Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W świetnie przyjętym przez czytelników pierwszym tomie Zakazanej psychologii (opatrzonym podtytułem Pomiędzy nauką a szarlatanerią), książce, która ukazała się w roku 2009, Tomasz Witkowski pisał o grzechach psychologii akademickiej, grzechach terapeutów i ekspansji psychobiznesu (oraz o słynnej prowo-kacji wobec magazynu „Charaktery”, której był autorem). Zapowiadał też, że Ciąg dalszy nastąpi…
Po czterech latach obietnica została spełniona i oto z Zakazanej psychologii. Tom II możemy dowiedzieć się między innymi, czy i kiedy (oraz dlaczego) psychologia staje się kultem, jakie grzechy mają sumieniu terapeuci dzieci (przynajmniej reprezentanci niektórych szkół tej profesji) i czym grozi kontakt z psycho-logiem biegłym sądowym. Na szczęście autor – dość powszechnie uznawany za enfant terrible polskiej psychologii – nie idzie na łatwiznę i na wskazaniu jej grzechów i grzeszków nie poprzestaje, gdyż pokazuje też czytelnikowi, jak próbować przeżyć i przetrwać w psychologicznym i terapeutycznym w świecie i jak w natłoku szarlatanerii i szamaństwa odnaleźć oazy prawdziwej wiedzy i naukowej rzetelności. Tak – psychologia bywa też nauką!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 581
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2013 by Tomasz Witkowski
Copyright © 2013 for this edition by Wydawnictwo CiS
Projekt okładki: Studio Gonzo.
Na okładce wykorzystano zdjęcie autora wykonane przez Krzysztofa Żuczkowskiego i zdjęcie kłódki wykonane przez autora
Redakcja: Piotr J. Szwajcer i Urszula Zadorożna
Korekta: Paweł Haski
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, przesyłanie drogą elektroniczną (przewodowo i bezprzewodowo), odtwarzanie w jakiejkolwiek formie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym, pisemnym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wydanie I
Stare Groszki 2014
Adres redakcji:
Wydawnictwo CiS
02–526 Warszawa
Opoczyńska 2A/5
e-mail: [email protected]
www.cis.pl
ISBN 978–83–61710–13–4
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
W RECENZJI PIERWSZEGO TOMU ZAKAZANEJ PSYCHOLOGII profesor Łukasz Turski napisał:
To, że jak nigdy w historii żyjemy bogato, zdrowo i bezpiecznie, jest pochodną rozwoju nauki. Nawet mieszkańcy slumsów Kalkuty żyją dziś lepiej niż w czasach potęgi Mogołów. Ale ta trwająca nieustannie rewolucja naukowa poddaje nasze codzienne życie wielkiej próbie dostosowania się do niej.
Nauka przynosi nam lekarstwa na nieuleczalne dotąd choroby, przedłuża życie i czyni je łatwiejszym oraz bardziej znośnym niż to, które przypadło w udziale naszym dziadkom, pozwala bezpiecznie podróżować w najodleglejsze zakątki naszego globu, dostarcza technologii umożliwiających swobodną komunikację pomiędzy ludźmi z różnych kontynentów. Dzięki nauce większość współczesnych rodziców nie musi być świadkami śmierci swoich dzieci, co było niemal pewnym losem tych, którzy żyli sto lat temu i wcześniej. Gdyby chcieć wyliczyć wszystkie dobrodziejstwa, jakie przyniosła nam nauka, choćby te, z których korzystamy na co dzień, nie starczyłoby kilku tomów.
Ale nauka przynosi nie tylko to. Nie pytając nas o zgodę, odkrywa przed nami granice swoich możliwości. Biologia ukazuje całkowitą przypadkowość jako regułę jednego z największych cudów — ewolucji. Psychologia konfrontuje nas z przekonaniem, że jesteśmy z natury słabi i okrutni, jeśli tylko skłonią nas do tego okoliczności. Neurokognitywistyka pod znakiem zapytania stawia takie atrybuty człowieczeństwa jak wolna wola. Medycyna formułuje bezlitosne diagnozy, poza którymi jest już tylko otchłań oczekiwania na śmierć lub cud samoistnej remisji. Astronomia w sposób bezwzględny ukazuje naszą samotność we Wszechświecie i ogrom jego pustej, zimnej i bezdusznej przestrzeni. Fizyka, wnikając w głąb materii, konfrontuje nas z ograniczeniami własnego umysłu, który wielu zjawisk nie pozwala zrozumieć. Uporządkowana, logiczna i spójna matematyka wskazuje obszary, gdzie rządzi wyłącznie chaos.
Gdy człowiek uświadomi sobie to wszystko, aż ciśnie się na usta okrzyk Kurtza z Jądra ciemności: „Zgroza! Zgroza!”, a jako jedyne widoczne wyjście jawi się pełna heroizmu postawa proponowana przez egzystencjalistów. A jednak pokornych egzystencjalistów jest niewielu. Potrafimy wytworami naszej wyobraźni skutecznie zapełnić te przerażające otchłanie i ziejące pustką czeluści. W procesie ewolucji odnajdujemy osobową inteligencję, wymyślamy „prawa” psychologii, które zdejmują z nas odpowiedzialność i pozwalają żyć w przekonaniu, że nie jesteśmy słabi. Wierzymy w istnienie lepszej, bo „naturalnej” medycyny, która nie pozostawia nas z brakiem nadziei, zimny kosmos wypełniamy „dobrą” energią, którą można z niego czerpać, a odległe światy zaludniamy kosmitami. Do uzasadniania tych wszystkich urojeń zaprzęgamy fizykę i matematykę.
Nauka nie odpowiada na pytania o sens. Nie to jest jej celem. Pokazuje nam rzeczywistość taką, jaką jest ona naprawdę. Najczęściej zadziwiającą, czasami uderzająco piękną, często trudną i nie do zaakceptowania. Miejsca, w których nauka ukazuje pustkę i brak nadziei, zasiedlają cudotwórcy, prorocy, cyniczni oszuści, hochsztaplerzy i pseudonaukowcy. Dlaczego?
Przyczyn jest wiele. Niektóre z nich tkwią w naturze samej nauki, inne w naturze umysłu. Nauka nigdy nie pretendowała do tytułu wyroczni znającej odpowiedzi na pytania dotyczące wszystkich faktów i całej rzeczywistości. Aż nazbyt często nauka mówi: „nie wiem”, „nie znam przyczyn”, „nie potrafię tego jeszcze wytłumaczyć”, „nie znam sposobu rozwiązania tego problemu”. To uczciwe, choć czasem bolesne, szczególnie kiedy dotyczy naszego zdrowia, naszych dzieci lub ich przyszłości. Pragnienie uzyskania odpowiedzi, których nauka nie zna, jest tak silne, że jesteśmy skłonni szeroko otwierać drzwi przed każdym „prorokiem”, który udziela choćby najbardziej pokrętnych i mętnych wyjaśnień. Tacy ludzie prosperują najlepiej na obszarach, których nauka jeszcze nie zdobyła, zaniedbała lub z których się wycofała, nie mając nadziei na odnalezienie tam czegokolwiek istotnego.
Inną przyczyną inwazji hochsztaplerów na obrzeża nauki jest fakt, że oferuje ona wyłącznie przybliżony obraz rzeczywistości. Najlepszy, jaki zna, ale przybliżony. I zawsze jest otwarta na inne, dokładniejsze opisy. Pseudonaukowcy sprytnie wykorzystują tę właściwość nauki. Podsuwają swoje opisy rzeczywistości w miejsce, gdzie oczekujemy pojawienia się bardziej precyzyjnego naukowego opisu świata. Dobrze ilustruje to przykład z historii rozwoju fizyki. Mechanika newtonowska zdawała się wyjaśniać uniwersum zdarzeń fizycznych. Ogłoszenie teorii względności Alberta Einsteina sprowadziło ją do właściwego wymiaru — teorii w precyzyjny sposób wyjaśniającej określony i ograniczony zakres zjawisk. Nauka zaakceptowała teorię względności, podobnie jak kolejne, które ją uzupełniają. Teraz fizyka zmaga się z granicami rozumienia rzeczywistości na poziomie kwantowym. Jak wykorzystuje to pseudonauka? Sprytnie powołuje się na ten przykład, wskazując ograniczenia nauki, które przecież wkrótce zostaną pokonane. Pseudonaukowcy są jednak zawsze krok dalej. Oni wiedzą, że woda ma pamięć, dzięki której działają leki homeopatyczne, a fakt, że w żaden sposób nie da się tej pamięci dowieść metodami naukowymi, wynika wyłącznie z tego, że nauka nie wypracowała jeszcze wystarczająco dobrej teorii wyjaśniającej takie zjawiska. W ten sposób uzasadnia się dowolne brednie — na przykład twierdząc, że nauka nie dysponuje jeszcze wystarczająco precyzyjnymi narzędziami do pomiaru występowania subtelnej bioenergii lub energii duchowej, ale to oczywiście tylko kwestia czasu, kiedy takie pomiary będą możliwe. Do każdej pseudonauki, choćby tak staroświeckiej jak homeopatia, dokłada się obecnie interpretację „kwantową”. Zabieg prosty i skuteczny, wszak tak niewielu ludzi rozumie fizykę kwantową, że za jej pomocą można „udowadniać” dowolne niedorzecznościI.
Jeszcze inną cechą nauki, którą powszechnie wykorzystują pseudonaukowcy, jest fakt, że w zasadzie nie zajmuje się ona dowodzeniem nieistnienia czegokolwiek. Nie zajmuje się tym nie z lenistwa lub niechęci, lecz raczej z tej prostej przyczyny, że nieistnienia udowodnić się nie da. Dlaczego? Oto przykład: 6 lutego 2011 roku o godzinie 10:23, w ramach „Kampanii 10:23. Homeopatia, nic w tym nie ma”, ponad 1700 sceptyków z 30 krajów na siedmiu kontynentach postanowiło przedawkować środki homeopatyczne, aby pokazać, że nie zawierają one żadnej substancji leczniczej oraz nie powodują skutków ubocznych, przed którymi przestrzegają ich producenci. Żaden z uczestników tej akcji, włączając autora powyższych słów, ani w dzień przedawkowania, ani w ciągu kolejnych dni nie odczuł jakichkolwiek skutków opisywanych na ulotkach tych rzekomo niebezpiecznych środków. Czy to stanowi dowód nieistnienia oddziaływania leczniczego homeopatii? Cóż, powinno to dać do myślenia przeciętnemu konsumentowi cukrowych pastylek, ale z naukowego punktu widzenia niestety dowodem to nie jest. Nauka może jedynie stwierdzić: jak dotychczas nie wykazano ani skutków ubocznych, ani leczniczych następujących środków — i w tym miejscu powinna znaleźć się odpowiednia lista. Aby stwierdzić, że homeopatia nie działa, należałoby przebadać wszystkie środki, stosując je do wszystkich żyjących ludzi, a i tak dowód byłby niepełny, nie uwzględniałby bowiem wszystkich okoliczności podawania konkretnego leku. Nauka nie formułuje sądów, co do których nie ma wystarczających przesłanek. Wprost przeciwnie postępują przedstawiciele i zwolennicy pseudonauki. Dla nich jeden przypadek, będący najczęściej subiektywną obserwacją, wystarczy, aby w nieuprawniony sposób formułować twierdzenia o charakterze ogólnym.
