Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzieje Zachodu z perspektywy szeroko pojętego sporu o przedstawianie Boga.
Filozofowie i teologowie od dawna angażują się w intensywne debaty i refleksje możliwością sporządzania wizerunku Bóstwa. Besancon śledzi dwie główne tendencje – „ikonofilię” i ikonoklazm, czyli uprzywilejowanie i zakaz obrazów religijnych – na przestrzeni dwóch i pół tysiąclecia w kulturze Zachodu.
Dzieło Alaina Besançona rozpoczyna się od wszechstronnej analizy statusu obrazu w myśli greckiej, judaistycznej, islamskiej i chrześcijańskiej. Autor następnie podejmuje argumenty dotyczące autorytetu moralnego obrazu w europejskim chrześcijaństwie od średniowiecza po wczesny okres nowożytny. Besançon kończy Zakazany obraz badaniem, jak ikonofilia i ikonoklazm były przedmiotem debat w epoce nowoczesnej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 873
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książka ukazała się dzięki finansowemu wsparciu naszych Darczyńców. Bez ich hojności działalność środowiska Teologii Politycznej nie byłaby możliwa. Współwydawcami tego tomu zostali:
Maciej Adamczyk, Bożena i Marek Adamowiczowie, Krystyna Antkowiak, Agata Lubochońska-Anusiak i Bartosz Anusiak, Zofia Anuszkiewicz, Michał Appelt, ks. dr hab. Przemysław Artemiuk, Tomasz Babnis, Rajmund Bacewicz, Emilia i Tomasz Badurkowie, Paweł Badzio, Magdalena Bajer, Erwin Bakalarz, Renata Bakuła, Maciej Balcerak, Michał Balcerzak, Beata Mrozowska-Bartkiewicz i Jarosław Bartkiewicz, Jan Baryła, Anna Baterowicz, Paweł Batory, Aleksandra Bečka, Agnieszka i Maciej Bernacikowie, Justyna i Maciej Bernacikowie, Piotr Bernatowicz, Alina Bielecka, Witold Błażejowski, Krzysztof Błędziński, Elżbieta Błotnicka-Mazur, Joanna i Michał Bojańczykowie, Ryszard Bojke, prof. Włodzimierz Bolecki, Jan Bondyra, ks. Jerzy Borowiec, Adam Boykow, Krzysztof Bożym, Wojciech Bryk, Szymon Brzeziński, Patryk Brzozowski, Agata Buchholtz, Radosław Bugaj, Marta Burek, Sławomir Cenckiewicz, Sergiusz Chądzyński, Paulina i Piotr Chołdowie, Andrzej Ciach, Bogumiła Cichońska, Piotr Cios, Teresa Cios, Bogdan Ciosek, Maria Ciostek, Jarosław Cymerman, Ewa Czarnecka, Dawid Czekała-Karpiński, Monika i Marek Czekańscy, Adam Czepielik, Igor Czernecki, Robert Czernisz, Jakub Czugała, Dorota i Piotr Dardzińscy, Wojciech Darkiewicz, prof. Jacek Daroszewski, Tomasz Daroszewski, Dariusz Deka, prof. Dobrochna Dembińska-Siury, abp Wacław Depo, Piotr Derejczyk, Andrzej Domański, Danuta i Krzysztof Domareccy, ks. Witold Dorsz, Dominika i Krzysztof Drysiowie, Bogusław Dubiela, Jakub Dudek, Waldemar Dudek, Anna i Waldemar Dulębowie, Andrzej Durski, Marek Dyżewski, Weronika Dziąg, Róża i Marcin Dziekiewiczowie, Mirosław Dzień, Bogdan Dziobkowski, Bogdan Dzudzewicz, Jacek Ebertowski, Jadwiga i Marcin Emilewiczowie, Bartosz Fabijaniak, prof. Barbara Fedyszak-Radziejowska, Małgorzata Fengler, Elżbieta i Jacek Ferdynusowie, Katarzyna Górska-Fingas i Bartosz Fingas, Anna i Andrzej Fister-Stoga, Małgorzata Flis, prof. Remigiusz Forycki, Tomasz Frycze, Zbigniew Furgał, Marcin Gackowski, Radosław Gadzinowski, Danuta Gamża, Tomasz Gandecki, Jerzy Gawin, prof. Magdalena i prof. Dariusz Gawinowie, Janusz Gawlina, Agnieszka Geizler, Paweł Gieryński, prof. Maria Gintowt-Jankowicz, Adam Gładzik, Adam Gniazdowski, Paweł Gniazdowski, Anna Goc, prof. Beniamin Goldys, Jan Gołembiewski, Krzysztof Gombin, Tomasz Gonciarz, Justyna Gorgoń, Adam Gosk, Arkadiusz Gosławski, Dominik Goślicki, prof. Mirosława Grabowska, Roman Graczyk, Marta Graff-Warburton, Izabela i Krzysztof Grosowie, Jolanta Domańska-Gruszka i Mirosław Gruszka, Barbara Grzanka, Mirosław Grzegorzek, Damian Grzeszczak, bp prof. Jacek Grzybowski, Marta Gugała, Artur Gut, Piotr Guzowski, Michał Haake, Katarzyna Hackenberg, Magdalena i Maciej Hajdulowie, Maria i Artur Hammermeister, prof. Dorota Heck, Michał Homenda, Andrzej Horubała, Tomasz Horubała, Kama Głód i Wacław Huryn, Andrzej Iwaniuk, Klaudiusz Jacak, Marta Jachimiak, Mariusz Janiszewski, Witold Jankowiak, Janina Jankowska, Adam Jankowski, Tomasz Janoś, Krzysztof Jański, Piotr Jarmocik, Andrzej Jaroszyński, Beata Jastrzębska-Gawron, Przemysław Jaśkiewicz, Jan Jaśkowiak, Roman Jędrzejczyk, Ludwik Jurek, Beata Juszczyk, Roman Kaczmarek, Katarzyna i Jakub Kaczmarscy, Wojciech Kaczor, prof. Zbigniew Kadłubek, Łukasz Kamiński, Marian Kamiński, Rafał Kania, Edwin Kaniuk, Piotr Kapela, Zofia Karłowicz, Ewa i Dariusz Karłowiczowie, Piotr