknięte nanonity nowej generacji. Zdaję sobie sprawę z tego, że postąpiliśmy nieelegancko i nieetycznie, ale wierzcie mi, nie mieliśmy specjalnie wielkiego wyboru, i o tym przekonacie się niebawem.

– Ale gdyby coś… – zaczął jeden z żołnierzy, jednak Gasty przerwał mu brutalnie: – Proszę mi nie przerywać, młody człowieku. – Nanonity w formie, którą nosicie w sobie, są całkowicie bezpieczne i nieszkodliwe dla zdrowia – dodał już spokojnym głosem – Dobę temu połączyły się z waszymi limfocytami, i jeżeli nie zostaną aktywowane, po dwóch tygodniach rozpuszczą się we krwi i zostaną wydalone razem z moczem z waszego organizmu. Poprawność połączenia potwierdził robot X-7. To ten, z którym spotkaliście się w sali treningowej.

– Ale jak? – wyrwało się mi.

– Robot X-7 przeprowadził skanowanie komórek krwi za pomocą metody laserowej interferencji – kontynuował Gasty. – A tak bardziej zrozumiale... – zrobił przerwę – wasze twarze pod wpływem promieni świeciły na zielono, pozostali byli różowi jak pupcia niemowlaka – zażartował, próbując zmusić do uśmiechu zdeformowaną połowę twarzy.

– Do czego jesteśmy wam potrzebni? – zapytała nieśmiało brunetka.

– Wszystkiego dowiecie się w swoim czasie – odparł specgenerał. Potarł zapadły policzek. – Profesorze, proszę kontynuować – dodał cicho i nie śpiesząc się, wrócił na podest.

Ehrenbaum wskazał na gigantyczną pajęczynę.

– To jest aktywator nanonitów – wyjaśnił. – Każdy z was za chwilę przejdzie procedurę aktywacyjną, która jest hmm… – zamyślił się, zastanawiając się, jakiego słowa użyć – lekko nieprzyjemna – dokończył. – Zanim do niej przystąpimy, doktor Kenish – wskazał na niskiego grubaska – poda wam środek znieczulający.

– Doktorze, czy możemy rozpocząć – zwrócił się w stronę Kenisha.

– Oczywiście, oczywiście... – zamruczał lekarz. – Proszę po kolei podchodzić, panie jak zawsze mają pierwszeństwo. – Uśmiechnął się w stronę wysokiej brunetki.

Gdy nadeszła moja kolej, zawahałem się. Nie przepadałem za zastrzykami. Zauważyła to asystentka doktora, uśmiechnęła się słodko – taki duży, a boi się igiełki – puściła do mnie oko, przyłożyła pistolet z preparatem do szyi i nacisnęła spust. Poczułem ukłucie i ciepło, które zaczęło się rozprzestrzeniać po moim organizmie.

– Zdecydowanie to chyba nie jest środek przeciwbólowy – pomyślałem.

Z każdą sekundą moje ciało robiło się coraz bardziej obce, traciłem czucie w stopach i dłoniach. Po chwili nie czułem już nic. Zastanawiałem się, jakim cudem jeszcze stoję. Nagle wszystko wróciło do normy, odzyskałem władzę nad swoimi członkami, wypuściłem z ulgą powietrze z płuc.

– Niezły odjazd, co? – Asystentka po raz kolejny łobuzersko mrugnęła okiem.

– Niezły – odparłem drżącym głosem. Spojrzałem z przerażeniem na gigantyczną maszynę. „Co oni ze mną robią?”, przemknęło mi przez głowę. Miałem w sobie miliony małych robotów, teraz naszprycowali mnie chemikaliami. Aż strach pomyśleć, co jeszcze będą chcieli zrobić. Coraz mniej mi się to podobało, nie tak wyobrażałem sobie służbę w jednostce elitarnej. Nie miałem już jednak wyboru, nie mogłem się teraz wycofać. Nie pozwoliliby mi na to. Po szczepieniu wszystkich nas prześwietlono skanerem biometrycznym, sprawdzono odruchy bezwarunkowe i zmierzono ciśnienie.

– Jak się mają nasi bohaterowie? – zapytał profesor Kenisha.

– Odczyty w normie, są do pana dyspozycji. – Doktor ukłonił się w stronę Ehrenbauma. Profesor spojrzał w naszym kierunku.

– Poproszę numer czternaście, aby udał się razem ze mną na podest – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Wytypowany mężczyzna niepewnym krokiem podążył za Ehrenbaumem. Czekało na nich dwóch techników. Sarkofag został otwarty, w jego wnętrzu umieszczono elektrody, które zostały połączone z pajęczą siecią. Żołnierza zapakowano do środka. Technicy podpięli pozostałe elektrody do jego skroni i nadgarstków. Zamknęli wieko i kciukiem uniesionym w górę potwierdzili zakończenie procedury. Profesor pytająco spojrzał w kierunku specgenerała – ten skinął głową.

– Zaczynamy – rzucił w stronę mężczyzn siedzących przed komputerami.

Nie śpiesząc się, zszedł z podestu i stanął między nami. Światło przygasło. Na ekranach pojawił się komunikat: AKTYWACJA W TOKU, PRZELICZAM, po chwili wyświetlił się następny: CZAS NAŚWIETLANIA: 45 SEKUND. Szklane kule zaczęły zanurzać się w kadziach. Czarna smolista substancja pokryła się bańkami powietrza. Po chwili nie było już ich widać. AKTYWACJA ROZPOCZĘTA – komendy kolejnego komunikatu pojawiły się na ekranie. Pajęcza sieć rozbłysła krwawym światłem. Z sarkofagu dobiegł krzyk żołnierza, który następnie zamienił się w przeraźliwe wycie. Przestraszony zatkałem uszy dłońmi. Po chwili nastała cisza. AKTYWACJA UKOŃCZONA. Wieko sarkofagu odskoczyło, ukazując nieprzytomnego żołnierza. Kule wynurzyły się z mazi, a srebrne cylindry bezszelestnie wirowały z ogromną prędkością. – Wyciągnijcie go, tylko ostrożnie – Ehrenbaum rozkazał technikom.

Mężczyznę położono na szpitalnym łóżku. Doktor Kenish skanerem biometrycznym sprawdził jego funkcje życiowe.

– Odczyty w porządku, zaraz odzyska przytomność – zameldował.

Tymczasem na ekranach pojawił się kolejny komunikat: SYSTEM AKTYWACJI – PROCEDURA STARTOWA DOSTĘPNA.

Wirujące cylindry zwolniły, by w końcu znieruchomieć wewnątrz szklanych kul, sieć straciła krwawy blask, stawała się martwa. W pomieszczeniu znowu zrobiło się jasno. Spojrzałem na specgenerała. Jego twarz nie wyrażała niczego, była jak woskowa maska, blada i nieruchoma. Totalnie wyzuta z jakichkolwiek emocji. Numer czternaście otworzył oczy, przeraził mnie ich widok. Białka żołnierza stały się czerwone. Gdzieś już takie widziałem. Cofnąłem się pamięcią w lata młodości. Przypomniałem sobie, to było na filmie Blade, przeciwnik głównego bohatera po przemianie w wampira też miał takie oczy. Skończył bardzo źle. A ja jak skończę? – pomyślałem przerażony.

– Jak się czujesz? – zapytał Kenish mężczyznę, świecąc latarką diodową prosto w jego czarną źrenicę.

– Wszystko mnie boli – odparł mrużąc oczy. – I nic nie widzę – dodał cicho.

– To tylko chwilowa ślepota – odpowiedział doktor. – Jutro będziesz widział jak nowo narodzony – pocieszył go. – Nanonity odbudują nerwy wzrokowe, teraz potrzebujesz snu.

Asystentka nałożyła czarną opaskę na powieki żołnierza, po czym zaaplikowała mu środek nasenny. Żandarmi, którzy zjawili się niczym duchy na uroczysku, usadowili na wózku powoli tracącego świadomość mężczyznę i w ciszy opuścili pomieszczenie.

– Numer siedemnaście, proszę za mną – poprosił profesor.

Stojący obok mnie mężczyzna drgnął, chciał coś powiedzieć, ale Ehrenbaum położył mu z czułością rękę na ramieniu.

– Za chwilę będzie po wszystkim, nie bój się – wyszeptał.

Żołnierz jak zahipnotyzowany ruszył razem z profesorem w kierunku pajęczej sieci. Tym razem krzyki trwały bardzo krótko. Numer siedemnaście stracił przytomność po kilku sekundach od momentu aktywacji.

„Miał szczęście” – pomyślałem z zazdrością.