W rzeczywistości dużo łatwiej wykazać istnienie, działanie lub wpływ. Jeśli przeprowadzamy dobrze zaprojektowany eksperyment z uwzględnieniem grupy kontrolnej, możemy zobaczyć, czy podawanie jakiegoś środka wpływa znacząco na przebieg choroby w porównaniu z grupą, która tego środka nie otrzymuje lub dostaje placebo. O tak udokumentowanym działaniu możemy z dużym prawdopodobieństwem wnioskować, że będzie skuteczne również w odniesieniu do ludzi cierpiących na podobne schorzenia jak uczestnicy badań. Pseudonauki jak ognia unikają tego typu prób, choć to na autorach tych wszystkich fantastycznych paranaukowych twierdzeń leży ciężar przeprowadzenia dowodu potwierdzającego efektywność tego, co proponują swoim klientom. Tymczasem jeśli ktoś spoza ich kręgu przeprowadzi podobny eksperyment i nie otrzyma znaczących rezultatów, z ochotą sięgają po argumenty, że brak świadectw nie jest dowodem nieistnienia, natomiast w trakcie debat i dyskusji nad zasadnością stosowania ich metod hałaśliwie żądają od nauki dowodów nieistnienia, aby ich brak ogłosić triumfalnie jako swoje zwycięstwo. Niestety, ta demagogia trafia nie tylko do niewykształconych umysłów. Znajduje posłuch również wśród lekarzy i akademików, a ignorancja zdaje się być jedynym — poza głupotą — powodem jej akceptacji.
Kluczem ułatwiającym zrozumienie powszechności funkcjonowania w naszym życiu wszelkiego typu irracjonalizmów jest ewolucyjna natura naszych umysłów. Nasi przodkowie, próbując przetrwać w środowisku pełnym niebezpieczeństw, musieli bez przerwy oceniać stopień zagrożenia. Przy takich kalkulacjach narażeni byli na dwa podstawowe błędy — zlekceważenie zagrożenia lub jego przecenienie. Prawdopodobnie ci, którzy zbyt często popełniali błąd lekceważenia, wyginęli, a wraz z nimi pula genów współodpowiedzialnych za popełnianie takich pomyłek. Czyżby zatem przetrwali ci, którzy racjonalnie określali poziom niebezpieczeństwa? Obawiam się, że jednak nie. Dokonując precyzyjnych szacunków, mimo wszystko jest się narażonym na błędy, a czasami nawet niewielka pomyłka wystarcza do tego, aby wykluczyć osobnika z gry, w której stawką jest przekazanie swoich genów następnym pokoleniom. Prawdopodobnie zatem naszymi przodkami stali się ci, którzy przeszacowywali zagrożenie, nie wiązało się to bowiem z żadnymi poważnymi kosztami. Ominięcie dużym łukiem zarośli, w których coś podejrzanie szeleściło, zabierało niewiele energii, podczas gdy sceptycyzm wobec takich podejrzeń mógł kosztować życie. Unikanie nieznanych zwierząt i lęk przed nimi były bardziej przystosowawcze niż niezdrowa ciekawość, która mogła zakończyć się śmiertelnym ukąszeniem. Nie przez przypadek ewolucja niemal w każdym z nas utrwaliła silny lęk przed wszystkimi wężami, choć jadowitych gatunków jest bardzo niewiele. Unikanie węży niewiele kosztuje, a zabezpiecza nas przed tymi nielicznymi, których jad pozbawia nas szans na dalszą egzystencję.
W ten sam sposób odziedziczyliśmy lęk przed nieznanymi wydzielinami, zapachami i na przykład przed osobnikami, których skóra wygląda rażąco odmiennie od naszej już to z powodu owrzodzeń, znamion, ran itp., ale także z powodu koloru. W toku ewolucji utrwaliła się również nasza zdolność do dostrzegania relacji przyczynowo-skutkowych wszędzie, gdzie to możliwe, i do zapobiegania ewentualnym skutkom tych rzekomych prawidłowości — niewiele kosztuje nas powstrzymanie się od chodzenia w nocy na cmentarz, unikanie zwodniczych ogników na bagnach, trzykrotne splunięcie przez lewe ramię, kiedy czarny kot przebiegnie nam drogę, drobna ofiara dla elfów oraz złych i dobrych duchów, trzymanie zaciśniętych kciuków, większa ostrożność wobec tego, z czym stykamy się w piątek trzynastego, i inne podobne czynności. Z drugiej strony niedostateczna ostrożność oznaczać może najgorsze możliwe konsekwencje. Czy zatem warto ryzykować? Sceptyczna postawa może okazać się zbyt kosztowna.
Błędy niedocenienia mają szczególne znaczenie w przypadku identyfikacji bytów intencjonalnych. Drapieżnik, który upatrzył sobie nas na kolację, wróg tego samego gatunku, który czyha na nasze dobra lub życie, to jedne z poważniejszych zagrożeń, z jakimi musieliśmy się zmagać w toku ewolucji naszego gatunku. To wyjaśnia, dlaczego tak wiele irracjonalnych przekonań ma charakter osobowy lub zakłada istnienie intencjonalnych bytów. To dlatego zaludniliśmy lasy skrzatami, chochlikami, czarownicami, wilkołakami i strzygami, cmentarze, ruiny, stare domostwa i zamczyska wypełniliśmy pokutującymi przeklętymi duchami, zjawami, zmorami i wampirami, jeziora, rzeki i bagna oddaliśmy we władanie wodnikom, utopcom i rusałkom, a za sprawców wybuchów wulkanów, trzęsień ziemi, burz, potopów oraz susz uznaliśmy bogów.
Umysł gatunku Homo sapiens, który przez co najmniej dwieście tysięcy lat ćwiczył się w poszukiwaniu związków i zależności oraz identyfikowaniu bytów intencjonalnych również tam, gdzie nigdy ich nie było, stanowi żyzną glebę dla irracjonalizmu i jest w stanie zaakceptować wszelkie jego przejawy. Dla takiego umysłu krytyczne myślenie jest czynnością nienaturalną, a sceptycyzm postawą wręcz niebezpieczną, choć okoliczności, w jakich wyewoluował, dawno już straciły pierwotne znaczenie. Dotyczy to również umysłów tych uczonych, którzy, mając świadomość ograniczeń, wypracowali społeczny system kontroli nauki. Niestety, system mocno dziurawy, co pokazałem w pierwszym tomie Zakazanej psychologii.
Dzisiejszy gąszcz idei, których autorzy walczą o jak największą liczbę uległych umysłów, w niczym nie przypomina plejstoceńskiej sawanny, na której ludzkie umysły się kształtowały. O ile niegdyś niedostrzeżenie czyhającego w krzakach intencjonalnego bytu mogło skończyć się tragicznie, o tyle dzisiaj równie tragiczna w skutkach okazuje się wiara w urojone zależności lub pozorne związki czy nieistniejące oddziaływania. Niektórzy płacą za te przekonania swoim życiem, inni na pogoń za mglistymi obietnicami poświęcają cały swój czas i pieniądze, a są i tacy, którzy w imię wiary we współczesne ułudy pozbawieni zostają wolności, tracą dzieci i majątek. Te barbarzyńskie praktyki mają miejsce tuż obok nas, często osłania je tylko nieprzejrzysty parawan zbudowany z — wyniesionej do rangi cnoty ponad wszystko — tolerancji. Akceptacją imitujemy dobre wychowanie, a rangę politycznej poprawności nadajemy obojętności dla działań głupców i oszustów. Ustanowiliśmy prawa, na podstawie których wsadzamy do więzień tych, którzy obrażają uczucia religijne, bez względu na to, jak uczucia te są absurdalne i jakie cierpienia przynosi innym ich realizacja. Jednocześnie powszechnie zezwalamy na obrazę racjonalnego rozumu.
Książka ta w całości poświęcona jest demaskowaniu twierdzeń, które pod pozorami obietnic i dobrych intencji kryją błędne przekonania, fałsz, żądzę zysku, a czasem wręcz ślepe okrucieństwo. Jakkolwiek nosi ona oznaczenie Tom II i zawiera sporo odniesień do tomu pierwszego, starałem się jej nadać taki kształt, aby zarówno lektura, jak i zrozumienie prezentowanej tematyki były możliwe bez konieczności zaglądania do Zakazanej psychologii z 2009 roku.
W rozdziale pierwszym sięgam po znaną metaforę, którą w 1974 roku posłużył się Richard Feynman podczas wystąpienia dla absolwentów California Institute of Technology. Ten genialny fizyk porównał wówczas nauki społeczne do kultu cargo. Czy miał po temu podstawy? Czy nauki społeczne, z psychologią włącznie, rzeczywiście są jednym wielkim złudzeniem podobnym do tych, jakie żywią tubylcy na wyspach Oceanu Spokojnego, oczekujący bezskutecznie na samoloty, które przywiozą im dobra zapakowane w skrzynie z napisem cargo? A jeśli nie, to co różni praktyki cargo od tych, które możemy nazwać nauką? Już w tytule książki udzieliłem częściowej odpowiedzi na te pytania, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że nie są one całkiem oczywiste.
Pisząc rozdział drugi, realizowałem dwa cele. Z jednej strony na podstawie kilku trendów terapeutycznych chciałem zilustrować, w jaki sposób w psychologii rozwija się kult cargo. Dobór przypadków nie służy jednak wyłącznie dopasowaniu ich do metafory Feynmana. Nie mniej bowiem ważnym zadaniem, jakie postawiłem sobie w tym rozdziale, było zdemaskowanie terapii pozbawionych podstaw naukowych; terapii mających groźne, a nawet okrutne konsekwencje. I choć opisałem zaledwie kilka z dziesiątek funkcjonujących na rynku pseudoterapii, to mam nadzieję, że przedstawiona w tym rozdziale wiedza ostrzeże niektórych czytelników przed bezowocnymi poszukiwaniami. Ostatni podrozdział zatytułowany Jak się ustrzec? Poradnik pacjenta terapii eksperymentalnych zawiera wskazówki, które mogą pomóc podjąć trafną decyzję podczas wyboru terapii, oraz informacje przydatne w sytuacjach problematycznych występujących w trakcie samej terapii.
Trzeci rozdział dotyka obszaru wyjątkowego — terapii dziecięcych. O ile błędne decyzje przy wyborze terapii dorosłych lub angażowanie się w pseudonaukowe eksperymenty z samym sobą w roli głównej zawsze można skwitować stwierdzeniem: „dorośli ludzie sami decydują, co chcą robić, i mają do tego prawo, bo sami za to później płacą i sami ponoszą konsekwencje własnych wyborów”, o tyle podejmowanie decyzji o tym, jakim oddziaływaniom zostanie poddane dziecko i jakie koszty w związku z tym poniesie, nie powinno już być wyłączną decyzją rodziców, szczególnie w sytuacji, gdy dziecko ryzykuje zdrowie lub życie. Podobnie jak poprzedni ten rozdział też kończy poradnik, tym razem dla rodziców, zatytułowany Jak ustrzec się przed szarlatanami? Przedstawiam w nim wytyczne pomocne podczas podejmowania trudnej decyzji o wyborze terapii dla własnego dziecka.