Kasprzyszak, Katarzyna Kępa, Malwina Kęsicka, Kasimir Kisielinski, Andrzej Klamut, Agata Kłocińska-Lach, Jerzy Knopik, Maciej Koczaj, Dorota Koczwańska-Kalita, Mateusz Koczwara, Róża i Jerzy Kogutowie, Jerzy Kokosiński, Grzegorz Kołodziej, Marek Kołosowski, Jędrzej Kondek, Waldemar Kopciuch, Marek Korczyński, Grzegorz Korwin-Szymanowski, Agnieszka i Krzysztof Kostrzewowie, Bogdan Kostrzewski, Martyna i Robert Koszkałowie, Krzysztof Kowalczewski, Justyna i Paweł Kowalowie, Magdalena Kowalska, Maciej Kozakiewicz, Mateusz Kozera, Andrzej Kozicki, Joanna Kozioł, Wojciech Koziorowski, Irena Kozłowska, Konrad Kozłowski, Adam Krauze, Marzena Królikowska-Dziubecka, ks. prof. Janusz Królikowski, Kamil Kruszewski, Andrzej Krygiel, Marzanna Krzemińska, Leszek Krzemiński, Justyna Kubiak, Michał Kubiak, Maciej Kubicki, Michał Kuc, Dariusz Kucia, Małgorzata Kujawa, Rafał Kuks, Joanna Kulska, Marek Kunecki, Urszula i Dariusz Kupieccy, Joanna Kurasz, Magdalena Kurkowska, Urszula i Krzysztof Kusowie, Anna Kuśnierz, Magdalena i Maciej Kwaśniewscy, Anna Kwiatkowska, Rafał Langda, Wojciech Langer, Adam Lausch-Hołubowicz, prof. Ryszard Legutko, Adam Lejczak, Adam Lewandowski, Dariusz Lewandowski, Artur Ligenza, Bartłomiej Lipiński, Marek Lis, Grzegorz Lizurej, Wiesław Łatała, Ryszard Łoziński, Jacek Łukasiak, Roman Łukaszewski, Tomasz i Niamh Machurowie, Agnieszka Madej, Anna Madej, Dariusz Makać, Marcin Makówka, Stanisław Malinowski, Andrzej Maliński, Szymon Małecki, prof. Maciej Manikowski, Maria i Mikołaj Marczakowie, Seweryn Marek, Joanna Żak-Markiewicz i Zbigniew Markiewicz, Agnieszka i Robert Marszałkowie, Aleksandra i Ignacy Masny, Małgorzata Maszewska, ks. Ryszard Matkowski, Dorota Matusiak, Błażej Matusiak OP, Przemysław Matusik, Michał Mazur, Marcin Melzacki, Piotr Michna, Renata i Andrzej Mierzwowie, Katarzyna Sobczuk i Jarosław Modzelewski, Ryszard Mordarski, Jakub Moroz, Grażyna i Stanisław Mozolowie, Zofia Mroczek-Piepjunge, Sebastian Mróz, Zofia Nachiło-Morbiato, Marek Nadolski, Krzysztof Narecki, Ryszard Niezgoda, Marzena Nosowska, Maria i Grzegorz Nowakowie, Marek Nowakowski, Paweł Nowakowski, Piotr Nowicki, Łukasz Obrycki, Luiza i Radosław Oklesińscy, Róża i Eugeniusz Olczakowie, Maria Olszewska, Małgorzata Onuszkiewicz, Wojciech Orzewski, Magdalena Osmolska, Marek Ostafiński, Joanna i Jakub Paciorkowie, Tomasz Panfil, Barbara Pankiewicz, ks. prof. Tadeusz Panuś, Ewa i Jarosław Paradowscy, Zygmunt Partyka, Patryk Parzych, Barnaba Pawełczak, Waldemar Pawłowski, Robert Pelewicz, ks. Andrzej Persidok, Ewa Perskawiec, Tomasz Perz, Elżbieta Pękala, Wojciech Piasecki, Barbara Piechowska, Teresa i Mieczysław Pielechowie, Filip Piestrzeniewicz, Jan Pięta, Magdalena Pinkalska, Grzegorz Piwkowski, dr. hab. Olga Płaszczewska, Józef Pławski, Wojciech Poczyznicki, Aleksandra Podgórska, Mariusz Polakowski, Jakub Polanowski, ks. Rajmund Ponczek, ks. Antoni Poniński, Janusz Popko, Kamil Poplata, Paweł Porucznik, Marta Prochowska-Gabzdyl, Barbara i Romuald Przybyłowie, Andrzej Przybyszowski, Paweł Przychodzeń, Michal Psiuk, Mariola Kornatko-Pulkowska i Piotr Pulkowski, Maciej Radecki, Bartłomiej Radziejewski, Elżbieta i Grzegorz Ratajczakowie, Iwona i Michał Ratajowie, Jacek Regulski, Łukasz Religa, Karolina i Piotr Remiszewscy, Bogdan Renczyński, Franciszek Resiak, Wiesław Reszkowski, Izabela August-Reza i Mariusz Reza, Mariusz Rogowski, Sławomir Rogowski, Bożena Rojek, Grzegorz Różyło, Izabela i Piotr Rudniccy, Rafał Rusin, Wojciech Rusinek, Magda Rykowska, Dorota i Grzegorz Rzeźnikowie, Michał Sadowski, Monika i Jerzy Saganowie, Grzegorz Sakowicz, Tadeusz Salij, ks. Robert Samsel, Tomasz Samulnik OP, Jacek Sawicki, Roman Sawka, Zbigniew Sepioł, Danuta Prył-Silska i Jacek Silski, Magdalena Simon-Błażewicz, Jacek Siński, Krzysztof Skowron, Adam Skutnik, Luke Slade, Anna Słota-Cichocka, Ziemowit Socha, Grażyna Halkiewicz-Sojak i Sławomir Sojak, Ewa Solska, Małgorzata Sołtysek, Liliana Sonik, Elżbieta Spryszyńska, Piotr Stalmaszczyk, Jacek Staniaszek, Janusz Stankiewicz, ks. Jacek Stawik, Dobiesław Stefaniak, Marcin Stefaniuk, prof. Jakub Stelina, Roman Strus, Krzysztof Sudoł, Bartosz Sulima, Jerzy Sułko, Urszula i Wojciech Swakoniowie, Marcin Sychowski, Robert Szalewicz-Szalegiejew, Tadeusz Szawiel, Konrad Szczebiot, Andrzej Szczepanik, Stanisław Szczepanik, Anita i Michał Szczurowscy, Anna Szeliga, Natalia i Emil Szerszeniowie, Piotr Szlagowski, Tomasz Szocik, Tomasz Szopa, Tadeusz Szwachła, Agnieszka