Gdy odzyskał przytomność, okazało się, że jego białka również zrobiły się czerwone. W odróżnieniu od poprzednika widział, ale miał kłopoty z mówieniem. Doktor Kenish zapewnił go, że jutro wszystko wróci do normy. Tak jak poprzednik, z czarną opaską na oczach został wywieziony przez żandarmów do swojej kwatery. Osobnicy z numerami dwadzieścia trzy i czterdzieści jeden bardzo dobrze znieśli pobyt w sarkofagu. Nie krzyczeli zbyt długo i dosyć szybko doszli do siebie. Brunetka, z wyjątkiem czerwonych oczu, nie miała żadnych skutków ubocznych aktywacji, mężczyzna natomiast skarżył się na mdłości i ból w dole brzucha. Po otrzymaniu środków nasennych, tak jak ich poprzednicy, pod opieką żołnierzy zostali wyekspediowani do swoich pokoi. Ehrenbaum wyczytał kolejny numer – pięćdziesiąt osiem – coś we mnie drgnęło, nadeszła moja kolej. Byłem przerażony, serce waliło mi jak oszalałe, nerwowo zaciskałem i rozprostowywałem palce. Poczułem strużkę potu spływającą po moim karku. Nie bałem się śmierci, wiele już w swoim życiu przeszedłem. Dwukrotnie byłem ranny, sam pozbawiłem życia kilkanaście osób, non stop ocierałem się o śmierć. Jednak teraz nogi uginały się pode mną ze strachu przed nieznanym. W końcu ruszyłem za wyraźnie zniecierpliwionym profesorem. Powłócząc stopami, doczłapałem do podestu. Uśmiechnięta asystentka doktora posłała mi gorącego całusa. Odwróciłem wzrok, nie chciałem, żeby zobaczyła, jak bardzo się boję. Otwarty sarkofag czekał na mnie. Technicy pomogli mi wejść do środka. Oparłem się plecami o szklane wnętrze, rozłożyłem szeroko nogi na tyle, na ile pozwalały mi jego boczne ścianki. Poczułem lekkie ukłucia na skroniach i nadgarstkach – elektrody znalazły się na swoich miejscach. Wieko sarkofagu cicho opadło. Jakby z oddali doleciał do mnie głos Ehrenbauma: – Gotowe, rozpoczynać procedurę. Zamknąłem oczy. Nie będę krzyczał, postanowiłem. Po chwili rozleciałem się na miliard kawałków. Spadła ma mnie ściana bólu. Każda komórka mojego ciała porażona niewidzialnym ładunkiem kurczyła się, pochłaniając przeszywającą ją energię. Zakończenia nerwów eksplodowały. Łzy wytrysnęły spod zaciśniętych powiek. Otworzyłem usta, próbowałem krzyczeć – nic z tego. Płuca odmówiły posłuszeństwa, przepona opadła, nie miałem czym napędzić strun głosowych. Wielkie stalowe imadło sukcesywnie zgniatało czaszkę. Kolejna fala energii uderzyła z jeszcze większą mocą. Odpłynąłem. Byłem na statku, szesnastowiecznej galerze, która znalazła się w samym środku bitwy morskiej. Walczyliśmy z okrętem flagowym flotylli przeciwnika. Byliśmy ustawieni bakburtą w jego stronę. Nasi kanonierzy ładowali działa najszybciej, jak mogli. Co chwilę chmura dymu przesłaniała naszą burtę, wystrzeliwane kule wzbijały słupy wody blisko nieprzyjaciela, nie robiąc mu żadnej krzywdy. Ten, nie zważając na ostrzał, pędził w naszym kierunku. Na jego pokładzie trwały przygotowania do abordażu. Oparłem muszkiet o skrzynie z linami, wyciągnąłem z kamizelki ołowianą kulę i prochownicę, załadowałem pocisk do lufy, panewkę zasypałem prochem, podniosłem muszkiet i oparłem broń o drewniany reling. Wycelowałem i czekałem. Sylwetka galeonu przeciwnika rosła w oczach, za chwilę znajdzie się w zasięgu strzału naszych arkebuzów i pistoletów. Wiedziałem, że jeżeli artylerzystom nie uda się go zatrzymać, nie mamy szansy w walce wręcz. Oni też o tym wiedzieli. Salwa padała za salwą, pociski wciąż jednak omijały wrogą jednostkę. Okręt był już na tyle blisko, że widziałem wykrzywione ze złości twarze przeciwników. Wymachiwali szablami, paskudnie przy tym przeklinając. Wystrzeliłem. Głowa jednego z marynarzy rozprysła się niczym melon zmiażdżony na kowadle przez spadający dziesięciokilogramowy młot. Oparłem się o burtę. Zrozumiałem, że nie zdążę już oddać drugiego strzału. Czekałem na uderzenie. Galeon przeciwnika wbił się w nas z potworną siłą. Przeleciałem przez cały pokład i uderzyłem o przeciwną burtę. Leżałem zamroczony, jeden z oficerów zaczął bić mnie po twarzy.

– Obudź się, wstawaj! – wrzeszczał wściekły. Nie miałem siły otworzyć oczu. – Wstawaj, wstawaj! – krzyczał już jakby łagodniej. Uderzenia też nie były już tak mocne. – No dalej, pobudka. – Tym razem głos był kompletnie inny. – Zmuszając się, uniosłem ważące chyba tonę powieki. Ujrzałem doktora Kenisha, który delikatnie klepał mnie po policzkach.

– Witamy z powrotem. – Uśmiechnął się. – Jak się czujesz żołnierzu? – zapytał z troską.

Dotknąłem oczu.

– Jakie są? – To było pierwsze pytanie, które zrodziło się w mojej głowie.

– Takie jak u wszystkich – odparł, przyglądając mi się uważnie.

– U wszystkich, którzy przeżyli aktywację – dokończył.

„Czerwone. Mam czerwone oczy”, pomyślałem przestraszony. Spróbowałem podnieść się i z przerażeniem odkryłem, że nie mam czucia w nogach.

– Nogi – wymamrotałem. – Nie czuję nóg – dodałem zrozpaczony.

Asystentka doktora Kenisha pogłaskała mnie po twarzy.

– Nic ci nie będzie, twoja aktywacja trwała prawie trzy minuty – powiedziała, gładząc mnie po policzku. – Jesteś rekordzistą – dodała.

Spojrzałem pytająco na lekarza.

– Jest pan fenomenem – odparł – i jedynym, który przeżył ponad trzy minuty w sarkofagu. – Poklepał mnie po ramieniu. – Skaner biometryczny nie znalazł żadnych deformacji, czucie w nogach odzyskasz niebawem. Jutro poczujesz się jak nowo narodzony. Nanonity odtworzą nieaktywne połączenia nerwowe, będziesz szybszy i mocniejszy niż kiedykolwiek wcześniej – dokończył.

– Musimy się pośpieszyć, za chwilę będziemy mieć kolejnego pacjenta – zwrócił się do asystentki, spoglądając w stronę sarkofagu. – Jego aktywacja za chwilę powinna się zakończyć.

Opadłem na łóżko. Dopiero teraz poczułem, że moje oczy dziwnie pulsują. Zamknąłem powieki, pulsowanie ustało. Otworzyłem je i od razu wróciło. Zauważyłem, że mimo przygaszonego światła widziałem wszystko dokładnie. Jak w dzień. W dodatku bardzo słoneczny dzień. Asystentka doktora nachyliła się nade mną. Nałożyła mi czarna opaskę na twarz, po chwili poczułem ukłucie na szyi.

– Już po wszystkim – wyszeptała. – Słodkich snów, mój przystojniaku.

Ktoś złapał mnie pod pachy, pewnym ruchem uniósł w górę, i następnie posadził na miękkim fotelu. Nagle rozległ się przeraźliwy sygnał alarmu. Usłyszałem tupot i krzyki. Zerwałem opaskę z oczu. Lampy awaryjne w pomieszczeniu migały na pomarańczowo, na ekranach pojawił się komunikat: AWARIA RDZENIA NUMER 4 – PROCEDURA AKTYWACJI POZA PROGRAMEM. Profesor Ehrenbaum wbiegł na podest. Razem z technikami próbowali otworzyć sarkofag. Specgenerał obsługiwał holograficzny kontroler zasilania, przemieszczał kwadraty oraz bloki tworząc nowe linie połączeń, próbując prawdopodobnie wyłączyć urządzenie. Pajęczyna świeciła krwawym światłem, wysyłając przy tym ogromne ilości energii do sarkofagu. W jednej z kadzi maź zaczęła intensywnie parować, na jej powierzchni tworzyły się ogromne pęcherze powietrzne. Rosły do momentu, aż błona zamykająca gorącą, białą parę pękała, opryskując wszystko wokół czarną substancją. John Gasty skinął na siedzących obok żołnierzy.

– Musimy wyłączyć ją ręcznie, inaczej rdzeń eksploduje – powiedział spokojnie, jakby nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.

Technicy przy komputerach wpadli w panikę, ich krzyki mieszały się z poleceniami Ehrenbauma, który próbował zapanować nad chaosem. Dwaj umundurowani żołnierze rzucili się w kierunku uszkodzonego cylindra. Zaczęli ciągnąć za wiązki kabli, starając się wydobyć szklaną kulę z kadzi. Nie mogło im się udać, cylinder był ogromny i ciężki. Specgenerał widząc, że sytuacja staje się dramatyczna, wyciągnął z kieszeni marynarki niewielki nadajnik.