Rozdział czwarty powstał na podstawie moich doświadczeń z psychologią sądową. Już od lat ludzie pokrzywdzeni przez psychologów, również tych pracujących dla sądów, zwracają się do mnie po pomoc. Zetknąłem się zatem z wieloma takimi przypadkami i to, co ujrzałem, zaglądając do świątyni Temidy, przeraziło mnie. Zatrwożył mnie również fakt, że świat sądów i więzień — cokolwiek wydawałoby się nam wszystkim, niemającym dotychczas z nim nic wspólnego — dzieli od naszego bardzo wątła przegroda, którą w praktyce może zlikwidować zaledwie kilka zdań psychologa, jakiś fragment rysunku wykonanego podczas badań lub skojarzenia nasuwające się podczas oglądania atramentowych kleksów. To wystarcza, abyśmy znaleźli się po tej drugiej, nie tak odległej, jak się okazuje, stronie. I ten rozdział kończy się poradnikiem przeznaczonym dla osób, które los skierował do gabinetów psychologów sądowych. Liczę na to, że pomoże on również tym, którzy jeszcze nie stali się ofiarami ślepej Temidy, ogromnym cierpieniem płacącymi za zdobytą wiedzę.
Wiem, że moja książka nie będzie łatwą lekturą ani dla licznych terapeutów, ani dla tych, którzy od lat marnują czas i zasoby na bezskuteczne terapie. Wielu z nich na pewno nie przekonam. A ponieważ profilaktyka przynosi najczęściej lepsze efekty niż leczenie, proszę potraktować moją książkę raczej jako szczepionkę niż lekarstwo — niech będzie szansą dla tych wszystkich, którzy jeszcze nie zostali przez pseudonaukę pochłonięci.
W swoim wystąpieniu na kalifornijskiej uczelni Richard Feynman zachęcał:
Naprawdę powinniśmy więc zająć się teoriami, które się nie sprawdzają, i nauką, która nie jest nauką.
Zbyt długo już apel ten pozostawał w zapomnieniu, a to, co wyprawia się w psychologii, czyli dziedzinie, którą na co dzień się zajmuję, świadczyć może wręcz o tym, że nigdy nie został on wysłuchany. Zajmijmy się zatem poważnie nauką, która nie jest nauką.
Początek lat 30. ubiegłego wieku przyniósł mieszkańcom gór Nowej Gwinei strach i przerażenie. Oto na niebie pojawiły się ogromnej wielkości ptaki wydające z siebie przerażający ryk. Tubylcy na widok takiego nadlatującego potwora z trwogą padali na ziemię, zakrywali twarze i modlili się o litość. Ten fenomen pojawił się tak niespodziewanie i był tak krańcowo różny od wszystkiego, co znali z dotychczasowego życia, a nawet z legend i podań, że szybko doszli do wniosku, że mają do czynienia z rozgniewanymi duchami przodków. W końcu ryk tych monstrów był bardziej dojmujący niż huk trzęsienia ziemi, szum wodospadu czy odgłosy dowolnego spośród znanych im zwierząt. Z pewnością nie mógł pochodzić od żadnej ziemskiej istoty. Aby przebłagać rozgniewane duchy, poświęcali swój najcenniejszy dobytek — zabijali świnie, piekli je i rozrzucali po polach jako pokarm dla przodków. Następnie zrywali liście krotonu i pocierali nimi włosy i plecy, aby zabezpieczyć się przed nieczystymi siłami.
Z upływem czasu zaczęło przybywać „ptaków niebios”, bo tak je właśnie nazwali, i coraz częściej można było zobaczyć, jak te dziwne stwory siadają na ziemi. Wtedy tubylcy zaobserwowali, że z ich gigantycznego „brzucha” wychodzą biali ludzie, wyładowują narzędzia, broń, skrzynie z żywnością i inne dobra użytkowe. Z początku obserwowali te wydarzenia z przerażeniem i w głębokim milczeniu. Po głowach kołatały im się setki pytań. Skąd przychodzą ci ludzie? Dlaczego mają odkryte tylko twarze i dłonie? Czy są biali dlatego, że przyszli z nieba, gdzie byli bliżej Słońca? Czy dysponują nadprzyrodzonymi mocami? Czy to duchy przodków?
Pustka stworzona tymi pytaniami nie mogła pozostać niewypełniona i z czasem niepokój zaczęła zastępować pewność; pewność, że wkrótce wysłane przez duchy przodków „ptaki niebios” również im, wyspiarzom, przyniosą podobne dobra, też zapakowane w skrzynie z napisem cargo. Trzeba tylko sobie na to zasłużyć, odprawiając obrzędy na cześć przodków i składając im ofiary. Wyspiarze nie ograniczyli się wyłącznie do tych działań. Szybko doszli do przekonania, że same ceremonie nie wystarczają. Obserwując krzątaninę białych ludzi, która w żaden sposób nie przypominała jakiejkolwiek znanej im aktywności, doszli do wniosku, że mają do czynienia z obrzędami religijnymi, których celem było sprowadzenie na ziemię „ptaków niebios”. Zaczęli z religijną gorliwością naśladować czynności wykonywane przez białych ludzi. Budowali coraz więcej specjalnych domów, w których zamierzali pomieścić nadchodzące cargo. Z drewna i trzciny konstruowali naturalnej wielkości atrapy samolotów — bo oczywiście to samoloty były tymi „wielkimi ptakami” — i składali im ofiary. W nocy rozpalali ogniska imitujące światła lotnisk po to, aby „ptaki” wiedziały, gdzie wylądować, a kiedy nad głowami pojawiał się samolot, padali na ziemię w oddaniu i oczekiwaniu na cargo…
To tylko jeden z wielu przykładów powstawania kultu cargo na wyspach Oceanu Spokojnego. Opisany kult ptaka niebios rozwinął się na Nowej Gwinei wśród górskich plemion na początku lat 30. ubiegłego wieku, kiedy to administracja cywilna rozpoczęła systematyczną lotniczą penetrację interioru wyspy1,, i nie był to odosobniony przypadek. Podobne kulty rozwinęły się na kilkudziesięciu wyspach Pacyfiku. Nie zawsze miały one związek z samolotami. Czasami oczekiwano na ciężarówki lub statki. Innym razem spodziewano się rozmnożenia pieniędzy. W zależności od społecznego tła i warunków, w jakich się rozwijały, kulty te przybierały przeróżne formy. Oczywiście najbardziej malownicze były i nadal są — bo kulty cargo przetrwały do dzisiaj — te związane z wiarą, że to właśnie samoloty są wysłannikami bogów. Przyjrzyjmy się zresztą bliżej kilku z nich.
Ryc. 1.1.
Makieta samolotu naturalnej wielkości
W 1943 roku w nowogwinejskiej prowincji Morobe, w dolinie rzeki Markham miejscowa ludność zaczęła budować duże „domy radiowe” i zakładać „instalację telefoniczną”. Ta działalność była skutkiem obserwacji zachowania japońskich żołnierzy, którzy rok wcześniej zajęli półwysep Huon — stacjonujące w tym rejonie oddziały posługiwały się łącznością telefoniczną, do czego oczywiście niezbędne były prowizoryczne instalacje. Przeczytajmy zresztą relacje naocznych obserwatorów:
Oficerowie ANGAU penetrujący rejon zauważyli, że w miejscowościach Arau i Wompur w „domach radiowych” umieszczono żerdzie bambusowe, z których wychodziły „druty” (sznurek) na dach do bambusowego „izolatora”, a następnie w powietrzu przeprowadzone do stojącego obok innego „domu radiowego”. Każdego ranka przeprowadzano musztry wojskowe z kijami bambusowymi zamiast karabinów. Gdy po pewnym czasie zapytano wyspiarzy, dlaczego tak postępują, odpowiedzieli, że przygotowują się na przyjście Chrystusa; przez instalację telefoniczną otrzymają wiadomość o zbliżającym się Chrystusie. […]
Gdy na niebie pojawiły się alianckie i japońskie samoloty walczące ze sobą, oczekujący twierdzili, że to przodkowie walczą z białymi, którzy za wszelką cenę nie chcą dopuścić do ich nadejścia i przyniesienia cargo. Wzmogły się modlitwy i ofiary na cześć przodków, przy „stacjach obserwacyjnych” rozpalano ogniska wskazujące przodkom miejsce lądowania […]. Gdy jednak przodkowie z cargo ciągle nie nadchodzili i czas oczekiwania przedłużał się, postanowiono ulepszyć „instalację telefoniczną”; wymieniano „izolatory” i „przewody” (sznurki), sytuowano je w innych miejscach […]2II.
Również w ramach kultu skin guria, rozwijającego się na Nowej Gwinei w okolicach Pindiu, w pobliżu cmentarzy budowano lądowiska dla mających nadlecieć z ładunkiem cargo samolotów. Wyspiarze oczekiwali też na przybycie wypełnionych ładunkiem okrętów i ciężarówek. Miały one dotrzeć z Ameryki przez otwór wykopany głęboko w ziemi. W buszu budowano domy przeznaczone na magazyny dla nadchodzących ładunków cargo.
Zwolennicy kultu Kaum, wywodzący się głównie z plemienia Garia, też budowali lotniska, wierzyli bowiem, że przodkowie przyślą cargo drogą powietrzną, aby nie ukradli go europejscy rabusie. Rozniecali nocą ogniska i dawali sygnały świetlne lampami, żeby pomóc duchom trafić i bezpiecznie wylądować na przygotowanych lądowiskach.
Kapłani bardzo już współczesnego, bo powstałego w latach 60. XX wieku, kultu Peli Association przepowiedzieli, że 7 lipca 1971 roku na szczycie góry Turu wyląduje 300 amerykańskich boeingów 707 z ładunkiem cargo oraz pieniędzmi na pokładzie. Już dwa dni wcześniej w kierunku góry wyruszyło kilka tysięcy ludzi. Przepowiednia nie spełniła się, a wyznawcy kultu w milczeniu wrócili do swoich domów3.
Kulty cargo miały wielki wpływ na życie wyspiarzy. Dobrą tego ilustracją są wydarzenia, które miały miejsce na Nowej Gwinei w latach 30. wśród wyznawców kultu Marafiego:
W oczekiwaniu na przyjście przodków przynoszących ze sobą ryż, mięso, pożywienie i dobra materialne ludność zaprzestała pracy na polach i w ogrodach; była całkowicie posłuszna zaleceniom Marafiego nawet wtedy, kiedy zażądał, aby dziewczyny i młode kobiety oddawano mu za żony4.
Jedno z proroctw Johna Fruma — legendarnego przywódcy religijnego z wyspy Tanna znajdującej się w archipelagu Nowe Hebrydy — niemal doprowadziło do ekonomicznej katastrofy:
Otóż zapowiedział on między innymi, że wraz ze swym „drugim przyjściem” przywiezie nową walutę — monety z kokosem na awersie. Nim to nastąpi, trzeba pozbyć się wszystkich „pieniędzy białych ludzi”. W roku 1941 przepowiednia ta wywołała na wyspie prawdziwy szał wydawania, wszyscy porzucili pracę i gospodarka wyspy stanęła wobec groźby kompletnego bankructwa5.
Z kolei wyznawcy kultu Kaum z Nowej Gwinei uznali, że trzeba zniszczyć własne dobra, by zasłużyć na nagrodę:
Niszczono ogrody, zabijano świnie, palono własny dobytek, aby uchodzić w oczach przodków za ubogich, zasługujących na przysłanie cargo i wykazać się posłuszeństwem wobec rozkazów przywódcy Kauma6.