Szymczyk, Cezariusz Ścisiński, Lucyna Wajler-Śliwak i Andrzej Śliwak, Maria i Mateusz Środoniowie, Jerzy Świątkiewicz, Zbigniew Świerczyński, ks. Marek Świgoński, Anna Talarowska, Teresa Kamilla Thiel-Ornass, prof. Ewa Thompson, Wojciech Tomczyk, Małgorzata Łukasiewicz-Traczyńska i Krzysztof Traczyński, Przemysław Trejnis, Mariusz Trębicki, Wojciech Troszczyłów, Piotr Tryjanowski, Adam Tychowski, Katarzyna i Zbigniew Tyszkiewiczowie, Agnieszka Uklańska, Jolanta Ulatowska, Agnieszka i Marek Urbanowscy, Joanna Urbańska, Urszula i Andrzej Wacławczykowie, Wojciech Walczyk, Aleksander Waldon, Jan Waldon, Elżbieta i Jan Walewscy, Daniel Wańczyk, Karolina i Daniel Wardzińscy, Mariusz Wasilewski, Ryszard Wawryniewicz, Robert Wawrzeń, Dariusz Wegnerski, Franciszek Werner, Katarzyna Węgrzyn, Wojciech Widłak, Bogusław Wieczorek, Emilia Wieczorek, Agnieszka i Jerzy Wierzchowieccy, Łukasz Wieszczeczyński, Maria Dechnik-Wiewióra i Krzysztof Wiewióra, Bogusława Wiewiórowska-Paradowska, Bartłomiej Wilkosz, Elżbieta i Bogdan Wiśniewscy, Michał Witaszek, Krzysztof Witkowski, Elżbieta Włostowska, Dawid Wojcieszek, Bruno Wojtasik, Maciej Wolny, Jacek Woźniak, Krzysztof Woźniak, Monika Madej-Wójcik i Mariusz Wójcik, Andrzej Wójtowicz, Paweł Wrona, Adam Wylęgała, Ilona Zaborowska, Sławomir Załużny, Grzegorz Zarzeczny, Dyzma Zawadzki, Dorota i Tomasz Zdziebkowscy, prof. Michał Zembrzuski, Ewa i Marcin Zielińscy, Witold Ziębowicz, Łukasz Ziółkowski, Piotr Znojek, Wanda Zwinogrodzka, Damian Zwior, Grzegorz Żabiński oraz darczyńcy pragnący zachować anonimowość.
Specjalne podziękowania kierujemy do Marii Badzio i Heleny Wagner, które swoją pracą przyczyniły się do wydania tej książki.
Wprowadzenie
Zmarły nie tak dawno (9 lipca 2023 roku) Alain Besançon znany jest przede wszystkim jako sowietolog – uznany i ceniony znawca Rosji, jej polityki i kultury. Niektóre z jego tekstów z tego zakresu zostały wydane jeszcze w drugim obiegu, na przykład Krótki traktat sowietologii na użytek władz cywilnych, wojskowych i kościelnych (1984), Anatomia widma. Ekonomia polityczna realnego socjalizmu (1984), a także Nacjonalizm i bolszewizm w ZSRR (1988). Już po zmianie ustroju ukazały się dwa tomy wybranych tekstów, Alain Besançon – świadek wieku (2006).
Ostatnimi czasy jego spuściznę udostępnia w języku polskim wydawnictwo Teologii Politycznej: Święta Ruś (2012), Współczesne problemy religijne (2017). Tym razem zdecydowano o publikacji książki – jak mogłoby się wydawać – zupełnie odrębnej w całym oeuvre niegdysiejszego dyrektora École des Hautes Études en sciences sociales oraz członka Académie des sciences morales et politiques, a więc Zakazanego obrazu. Intelektualnej historii ikonoklazmu (L’image interdite. Une histoire intellectuelle de l’iconoclasme, 1994). Tak jednak nie jest, ponieważ i tu Ruś oraz Rosja zajmują poczesne miejsce, choć tym razem w kontekście historii obrazów (niemniej odniesień politycznych nie brakuje), tak że w gruncie rzeczy i ta pozycja dobrze wpisuje się w główne zainteresowania Besançona.
Jak wyjaśnia sam autor – przy okazji omawiania twórczości Wassilego Kandinsky’ego – interesuje go „badanie ich [malarzy] stosunku do obrazu boskiego”. Mimo że zdanie to pada mimochodem, pod sam koniec obszernego dzieła, dobrze oddaje ono zawartość całej książki, ponieważ tę kwestię – przede wszystkim zmiany owego stosunku – Besançon wnikliwie śledzi, dając autorski wgląd w dzieje sztuki od antycznej Grecji po początek XX wieku, w którym koncentruje się głównie na myśli o sztuce, nieco mniej zaś na samych dziełach.
Książka pełna jest cytatów – między innymi filozofów, Ojców Kościoła i teologów, a z czasem także samych artystów oraz krytyków artystycznych – stanowiących w pełni integralną część autorskiej narracji i poddawanych nierzadko drobiazgowej analizie. Jest to atut tej publikacji, choć zarazem cecha ta sprawia, że lektura staje się dość wymagająca wobec czytelników. Do śledzenia toku wywodu Besançona konieczne jest skupienie, zwłaszcza gdy szybko przechodzi od jednego autora do drugiego lub tylko sygnalizuje skomplikowane teorie. Wysiłek jednak bez wątpienia warto podjąć. Książkę tę, jak sądzę, można też traktować jako swoistą – bardzo autorską – antologię tekstów na temat obrazów. A właściwie antologię zaopatrzoną w kateny, ponieważ komentarze, objaśnienia i interpretacje Besançona swobodnie przeplatają się z ustępami ze źródeł, co ostatecznie skutkuje zwartym tekstem, w którym oba elementy mają równą wartość.