– Odsuńcie się! – krzyknął, po czym nacisnął przycisk w nadajniku.

Niklowe pierścienie na wiązkach kabli mignęły czerwonym światłem. Cylindry opadły do kadzi, razem z nimi przecięte z chirurgiczną precyzją przewody. Na ekranach pojawił się komunikach: SYSTEM AKTYWACJI – WYŁĄCZONY. Pajęczyna przestała świecić, światła rozbłysły i w pomieszczeniu zrobiło się jasno. Czarna maź w kadziach powoli przestawała bulgotać. Ehrenbaum z technikami w dalszym ciągu mocowali się z sarkofagiem. Gasty usiadł, ciągle ściskał w ręce nadajnik, jego palec nadal wbijał się w czerwony przycisk. Umundurowani żołnierze wolno podnosili się z podłogi, poplamieni czarną mazią wyglądali jak upiory. W końcu udało się otworzyć sarkofag. Popękane wieko odpadło, ukazując numer siedemdziesiąt siedem, a raczej to, co kiedyś nim było.

– Wyciągnijcie go – polecił Ehrenbaum technikom. – Doktorze – zwrócił się do Kenisha – proszę przygotować aparaturę, mam nadzieję, że jeszcze żyje – dodał zdenerwowany.

Żołnierz został wyciągnięty z sarkofagu. Z daleka widziałem, że z jego twarzą stało się coś dziwnego. Miał zapadnięte policzki, nos dosłownie wyparował, fioletowo-czarne wargi napuchły do niebotycznych rozmiarów, mundur wisiał na nim jak na szmacianej lalce. Położono go łóżku. Asystentka doktora natychmiast rozpoczęła skanowanie biometryczne.

– Minimalne funkcje życiowe, rokowania osiem procent. Nanonity nie zostały aktywowane – zakomunikowała. Doktor Kenish spojrzał w kierunku specgenerała, ten skinął głową.

– Dziesięć miligramów adrenaliny dosercowo – zarządził – glukoza i sól fizjologiczna dożylnie. Przygotować się do transfuzji.

Asystenci szybko wykonali jego polecenia. Po chwili numer siedemdziesiąt osiem został podłączony do aparatury podtrzymującej życie. Transfuzator pompował już świeżą krew, elektroda wbita w mięsień sercowy pobudzała go do skurczów impulsami elektrycznymi. Siedziałem na wózku z rękami zaciśniętymi na obręczach kół. Wydarzenia, których przed chwilą byłem świadkiem zrodziły setki pytań w mojej głowie. Czy to był koniec naszej misji? Co teraz z nami będzie? Myśli stawały się coraz bardziej chaotyczne, prawdopodobnie środek nasenny zaczynał działać. Nagle kolejne nieprzewidziane wydarzenie wyrwało mnie z marazmu. Ostatni czekający na aktywację żołnierz niespodziewanie rzucił się w kierunku żandarmów. Kantem dłoni uderzył stojącego bliżej w krtań. Upadającemu wyrwał z kabury broń i wymierzył we mnie, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Nacisnął spust, kula złotej energii pomknęła w moją stronę, mijając głowę o milimetry i paląc końcówki włosów. Usłyszałem krzyk i drugi żandarm zwalił się na moje pozbawione czucia uda. Swoim ciężarem przewrócił wózek, na którym siedziałem. Upadłem bezwładnie na jeszcze ciepłe, ale już nieruchome ciało. W jego korpusie została wypalona dziura wielkości średniej pizzy, jelita wymieszane z krwią wypływały powoli z jej wnętrza. Próbowałem się podnieść, jednak nogi wciąż odmawiały mi posłuszeństwa.

– Nie wejdę tam! – ryknął oszalały żołnierz w kierunku Ehrenbauma. – Nie zrobicie ze mnie potwora! – wysapał, mierząc w profesora.

Wszyscy zamarli. Specgenerał powoli się podniósł.

– Uspokój się, żołnierzu – powiedział wyjątkowo spokojnie. – Aktywator jest zniszczony, nie zdążymy go już naprawić – dodał, szukając potwierdzenia swoich słów u profesora.

– Odłóż broń, nic ci się nie stanie – zapewnił Ehrenbaum.

O ile podczas awarii był opanowany, to teraz trzęsły mu się ręce. Nie wiedząc, co z nimi zrobić, schował je za siebie. Technicy w dalszym ciągu stali nieruchomo, nie chcieli prowokować szaleńca do strzelaniny.

– Doktor Kenish zaraz się tobą zajmie. Za pomocą jednego zastrzyku usunie nanonity z twojego organizmu – przekonywał.

Żołnierz nie reagował, na jego twarzy w dalszym ciągu malowało się szaleństwo. Ślina spływająca z otwartych ust smętnie zwisała z ogolonego podbródka. Mężczyzna w drżącej ręce trzymał broń, wodził nią od specgenerała do profesora.

– Nie dam się dotknąć! Prędzej was wszystkich pozabijam! – wrzeszczał.

Jeden z techników spanikował. Rzucił się w kierunku kadzi, co nie było dobrym pomysłem. Musiał przebiec około pięciu metrów, aby bezpiecznie za nią się schować. Przebiegł może dwa. Jego głowa przestała istnieć, gdy kula energii pochłonęła ją, zostawiając bezgłowy korpus. Drgające ciało zwaliło się na ziemię. Z kikuta szyi tryskała jasnoczerwona krew, tworząc powiększającą się z każdą chwilą kałużę.

– Ja nie żartuję! – krzyczał desperat.

„Zwariował”, pomyślałem. „Najzwyczajniej w świecie postradał zmysły i wszystkich nas tutaj pozabija”, kołatało w moim umyśle.

Podniosłem powoli głowę. Do boku żandarma, o którego się opierałem, na brązowym, skórzanym uchwycie przytwierdzona była kabura. Wystawała z niej rękojeść broni, pasek zabezpieczający przed wysunięciem był odpięty. Powoli zacząłem przesuwać prawą rękę w jej kierunku.

– Naprawdę was wykończę! – Żołnierz roześmiał się histerycznie. – Może teraz pora na ciebie? – Wskazał na umundurowanego mężczyznę stojącego obok uszkodzonego cylindra.

Nacisnął spust. Kula ognia przeszła przez jego ciało, zatrzymując się dopiero na panelach kontrolnych. Czarny mundur zabarwił się na czerwono, krew tryskała z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą ręka łączyła się z korpusem. Teraz leżała samotnie. Oddzielona od reszty ciała wyglądała jak ręka manekina. Zaciśnięte jeszcze chwilę wcześniej palce powoli się rozprostowywały. Mężczyzna nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na krwawiącą ranę, wybałuszył z oczy po czym cicho jęknął i runął na plecy.

– Przestań! – krzyknęła asystentka Kenisha, powoli przesuwając się w stronę szaleńca.

W prawej ręce, którą chowała za plecami, trzymała usypiacz. Ten sam, którym nie tak dawno wstrzyknęła mi środek usypiający.

„Nie rób tego”, pomyślałem. Moja ręka coraz wolniej sunęła w kierunku kabury, walczyłem z ogarniającą mnie sennością. „Zostań w miejscu”, moje całe ciało bezgłośnie krzyczało w kierunku kobiety.

Ta jednak krok za krokiem zbliżała się do żołnierza, który patrzył na nią z zaciśniętymi ustami. Jego ręka trzymającą pistolet zaczęła opadać. Nagle rozległ się donośny głos Gasty’ego.

– Nie wyjdziesz żywy z tego pomieszczenia – powiedział.

W tej samej chwili asystentka z ogromną dziurą w piersiach została odrzucona do tyłu. Jej twarz z otwartymi oczami, w których nie było już śladu życia, wyrażała zdziwienie. Do końca była przekonana, że uda jej się powstrzymać szaleńca. Żołnierz powoli odwracał się w kierunku specgenerała. Zachowując resztkę świadomości, wyszarpnąłem broń z kabury i strzeliłem. Zanim zapadłem w głęboki sen, zobaczyłem jeszcze, jak kula ognia przecina jego ciało na dwie części. Zanurzyłem się w ciemności.