W swojej gorliwości wyznawcy kultów cargo dopuszczali się palenia całych wsi, a nawet morderstw w sytuacji, kiedy ktoś doszedł do wniosku, że niezbędna jest ofiara z ludzi. Mimo tych ogromnych ofiar cargo nie nadchodziło. Wtedy czasami wierni podwajali wysiłki i zaczynali modlić się jeszcze gorliwiej i składać bogatsze ofiary, czasami zaczynano wątpić w przepowiednie i kult zanikał. W wielu przypadkach przywódcy religijni zostali uznani za oszustów i lądowali w więzieniu, niektórych wyznawcy sami przepędzili. Zdarzało się też jednak, że kiedy administracja zabraniała jakichś praktyk, tubylcy dochodzili do wniosku, że są już blisko osiągnięcia celu i ze zwiększoną gorliwością praktykowali obrzędy. W miejsce zanikających kultów powstawały nowe, zawiedzione nadzieje odżywały na nowo. Niektóre kulty cargo przetrwały do dzisiaj i są miejsca, gdzie ludzie nadal budują pasy startowe, rozpalają ogniska, gromadzą się na „lotniskach”, wyczekują w milczeniu i skupieniu przy „radiostacjach” i na „wieżach kontrolnych” i wciąż z nadzieją patrzą w niebo. W jaki sposób jednak tak niezwykłe zjawisko jak kult cargo mogło zakorzenić się w naukach społecznych?
W JAKI SPOSÓB KULT CARGO ZNALAZŁ SIĘ W NAUKACH SPOŁECZNYCH?
W 1974 roku podczas uroczystości rozdania dyplomów w California Institute of Technology Richard Feynman, genialny fizyk i laureat Nagrody Nobla, wygłosił wykład zatytułowany Nauka kultu cargo. Kilka uwag na temat nauki, pseudonauki i tego, jak nie oszukiwać siebie samego. Dokonał w nim znamiennego porównania, które odtąd na stałe zagościło w świadomości ludzi nauki:
Wydaje mi się, że studia psychologiczne i pedagogiczne, o których wspomniałem, są przykładem czegoś, co chciałbym nazwać nauką kultu cargo. Na Morzach Południowych istnieje kult cargo. Podczas wojny miejscowa ludność widziała, jak lądują samoloty wyładowane mnóstwem wspaniałych rzeczy, i chciałaby, żeby teraz też tak było. Zrobili więc coś, co wygląda jak pasy startowe, rozmieścili ogniska wzdłuż tych pasów, wybudowali drewnianą chatę dla człowieka, który siedzi tam z dwoma kawałkami drewna imitującymi słuchawki i pędami bambusa sterczącymi jak antena (jest kontrolerem lotu) i czekają na lądowanie samolotów. Wszystko robią tak, jak trzeba. Forma jest doskonała. Wszystko wygląda dokładnie tak jak kiedyś. No, ale nie działa. Żadne samoloty nie lądują. Takie właśnie rzeczy nazwałem „nauką kultu cargo”, ponieważ postępują oni zgodnie z przyjętymi zasadami i formami badań naukowych, ale brakuje w tym zasadniczej rzeczy, bo samoloty nie lądują7.
Ryc. 1.2.
Richard P. Feynman
Wielki fizyk nie poprzestał na tym porównaniu. Podawał przykłady z obszaru uzdrawiania, psychoterapii, parapsychologii, opisywał również swoje doświadczenia z komorami deprywacyjnymi. Wypowiadał się na temat szkolnictwa i przestępczości:
Z czasem odkryłem rzeczy, w które wierzy jeszcze większa grupa ludzi, na przykład że wiemy, jak uczyć. Jest wiele szkół zajmujących się metodami nauki czytania czy matematyki. Zwróćcie jednak uwagę, że czytanie jest na coraz niższym poziomie (a co najwyżej wolno się poprawia), a pomimo to ulepszeniem metod ciągle zajmują się ci sami ludzie. To są takie rady znachorów, które się nie sprawdzają. Należało to zbadać; skąd oni wiedzą, że ich metody mają szansę być dobre? Inny przykład to traktowanie przestępców. Jasne jest, że stosując obecne metody postępowania z przestępcami nie osiągnęliśmy żadnego sukcesu w ograniczaniu przestępczości. Na domiar złego te sprawy określa się jako naukowe. Studiujemy je8.
Myślenie, jakie zaprezentował w swoim wystąpieniu Feynman, podzielają inni krytycy nauk społecznych. Stanisław Andreski w książce Czarnoksięstwo w naukach społecznych nie nazywał, co prawda, praktyk nauk społecznych kultem cargo, ale pisał dokładnie o tym samym zjawisku:
Jeśli jakieś dociekania są oparte na rzetelnej i konkretnej wiedzy, powinna występować istotna dodatnia korelacja między liczbą specjalistów a osiągniętymi rezultatami. Z tego powodu w kraju, w którym jest wielu fachowców od telekomunikacji, usługi telefoniczne powinny być liczniejsze i lepsze niż w kraju, gdzie podobnych specjalistów jest mniej. Na tej samej zasadzie średnia długość życia będzie większa w krajach, gdzie pracuje wielu lekarzy i pielęgniarek, niż tam, gdzie ich brakuje. Usługi bankowe powinny być lepsze w tym państwie, w którym jest więcej banków i specjalistów od bankowości. Takich przykładów można podać wiele, te trzy wystarczą jednak, aby pokazać, o co mi chodzi. Powstaje teraz pytanie: Jakie korzyści przynosi społeczeństwu psychologia i socjologia? […] Tak więc, aby sprawdzić twierdzenie, że mamy do czynienia z bardzo użytecznymi dziedzinami wiedzy, zastanówmy się, w jaki sposób przyczyniają się one do ogólnoludzkiego dobra. Z informacji podawanych na kursach i w podręcznikach wynika, że zadanie psychologii polega na pomaganiu ludziom w odnalezieniu właściwego miejsca w społeczeństwie, bezbolesnym przystosowaniu do otoczenia, osiągnięciu zadowolenia z życia i harmonii w kontaktach z innymi. Z tego należało by wnosić, że w krajach czy środowiskach, w których rozpowszechnione są usługi psychologów, rodziny są trwalsze, więzi między małżonkami, rodzeństwem, dziećmi i rodzicami są silniejsze, stosunki między współpracownikami bardziej harmonijne, lepsza jest pomoc potrzebującym, a liczba przestępców, wandali i narkomanów mniejsza niż w krajach, w których psychologów jest niewielu. Z takich przesłanek wynikałoby bezsprzecznie, że krajem błogosławionej harmonii i pokoju są Stany Zjednoczone i że przez ostatnie ćwierć wieku sytuacja społeczna uległa tam znacznej poprawie ze względu na przyrost liczby psychologów, socjologów i politologów9.
O ile jednak Feynman poprzestał na stwierdzeniu braku zależności pomiędzy wysiłkami przedstawicieli nauk społecznych a sytuacją w obszarach, którymi się zajmują, o tyle Andreski poszedł krok dalej, samym naukowcom przypisując winę za pogłębienie się niektórych problemów:
Można oczywiście oponować twierdząc, że zależność jest odwrotna i to właśnie wzrost narkomanii, liczby przestępstw, rozwodów, niesnasek rasowych i innych bolączek stworzył zapotrzebowanie na większą liczbę psychologów. Nie jest to wykluczone, ale nawet jeśli tak było, to zalew terapeutów nie doprowadził do poprawienia sytuacji. Można nawet dojść do wniosku, że oni raczej pogłębiają choroby, a nie są lekarstwem na nie, ponieważ gwałtowny przyrost ich liczby nastąpił, zanim krzywe przestępstw i uzależnień zaczęły rosnąć10.
Zarówno Feynman, jak i Andreski analizują przyczyny takiego stanu rzeczy. Pierwszy przyczynę zamiany nauki w kult cargo widział głównie w braku uczciwości badaczy; szczególnie zresztą rozumianej:
Chodzi o pewien rodzaj uczciwości, zasadę naukowego myślenia, która wiąże się z bezwzględną uczciwością — o dołożenie wszelkich starań. Jeśli na przykład robicie jakieś doświadczenie, to powinniście opisać wszystko to, co — waszym zdaniem — mogłoby poddać je w wątpliwość (nie tylko to, co w nim jest w porządku), inne przyczyny, które mogły dać podobny wynik, rzeczy, które jak się wam wydaje udało się wykluczyć na podstawie innego doświadczenia i na czym to polegało tak, żeby mieć pewność, że ktoś inny też będzie mógł przyznać, że zostały wyeliminowane. Powinniście podać wszystkie szczegóły, które mogły budzić wątpliwości, co do waszej interpretacji, jeśli oczywiście je znacie. Musicie zrobić wszystko, na co was stać. Jeśli wiecie, że coś jest nie tak lub mogłoby być nie tak, musicie to wyjaśnić11.
Przestrzegał przy tym przed pokusą samooszukiwania:
Podstawową zasadą jest nie wprowadzać w błąd samego siebie, a jesteście ludźmi, których wprowadzić w błąd jest najłatwiej. Musicie więc na to bardzo uważać. Jeśli nie będziecie oszukiwać samych siebie, wtedy łatwiej wam będzie nie oszukiwać innych naukowców12.
Brak uczciwości naukowców wobec samych siebie, innych naukowców oraz ludzi niezwiązanych z nauką to, zdaniem Feynmana, główna przyczyna zamiany nauki w kult cargo. Andreski w swoich analizach poszedł nieco dalej. Jako socjolog genezy zafałszowania obrazu rzeczywistości upatrywał w czynnikach społecznych.
Trudności metodologiczne, aczkolwiek bardzo poważne, są jednak mniejsze niż te, które wynikają z tego, że ludzie reagują na to, co mówi się na ich temat. W odróżnieniu od specjalisty z zakresu nauk ścisłych, „badacz” zajmujący się ludzkim zachowaniem przypomina czarownika, który za pomocą zaklęć potrafi sprawić, aby udały się plony lub spadł deszcz. Ponieważ jego teorie są często trudne do sprawdzenia, ludzie chcą, aby im mówił to, co chcą usłyszeć i może być karany za nieprzyjemne wiadomości lub nieprzychylne przepowiednie, tak jak lekarze nadworni byli w dawnych wiekach bici przez swoich panów za to, że nie potrafili ich wyleczyć. Co więcej, ludzie chcą osiągnąć cele wpływając na innych i dlatego zawsze będą się starali zastraszyć lub przekupić czarownika, aby działał na ich korzyść i wypowiadał właściwe zaklęcia — albo przynajmniej mówił to, co miło jest usłyszeć. Dlaczego miałby on opierać się groźbom i pokusom, skoro w jego dziedzinie tak trudno jest cokolwiek udowodnić, a zaspokajanie własnych zachcianek, granie na ludzkich emocjach a nawet świadome kłamstwa mogą zostać bezkarne? Jego dylemat wyrasta jednak z trudności odwrotu — przekroczywszy granicę trudno jest już przyznać, że zmarnowało się lata w pościgu za widmami lub czerpało korzyści z naiwności ludzi. Aby uciszyć wątpliwości, niepokoje i poczucie winy, idzie się po linii najmniejszego oporu i rozbudowuje w nieskończoność sieć fikcji lub kłamstw, coraz głośniej mówiąc przy tym o dążeniu do obiektywności i poszukiwaniu prawdy13.
W odróżnieniu od Feynmana, który spostrzegał przedstawicieli nauk społecznych jako ofiary procesów samooszukiwania, Andreski rysuje obraz cynicznego, dyspozycyjnego naukowca, człowieka osobiście zainteresowanego fałszowaniem rzeczywistości.
Najprościej jest nigdy nie martwić się o prawdę i mówić ludziom to, co chcą usłyszeć, a kluczem do sukcesu jest odgadnąć, co możni i wpływowi chcą usłyszeć w danym miejscu i czasie. Uczony w naukach społecznych, mający niepewną i nieścisłą, przeważnie wyssaną z palca wiedzę, a jednak zdolny wywierać na ludzi wpływ swoimi wystąpieniami, przypomina czarnoksiężnika, który dobiera słowa, nie ze względu na ich użyteczność poznawczą, ale ze względu na zamierzony skutek, a potem wymyśla bajki mające dowieść prawdziwości tych słów i usprawiedliwić pozycję, jaką zajmuje w społeczeństwie14.