Alain Besançon oferuje historię obrazowania Boga, w podtytule książki zaś pojawia się „ikonoklazm”. Właściwie to zupełnie zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że owa długa historia zawiera również nie tak rzadkie okresy sprzeciwu wobec ukazywania bóstwa. Warto zatem zadać sobie pytanie, gdzie sytuuje się przedłożona książka, jeśli chodzi o badania nad ikonoklazmem. Przede wszystkim przychodzi zapytać o znaczenie tego terminu. Jak pisze Jaś Elsner: „Pojęcie «ikonoklazm» niesie wiele znaczeń – jest to okres w historii bizantyńskiej, całość zdarzeń, które miały się wówczas rozegrać, wreszcie forma aktywności zakładająca niszczenie obrazów, pojawiająca się w dowolnym miejscu bądź czasie ludzkiej historii”[1]. Tak więc z jednej strony może być to określenie pewnych konkretnych okresów historycznych, w których toczono, religijnie umotywowane, spory o obrazy, czego najbardziej znamiennym przykładem są kolejne fazy bizantyńskiego ikonoklazmu.
Z drugiej zaś termin ten bywa również bardzo pojemny – gdy obejmuje wszelkie działania związane z intencjonalnym (ideologicznie umotywowanym – co potencjalnie może wykluczać niektóre działania jako bardziej akty wandalizmu pozbawione ideowego podłoża) niszczeniem lub usuwaniem obrazów lub innych przedmiotów mających jakąś symboliczną wartość. W czasach przednowoczesnych zasadniczo oznacza zaatakowanie pierwowzoru[2]. Niekiedy więc badacze uciekają się do innych określeń, bardziej ogólnych i pozbawionych jednoznacznie pejoratywnego charakteru (jak choćby wandalizm), poprzestając na szeroko rozumianym – w sensie zróżnicowanych praktyk – niszczeniu. Tak czy inaczej, ikonoklazm może mieć różne oblicza[3].
Thomas F.X. Noble zaś proponuje, by odróżniać tak ikonoklazm od ikonofobii, jak i ikonodulię od ikonofilii – terminy te znajdziemy także u Besançona, choć niekoniecznie zawsze użyte z żelazną konsekwencją. I tak Noble odnosi ikonoklazm do publicznego niszczenia wszelkich obrazów, motywowanego rozmaitymi powodami: ekonomicznymi, politycznymi, ideologicznymi, estetycznymi lub religijnymi. Niejako stanem pośrednim jest ikonofobia. Rozumie przez nią pewien niepokój, niepewność względem obrazów. Rezultatem takiego wahania były choćby rozważania nad tym, na ile, i czy w ogóle, materialnymi środkami, np. farbami, da się adekwatnie ukazać rzeczywistość nieopisywalną. W praktyce mogły prowadzić do rezygnacji z przedstawień figuratywnych – na rzecz symbolicznych – jak na przykład ukazywania chrystogramu zamiast wizerunków Chrystusa. Obok ikonofobii sytuuje ikonofilię, definiując ją jako pozytywną postawę względem obrazów. W takiej sytuacji liczy się ich przydatność w określonym kontekście, na przykład edukacyjnym. To pragmatyczne podejście nie łączy się z okazywaniem szczególnej czci obrazom, zresztą nie musi mieć charakteru religijnego. Zupełnie na drugim końcu skali znajduje się ikonodulia, jako oparta na intensywnych praktykach pobożnościowych, ogranicza się do sztuki sakralnej i ma charakter publiczny lub prywatny[4]. Nieco upraszczając problem, można powiedzieć, w Bizancjum ostatecznie usankcjonowano ikonodulię. Łacińskojęzyczny Zachód zasadniczo się do niej nie uciekał, zwykle poprzestawał bowiem na ikonofilii.
Pojawiają się także postulaty, by terminu „ikonoklazm” nie ograniczać do sztuk przedstawiających, malarstwa i rzeźby. Choćby Louis Réau odrzucił go z tego względu, wskazując, że nie powinno się wykluczać architektury[5]. Z takiej perspektywy mógłby być rozpatrywany na przykład atak na budynki World Trade Center z 11 września 2001 roku. William J.Th. Mitchell stwierdza, że obserwujemy tu „nową i bardziej jadowitą formę ikonoklazmu. Same wieże były rozpoznawalnymi ikonami globalizacji i zaawansowanego kapitalizmu i właśnie dlatego stały się celem ataku tych, którzy uważali je za symbole upadku i zła. [...] Prawdziwym celem była globalnie rozpoznawalna ikona. Nie chodziło jedynie o to, by ją zniszczyć, lecz o to, by zaaranżować jej zniszczenie jako spektakl medialny. Ikonoklazm dokonał się w tym przypadku w formie ikony funkcjonującej na własnych prawach, obrazu grozy, który odcisnął się w pamięci całego świata”[6].
Wracając jednak do samego terminu „ikonoklazm”, zawiera on w sobie rzeczownik εἰκών, który w greckojęzycznym świecie rozumiano przede wszystkim jako wizerunek, podobiznę człowieka – bez względu na technikę wykonania, a więc inaczej niż w językach nowożytnych, gdzie ikona jest równoznaczna z obrazem tablicowym powstałym w kontekście Kościołów wschodnich. Poza tym używano także terminów takich jak εἴδωλον oraz ἄγαλμα: pierwszy z nich generalnie oznaczał obraz, wizerunek, wyobrażenie, chrześcijanie zaś ograniczyli go do niechrześcijańskich przedstawień religijnych, idoli. Z kolei drugi zasadniczo odnosił się do posągów (jako bardziej ogólny niż ἀνδριάς – wizerunek człowieka, posąg), w tym także tych ukazujących bóstwa.