Trzy dni. Tyle czasu zajęło nam dojście do siebie. A dokładnie nie nam, a nanonitom, które aklimatyzowały się wewnątrz nas, naprawiając uszkodzone nerwy. Po tym okresie byliśmy w pełni sprawni, cała nasza piątka. Numer czternaście: Damian Katz, komandos sił specjalnych marynarki, specjalizował się w broni białej, był też mistrzem pływackim. Koledzy w jednostce nadali mu ksywkę „Rekin”. Nie cierpiał swojego imienia i dlatego prosił, żebyśmy używali jego pseudonimu. Numer siedemnaście, Iggy Stevenson, był radiooperatorem w 28. Skrzydle Bombowym, latał na najnowocześniejszych superbombowcach B-3B. Z głośniczka i kawałka kabla z trymerem umiał zrobić odbiornik radiowy. Bezbłędnie rozpoznawał nieprzyjacielskie komunikaty radiowe, potrafił również pilotować każdą maszynę, byleby miała drążek sterowy i manetki gazu. Jego największym atutem, jak też pewnego rodzaju hobby, było jednak sterowanie dronami bojowymi. Jako jedyny osiągnął w testach dziewięćdziesiąt dziewięć i siedem dziesiątych procent skuteczności w symulatorze operacji wojennych. Chwalił się, że swoją „kuleczką” – jak pieszczotliwie nazywał drona – zniszczył batalion czołgów i stację radarowo-rakietową, sam pozostając niewykryty do końca symulacji. Numer dwadzieścia trzy, Gloria Murdock, analityczka w Departamencie Obrony, ściśle współpracowała z FBI przy rozpracowaniu organizacji terrorystycznej Dzieci Lotosu. Mimo młodego wieku była już jedną z najbardziej nieomylnych konsultantek naszego wywiadu. Nie znosiła mężczyzn. Uważała, że jesteśmy odpowiedzialni za całe zło tego świata. Rob Devish był ostatnim z naszej piątki. Służył w drugim Batalionie Pancernym, był kierowcą-mechanikiem na pokładzie Abramsa M-21. Ten dziewięćdziesięciotonowy potwór stanowił chlubę naszej armii. Jeszcze nikomu nie udało się go zniszczyć w bezpośrednim starciu. Wzbudzał popłoch zarówno wśród syryjskich rebeliantów, jak i koreańskich grup uderzeniowych, używających co prawda już przestarzałych, ale dalej dysponujących niezłą siłą przebicia, prosowieckich T-84. Devish przyznał się, że podczas kampanii w północnej części Aleppo jego Abrams został trafiony kilkanaście razy, z czego tylko jeden pocisk uszkodził mechanizm stabilizacji zawieszenia, co jednak nie przeszkodziło im dotrwać do jej końca. I ja – Mel Wolsky – syn nauczycielki i polskiego emigranta. Ojciec pracował jako technik komputerowy w firmie Dell & Packard, matka uczyła historii w Boston College. Gdy miałem niespełna dwanaście lat, wybraliśmy się do Baltimore, aby zobaczyć „USS Constelation” – ostatni zwodowany w 1854 roku okręt żaglowy USA. Ojciec chciał zrobić pamiątkowe zdjęcie na tle zatoki. Posadził mnie na burcie, cofnął się kilka metrów i próbował ustawić aparat. Matka stała obok niego i machała rękami, robiąc głupie miny. Śmiałem się głośno, byłem bardzo szczęśliwym dzieckiem. Moją radość niespodziewanie zakończyła eksplozja w śródokręciu. Drewniany pokład rozleciał się jak domek z kart, kula ognia pochłonęła moich rodziców, zamieniając ich w kupkę popiołu. Fala uderzeniowa była tak duża, że wyrzuciła mnie daleko w morze, zostawiając na pokładzie moje buty i spodenki. Woda zamortyzowała upadek, miałem szczęście i przeżyłem. Jako jedyny. Zginęło wtedy ponad sto osób. Do zamachu przyznała się islamska grupa terrorystyczna. Wtedy jako sierota postanowiłem pomścić rodziców. Zapisałem się do szkoły wojskowej. Chciałem osobiście wyrównać rachunki, patrzeć, jak na moich oczach umierają potencjalni mordercy mojej rodziny. Mimo szesnastu trafień nie czułem się spełniony.

– Mel, nie śpij – wyrwało mnie z zadumy.

Cała nasza piątka siedziała przy okrągłym stole, graliśmy w pokera. Iggy miał szczęście, zgarnął już wszystkie nasze zapałki.

– Może teraz zagramy w rozbieranego? – zapytał figlarnie.

– Nie ma mowy – odparła Gloria, wstając od stołu. – Poza tym za niecałą godzinę mamy odprawę – dodała, zerkając na zegarek.

Devish zgarnął karty, poskładał je w równy stoisk i wsadził do kieszeni.

– Myślicie, że dziś się dowiemy? – Spojrzał na nas pytająco czerwonymi oczami. Przez te dni zastanawialiśmy się wspólnie, jakie mają plany wobec naszej piątki. To musiało być coś superważnego.

Nanonity, dziwna broń miotająca kulami energii, podziemne laboratorium, zaawansowane technologie, wszystko to nie dawało nam spokoju.

– Kiedyś w końcu będą nam musieli powiedzieć – flegmatycznie spuentował Iggy Katz. – Nie mogą nas tutaj trzymać wiecznie. – Zamyślił się. – A w zasadzie to mogą – dodał.

Miał rację. Nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy. Nie mieliśmy kontaktu ze światem zewnętrznym, nie mogliśmy też opuścić podziemnego laboratorium. W dodatku zabiłem żołnierza, jednego z naszych. Fakt, nie miałem wielkiego wyboru. Gdybym tego nie zrobił, Bóg jeden wie, ile niewinnych ludzi straciłoby życie. Zastanawiało mnie jednak, że nie zostałem przesłuchany, nie miałem postawionych zarzutów, poproszono mnie tylko, abym o tym zdarzeniu z nikim nie rozmawiał. Iggy Katz miał rację, mogą z nami tutaj zrobić, co zechcą. Wróciłem do swojej kwatery. Wypaliłem ostatniego papierosa. W łazience przemyłem twarz zimną wodą i spojrzałem w lustro. Czerwone oczy robiły niesamowite wrażenie. Jednak dzięki nim doskonale widziałem w ciemnościach. Jak kot. Rony McGwidish byłby zazdrosny.

W sali konferencyjnej czekało na nas kilkanaście osób. Wśród nich byli John Gasty i profesor Ehrenbaum. Resztę stanowiła grupa wojskowych, z czego dwóch nosiło rosyjskie mundury. Całości dopełniała czwórka cywili.

– Proszę usiąść – rozpoczął specgenerał, wskazując na przygotowane plastikowe krzesełka. – W związku z tym, że część z was nie bardzo wie, w jakim celu zostaliście tutaj sprowadzeni, rozpocznę mój wykład od początku. Cofnijmy się do roku dwa tysiące czwartego. Wtedy to dziewiętnastego czerwca obserwatorium NASA w Arizonie odkryło planetoidę mającą około czterystu metrów średnicy, której nadano imię Apophis. Na podstawie późniejszych obserwacji określono, że prawdopodobieństwo jej kolizji z Ziemią wynosi około trzech procent. Była to wartość w miarę bezpieczna. W dwa tysiące dwunastym roku, podczas kolejnego przelotu wystrzelono sondę kosmiczną „Don Quijote”, która bezpiecznie wylądowała na planetoidzie, dostarczając w późniejszym czasie danych na temat jej trajektorii lotu. Informacje przekazywane przez sondę pokrywały się z naszymi obliczeniami, aż do pamiętnego trzynastego kwietnia dwa tysiące dwudziestego dziewiątego roku. Wtedy to Apophis zbliżył się na odległość trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów do powierzchni Ziemi. Naukowcy spierali się, czy w przypadku uderzenia w sztucznego satelitę trajektoria planetoidy nie ulegnie zmianie. Oczywiście mieli rację ci, którzy sugerowali, że się zmieni, ale w stopniu tak niewielkim, że nie będzie miał on wpływu na bezpieczeństwo naszej planety. W tym momencie musimy cofnąć się jeszcze dalej, do lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Wtedy to rozpoczyna się wyścig zbrojeń. Ówczesny prezydent USA Ronald Reagan popiera koncepcję „gwiezdnych wojen”, polegającą na niszczeniu lecących pocisków balistycznych za pomocą laserów. W nie miały zostać uzbrojone stacje kosmiczne, których sieć zamierzano umieścić w kosmosie. W wyniku ocieplenia stosunków ze Związkiem Radzieckim projekt porzucono. Jednak nim to się stało, wojsku udało się zbudować jedną, potężną stację kosmiczną, która została opuszczona na początku XXI wieku. Nikt o niej nie pamiętał, aż do feralnego trzynastego kwietnia. Wtedy stanęła na drodze planetoidy. Skutków zderzenia nie potrafiono przewidzieć ze stuprocentową pewnością. Dopiero dwa lata temu dostaliśmy dane z sondy, które wzbudziły przerażenie i panikę w Białym Domu. Zgodnie z nimi Apophis uderzy w Ziemię podczas kolejnego przelotu, który odbędzie się dokładnie za dziewięć miesięcy i dwa dni. – Specgenerał zawiesił głos, sięgnął po wodę, jednym haustem opróżnił połowę szklanki, następnie poprawił muszkę i kontynuował.