Do głosów Feynmana i Andreskiego dołączają się inni krytycy nauk społecznych. Marvin Minsky jednoznacznie stwierdza, że psychologii do dzisiaj nie udało się wypracować narzędzi pozwalających zrozumieć myślenie lub świadomość15. Wielu autorów krytykuje język nauk społecznych, który często ma sprawiać wrażenie bardziej skomplikowanego, niż jest to niezbędne. Celem tego zabiegu jest nic innego jak sprawianie wrażenia, że ktoś ma do powiedzenia coś mądrego16. Karl Popper strofuje takich naukowców w sposób bezwzględny:
Każdy intelektualista ponosi bardzo specyficzną odpowiedzialność. Posiada przywilej i stosowność studiowania. Winien więc swym bliźnim (bądź „społeczeństwu”) przedstawić wyniki swych studiów w najprostszej, najklarowniejszej i najbardziej zwięzłej formie. Najgorsze, co intelektualiści mogą zrobić — grzech przeciwko Duchowi Świętemu — to pozować na wielkich proroków i epatować swoich bliźnich tajemniczymi filozofiami. Kto nie potrafi mówić prosto i jasno, ten powinien milczeć i pracować nadal, aż będzie mógł tak uczynić17.
Próbą rozstrzygnięcia, które z przyczyn przemiany nauk społecznych w kult cargo mają większe znaczenie, zajmę się w dalszej części tego rozdziału. Zanim to jednak nastąpi, chciałbym jeszcze pokazać, na ile metafora Feynmana, chociaż oparta na spostrzeżeniach raczej niż badaniach, żyje własnym życiem. Wyszukiwarka Google dla wyrażenia cargo cult science pokazuje prawie 30 tysięcy rezultatów. W większości odnalezionych tekstów terminem tym określa się jakiś rodzaj pseudonauki lub aktywność z góry skazaną na brak rezultatów. Również naukowe bazy danych, takie jak EBSCO, zawierają sporo artykułów wykorzystujących określenie „kult cargo”. Już kilka wybranych przypadkowo tytułów daje niezłe wyobrażenie, w jakim kontekście jest ono wykorzystywane:
Neuro-linguistic programming:
Cargo cult
psychology?
18
.
Cargo
cult
science, armchair empiricism and the idea of violent conflict
19
.
The urban question as
cargo cult
: Opportunities for a new urban pedagogy
20
.
Classroom research and
cargo cults
21
.
Environmental optimism:
Cargo
cults
in modern society
22
.
Dominance theater, slam-a-thon, and
cargo
cults
: Three illustrations of how using conceptual metaphors in qualitative research works
23
.
On
cargo
cults
and educational innovation
24
.
Cargo
-
cult
city planning
25
.
Psychologia — „nauka
kultu
cargo
”? W poszukiwaniu paradygmatu psychologii wychowania
26
.
Wygląda na to, że przenośnia Feynmana na stałe zagościła w powszechnej świadomości, a nawet zaczęła żyć własnym życiem. I choć cenię Feynmana i jego sposób myślenia o nauce, to jednak postanowiłem sprawdzić, na ile jego metafora miała uzasadnienie w rzeczywistości, w której żył, a także, czy jego spostrzeżenia znajdują potwierdzenie w naszych czasach. Oto wyniki moich poszukiwań.
CZY FEYNMAN MIAŁ RACJĘ?
Rzeczywiście, w czasach Feynmana w Stanach Zjednoczonych liczba ciężkich przestępstw — morderstw, gwałtów, napadów z bronią w ręku — w przeliczeniu na jednego mieszkańca wzrosła o ponad 300 procent27 (między 1960 i 1986). Można sobie wyobrazić, jak dużo badań nad przestępczością, resocjalizacją i tym podobnymi zagadnieniami przeprowadzono w tym czasie, jak wiele artykułów zostało opublikowanych, jak wiele osób zrobiło karierę uniwersytecką, badając te problemy. A zatem punkt dla Feynmana.
Podobnie smutne były statystyki dotyczące samobójstw wśród amerykańskich nastolatków. Pomiędzy 1950 i 1980 rokiem liczba samobójstw w tej grupie wiekowej wzrosła również o 300 procent. Największy wzrost nastąpił wśród białych nastolatków z lepiej sytuowanych warstw społecznych. Na przykład tylko w roku 1985 w Stanach Zjednoczonych odnotowano ogółem 29 253 samobójstwa, z czego 1339 popełnili biali w wieku 15–19 lat28. W tym czasie według bazy EBSCO opublikowanych zostało 1597 recenzowanych artykułów, których tematem było samobójstwo. Tak ogromna energia badawcza zestawiona z tragiczną statystyką także zdaje się potwierdzać przekonanie Feynmana o specyfice nauk społecznych.
Równie ponuro wyglądała kwestia chorób psychicznych. Na przykład w 1955 roku w Stanach Zjednoczonych hospitalizowano 1,7 miliona pacjentów psychiatrycznych, a w roku 1975 już 6,4 miliona29. To niemal czterokrotny wzrost. W tym czasie tysiące psychologów klinicznych pracowały nad doskonaleniem metod terapii, profilaktyką i innymi zagadnieniami, a przecież ich wysiłki — gdyby były skuteczne — powinny znaleźć odzwierciedlenie w statystykach.
Wzrost częstości zachorowań do dzisiaj nie został powstrzymany. Współczesne dane są równie szokujące, a wielu autorów interpretuje je jako dowód na to, iż w Ameryce panuje epidemia chorób psychicznych. Tylko w latach 1987–2007 liczba osób cierpiących na zaburzenia psychiczne, leczących się nie na koszt prywatny, wzrosła ponaddwukrotnie. W 1987 roku psychiatrycznie leczył się jeden na 184 Amerykanów, w roku 2007 już jeden na 76. W tym samym czasie liczba zachorowań wśród dzieci wzrosła aż 35-krotnie. Choroby psychiczne stanowią obecnie w Stanach Zjednoczonych najważniejszą przyczynę niepełnosprawności u dzieci, daleko wyprzedzając upośledzenia fizyczne, takie jak mózgowe porażenie dziecięce czy zespół Downa.
Badania przeprowadzone przez Narodowy Instytut Zdrowia Psychicznego (NIMH) w latach 2001–2003 przyniosły jeszcze bardziej zdumiewające rezultaty: 46 procent dorosłych Amerykanów spełnia (lub spełniało w przeszłości) uznane przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (APA) kryteria diagnostyczne przynajmniej jednej z czterech głównych kategorii dolegliwości psychicznych:
zaburzenia lękowe, w tym fobie oraz zespół stresu pourazowego (PTSD);
zaburzenia nastroju, w tym depresja i zaburzenia afektywne dwubiegunowe;
zachowania impulsywne, w tym problemy behawioralne oraz tak zwany zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ADHD);
zaburzenia związane z używaniem substancji psychoaktywnych, w tym nadużywanie alkoholu i narkotyków.
Przy czym większość badanych spełniała kryteria więcej niż jednej kategorii schorzeń30.
Podobnych statystyk znaleźć można całe mnóstwo. Dotyczą poważnych, stale pogłębiających się problemów i patologii. Na przykład liczba rozwodów wzrosła czterokrotnie, od 31 na tysiąc małżeństw w roku 1950 do 121 na tysiąc w 1984. W ciągu niespełna 25 lat potroiła się też liczba zachorowań na niektóre choroby weneryczne: w 1960 było 259 tysięcy przypadków rzeżączki, a w 1984 prawie 900 tysięcy31.
Zgodnie ze spostrzeżeniami Feynmana obniżał się także poziom edukacji. Na przykład przeciętny wynik testów matematycznych wśród absolwentów szkół średnich w roku 1967 wynosił 466 punktów, a w 1984 spadł do 426. Podobne spadki odnotowano w testach umiejętności werbalnych. Takie ponure wyliczenia można by kontynuować w nieskończoność32. Niestety, nie są to wyłącznie wyliczanki aktualne za oceanem w czasach Feynmana. Dotyczą one również naszych czasów i naszej rzeczywistości. Oto garść bliższych nam danych…
Według Małego Rocznika Statystycznego w Polsce w latach 1998–2007 odsetek pacjentów poradni zdrowia psychicznego wzrósł dwukrotnie. W 1998 roku jako pacjenci publicznych poradni zdrowia psychicznego zarejestrowanych było 1,8 procent Polaków. W 2007 roku było ich już 3,6 procent. Podobnie intensywnie przybywało pacjentów, którzy po raz pierwszy rejestrowali się z zaburzeniami psychicznymi i zaburzeniami zachowania. W roku 1998 po raz pierwszy trafiło do poradni zdrowia psychicznego niecałe pół (0,45) procent Polaków. W 2007 roku już 0,96 procent, a w rekordowym roku 2005 było to aż 1,1 procent. Ponaddwukrotnie więcej niż siedem lat wcześniej.
Te dano warto jednak zestawić ze statystykami ukazującymi wzrost liczby specjalistów zajmujących się zdrowiem psychicznym. Nawet pobieżne obliczenia wskaźnika wzrostu liczby psychologów (i to tylko we Wrocławiu), od czasu, kiedy ja kończyłem na tamtejszym uniwersytecie studia, do dziś, uświadomiły mi, że gdyby takie tempo zostało utrzymane, już za 50 lat byłoby w tym mieście ponad dwa miliony psychologów! Trzy razy więcej, niż dziś miasto to ma mieszkańców! Na podstawie podobnych obliczeń dość łatwo dojść do przekonania, jakie sformułował przed laty Andreski:
Gdyby liczba psychologów i socjologów rosła nadal w takim tempie, jak na przestrzeni ostatnich lat, w ciągu kilku następnych stuleci przewyższyłaby zaludnienie Ziemi33.
Oczywiście takie obliczenia nie uwzględniają wielu czynników, takich chociażby jak wymieranie części populacji psychologów itp., dlatego też mogą być traktowane wyłącznie anegdotycznie, jako ilustracja tezy Andreskiego. O tym jednak, że coś jest na rzeczy, świadczyć już mogą bardziej konkretne informacje. Na przykład Instytut Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego w ciągu pięciu analizowanych lat rokrocznie zwiększał „moce przerobowe” w zakresie kształcenia dyplomowanych psychologów i niemal je podwoił. O ile w roku 2005 mury Instytutu opuściło 119 dyplomowanych psychologów, o tyle w roku 2009 było ich już 226!
Podobne wnioski przynosi również analiza przyrostu liczby absolwentów nauk społecznych w Polsce. Według Małego Rocznika Statystycznego w 1998 roku zaledwie 0,04 procent Polaków stanowili absolwenci kierunków określanych jako nauki społeczne. W 2007 roku było ich już 0,16 procent. W tej liczbie znaczący udział miała psychologia. A więc w tym samym czasie, kiedy podwoiła się liczba pacjentów poradni zdrowia psychicznego, liczba absolwentów nauk społecznych, wśród których jest wielu specjalistów od ochrony tegoż zdrowia, wzrosła aż czterokrotnie!