W Septuagincie w pierwszym rozdziale Księgi Rodzaju czytamy (Rdz 1, 26): „καὶ εἶπεν ὁ Θεός Ποιήσωμεν ἄνθρωπον κατ᾽ εἰκόνα ἡμετέραν καὶ καθ᾽ ὁμοίωσιν” (I rzekł Bóg: „Stwórzmy człowieka na nasz wzór i podobieństwo”). Zatem słowo εἰκών (κατ᾽ εἰκόνα – na wzór) pojawiło się w tak ważnym ustępie Pisma Świętego. Nie budziło nadto tak wyraźnych skojarzeń z bóstwami innych religii: wszystko to zaważyło na tym, że chrześcijanie posługujący się językiem greckim przyjęli je na określenie swoich obrazów[7].
W tekstach bizantyńskich spotykamy się z określeniem εἰκονοκλάστης, ikonoklasta, a więc dosłownie ten, który łamie, rozbija obrazy (od czasownika κλάω – łamię, rozbijam). Może się ono odnosić także do tych, którzy decydują się na usunięcie z kościoła obrazów, a nie na dosłowne, fizyczne niszczenie ich – niemniej sens zawsze jest negatywny. W greckojęzycznych źródłach za to nie znajdziemy samego terminu ikonoklazm, iconoclasmus bowiem pojawia się dopiero w połowie XVI wieku. Do tego bez związku z Bizancjum, lecz w odniesieniu do Claudiusa, który w 816 roku został biskupem Turynu i wprost posunął się do wrogich aktów wobec obrazów. Następnie zdarzało się, że tym mianem nazywano w XVIII wieku negatywny stosunek protestantów do obrazów, a także niszczenia sztuki sakralnej podczas rewolucji francuskiej. Sami autorzy bizantyńscy toczący się od około 726 do 843 roku spór nazywali εἰκονομαχία – zmaganiem, walką o obrazy[8].
Nie tylko w Bizancjum wszelkiego rodzaju obrazy stawały się przedmiotem mniej lub bardziej gwałtownych dyskusji. Niewątpliwie jednak ikonoklazm bizantyński uchodzi za ikonoklazm par excellence. Nie dziwi zatem, że także Alain Besançon poświęca bizantyńskiemu wątkowi cały trzeci rozdział pierwszej części książki, przy czym dwa poprzednie właściwie budują grunt pod narrację o zdarzeniach, które rozgrywały się w Konstantynopolu. Trudno bowiem byłoby zrozumieć wywody obu stron bez znajomości debat na temat obrazów, jakie przeprowadzono w antyku – z Platonem (którego zresztą uważa za ojca ikonofilów usprawiedliwiającego ludzkie pragnienie kontemplowania boskiego piękna), Arystotelesem, Cyceronem i Plotynem (w którym dostrzega swoistego prawodawcę sztuki abstrakcyjnej) na czele – jak i przez autorów wczesnochrześcijańskich.
Ta długa tradycja refleksji nad tym, czym jest obraz – a w omawianym kontekście właściwie: na czym polega relacja pomiędzy wizualną reprezentacją a modelem, prototypem – musi uwzględniać także zawarty w Starym Testamencie zakaz obrazowania Boga (Wj 20, 4–5; Wj 34, 17; Kpł 19, 4; Kpł 26, 1; Pwt 5, 8; Pwt 27, 15), jak również muzułmański stosunek do obrazów, tym bardziej że Koran – w przeciwieństwie do Tory – nie zawiera żadnych bezpośrednich wskazań w tym temacie, a raczej po prostu zakaz idolatrii (Sura V, 90). To wszystko dostajemy w rozdziałach pierwszym i drugim, gdzie autor omawia nie tylko teoretyczne podstawy negatywnego stosunku do obrazów, ale także praktykę, z której jasno wynika, że niekoniecznie kurczowo trzymano się zakazu przedstawień[9]. Stąd, parafrazując Besançona, można powiedzieć, że świat żydowski nie był artystyczną pustynią – by tylko wskazać na malowidła ścienne w synagodze z III wieku w rzymskim mieście garnizonowym Dura-Europos nad Eufratem lub mozaikę posadzkową z Heliosem w kwadrydze w synagodze Sewerusa w Chammat Tewerja (IV w.) – podobnie i muzułmański. We wczesnym okresie, na którym koncentruje się autor, w islamie generalnie unikano jedynie przedstawień figuralnych, zwłaszcza w przestrzeniach sakralnych, raczej też nie decydowano się na fizyczne niszczenie obrazów[10].
Uwagę Besançon poświęcił także łacińskojęzycznemu Zachodowi. W średniowieczu nie doszło tam do poważnego sporu na tle obrazów. W odpowiedzi na wydarzenia w Bizancjum papiestwo, jak również i Karol Wielki, odżegnywali się od radykalnych rozwiązań, negatywnie oceniając tak niszczenie obrazów w kontekście sakralnym, jak i otaczanie ich kultem. Znamienne jest tu bardzo pragmatyczne podejście – przynajmniej jeśli chodzi o oficjalne wypowiedzi, z innych źródeł bowiem jasno wynika, że i na Zachodzie znaczenie obrazów było wielkie – w którym uwypuklano katechetyczną wartość obrazów. Jako pars pro toto takiego myślenia najlepiej służy list (ok. 600 roku) papieża Grzegorza Wielkiego do biskupa Serenusa z Marsylii, który zdecydował się na usunięcie z kościołów obrazów, ponieważ zauważył, że niektórzy ludzie zaczęli je czcić. „Co innego jest czcić obraz, a co innego zdobywać wiedzę o godnych czci dziejach, które obraz przedstawia. Obraz jest bowiem tym dla ludzi prostych, czym pismo dla umiejących czytać, ponieważ ci, którzy pisma nie znają, w obrazie widzą i odczytują wzór, jaki powinni naśladować. Toteż obrazy istnieją przede wszystkim dla pouczenia ludu. Jeśliby ktoś chciał wytwarzać obrazy, nie wzbraniaj mu, jednak unikaj ich czczenia”[11].