– W ramach ochrony Ziemi przed skutkami uderzenia planetoidy powstały przy współpracy Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Izraela, Indii i Federacji Rosyjskiej trzy niezależne zespoły. Pierwszy miał za zadanie zapewnić przetrwanie gatunku ludzkiego na Ziemi. W ciągu dwóch lat głęboko pod powierzchnią zbudowano kilkanaście kompleksów mieszkalnych. Mają one zapewnić schronienie blisko dwudziestotysięcznej populacji przez co najmniej sto pięćdziesiąt lat. Zgromadzono w nich niezbędne dla przyszłych pokoleń nasiona roślin, jak również zabezpieczono w chłodniach zarodki większości zwierząt. Cały dorobek technologiczny i naukowy został zapisany na dyskach optycznych i magnetycznych. Kompleksy w momencie uderzenia planetoidy i przez następne kilka dni będą chronione przez pola siłowe, których zasięg i czas działania ze względu na olbrzymi pobór mocy będą jednak znacząco ograniczone. Do każdej podziemnej arki prowadzą dwie drogi ewakuacyjne, umożliwią one wydostanie się na zewnątrz nowym pokoleniom. – Gasty przerwał, po raz drugi sięgnął po szklankę i opróżnij ją do dna.

– Zespół drugi – zamyślił się przez chwilę – został utworzony w oparciu o teorię, że uderzenie planetoidy będzie miało bardziej katastrofalne skutki, niż zakładaliśmy. Część naukowców jest pewna, że Apophis doprowadzi do zagłady ludzkości. Ci badacze twierdzą też, że życie na powierzchni Ziemi będzie możliwe dopiero po upływie trzech stuleci od katastrofy. Wtedy to dopiero opadną pyły i temperatura podniesie się na tyle, że rośliny będą mogły wegetować samodzielnie. Dlatego postanowiono szukać szans na przetrwanie poza naszą planetą. Dziesięć lat temu rozpoczęto w USA budowę pierwszego statku kosmicznego przeznaczonego do eksploracji kosmosu. Ten ogromny kolos o nazwie Prometeusz miał być samowystarczalnym promem międzygalaktycznym, wysłanym z misją podboju kosmosu przez rasę ludzką. Początkowo planowano, że jego załogę będzie stanowiło czterdzieści rodzin, w sumie około dwustu osób. Dwa lata temu rozpoczęto modernizację Prometeusza, docelowo ma zabrać w przestrzeń kosmiczną ponad czterystu przedstawicieli naszego gatunku. Start zaplanowano za pół roku. Również dwa lata temu rząd Stanów Zjednoczonych udostępnił plany i technologie potrzebne do budowy tego promu kosmicznego innym państwom. Jest szansa, że nasi sojusznicy zdążą i Prometeusz będzie miał towarzystwo w czasie misji ratowania ludzkości – zakończył optymistycznie. Popatrzył w stronę Ehrenbauma.

– Panie profesorze, zapraszam. – Skinął w jego stronę.

– Zespół trzeci ma za zadanie dokonać czegoś absolutnie nieprawdopodobnego – rozpoczął monolog profesor. – Większość osób, która usłyszała o moim pomyśle, stwierdziła, że jestem niespełna rozumu. – Uśmiech zagościł na twarzy Ehrenbauma. – I nie sposób się z nimi w pierwszym momencie nie zgodzić. Ale może zacznę od początku. Jako mały chłopiec uwielbiałem oglądać filmy. Największe wrażenie zrobił na mnie Powrót do przyszłości. Wszyscy moi koledzy chcieli naśladować Marty’ego McFlya, jeździli na deskorolkach, nosili pikowane kamizelki i grali na gitarze. Ja natomiast byłem zafascynowany osobą doktora Emmeta Browna i jego pomysłem podróży w czasie. Z roweru, kilku latarek, kartonu i sznurka zbudowałem w garażu mojego pierwszego Deloriana. Jeździłem nim po ulicach i udawałem, że pędzę z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Trwało to do momentu, aż zostałem potrącony przez buicka sąsiada. Ze złamanymi nogami, żebrami i wstrząśnieniem mózgu wylądowałem w szpitalu. Zakończyło to moją fascynację Delorianem, natomiast podróże w czasie stały się dla mnie celem w życiu. Już w szkole średniej poznałem teorię, że aby cofnąć się w czasie, należy rozpędzić obiekt do prędkości nadświetlnej, co technologicznie jest do dnia dzisiejszego niewykonalne. Nie zniechęciło mnie to jednak. Dostałem się na MIT, gdzie kontynuowałem naukę na wydziale nanotechnologii. Wtedy rozpocząłem badania nad tak zwanymi tunelami czasoprzestrzennymi. Według moich wyliczeń możliwe było otwarcie takiego tunelu między dwoma punktami różniącymi się wszystkimi czterema współrzędnymi. Niestety w tym czasie nie dysponowaliśmy odpowiednimi komputerami i nie mieliśmy źródła energii wystarczającej mocy. Wszystko to się zmieniło kilka lat temu, gdy wynaleziono reaktor fotonowy potrafiący w ciągu milisekundy wyprodukować impuls elektryczny o ogromnej sile. Mieliśmy już zasilanie naszego tunelu, niestety w dalszym ciągu nie potrafiliśmy wyliczyć, gdzie i kiedy będzie możliwe jego otwarcie. Moimi pomysłami zainteresowała się NASA. Nowych pracodawców intrygowały szczególnie tunele zewnętrzne, czyli łączące światy równoległe. Agencja kosmiczna miała dostęp do technologii, o jakich mi się nie śniło. Za pomocą komputerów kwantowych w ciągu pół roku udało się nam uzyskać model stabilnego tunelu wewnętrznego. Na pierwszy eksperyment czekaliśmy kolejne pół roku, ponieważ tyle czasu zajęło przerobienie starego schronu przeciwatomowego, w którym obecnie się znajdujemy. Tunel miał średnicę niewielkiego melona i udało nam się utrzymać go otwartego przez setną część sekundy. Następne próby były coraz bardziej obiecujące. Doszliśmy do jednej sekundy, co spowodowało całkowite wyczerpanie mocy reaktora fotonowego. Zapotrzebowanie na energię było tak ogromne, że postanowiliśmy wyposażyć placówkę w kolejne źródła zasilania. Niestety, nie dostaliśmy środków na pokrycie kosztów budowy. NASA nie była już zainteresowana naszymi badaniami. W tym czasie na potrzeby wojska stworzyliśmy stabilną wersję nanonitów. Te malutkie roboty nie powodowały zniszczeń w organizmie, a po aktywacji potrafiły naprawić uszkodzone nerwy nosicieli. Jednak po dwóch tygodniach wyczerpywały się ich źródła zasilania i przestawały działać. Armia była rozczarowana, myślała, że za pomocą nanonitów utworzy armię super-żołnierzy odpornych na ból, choroby i zmęczenie. Przestała nas wspomagać finansowo. Gdy dwa lata temu wydawało się, że placówka zostanie zamknięta, zgłosił się do nas John Gasty. Opowiedział nam o zbliżającej się apokalipsie i zaprosił do spędzenia następnych pięćdziesięciu lat w bunkrze. A gdyby tak cofnąć się w czasie i nie dopuścić do budowy stacji kosmicznej, w którą uderzy Apophis? Przecież możemy tego dokonać, pomyślałem wtedy. Podzieliłem się moim pomysłem ze specgenerałem. Wysłuchał mnie, wykonał dwa telefony i zaproponował nieograniczone fundusze. W zamian chciał tylko jedną rzecz – stabilny wewnętrzny tunel czasoprzestrzenny do roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego, przez który będzie można przesłać bezpiecznie kilka osób. I rzecz najważniejsza, musimy tego dokonać przed grudniem dwa tysiące trzydziestego szóstego roku. Ruszyliśmy pełną parą z modernizacją bazy. Do dnia dzisiejszego zamontowano w niej ponad sto reaktorów fotonowych, które pozwolą nam uzyskać tyle energii, że przejście do roku osiemdziesiątego poprzedniego wieku będzie stabilne przez co najmniej kilkanaście sekund. Ponadto uzyskaliśmy ogromną pomoc w obliczeniach czasowych i modelowych tunelu. Niestety, wyliczenia brutalnie sprowadziły nas na ziemię. Pierwsze ustanowienie połączenia będzie możliwe już za trzy dni, ale będzie to jedynie połączenie, które będziemy mogli otworzyć przed końcem wyznaczonego terminu. – Naukowiec bezradnie rozłożył ręce.

– Profesorze, proszę kontynuować – miękkim głosem powiedział Gasty. – Mamy jeszcze sporo do zrobienia, a czasu pozostało nam już niewiele.