Ponieważ w Polsce nie ma uregulowań prawnych dotyczących wykonywania zawodu psychoterapeuty, nie sposób oszacować liczbę osób nieposiadających oficjalnego wykształcenia, a zajmujących się świadczeniem usług w zakresie ochrony zdrowia psychicznego. Moje subiektywne obserwacje prowadzą do wniosku, że populacja takich „specjalistów” rośnie lawinowo. Zresztą, nawet jeśli ten ostatni wniosek jest nieco na wyrost, to porównanie dynamiki przyrostu liczby wykształconych profesjonalistów i wskaźnika liczby pacjentów poradni zdrowia psychicznego każe poważnie zastanowić się nad sugestią Andreskiego:
Jeśli widzimy, że za każdym razem, kiedy pojawia się straż pożarna, płomienie stają się większe, mamy podstawy zastanawiać się, czego używają do gaszenia pożaru i czy przypadkiem nie dolewają oliwy do ognia34.
Czy zatem nauki społeczne są, tak jak utrzymywał Feynman, naukami kultu cargo? Czy mamy do czynienia z ogromnym oszustwem polegającym na tym, że utrzymujemy tysiące naukowców, którzy oddają się czynnościom z gruntu jałowym?
Wielokrotnie uczestniczyłem w dyskusjach na ten temat i wcale nie dziwią mnie rozlegające się w takich chwilach wzburzone i podniesione głosy psychologów i innych przedstawicieli nauk społecznych, których sens pracy jakoby jest w ten sposób podważany (również przez autora tych słów). Znam też dobrze podnoszone w takich chwilach argumenty. Pierwszy z nich — słyszałem go setki razy — brzmi: „A może to właśnie wzrost dostępności opieki w zakresie zdrowia psychicznego ujawnił rzeczywiste zapotrzebowanie?”. Może! Ale zwracam uwagę, że ta hipoteza — bo to wyłącznie hipoteza — w zasadzie jest równoznaczna z przyjęciem założenia, że wzrost liczby psychologów i psychoterapeutów doprowadził do wykreowania popytu na usługi psychoterapeutyczne. Czy nie jest to aby sztuczny popyt? Kolejny sposób obrony polega na stwierdzeniu, że gdyby nie psychologowie i ich wysiłki, liczba osób z problemami psychicznymi byłaby jeszcze większa, niż to dzisiaj pokazują statystyki. Istotnie, prosta ekstrapolacja obecnych trendów (postęp geometryczny!) pokazuje, że już za niecałe półwiecze wszyscy staniemy się pacjentami poradni zdrowia psychicznego. Tylko kto będzie w nich pracował? A może już — aż kusi, aby spytać — nieświadomi swych problemów potencjalni pacjenci obsługują tych, którzy są świadomi, że pomocy w tym zakresie potrzebują.
Kolejna strategia obrony polega na przekonywaniu, że na problemy psychiczne ma wpływ zbyt wiele czynników, aby winą za stan obecny obciążać wyłącznie psychologów. Tylko kogo w takim razie, jeśli nie ich? Kto ma największą wiedzę na ten temat? Jaka grupa, jeśli nie psychologowie, powinna te czynniki poznać i pokazać, jak można ich wpływ eliminować? Czy zrzucanie winy na innych nie przypomina do złudzenia prób kapłanów i wyznawców kultu cargo, którzy gorączkowo szukają wyjaśnienia tego, że na ich pasach startowych nie chcą lądować samoloty wypełnione skrzyniami z napisem cargo? Przyjrzyjmy się choćby poniższej relacji:
Cała okoliczna ludność żyła oczekiwaniem na nadejście cargo, gorliwie uczęszczała na nabożeństwa, modliła się bez przerwy całymi dniami i nocami. Ale i te środki okazały się nieskuteczne, dopatrywano się więc przyczyn nienadejścia cargo albo w samym rytuale, albo też wśród ludności; uznano, że tą przyczyną są grzechy. Postanowiono zgładzić je przez publiczne wyznawanie oraz publiczną pokutę, nieraz bardzo surową i drastyczną, do ofiar z życia ludzkiego włącznie. Cargo ciągle jednak nie nadchodziło; ludność próbowała więc stosować nowe środki i techniki rytualne. Poszła do ogrodów, odzierała liście z drzew, wyrywała rośliny z korzeniami i konsumowała owoce, zabijała świnie i kury oraz składała ofiary na cześć przodków i zmarłych misjonarzy, aby oni przyczynili się do nadejścia cargo. Naznaczono również specjalne tabu dotyczące spożywania niektórych pokarmów oraz zakazujące stosunków seksualnych. Ale cargo ciągle nie nadchodziło35.
Jeszcze inni obrońcy dzisiejszego sposobu uprawiania nauk społecznych mogą zarzucić takiemu rozumowaniu nadmierne przywiązanie do aspektu stosowanego nauki. Zwolennicy tej argumentacji powołują się na fakt, że badania podstawowe nie zawsze przynoszą natychmiast widoczne rezultaty i czasami muszą minąć lata, zanim pewne odkrycia zostaną wdrożone, a zarzuty Feynmana czy Andreskiego są bardzo krótkowzroczne, bo sprowadzają pracę naukowca wyłącznie do aspektu praktycznego. Ja jednak daleki jestem od wyłącznie pragmatycznego patrzenia na naukę. Doskonale wiem, że w wielu dziedzinach trwają prace, których wpływ na rzeczywistość, w jakiej żyjemy, jest żaden, niewielki lub bardzo odroczony w czasie. Nie oczekuję od filozofii, kosmologii, matematyki czy astronomii odkryć prowadzących do radykalnych i szybkich zmian w naszym życiu, a mimo to jestem gorącym zwolennikiem prowadzenia dociekań i badań w tych obszarach. A jednak nauki różnią się pomiędzy sobą stopniem zanurzenia w rzeczywistości, której dotyczą. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby inżynierowie pracujący nad udoskonaleniem konstrukcji mostów stwierdzili, że prowadzą badania podstawowe i na efekty ich prac trzeba będzie jeszcze długo poczekać, podczas gdy kolejne mosty coraz częściej się zawalają. Nauki społeczne, w tym psychologia, znajdują się bardzo blisko rzeczywistości i nawet jeśli część ich przedstawicieli prowadzi badania podstawowe, to ich efekty powinny stać się prędzej czy później widoczne.
Niestety, wśród licznych wyjaśnień braku zależności pomiędzy liczbą zaangażowanych i ilością pracy poświęconej na rozwiązywanie problemów a uzyskiwanymi efektami niezwykle rzadko pojawia się — choćby na moment — refleksja, że być może przedstawiciele nauk społecznych źle identyfikują problemy. Może zadają po prostu niewłaściwe pytania? Jeszcze rzadziej pojawiają się podejrzenia dotyczące celowości ich działań. Aż nasuwa się pytanie, czy aby reprezentantom tych dyscyplin taka sytuacja przypadkiem nie odpowiada?
Nie przesądzając na razie odpowiedzi na te pytania, spróbujmy przeprowadzić pewien eksperyment myślowy — podstawmy w miejsce psychoterapeutów stomatologów, a w miejsce ludzi z problemami psychicznymi pacjentów gabinetów dentystycznych. Wyobraźmy sobie, że ich liczba zwiększa się czterokrotnie w ciągu dziesięciu lat. W tym samym czasie rośnie liczba pacjentów. Na początku pewnie przekona nas stwierdzenie, że więcej pacjentów korzysta z profesjonalnych usług stomatologicznych. Z czasem jednak ludzie powinni zacząć pojawiać się u stomatologów wyłącznie na wizyty kontrolne, część być może dla przeprowadzenia jakichś zabiegów kosmetycznych, ale czy można sobie wyobrazić, że przy tak gwałtownym wzroście liczby specjalistów ludzi z chorymi zębami będzie wciąż przybywać? Przy takiej dostępności usług stomatologicznych każdy najdrobniejszy problem powinien być przecież natychmiast rozwiązany. Z czasem powinno się wręcz okazać, że wiele gabinetów nie ma szans przetrwać na rynku! Tymczasem w naszym eksperymencie myślowym coraz więcej ludzi ma problemy z próchnicą, paradontozą itp., a stomatolodzy tłumaczą nam, że oni się starają, ale zła żywność, woda, powietrze i co tam się jeszcze da wymyślić powodują, że nasze zęby są w coraz gorszym stanie, i gdyby nie ich wysiłki, byłoby jeszcze gorzej. Czy uwierzymy w to? Czy nie zażądamy od nich opracowania skuteczniejszych metod ochrony, profilaktyki i leczenia?
Zresztą spróbujmy sobie wyobrazić dowolny obszar życia, poza naukami społecznymi, w którym jesteśmy odbiorcami jakichś usług i ma miejsce podobna sytuacja, że rośnie liczba specjalistów-usługodawców i jednocześnie zwiększa się liczba problemów, jakie oni rozwiązują. Jakoś w innych sferach życia nietrudno dostrzec postęp. Nasze samochody spalają coraz mniej paliwa i są coraz sprawniejsze, linie lotnicze oferują coraz tańsze i bezpieczniejsze przeloty, w medycynie mimo kilku niechlubnych wyjątków też obserwujemy ciągły postęp, rolnictwo rozwiązuje dzisiaj problem braku żywności dla zwiększającej się populacji (a jeszcze w czasach, kiedy chodziłem do szkoły, futurolodzy wieszczyli, że już na początku III tysiąclecia ludzkości grozi straszny głód i niedostatek). Nauki społeczne to chyba jedyne dyscypliny, gdzie problemy i pytania mnożą się, zamiast być rozwiązywane.
Spróbujmy teraz może znów podążyć tropem Feynmana i spojrzeć na naszą cywilizację oczami kogoś z zewnątrz. Coś takiego zrobił Feynman w innym wykładzie, który wygłosił w 1964 roku we Włoszech, podczas Galileo Symposium. Próbował wówczas pokazać Galileuszowi stan kultury naukowej we współczesnym społeczeństwie i wytłumaczyć, dlaczego pomimo intensywnego rozwoju nauki pozostaje ono tak nienaukowe. My z naszą refleksją nad współczesną psychologią, gdybyśmy wczuli się w rolę obcego przybysza, ujrzelibyśmy społeczeństwa, w których gwałtownie rośnie liczba osób popadających w tarapaty psychiczne. Wraz ze wzrostem liczby problemów mnożą się specjaliści od ich rozwiązywania. Jest ich coraz więcej i ich liczba rośnie dużo szybciej niż liczba ludzi z problemami. Mijają lata, a problemów nie tylko nie ubywa, ale, paradoksalnie, przybywa. Taki stan utrzymuje się przez lata. Czy można mówić o skuteczności tych specjalistów, czy raczej należałoby spojrzeć na ich działalność tak, jak przyglądamy się powstawaniu i rozwojowi kultów cargo? Może Feynman jest zbyt łagodny w tym przypadku? Może raczej uwaga Andreskiego o oliwie dolewanej do ognia jest bardziej na miejscu? John Holt, pisząc kilkadziesiąt lat temu O „pomocy” i specjalistach od pomagania, nie miał wielu wątpliwości w tej kwestii:
Człowiek, który zawodowo zajmuje się pomaganiem innym, nie może obejść się bez ludzi, którym jego pomoc będzie potrzebna. Specjalista od pomocy żyje dzięki bezradności i wytwarza bezradność, jaka jest mu potrzebna36.