Jeśli chodzi o średniowieczny Zachód, największą głębią myśli jednakże odznaczają się Opus Caroli Regis contra Synodum (tradycyjnie zwane Libri Carolini), a główny odpowiedzialny za nie, Teodulf z Orleanu, jest postrzegany jako najbardziej błyskotliwy teoretyk sztuki w okresie wczesnego ikonoklazmu. Krótko mówiąc, Karolingowie zawarli tam swą via media: obrazy nie powinny być ani niszczone, ani czczone. Tak też sztuka sakralna jak najbardziej mogła powstawać – dla dekoracji, a więc ze względów estetycznych, oraz upamiętnienia, by przypominać wiernym o wydarzeniach, o których mogli usłyszeć. Teodulf nie zakładał, by obrazy mogły edukować. Najpierw trzeba być pouczonym, zaznajomionym z daną historią, dopiero po tym obrazy mogły wspierać pamięć. Tak samo nie wierzył, że mogą one pomagać we wzroście duchowym. To wyrafinowane stanowisko – odbiegające tak od „standardowej” postawy Zachodu, jak i od koncepcji bizantyńskich zwolenników oraz przeciwników obrazów – nie doczekało się poważnej recepcji w swojej epoce[12].
Mając przygotowaną tak solidną podstawę, autor przechodzi do czasów nowożytnych. Ikonoklastyczne tendencje dały bowiem o sobie znać na Zachodzie w okresie Reformacji. Joseph Leo Koerner, odnosząc się do powrotów postaw ikonoklastycznych, mówi o nich jako „oczekiwanym nawyku kulturowym”[13]. W tym przypadku Besançon skupia się na nauce Jana Kalwina – czym otwiera rozdział szósty swej książki – wcześniej zaś referuje rezultaty soboru trydenckiego (1545–1563), podczas którego – w czasie 25. sesji, a więc pod sam koniec obrad – odniesiono się do kwestii „świętych obrazów”: celem było przede wszystkim ukrócenie największych nadużyć. Właściwie nie wprowadzono żadnych szczegółowych rozwiązań. Dopiero kontrreformacyjni autorzy, jak na przykład Giovanni Andrea Giglio Da Fabriano, Joannes Molanus i Gabriele Paleotti, starali się je wypracować. Wracając jednak do Kalwina, ten dopuszcza jedynie obrazy ukazujące sceny narracyjne z Pisma Świętego (poza tym także m.in. widoki miast i krajów) – ale jedynie w kontekście prywatnym. Wówczas mogą one wspomagać pamięć, pełnić funkcję edukacyjną. Ze względu zaś na ogromny dystans między Bogiem a człowiekiem nie uznaje żadnych form przedstawiania Boga w widzialnej postaci – byłoby to niedopuszczalną próbą skrócenia owego dystansu, obrazą dla Jego majestatu. Tym bardziej więc nie ma mowy o żadnych praktykach kultowych[14]. Besançon uznaje Kalwina za ikonoklastę, podobnie Blaise’a Pascala oraz Immanuela Kanta – odrzucających obrazy, jak pisze, przez wzgląd na to, jak silnie potrafią oddziaływać na zmysły. Według autora dopiero Georg Wilhelm Friedrich Hegel przynosi tęsknotę za obrazem i stawia przedstawianie Boga w centrum.
Sporo uwagi Besançon poświęcił francuskiej sztuce XIX wieku oraz ówczesnej krytyce artystycznej, zwłaszcza zaś wypowiedziom Charles’a Baudelaire’a. Interesuje go także ówczesna sztuka religijna – jednak tą bardziej zajmowali się wówczas artyści krajów niemieckojęzycznych, słowiańskich oraz Anglii. Przy tej okazji autor dokonał istotnego rozróżnienia na: sztukę dla celów religijnych, a więc tę zamawianą przez instytucje związane z religią, głównie Kościół katolicki; sztukę religijną artystów chrześcijańskich; sztukę chrześcijańską artystów niechrześcijańskich – czyli niewierzących – w tym przypadku nie były to dzieła przeznaczone do kościołów, a sami artyści nie musieli zdawać sobie sprawy, że mogę one mieć taki wydźwięk (jako przykład wskazuje Jeana-François Milleta i Vincenta van Gogha); niechrześcijańską sztukę religijną, „[w]ielu artystów, o których tu mowa, myślało i mówiło o sobie jako o chrześcijanach, nie zdając sobie nawet sprawy, że już się do nich nie zaliczają. Inni natomiast byli bliżej chrześcijaństwa niż mogliby przypuszczać”; wskazuje również, że religijną treść może skrywać także malarstwo świeckie. Problematyka ta zajmuje rozdział siódmy.
Ósmy – ostatni – dotyczy sztuki rosyjskiej, którą Besançon osadza w szerokim kontekście europejskim, wskazując przy tym na specyficzne warunki jej rozwoju. Czytamy więc zarówno o „odkryciu” ikony, jak i o Towarzystwie Objazdowych Wystaw Artystycznych (Товарищество передвижных художественных выставок) oraz awangardzie. Najbardziej jednak wyróżnia Wassilego Kandinsky’ego – związanego m.in. z Neue Künstlervereinigung München (Stowarzyszenie Artystów Nowego Monachium), Der Blaue Reiter (Błękitny Jeździec) oraz Bauhausem, a także autora obrazów abstrakcyjnych i teoretyka sztuki. Jak pisze Besançon, „ikonoklazm Kandinsky’ego, dopuszczający sztukę pod warunkiem, że nie jest obrazem, osiągnąłby ostatni stopień, na którym malowidło, nawet abstrakcyjne, utraciłoby swą rację bytu”. Tą drogą jednak Kandinsky nie poszedł. Dla autora ważny jest także Kazimierz Malewicz: ma go łączyć z Kandinskym to, że obaj „wyrabiają sobie niezwykle wysokie mniemanie o działalności malarskiej jako drodze ku absolutowi i sposobie, by rozpocząć świat na nowo”. Besançon w poświęconej Malewiczowi części dowodzi, że jego obrazy suprematystyczne mają związek z ikonoklazmem jako postawą religijną. „Niesłychanie wysokie i ambitne mniemanie Malewicza o malarstwie, o misji malarza, o obiecywanym przez niego zbawieniu transcendentnym ma to do siebie, że może odstraszyć figurę, wykluczyć naśladowanie. Nieskończona doskonałość przedmiotu, który ma być namalowany, niegodność środków figuracji, ekstaza mistyczna i bezpośrednia intuicja na krańcu świadomości: w tych zwięzłych, niewdzięcznych, mętnych broszurach, pisanych w gorączce przez krzepki umysł samouka, rozpoznajemy niezmienniki ikonoklazmu”. Tą samą, ikonoklastyczną, ścieżką – jak Kandinsky i Malewicz – miał kroczyć zafascynowany teozofią Piet Mondrian.