– Na czym to skończyłem hmm... – głośno zastanawiał się Ehrenbaum. – Aaaa... – przypomniał sobie po chwili. – Tak... czas uciekał, do tej pory mieliśmy tunel rozpracowany teoretycznie, jednak jak będzie wyglądała podróż w praktyce, tego nie wiedzieliśmy. Eksperymentowaliśmy z dziurami krótkimi, tak nazywaliśmy tunele cofające się w czasie o kilka sekund. Praktycznie mogliśmy otwierać takie raz na dwa dni, co prawda zużywały sporo energii, jednak dzięki specgenerałowi mieliśmy jej pod dostatkiem. Pierwsza próba przeniesienia żywych komórek skończyła się katastrofą, zresztą następne kilkanaście również. Organizm żywy pod wpływem przejścia przez tunel rozpadał się na cząstki elementarne po pojawieniu się w miejscu przeznaczenia. Próbowaliśmy wszystkiego, zamykaliśmy cząsteczki w pancerzach, mikropolach siłowych, nic nie pomagało. Rezultatem przeniesienia był za każdym razem martwy organizm rozłożony na atomy. Zaczęliśmy eksperymentować z zainfekowanymi komórkami, zarażaliśmy je wirusami i przenosiliśmy w czasie. Wszystkie się rozpadały, aż w końcu jedna, zarażona tengus hepatitis, przetrwała. Był to jednak sukces połowiczny, zdrowy obiekt zainfekowany tym wirusem w ciągu godziny wytwarza przeciwciała i eliminuje go, zanim na dobre zadomowi się w organizmie. Wtedy przypomnieliśmy sobie o nanonitach, i to był strzał w dziesiątkę. Zaprogramowaliśmy je tak, aby po połączeniu z limfocytami te drugie nie zwalczały wirusa. Osiągnęliśmy pełny sukces. Komórki przeniesione w czasie nie rozpadały się, ale pojawił się kolejny problem. Tengus hepatitis, aby zainfekować cały ludzki organizm, potrzebuje około dwunastu godzin. Wtedy też dopiero jest możliwe bezpieczne wejście do tunelu czasoprzestrzennego bez ryzyka utraty życia. Jednak nieleczony zabija nosiciela po następnych dwunastu godzinach. Z pomocą przyszli nam Rosjanie. Zespół naukowców z Biopreparatu opracował szczepionkę, która skutecznie eliminuje wirusa. Niestety, z braku czasu nie udało nam się przenieść w czasie organizmu ludzkiego. I druga zła wiadomość: wykonane obliczenia odnoszące się do czasu i miejsca docelowego otwartego tunelu nie są do końca poprawne. Z obserwacji wynika, że siedemnaście procent dziur czasoprzestrzennych przez nas stworzonych jest niezgodna z naszymi założeniami. Mówiąc prostym językiem, nie wiemy, dokąd i do jakiego czasu prowadziły. – Ehrenbaum wyraźnie zmęczony zakończył monolog.

Popatrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Podróże w czasie? Zarażanie śmiertelnym wirusem, rozpad na atomy i koniec świata – to wszystko nie mieściło nam się w głowach.

– Rozumiem, że to my będziemy tymi teleportowanymi? – zapytał Rob Devish.

– Oczywiście. – Specgenerał się uśmiechnął. – Wasza piątka plus dodatkowe trzy osoby: pułkownik Janiszyn – wskazał na jednego z Rosjan – obecny tu profesor Ehrenbaum oraz odpoczywający po aktywacji wiceprezydent Bill Class. Cofniecie się do roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego. Nie dopuścicie do wybudowania i umieszczenia na orbicie stacji kosmicznej, z którą zderzyła się planetoida. Poinformujecie rządy USA i ówczesnego Związku Radzieckiego o tym wydarzeniu. Jeżeli rozmowy zakończą się fiaskiem, będziecie musieli zlikwidować prezydenta Ronalda Reagana. To będzie jednak ostateczność i zakładamy, że do tego nie dojdzie. Po wykonaniu zadania zamieszkacie na Kajmanach, rząd brytyjski powinien spełnić wasze wszystkie zachcianki.

– Co będzie, jeżeli się nie zgodzimy? – zapytała Gloria, jej blada twarz kontrastowała z czerwonymi oczami. Widać było, że jest przerażona.

– Osoby, które nie wezmą udziału w operacji, zostaną odesłane na powierzchnię, gdzie następne dziewięć miesięcy spędzą w obozie karnym, spoglądając w niebo i zastanawiając się, czy misja się powiodła – odparł Gasty. – Jak widzicie, nie macie wielkiego wyboru.

– Zostaniecie wyposażeni w najnowocześniejszą broń, specjalistyczne urządzenia nadawcze, dokumenty, pieniądze oraz oczywiście automatyczne dozowniki z antywirusem. Jeżeli ktoś z was chce się wycofać, niech zrobi to teraz. – Spojrzał na nas z poważnym wyrazem twarzy. W jego oczach dostrzegłem strach, który po chwili zastąpiła radość. Nikt się nie zgłosił. Specgenerał odetchnął.

– Dziękuję wam w imieniu ludzkości, wasze poświęcenie nie zostanie zapomniane. Jeżeli misja się powiedzie, będą o was uczyć w szkołach na całym świecie – dokończył.

„Chyba jednak nie będą”, pomyślałem. Rządy nie dopuszczą, aby informacja o możliwości podróżowania w czasie dotarła do wszystkich. Konsekwencje byłyby nieprzewidywalne. Nie zaryzykują. Jeżeli nam się uda, to będziemy tylko cichymi bohaterami, którzy resztę swojego życia spędzą na wyspie leżącej gdzieś na Morzu Karaibskim.

– Dlaczego profesor nie ma czerwonych oczu? – zapytał nieśmiało Katz. Wszyscy popatrzyliśmy na Ehrenbauma. Jeszcze do nas nie dotarło, że będzie on również członkiem ekspedycji. Faktycznie, jego białka były jak u normalnego człowieka.

– Niestety, nie potrafię tego wyjaśnić – odparł profesor. – Moja aktywacja trwała zaledwie kilka sekund. Być może to było przyczyną, razem z doktorem Kenishem chętnie byśmy się temu problemowi przyjrzeli, ale – rozłożył bezradnie ręce – zwyczajnie zabrakło nam już czasu.

– Ja mam czerwony oczy – niespodziewanie odezwał się czystą angielszczyzną jeden z Rosjan. Zdjął okulary przeciwsłoneczne. – I w dodatku doskonale widzę w nocy.

„Tak jak ja, może nie doskonale, ale duże lepiej, tyle że nikomu o tym nie powiedziałem” – pomyślałem.

– Czy macie jeszcze jakieś pytania? – zwrócił się do nas Gasty. – Jeżeli nie, to proszę, żebyście poszli do laboratorium, gdzie doktor Kenish wszczepi wam nadajniki. Gdybyście po przeniesieniu musieli się rozdzielić, to za pomocą skanerów, które otrzymacie, będziecie mogli łatwo się odnaleźć – dodał.

Nie mieliśmy pytań. Ruszyliśmy za profesorem. Po drodze Rosjanin przyglądał się nam z wyraźnym zaciekawieniem, szczególną jego uwagę przykuła Gloria. Podszedł do niej i próbował nawiązać rozmowę. Odburknęła coś i przyspieszyła, zostawiając go za sobą.

– Czy ona faktycznie jest taka niedostępna, czy może tylko ma dziś zły dzień? – zapytał mnie Janiszyn z uśmiechem na twarzy.

– Kobiety nie są moją mocną stroną, pułkowniku – rozłożyłem bezradnie ręce.

– Tylko nie pułkowniku – odparł, wyciągając rękę w moim kierunku. Na imię mam Siergiej.

– Mel – odparłem.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Rosjanin był wysokim, dobrze zbudowanym i przystojnym mężczyzną, kobiety musiały za nim szaleć. Poklepał mnie po plecach.

– Ta czarnowłosa jest całkiem milusia. – Puścił do mnie oko. – Tylko bardzo nieśmiała. U nas w Rosji dziewczyny nie są takie wstydliwe. – Roześmiał się. – Wiesz chyba, co mam na myśli.

Wiedziałem. Po stracie rodziców mieszkałem jakiś czas w schronisku dla nieletnich. Przez okno widzieliśmy młode Rosjanki, które zaczepiały przechodzących mężczyzn. Zdecydowanie nie były nieśmiałe. Doktor Kenish już na nas czekał. Miał przygotowanych siedem miniaturowych nadajników, każdy z nich został zamknięty w kapsułce wielkości główki zapałki.

– Zabieg jest zupełnie bezbolesny, nadajniki zostaną umieszczone w waszych pępkach, będą niewidoczne i nieszkodliwe dla zdrowia – wyjaśnił.

Asystent doktora spryskał miejsce wszczepienia aparatu bezbarwnym płynem. Po chwili Kenish przyłożył dziwne urządzenie do mojego brzucha, kapsułkę z nadajnikiem umieścił wewnątrz w specjalnym podajniku. Czerwona dioda zmieniła kolor na zielony. Doktor nacisnął spust. Urządzenie połknęło nadajnik, poczułem delikatne swędzenie, po czym mój pępek zaczął się kurczyć.

– Gotowe – powiedział Kenish.

Z dumą spojrzał na swoje dzieło. Zerknąłem na mój brzuch. W miejscu, gdzie umieszczono kapsułkę, było widać tylko niewielkie zaczerwienienie. „Faktycznie poszło bezboleśnie” – odetchnąłem z ulgą. Po zakończeniu procedury wszczepiania doktor wskazał ręką na małe, kwadratowe urządzenie wielkości pudełka po zapałkach.