PRZYCZYNY PRZEMIANY NAUKI W KULT
Kiedy analizuję osiągnięcia i problemy nauk społecznych, czuję się, jakbym płynął rzeką rozdzielającą terytorium przedziwnego kraju. Na jednym brzegu widzę wyjałowione pola lub horrendalnych rozmiarów chwasty, a wokół ludzi oddających się dziwnym rytuałom zamiast pracy w polu. Na drugim ziemia jest żyzna, rosną na niej użyteczne rośliny, a wszędzie krzątają się pracowici ludzie. Osobiście jestem przekonany, że w naukach społecznych tkwi ogromny, niedoceniony potencjał umożliwiający rozwój cywilizacji i wzrost dobrostanu ludzi. Jestem pewien, że oba brzegi tej krainy mogłyby wydawać podobnie obfite plony. Jak jednak tego dokonać? Nie zrobimy tego, jeśli wprzód nie zrozumiemy, dlaczego tak wiele działań nauk społecznych mimo wszystko przybiera charakter kultu cargo.
Tubylcy zamieszkujący góry Nowej Gwinei nie mieli żadnych doświadczeń, do których mogliby porównać spotkanie z „ptakiem niebios”. Hipoteza, jaką postawili, mówiąca o tym, że są to duchy przodków, była w odniesieniu do systemu wiedzy, którym dysponowali, w pełni racjonalna. Ich umysły, podobnie jak nasze w analogicznej sytuacji, poszukiwały wyjaśnienia przedziwnych wydarzeń, których stali się świadkami. Podobnie, w sposób spójny i konsekwentny, konstruowali dalsze elementy układanki, która złożyła się na to, co nazywamy kultem cargo.
Nie inaczej postępujemy w nauce. Na podstawie dostępnej nam wiedzy i wcześniejszych doświadczeń formułujemy prawdopodobne hipotezy. Niestety, czasem pod względem wartości merytorycznej niewiele różnią się one od tych, jakie formułują nowogwinejscy wyspiarze. By jednak uzmysłowić sobie, że problem ten nie dotyczy wyłącznie nauk społecznych ani nawet szczególnie psychologii, warto przypomnieć choćby kilka z bardziej kompromitujących przykładów z obszaru innych dziedzin nauki. W tych przypadkach określenie cargo jest może nawet zbyt łagodne, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę często przerażające konsekwencje opisywanych koncepcji.
W grudniu 1949 roku Egas Moniz odebrał z rąk Szwedzkiej Akademii Nauk Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny za „badania nad leczniczymi efektami lobotomii”. Lobotomia, inaczej zwana leukotomią, to zabieg neurochirurgiczny polegający na przecięciu włókien nerwowych łączących płaty czołowe mózgu ze strukturami międzymózgowia. W pierwszej połowie XX wieku za pomocą tego zabiegu próbowano leczyć schizofrenię i inne ciężkie zaburzenia psychiczne. Jej wielki zwolennik Walter J. Freeman opracował sposób przeprowadzania lobotomii przedczołowej poprzez wbijanie do mózgu pacjenta — przez oczodół — szpikulca do lodu! W ten sposób przeprowadził zabiegi u ponad 2900 osób. Przyznając Nagrodę Nobla za lobotomię, świat nauki uhonorował odkrycie, które w rzeczywistości okazało się implementacją błędnej hipotezy, a dla pacjentów oznaczało najczęściej straszliwe okaleczenie. Hipoteza ta miała dla wielu ludzi dużo gorsze konsekwencje niż rozrzucanie po polu upieczonych świń w ofierze przodkom. Tylko w Stanach Zjednoczonych w latach 1935-1960 wykonano blisko 50 tysięcy zabiegów lobotomii — prawie 60 procent chorych zmarło, część stała się (psychicznymi) inwalidami, tylko u nielicznych ustąpiły niektóre objawy. Mimo protestów jednej z ofiar lobotomii, Christine Johnson, Komitet Noblowski odmówił odebrania Monizowi nagrody.
Inny przykład — kilkadziesiąt lat zajęło badaczom zrozumienie, że hipoteza o etiologii choroby beri-beri była błędna. W roku 1886 rząd holenderski wysłał Christiana Eijkmana, ucznia słynnego mikrobiologa Roberta Kocha, do Indii Wschodnich w celu ustalenia przyczyn tej choroby. Ówczesne podejście do medycyny było na wskroś „bakteriologiczne”. Eijkman poświęcił długie lata na poszukiwania „zarazka” wywołującego tę chorobę. Był tak przekonany do swojej hipotezy jak wyznawcy kultu cargo do tego, że to duchy przodków przysyłają do nich „ptaki niebios”. Nawet znalazłszy się już o krok od odkrycia rzeczywistych przyczyn choroby, ani on, ani otaczający go naukowcy nie byli w stanie ich dostrzec. Dokonał tego dopiero Frederick Hopkins, który wykorzystał prowadzone przez Eijkmana obserwacje kur chorych na beri-beri i wykazał, że niełuskany ryż zawiera substancję, której organizm ludzki nie jest w stanie sam wyprodukować; jej brak przejawia się awitaminozą, która w ekstremalnej postaci prowadzi do ciężkiej choroby — właśnie beri-beri.
Podobną i znacznie świeższej daty porażką nauki było błędne przekonanie, że głównymi przyczynami wrzodów żołądka i dwunastnicy są stres i niewłaściwy tryb życia. W myśl tej koncepcji pacjentów z chorobą wrzodową „leczono” zmianą stylu życia, psychoterapią i innymi „zabiegami” redukującymi stres. Rozwinął się w związku z tym nawet całkiem nieźle prosperujący biznes. Zmianę zapoczątkował dopiero w 1983 roku Barry Marshall, który podczas konferencji w Brukseli stwierdził, że ta częsta choroba jest wywoływana przez bakterię. Ponieważ chyba żadna inna fizyczna dolegliwość nie była nigdy tak ściśle kojarzona ze stresem i trybem życia, wiele czasu upłynęło, zanim hipoteza Marshalla i potwierdzające ją wyniki badań zostały uznaneIII. Mimo jej akceptacji przez świat naukowy nadal w wielu miejscach, szczególnie w tekstach reklamujących psychoterapię, spotkać się można z przekazem, że psychologia pomaga wyleczyć z choroby wrzodowej.
Czy zatem stawianie hipotez naukowych odbywa się tak samo na oślep jak formułowanie sądów przez wyznawców cargo? Nie. To prawda, że i jeden, i drugi sposób rozumowania jest zgodny z właściwościami naszego umysłu i nie odwołują się one do metody „na chybił trafił”. Różnica tkwi jedynie w zasobie wiedzy, z którego korzysta myślenie naukowe. W nauce dużo skrupulatniej gromadzimy opisy wydarzeń, analizujemy je, staramy się zapamiętać i wyciągnąć wnioski. Dodatkowo myślenie naukowe charakteryzuje dużo większa liczba działań samokorygujących, które wyznawcom cargo przytrafiają się znacznie rzadziej (co nie znaczy, że wcale tego nie robią). Przytaczałem zresztą wyżej relacje, jak wyznawcy kultu cargo doskonalili swoje „radiostacje”, choćby wymieniając „izolatory” i „przewody”. To były działania samokorygujące — analogiczne obserwujemy też u naukowców! I oni często próbują coś poprawić, ulepszyć, zmienić w prowadzonym przez siebie eksperymencie. Być może jeszcze jedna różnica tkwi w systematyczności obserwacji i działania. Wyznawca cargo o zacięciu naukowym nie powinien wymieniać jednocześnie „izolatorów” i „przewodów”, lecz robić to po kolei, by sprawdzić efekt, powinien też swoje obserwacje zapisywać, a jeśli to wszystko nie przynosiłoby skutku, może spróbować podważyć własne hipotezy i jeszcze raz wrócić do obserwacji białych ludzi, zakładając, że to raczej na tym etapie popełnił błąd.
Wyznawcy cargo nie byli i nie są ani ludźmi głupimi, ani prymitywnymi. W wielu przypadkach dochodzili do bardzo racjonalnych, a w kontekście wiedzy, jaką dysponowali, do niezwykle wręcz racjonalnych wniosków. Poniższy fragment pokazuje na przykład, jak modyfikowali swoje wierzenia wyznawcy kultu Upikno:
Kiedy jednak ludność była znudzona i sfrustrowana długim oczekiwaniem na ciągle nienadchodzące cargo, postanowiła zrewidować naukę głoszoną przez proroka; uznano, że jednak należy wrócić do tradycyjnego sposobu postępowania. Trzeba więc spalić ubiory europejskie i ubierać się w tradycyjne ozdoby i stroje. Zaczęto pracować w ogrodach i uprawiać rośliny jadalne. Nie zrezygnowano jednak z modlitw i ceremonii przejętych z kościołów misyjnych; uważano, że tradycyjne rytuały i ofiary, połączone z obrzędami i modlitwami chrześcijańskimi będą bardziej skuteczne w upraszaniu przodków, aby przysłali cargo. Gdy jednak, po mniej więcej pięciu latach ustawicznego oczekiwania, okręt z cargo nie przybywał, ludność zaczęła tracić zaufanie do proroka Upikno, zanikały też powoli obrzędy kultowe odprawiane na cześć przodków; kult przestał istnieć37.
Czy można sobie wyobrazić rozsądniejszą drogę weryfikacji własnych przekonań? Gdyby podobnie postępowali wszyscy wyznawcy, kulty cargo prawdopodobnie dawno by zanikły. Tymczasem część z nich rzeczywiście zanikła, część odrodziła się w innej postaci, inne nadal się utrzymują. Przytoczona relacja dowodzi jednak, że tubylcy dysponowali wystarczającą wiedzą i możliwościami umysłowymi, aby porzucić błędne przekonania, podobnie jak naukowcy stawiający błędne hipotezy w końcu — po latach, ale jednak — odkrywają swój błąd (lub inni robią to za nich). Zatem nie ma zasadniczych różnic w rozumowaniu „naszym” i „ich”. A jednak kult cargo niemal nie pojawia się w fizyce, chemii czy matematyce, a panoszy się w psychologii i socjologii. Przyjrzyjmy się więc, co sprawia, że niektóre kulty cargo tak długo się utrzymują — na Pacyfiku i w naukach społecznych.
To, co jest pierwszą i podstawową przyczyną utrzymywania się kultu cargo, czy to wśród mieszkańców wysp Pacyfiku, czy wśród naukowców i praktyków nauk społecznych, to zwykłe oszustwo.
Z początkiem 1964 r. zaczął Weworuya nawoływać ludność z okolicy, aby kładła swoje pieniądze do małych czerwonych drewnianych walizek (skrzynek) i deponowała je u niego. Wybudował w tym celu specjalny duży dom-magazyn i ustawiał w nim stale wzrastającą liczbę walizek z pieniędzmi, przynoszonymi przez ludność z okolic Kanite. Twierdził, że gdy po pewnym czasie walizki otworzy się, będą pełne pieniędzy. Trzeba jednak odprawiać obrzędy kultowe na cześć przodków, składać im ofiary, dużo się modlić. Na dowód prawdziwości głoszonej przez siebie nauki zebrał wszystkie pieniądze z poszczególnych walizek, a była to już poważna suma, chodził z zebraną sumą od wioski do wioski, pokazywał pieniądze ludziom i objaśniał, że to już pierwszy efekt jego działalności: rozmnożone pieniądze. W każdej wiosce, gdzie przybył organizował nocne spotkania, odprawiał obrzędy na cześć przodków i zachęcał zebranych, by składali coraz więcej pieniędzy, gdyż więcej otrzymają z powrotem38.