Jako że w książce podjęty jest problem obrazowania Boga, Besançona nie interesuje niszczenie wizerunków z powodów politycznych – kwestia damnatio memoriae, można rzec – jako swego rodzaju kara. W książce zatem nie ma mowy o przejawach politycznego ikonoklazmu, w rzymskim antyku i w Bizancjum standardowej praktyki obejmującej usuwanie z przestrzeni publicznej wizerunków władcy, którego panowanie dobiegło końca – jest to zupełnie zrozumiałe, gdy wziąć pod uwagę, że wizualne reprezentacje nie były jedynie formą upamiętnienia, ale przede wszystkim oznaczały realną obecność ukazanej osoby[15]. To „łagodne” i niekoniecznie zawsze wprost wrogie postępowanie wobec wizerunków poprzedników przejął i Kościół: wraz ze zmianą na patriarszym tronie są one zamieniane na obrazy ukazującego aktualnego hierarchę[16]. Gry na tym polu wiele mówią – odstąpienie od umieszczenia portretu urzędującej głowy Kościoła i zostawienie tego wcześniejszej zawsze jest znaczące. Tego rodzaju zachowanie można zaobserwować także dziś.
Skądinąd uciekano się również wprost do niszczenia podobizn tych, którzy okryli się niesławą. Jak wynika z badań, w praktyce owo niszczenie stanowiło całą gamę zachowań. Niekiedy bowiem decydowano się na totalne wymazanie osoby – by sprawić wrażenie, jakoby nigdy nie istniała – choć wówczas, skoro kara potępienia miała być dotkliwa i widoczna, zostawiano jeden lub dwa wizerunki. Właśnie ku pouczeniu. Innym razem zaś poprzestawano na odpowiednim naznaczeniu przedstawień zhańbionego. W ten sposób nie tyle ginęła o nim pamięć, co raczej utrwalała się (remembering to forget[17].lub „pamięć o złej pamięci”[18]. – ale w wersji zdecydowanie negatywnej, podkreślającej ukaranie danej jednostki. Owo zróżnicowanie uzmysławia wyrafinowanie tej kultury, bardzo silnie jednak też wskazuje na wielką moc wizerunków, ich rolę w sprawowaniu politycznej władzy[19].
Z politycznie motywowanym niszczeniem wizerunków mamy stale do czynienia. Tak też nadal zdarza się, że portrety – głównie władców i polityków, ale coraz częściej także przedstawicieli kultury (choć w tych wypadkach mniej lub bardziej dosłowne niszczenie raczej ogniskuje się na ich dziełach) i duchowieństwa – jednych są wymieniane na przestawienia innych. Niekiedy też – gdy zostaną społecznie zupełnie zdyskredytowani – trafiają wprost na śmietnik. Szczególnie dobrze do takich demonstracji publicznego niezadowolenia i zmiany w postrzeganiu danej osoby nadają się pomniki. Można pozbawiać je głów lub przynajmniej twarzy, oblewać farbą lub budzącymi wstręt płynami, przydawać im dodatkowych atrybutów, a także po prostu obalać, względnie przenosić w mniej prestiżowe miejsca. Modus operandi zasadniczo sięga starożytności, zwłaszcza praktyk rzymskich. Nośność – czy raczej medialność – takich spektakli jednakże zyskała nową skalę, dawniej zupełnie niewyobrażalną. Tak też niemal dosłownie na całym świecie można było zobaczyć, jak niszczony jest monumentalny pomnik Saddama Husajna na placu Al-Firdos w Bagdadzie 9 kwietnia 2003 roku. Zupełnie ostatnio zaś owo szerokie spektrum ikonoklastycznych działań na wizerunkach postaci historycznych znalazło zastosowanie podczas protestów związanych z zabójstwem George’a Floyda. Między innymi w ten sposób społeczeństwo okazuje swój gniew w związku z dyskryminacją rasową.
Mogłoby się wydawać, że utożsamienie wizerunku z pierwowzorem, modelem, charakteryzowało zwłaszcza czasy przednowoczesne. Można jednak sądzić, że i dziś atak na przedstawienie ma być uderzeniem w samą osobę. Zwłaszcza gdy ona sama jest zupełnie poza zasięgiem. Akty ikonoklastyczne o zabarwieniu religijnym – choć nierzadko powody są złożone, tak że obejmują różne czynniki jednocześnie – także nadal się zdarzają. By tylko nadmienić niszczenie posągów w świątyni Angkor Wat za władzy Czerwonych Khmerów w Kambodży, wymazywanie tybetańskiego dziedzictwa materialnego przez Chiny czy wysadzenie przez talibów VI-wiecznych posągów Buddy w Bamianie (Afganistan) w marcu 2001 roku. Tak podsumowuje te przykłady omawiający je Jens Braarvig: „Jako homo symbolicus czasami bronimy naszych symboli i ikon z niewiarygodną żarliwością i z tej pozycji też niszczymy symbole naszych wrogów – w duchu porównywalnego fanatyzmu. Dlatego ważne jest, aby opisać zjawisko ikonoklazmu w ogóle, biorąc pod uwagę, jak głęboko jest ono zakorzenione w naszym życiu i jakie ma znaczenie we wszystkich konfliktach, wielkich i małych, zarówno w teraźniejszości, jak i w historii”[20].
Biorąc pod uwagę dosłowne znaczenie terminu „ikonoklazm”, Zakazany obraz. Intelektualna historia ikonoklazmu tylko w ograniczonym stopniu dotyczy niszczenia obrazów. Jeśli chodzi o zakres tej książki, swoista palma pierwszeństwa przypadłaby Bizancjum. Ale i w tym przypadku nie tak łatwo byłoby przywołać mnogie przykłady fizycznych ataków na obrazy. Być może wcale nie było ich tak wiele, na co wyraźnie zwraca się uwagę we współczesnych badaniach, podkreślając, że historię zawsze piszą zwycięzcy. Skrzętnie wówczas korzystają z możliwości przekazania – narzucenia – własnego punktu widzenia. Bizantyńskie źródła pisane pozostawione przez zwolenników obrazowania mogą być niezwykle znamiennym przykładem wielkiego sukcesu tego rodzaju strategii[21].