– Ten przyrząd to odbiornik i lokalizator waszych nadajników. Jego zasięg w przybliżeniu wynosi około osiemdziesiąt kilometrów – dodał, patrząc na nas z dumą.

– Okres, przez który nadajnik będzie wysyłał sygnał, to maksymalnie dwadzieścia lat, później bateria ulegnie rozkładowi – dokończył.– Dwadzieścia lat to wersja mocno optymistyczna – zauważył Ehrenbaum, biorąc lokalizator do ręki. – Będziemy szczęśliwi, jeżeli wytrzymają połowę tego czasu. Popatrzcie, to my. – Pokazał nam kropeczki na ekranie pudełka. – Z tego, co widzę, wszystkie nadajniki doskonale działają. W takim razie nadeszła pora, aby zapoznać się z ekwipunkiem, który zabierzemy ze sobą.

Udaliśmy się do sporego magazynu, gdzie czekało na nas kilka osób w białych fartuchach. Na długim stole ułożono spersonalizowane zestawy wyposażenia. Mężczyźni przeglądali je, katalogując kolejne rzeczy i wpisując dane do holograficznych tabletów. Na każdej stercie leżała karteczka z nazwiskiem któregoś z nas. Znalazłem zestaw przeznaczony dla mnie. Był większy od innych.

– Czy każdy odnalazł swój bagaż? – zapytał profesor.

Skinęliśmy potakująco głowami.

– To może po kolei. W zestawie znajduje się kompletny mundur armii amerykańskiej z lat osiemdziesiątych. Wasze nazwiska są na naszywkach – oznajmił. Faktycznie, mundur koloru khaki leżał równo ułożony na stole, obok stały czarne buty wojskowe, wypchany plecak bojowy, a także czapka z daszkiem.

– W środku znajdziecie przedmioty, które nie mogą trafić w niepowołane ręce – kontynuował. – Z tego względu, że technologicznie wyprzedzają tę epokę o ponad pięćdziesiąt lat.

Zajrzałem do plecaka. Na wierzchu leżał brązowy, zwinięty w spiralę, skórzany pas z bronią. Sięgnąłem do kabury, odpiąłem zabezpieczenie i wyciągnąłem pistolet. To była taka sama broń, jaką pozbawiłem życia szalonego żołnierza. Teraz miałem okazję przyjrzeć się jej dokładnie. Kształtem przypominała glocka, była bardzo lekka, wykonana z kompozytu. Spróbowałem wysunąć magazynek, okazało się to jednak niemożliwe.

– Po otwarciu plecaka znajdziecie w nim broń – ponownie odezwał się profesor. – To rakietnica energetyczna. Została stworzona z myślą o likwidacji przeciwników chronionych zwykłymi pancerzami oraz polami siłowymi. Działa na zasadzie wytworzenia impulsu termoenergetycznego o ogromnej mocy. W związku z ostatnimi nieprzewidzianymi wydarzeniami – spojrzał w moją stronę – broń została zabezpieczona kodem genetycznym każdego z was. Nie jest możliwe oddanie strzału z pistoletu, którego nie jest się właścicielem. Włączenie broni następuje po umieszczeniu palca na języku spustowym.

Nie namyślając się długo, dotknąłem spustu. Pistolet zadrżał w mojej dłoni. Zapaliła się żółta dioda na rękojeści, spust delikatnie się cofnął. Rakietnica była gotowa do strzału.

– Strzelajcie tylko w ostateczności – mówił profesor. – Broń jest maksymalnie naładowana, powinno to pozwolić na oddanie około stu strzałów. Pamiętajcie, że ponowne jej naładowanie będzie niemożliwe. Kolejną rzeczą w plecaku jest medpak. Zawiera aplikator z ampułkami pierwszej pomocy. Może uratować życie nawet przy ciężkich obrażeniach.

Mała niepozorna skrzyneczka z czerwonym krzyżykiem, wykonana również z kompozytu, leżała pod pustą kaburą. Sięgnąłem po nią. Nigdzie nie było zamka czy przycisku umożliwiającego jej otwarcie. Widząc nasze nieporadne próby otwarcia medpaka, profesor zademonstrował nam sposób, w jaki możemy dostać się do środka. Do czerwonego krzyża przyłożył kciuk. Bok pudełka odskoczył, z wewnątrz wysunęła się pokryta aksamitem tacka z aplikatorem, pod nim w dwóch równych rzędach spoczywało dziesięć malutkich butelek. Po kolejnym przyłożeniu palca tacka bezszelestnie wsunęła się z powrotem, a boczna ścianka wskoczyła, zamykając pudełko.

– Medpaki również zabezpieczone są waszym kodem genetyczny – dodał, odkładając pudełko. – Oczywiście, musi to być kod żywego organizmu. Każda nieautoryzowana próba otwarcia pudełka skończy się jego implozją. A teraz coś, z czego jestem bardzo dumny. – Pokazał nam wyciągnięty z plecaka krążek. – To jest generator pola siłowego. Jak widzicie, jego rozmiary są dziesięciokrotnie mniejsze od tych, w które wyposażana jest nasza armia. Generator ma aktywne czujniki kinetyczne, sam się włączy w momencie wykrycia zagrożenia. – Umieścił generator w kieszeni fartucha.

– Panie pułkowniku, proszę do mnie strzelić z pańskiego pistoletu – zwrócił się w stronę Janiszyna. Rosjanin zawahał się, nie bardzo wiedział, czy Ehrenbaum żartuje, czy mówi poważnie.

– Śmiało – zachęcał go dalej profesor.

Ociągając się, Siergiej wyciągnął z kabury pistolet i wypalił w stronę naukowca. Huk poraził nasze zmysły, piszczało nam w uszach. Spojrzałem w stronę Ehrenbauma, ten stał z uśmiechem na twarzy. Spłaszczony dziewięciomilimetrowy pocisk wisiał przed nim w powietrzu, po czym opadł na ziemię, odbił się od niej kilka razy i znieruchomiał.

– Dzięki czujnikom kinetycznym – poklepał się po kieszeni z generatorem – oszczędzamy stukrotnie zużycie energii. Krótko mówiąc, pole siłowe jest w stanie zatrzymać około tysiąca pocisków z pistoletów lub czterysta karabinowych. Również ochroni nas przed odłamkami granatów przeciwpiechotnych i przeciwpancernych. Wytrzyma też jeden lub dwa strzały z rakietnicy energetycznej. Dziękuję panu pułkownikowi za udział w pokazie. – Skinął głową w stronę Janiszyna.

Wyciągnąłem krążek z plecaka. Na pierwszy rzut oka przypominał zwykły krążek hokejowy, tyle że był wykonany nie z gumy, ale z kompozytu. Z boku migała zielona dioda, na spodzie natomiast umieszczono ciekłokrystaliczny wyświetlacz, który pokazywał stopień naładowania generatora.

– Kolejne pudełko zawiera tygodniowy zapas skondensowanej żywności. – Ehrenbaum otworzył plastikowy pojemnik. – Jak widzicie, w środku jest siedem batonów energetyczno-witaminowych. – Wyciągnął jeden, zerknął na opakowanie. – Ten jest akurat o smaku truskawkowo-bananowym. – Skrzywił się. – Nie lubię truskawek – dodał, wkładając baton do pudełka.

Kolejne urządzenie znajdujące się w plecaku ujrzało światło dzienne.

– To jest zmodernizowany tablet holograficzny. Ekran jest wykonany z materiału światłoczułego, który umożliwia doładowanie baterii jonowych. Wystarczy zostawić go na godzinę na mocnym słońcu. Tablet zawiera szereg istotnych informacji. Są w nim plany Prometeusza, lokalizacje miejsc, w których wybudowane są podziemne kompleksy mieszkalne, oraz wszystkie informacje związane z Apophisem. Zawiera też opis technologii niedostępnych jeszcze w latach osiemdziesiątych. W plecaku znajdziecie również bieliznę zapasową, mydło, pastylki do zębów, skondensowaną kawę, bandaże, spray na rany, uzdatniacz do wody oraz inne drobiazgi. Niektórzy z was dostali dodatkowe przedmioty, leżą obok plecaka. Zaraz wyjaśnię, do czego służą – zakończył profesor.

Obok mojego leżała długa tuba. Podniosłem ją ostrożnie. Na obu końcach zamontowano zaczepy magnetyczne. Nacisnąłem jeden z nich i wieczko tuby odskoczyło. Delikatnie wysypałem jej zawartość na stół. Zbytnio nie byłem zdziwiony tym, co zobaczyłem. Na stole leżały karabin snajperski, pasek z kilkoma cylindrami oraz zestaw celowników laserowych. Widziałem już tę broń, a raczej jej projekt w którymś z czasopism militarnych. Sięgnąłem po karabin, był niesamowicie lekki. Nacisnąłem przycisk z boku. Lufa wysunęła się, a boczna klapka opadła, ukazując pustą komorę nabojową. Broń nie była naładowana. Do szyny montażowej przymocowałem celownik laserowy, rozłożyłem kolbę zakończoną silikonową nakładką, która samoczynnie dopasowywała się do ramienia. Odłożyłem karabin na stół, moja ręka powędrowała w kierunku pasa. Wyciągnąłem z niego pierwszy z brzegu cylinder, podniosłem do góry i przyjrzałem mu się ze zdumieniem. W środku, pod cieniutką półprzeźroczystą tytanową powłoką, znajdował się zatopiony w ciekłym azocie pocisk.