Trudno powiedzieć, jak długo kłamstwa tego akurat proroka mogłyby pozostać niewykryte, gdyż przedstawiciele oficjalnej administracji zakazali mu prowadzenia tej oszukańczej działalności. O tym jednak, że była ona skuteczna, świadczyć może fakt, że zainicjowany przezeń obyczaj deponowania mających się rozmnożyć pieniędzy w skrzynkach przetrwał i pojawił się też w kilku innych kultach.
W przypadku świadomego oszusta najczęściej jesteśmy niestety bezradni. Metody, jakie stosował wśród Nowogwinejczyków Weworuya, u nas z powodzeniem stosują choćby twórcy piramid finansowych, na których szczycie stoi zwykle jakiś elokwentny „menedżer Weworuya”, z ogromną pewnością siebie nauczający o tym, jak pomnażać pieniądze, a wśród jego „wyznawców” wielu jest ludzi wykształconych i (z pozoru) rozsądnych. I kapłani, i aferzyści od piramid finansowych wykorzystują ludzką tęsknotę za dobrami, których im brakuje. Jak to się ma do nauki? Otóż w terapiach typu cargo niezwykle często wykorzystywana jest tęsknota za czymś, co nierealne, a co widzimy u innych i czego im zazdrościmy. Rozsądek nakazywałby powiedzieć wyspiarzom z Nowej Gwinei, że bez względu na to, jak ciężko będą pracować, zdobędą co najwyżej znikomą część tych dóbr, jakie widzieli u białych ludzi. I nie pomogą im w tym żadne rytuały. Nauka tymczasem taką samą złudną perspektywę oferuje ludziom z diagnozą raka, autyzmu czy zespołu Downa. Ci nieszczęśnicy również — i to bez względu na to, jak mocno będą starali się sami lub ich rodzice — pewnych rzeczy nie zmienią i nie wyleczą. Czy zatem musi dziwić, że prorokowanie, iż jednak może być inaczej, a co więcej wspieranie owych proroctw wynikami badań (równie autentycznymi, jak walizka pieniędzy zebranych przez Weworuyę) kusi naiwnych (i niedoinformowanych)?
W pierwszym tomie Zakazanej psychologii pisałem o wielu świadomych oszustwach polegających na fałszowaniu wyników badań przez naukowców i o konsekwencjach tych oszustw. W tym tomie zamieściłem wiele opisów terapii, których konstrukcja do złudzenia przypomina kult cargo. Niepoparte badaniami cudowne wieści o uzdrowieniach, oskarżenia o zbyt małą gorliwość w wypełnianiu zaleceń „proroków”, sfabrykowane nieudolnie „dowody naukowe”, a wszystko to na tle rozpaczy i nadziei.
Nauka, w przeciwieństwie do kultu cargo, dysponuje całkiem skutecznymi narzędziami demaskowania oszustów — eksperymentem kontrolowanym i replikacją badań. Niestety, często są to narzędzia niewykorzystywane. Co gorsza, nie przeanalizowawszy świadectw empirycznych, w uzasadnianie skuteczności terapii cargo angażuje się wielu „naukowców”. Doskonałym tego przykładem jest metoda O. Carla Simontona czy terapie tak zwanych dorosłych dzieci alkoholików. Wielu naukowców, choć mają świadomość istniejących oszustw, pozostaje obojętna na praktyki proroków cargo w obrębie własnych dziedzin. Ten niewybaczalny grzech zaniechania o wiele częściej popełniają przedstawiciele nauk społecznych niż nauk przyrodniczych.
Dużo trudniejsza sytuacja ma miejsce wówczas, kiedy mamy do czynienia z samooszukiwaniem. W takiej sytuacji sam proces dochodzenia do racjonalnych wniosków jest mocno zniekształcony. Zobaczmy na przykładzie „kultu tchnienia duchów”, jak — mimo braku efektów — taki mechanizm utrzymuje wiarę w rytuały:
Uczestniczący w tych obrzędach mówili, że zostali uderzeni chłodnym wiatrem. A ponieważ ludność lokalna wierzyła, że duchy i przodkowie przenoszą się z miejsca na miejsce z wiatrem, szczególnie zaś nocą i z chłodnym wiatrem, to transy rytualne interpretowano jako skutek tchnienia przechodzących duchów i przodków oraz przynoszących cargo. Przodkowie zatem byli obecni, w przekonaniu Wyspiarzy, nie było jednak cargo; znaczyło to, że obrzędy kultowe były tylko połowicznie skuteczne, należało je zatem wzbogacić i uzupełnić. Umieszczano więc, w nowo wybudowanych „domach cargo”, różne kamienie, przedmioty codziennego użytku, gałęzie, muszle, rośliny w tym przekonaniu, że obecni w czasie rytualnych transów przodkowie przemienią je w prawdziwe europejskie cargo39.
W powyższej historii przekazywana z pokolenia na pokolenie, a przez to niepodważalna, wiedza o sposobach przemieszczania się duchów pozwoliła wnioskować o skuteczności elementów obrzędu. Należało zatem szukać przyczyn braku cargo w innych częściach rytuału, ulepszyć go i czekać na efekt.
Dokładnie w ten sam sposób zachowują się wyznawcy kultu Zygmunta Freuda i pochodnych wyznań. Wiedza o oporze pacjenta jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, od czasów pierwszego „proroka”, i jest przez to niepodważalna. Kiedy pacjent podczas obrządku terapii reaguje negatywnie, bezsprzecznie świadczy to o tym, że pojawił się opór (podobnie jak uderzenie zimnego wiatru było niezbitym dowodem obecności duchów), a więc diagnoza jest trafna i potwierdza skuteczność „proroctw” psychoanalizy. Teraz należy sprawdzić, co nie działa w innych elementach terapii, poprawić to i kontynuować rytualne obrzędy.
Niestety, mechanizm samooszukiwania się jest niewywrotny. Jeśli nie mamy możliwości podważenia prawd objawionych i utrwalonych w tradycji, nie przedrzemy się przez kurtynę oddzielającą kult od racjonalnego myślenia. W praktyce wszelkie kulty utrzymują się najdłużej właśnie tam, gdzie najwięcej jest elementów poświadczonych tradycją i doświadczeniem pokoleń. Wszędzie, gdzie kolejni „prorocy” tworzyli swój system przepowiedni od podstaw, bez silnego powiązania ich z tradycyjną wiedzą, kulty cargo zanikały. Zadziwiające, jak wiele było takich przypadków. Władysław Kowalik w cytowanej już wielokrotnie wspaniałej monografii Kulty cargo na Nowej Gwinei szczegółowo opisuje 55 różnych kultów. Aż w osiemnastu przypadkach autor kończy swój opis twierdzeniem: „kult z czasem zaniknął”. W pozostałych kulty zostały zakończone ingerencją administracji lub wchłonięte przez inne, o części brakuje informacji, ale pozostałe nadal funkcjonują. W tych osiemnastu przypadkach tubylcy postąpili podobnie jak wyznawcy przytoczonego na początku tego podrozdziału kultu Upikno — racjonalnie. Stało się tak głównie dlatego, że ich „prorocy” nie dość mocno powiązali swoje przepowiednie ze znanym systemem wiedzy i wierzeń.
Trudno oczywiście tutaj o jakieś obiektywne porównanie z kierunkami i szkołami popularnymi w psychologii i psychoterapii, dlatego poniższe uwagi proszę traktować wyłącznie jako subiektywną refleksję. Gdyby założyć, że badacze kultów cargo opisali wszystkie ich odmiany, to powstało ich kilkadziesiąt, góra sto40. Różnych szkół i modalności jest w psychoterapii kilkaset. W 1986 roku Daniel Goleman pisał o ponad 460 różnych odmianach psychoterapii funkcjonujących na Zachodzie41. Dzisiaj jest ich z pewnością dużo więcej i wątpię, aby zajęcie polegające na ich zliczaniu miało jakikolwiek sens. Bardziej istotne jest to, że niewiele z nich zanika. Przeradzają się one w inne, rzekomo dojrzalsze formy, są modyfikowane, uzupełniane, pojawiają się pod nowymi nazwami. Dzieje się tak dlatego, jak sądzę, że były w stanie wystarczająco powiązać własny przekaz z wiedzą utrwaloną w pseudonaukowej tradycji.
Część kultów funkcjonujących w ramach nauk społecznych charakteryzuje się szczególnie dużym potencjałem właśnie dzięki temu, że ich kapłani łączą elementy tradycyjnej wiedzy z własnymi proroctwami. Do takich szkół zaliczyłbym choćby neurolingwistyczne programowanie (NLP) czy najstarszą funkcjonującą w obrębie psychologii pseudonaukę — psychoanalizę. Szczególnie w przypadku tej ostatniej duże znaczenie ma czas funkcjonowania kultu w ludzkiej świadomości. Czas nadaje ideom wagi i przynajmniej w potocznym myśleniu te, które przetrwały, zyskują na wartości tylko dlatego, że stały się elementem tradycji. Tym również można tłumaczyć żywotność astrologii i mnóstwa innych, również niewiele wartych, koncepcji będących pochodnymi wierzeń jakichś starożytnych ludów. Ograniczone umysły nadają im szczególną wartość tylko dlatego, że wymyślił je jakiś Chińczyk cztery tysiące lat temu, a do tego zapisał niezrozumiałymi, a przez to bardziej tajemniczymi znaczkami. Niestety, w przeciwieństwie do figurki z brązu, której kilka wieków w piasku przydaje wartości na rynku antyków, idei czas nie wzbogaca, a wprost przeciwnie — często brutalnie ją dewaluuje.
Świadome oszustwo oraz samooszukiwanie to dwa podstawowe mechanizmy utrzymywania się kultu cargo zarówno wśród mieszkańców Pacyfiku, jak i wśród przedstawicieli nauk społecznych. Trzeci, niezwykle istotny mechanizm, może jeszcze groźniejszy od samooszukiwania się, to pomieszanie rzeczywistości z wierzeniami. Jest to spoiwo, które potrafi na długi czas utwierdzić wyznawców w przekonaniu o prawdziwości głównych twierdzeń ich wiary. Prześledźmy ten mechanizm, tradycyjnie na przykładzie doświadczeń mieszkańców wyspy Pacyfiku, aby porównać go następnie z praktykami cargo w psychologii.
Podczas drugiej wojny światowej — szczególnie w warunkach złej widoczności lub w nocy — zdarzało się, że piloci samolotów transportowych, dostrzegłszy „pasy startowe”, próbowali na nich lądować nawet w środku dżungli. Najczęściej z tragicznym skutkiem, ale efektem tak czy inaczej było dostarczenie jakiegoś cargo tym, którzy na nie oczekiwali, modlili się o nie i zaklinali w tym celu swoich przodków. Czy można sobie wyobrazić lepszy dowód na prawdziwość całego systemu wierzeń? Za dowód przychylności bogów można było też wziąć upadek w dżungli strąconego samolotu. Szczególnie szokująca była dla wyznawców cargo konstatacja, że wśród amerykańskich żołnierzy, którzy zasilali bazy wojskowe, zdarzali się ludzie o skórze podobnie ciemnej, jak ich własna. Był to w ich przekonaniu niezbity dowód na to, że duchy przodków nagrodziły niektórych z nich i obdarzyły cargo. Wszystkie takie przypadki nieprawdopodobnie wzmagały wiarę w nadejście cargo i sprzyjały utrzymywaniu się kultu.
Bardzo podobne wydarzenia mają miejsce podczas terapii. Szczegółowo będzie można to prześledzić w podrozdziale poświęconym metodzie Domana-Delacato. Obietnica rozwiązania wszystkich problemów związanych z rozwojem umysłowym dzieci, mająca w rzeczywistości wartość przepowiedni cargo