– Wie pan, co to jest? – zapytał mnie profesor, który nagle pojawił się obok.

– Tak – odparłem. – To karabin strzelający lodowymi kulami, jego zasięg to prawie kilometr – dodałem, wsadzając cylinder z powrotem do skórzanego paska.

– Niecałe dwa kilometry – poprawił mnie profesor. – Niestety, broń wytrzymuje obecnie tylko sześć wystrzałów, później komora nabojowa ulega uszkodzeniu. Również zaczep lufy pod wpływem ciekłego azotu zaczyna się rozpadać i dalsze strzelanie staje się niebezpieczne dla snajpera. Po trafieniu w cel pocisk rozpada się na wiele kawałków, powodując ogromne spustoszenie. Kilka sekund później nie ma po nim śladu, roztapia się. Dzięki temu nikt nie jest w stanie zidentyfikować broni, z której strzelano – dokończył.

Wtedy dotarło do mnie, że jeżeli negocjacje się nie powiodą, będę tym, który pociągnie za spust. A celem miał być prezydent USA Ronald Reagan. Miałem zastrzelić niewinnego człowieka. Jedno życie było ceną, jaką musiałem zapłacić za uratowanie miliardów istnień ludzkich. „Czy będę umiał to zrobić?” – zastanawiałem się w myślach.

Kolejne trzy dni minęły bardzo szybko. Spędziliśmy je na rozmowach, wzajemnym poznawaniu się, opracowywaniu planu działania po pojawieniu się w roku osiemdziesiątym. Siergiej bezskutecznie próbował podbić serce Glorii; nie pomagały komplementy, dziewczyna była nieczuła na jego zaloty. Z każdą upływającą godziną czuć było rosnące napięcie, byliśmy coraz bardziej zdenerwowani. Na kilkanaście godzin przed planowanym przejściem zostaliśmy zarażeni wirusem tengus hepatitis. Dostaliśmy wtedy też aplikatory z antidotum, których mieliśmy użyć nie później niż dziewięć godzin po pojawieniu się w roku osiemdziesiątym. Z każdą mijającą chwilą czuliśmy się gorzej, infekcja pożerała nasze organizmy w ekspresowym tempie. Zbiórkę przewidziano na dwie godziny przed planowanym przeniesieniem. W mundurach, z założonymi plecakami na ramionach, z bolącymi mięśniami i zawrotami głowy czekaliśmy na pojawienie się specgenerała. Staliśmy w milczeniu. Nawet dowcipkujący Iggy tym razem nie był skłonny do żartów. W końcu pojawił się Gasty. Razem z nim przybyli profesor Ehrenbaum oraz wiceprezydent Bill Class.

– Panie wiceprezydencie, oto nasi bohaterowie. – Wskazał na nas specgenerał. Class podał każdemu rękę, widać było po nim, że również nie za dobrze znosi obecność wirusa w swoim organizmie. Dłoń miał spoconą, twarz bladą, usta wysuszone i zapadnięte oczy. Trawiła nas gorączka, która z każdą chwilą była coraz bardziej męcząca. Powłócząc nogami, ruszyliśmy za Gastym. Tym razem windą pojechaliśmy w górę. Po pokonaniu kilku korytarzy trafiliśmy do hali, gdzie na środku stała rama. Wyglądała jak futryna wyrwana ze ściany. Do jej wnętrza prowadził metrowej szerokości podest. W pomieszczeniu znajdowało się kilkanaście cywilnych osób oraz około dwudziestu żołnierzy w pełnym ekwipunku trzymających broń w rękach. Po bokach ramy stały reaktory fotonowe oraz generatory pola siłowego. Nad ramą zamontowano wyświetlacz, który odliczał czas do otwarcia tunelu przestrzennego. Została godzina i piętnaście minut. Za nami usłyszeliśmy znajomy głos.

– Jeszcze tylko zerknę, jak się czujecie, i niech Bóg ma was i nas w swojej opiece – powiedział doktor Kenish. Zmierzył temperaturę, ciśnienie, posłuchał bicia naszych serc, poświecił w oczy. – Wirus bardzo szybko się rozwija, myślę, że musimy skrócić czas podania antidotum. Zalecam przeprowadzenie szczepienia maksymalnie do dwóch godzin od momentu wyjścia z tunelu. – Pożegnał się i opuścił pomieszczenie.

Specgenerał stanął przed nami.

– Żołnierze, waszym zadaniem jest ochraniać wiceprezydenta Classa oraz pułkownika Janiszyna – zaczął oficjalnie. – Tylko oni dwaj mają upoważnienia, dokumenty potwierdzające kim są, a także tajne informacje niezbędne, aby uwierzono w to, co mają do powiedzenia. Gdyby ta misja się nie powiodła, wiecie, co macie robić. Nie możemy dopuścić do powstania tej nieszczęsnej stacji kosmicznej. – Zamyślił się przez chwilę. – I jeszcze jedno. Profesor ubłagał nas, żebyśmy się zgodzili na jego uczestnictwo w tej misji. Gdyby to ode mnie zależało, zostałby z nami. Zgodę jednak wyraził sam prezydent. Będzie nam pana bardzo brakowało – powiedział ze smutkiem, zwracając się w stronę Ehrenbauma. – Uważajcie na niego. – To już było skierowane do nas.

– Zostało niecałe trzydzieści minut, ustawcie się w odpowiedniej kolejności. Przypominam, że tunel będzie otwarty tylko czternaście sekund. Powinniście bez problemu wszyscy przejść przez niego spacerkiem – komenderował. – Pierwszy w kolejce niech stanie Damian Katz, za nim Rob Devish, profesor Ehrenbaum, pułkownik Janiszyn, wiceprezydent Bill Class, Iggy Stevenson, Mel Wolsky i grupę zamknie Gloria Murdock.

Ustawiliśmy się w kolejności wyczytanej przez specgenerała. Profesor niespodziewanie ściągnął plecak i ruszył w kierunku panelu sterowania.

– Muszę jeszcze coś sprawdzić! – krzyknął w naszą stronę. Wyciągnął z kieszeni przenośny holodysk, podpiął go do komputera i zaczął wpisywać komendy, stukając w wirtualną klawiaturę. Po chwili odłączył urządzenie.

– Wszystko w porządku, musiałem jeszcze raz sprawdzić obliczenia – powiedział zadowolony i wrócił do szeregu.

Staliśmy przed teleportem z zadartymi głowami i obserwowaliśmy zegar odliczający wstecz czas. Stojąca za mną Gloria złapała moją rękę.

– Boję się – wyszeptała. – Obiecaj, że mnie nie puścisz. – Ściskała dłoń z coraz większą siłą.

– Obiecuję – zapewniłem drżącym głosem. – Tylko nie tak mocno, bo mi ją zaraz połamiesz – powiedziałem, uśmiechając się błagalnie. Uścisk trochę zelżał.

– Do otwarcia tunelu pozostała minuta. – Maszyna zaczęła odliczać wstecz. – Trzy… dwa… jeden… Tunel otwarty – zabrzmiało w końcu w pomieszczeniu.

Wnętrze ramy zrobiło się czarne. Czuć było, jak wszystko wokół niej pulsuje, zrobiło się zimno.

– Sześć sekund do zamknięcia przejścia – rozległ się komunikat.

„Sześć sekund? Przecież miało być czternaście”, przemknęło mi przez głowę.

– Do przodu, biegiem! – ryknąłem. Rzuciliśmy się w kierunku przejścia, widziałem znikających w nim Katza, Devisha i profesora.

„Trzy sekundy do zamknięcia portalu”, zagrzmiało w mojej głowie. „Chryste, nie ma mowy żebyśmy zdążyli”, pomyślałem, próbując gnać do przodu. Moją rękę w dalszym ciągu ściskała Gloria. Tymczasem do tunelu weszli Janiszyn i wiceprezydent Class.

– Dwie sekundy do zamknięcia portalu. – Dzwonki alarmowe rozbrzmiały w pomieszczeniu.

Gloria nie przestawała mnie trzymać. Czułem się, jakbym ciągnął ogromny wór z kamieniami. Przez nią nie zdążę.

– Puszczaj! – wrzasnąłem. Przed sobą widziałem znikającego Stevensona.

– Sekunda do zamknięcia portalu. – Sygnał alarmu wył niemiłosiernie.

– Puszczaj, do kurwy nędzy! – wyryczałem. Ostatkiem sił zmusiłem organizm do nadludzkiego wysiłku i rzuciłem się w ciemność. Gloria nie puściła. Poczułem ogarniające mnie zimno, zapadałem się w nicość. Straciłem przytomność.