Ostatecznie więc Alain Besançon nie tyle pisze o niszczeniu, co o teoretycznej refleksji nad obrazami w odniesieniu do Boga, co niewątpliwie stanowiło istotną część europejskiej myśli filozoficznej i teologicznej. Słusznie jednak podkreśla, że rzeczywiście całościowe i wyczerpujące jej przedstawienie wymagałoby licznych tomów. Wykraczałoby także poza możliwości jednej osoby. Stąd proponuje autorską periegezę, w czasie której omawia wybrane zagadnienia. Robi to jednak w sposób na tyle pogłębiony, że jego praca zyskała uznanie i została włączona do grupy tych szczególnie istotnych, a sam autor trafił do grona uczonych zasłużonych dla badań nad szeroko rozumianym ikonoklazmem. Jest bowiem stawiany obok m.in. Davida Freedberga, Moshe Barascha, Daria Gamboniego, Martina Warnke i Jana Asmanna[22]. Teraz zaś ta pozycja, wydana po raz pierwszy w 1994 roku i uznana już za klasyczną, staje się dostępna także w języku polskim.
Magdalena Garnczarska
Myśl na ogół już wcześnie wystąpiła przeciwko sztuce jako uzmysławiającemu wyobrażeniu pierwiastka boskiego.
Hegel
Wstęp
Jako że poniższy esej przyjął formę obszerniejszą, niż pierwotnie zamierzałem, przedstawię na wstępie jego główny zamysł i tezy.
Moim zamiarem było przybliżenie historii przedstawień boskości. Ograniczyłem badania do cywilizacji europejskiej. Nie zagłębiałem się w historię plastycznych przedstawień, która przynależy do dziedziny historii sztuki. Starałem się po prostu prześledzić historię doktryn i idei, które odnosiły się do owych przedstawień, a mówiąc ściślej, pozwalały na nie lub ich zabraniały.
Wydaje się, że ta historia potoczyła się następująco.
Wszystko zaczęło się w Grecji, w stanie niewinności. Grecy, podobnie jak wcześniej mieszkańcy Egiptu i Mezopotamii, nadawali swoim bogom postać ludzką. W czasie gdy grecka sztuka religijna umacniała się, rozwijała i udoskonalała, w filozofii, równie religijnej części hellenizmu, rozpoczęła się refleksja na temat tych przedstawień. Rozważano jej zgodność lub niezgodność ze społecznym pojęciem boskości i przyjętymi formami jej reprezentacji. W ten właśnie sposób, od filozofii, rozpoczął się okres nazwany później „ikonoklastycznym”. Presokratejska koncepcja boskości nie zgadzała się z mitologiczną nawet według mitologii zreformowanej przez Homera. Platon nadał temu zagadnieniu tak dużą wagę i głębię, że echa jego rozważań rezonują do dziś. Jego następcy wysunęli dwa sprzeczne wymagania, dwa niemożliwe do pogodzenia postulaty dotyczące naszej natury, mówiące, po pierwsze, że spojrzenie powinno zwracać się ku boskości, która jako jedyna warta jest kontemplowania, a po drugie, że jej przedstawianie jest daremne, świętokradcze, nie do pomyślenia.
Równie potężna myśl mogła doprowadzić do zniszczenia obrazów. Tak się jednak nie stało. Filozofia była ruchem elitarnym i nie miała wpływu na życie wspólnoty. Wciąż powstawało wiele obrazów, mimo że początkowy ogień, który tworzył i przekształcał formy w okresie złotego wieku, zdawał się dość szybko wygasać. Zresztą nawet sami filozofowie nie byli w tej kwestii jednomyślni. Arystoteles wpisywał pracę artysty w porządek kosmiczny, zgodnie z którym cechowała ją swego rodzaju boska godność. Ruch stoicki, nie chcąc zrywać z siłami duchowymi wspólnoty, zaakceptował moralną interpretację przedstawień, tak że jego doktryna nie sprzeciwiała się religii państwowej ani jej plastycznym przejawom. Duchowość, mieszająca się z magią i bliższa ludowym koncepcjom gminnego platonizmu, również wypracowała kompromis z obrazem. Wreszcie kult cesarski na podstawie żyjącego boskiego wizerunku, wizerunku cesarza, narzucił swoją obowiązkową wszechobecność całemu Cesarstwu. Myśl filozoficzna i religia państwowa zostały bezwzględnie wezwane do stóp ołtarza, na którym widniał obraz politycznego imperialnego boga.
W tym momencie należy przenieść się do innego świata i zająć się tym, co działo się w Izraelu. W Starym Testamencie rozwijały się dwie sprzeczne tendencje: całkowity zakaz obrazowania oraz uznanie istnienia przedstawień Boga. Analizuję podstawowe teksty biblijne i przytaczam interpretację żydowską oraz muzułmańską. Mimo że zgadzają się one w kwestii zniesienia przedstawień, powody tej decyzji w obu religiach wydają mi się sprzeczne. W islamie bowiem to nieprzekraczalny dystans, a w judaizmie zażyła bliskość z Bogiem sprawiają, że wykonanie godnego przedstawienia jest niemożliwe.
Te dwa światy spotkały się wraz z przyjściem do Izraela Mesjasza i podboju społeczeństwa, a następnie państwa rzymskiego przez religię chrześcijańską. Chrześcijaństwo odziedziczyło zarówno biblijne twierdzenia dotyczące niewidzialności natury boskiej, jak i przekonanie o tym, że człowiek został stworzony na podobieństwo Boga. To ostatnie okazało się kluczowe, ponieważ Chrystus, będąc Bogiem, był widzialnym człowiekiem. Powiedział: „Kto mnie widział, widział Ojca” (J 14, 9). W ten sposób in nuce, ale na zawsze, ustalono punkty odniesienia, spośród których zaczęła się wyłaniać teologia obrazu: helleńskie idee przekazywane przez greckie słownictwo Septuaginty, zhellenizowany judaizm ostatnich ksiąg biblijnych, Ewangelii św. Jana i listów Pawłowych.
Mowa o teologii, nie ma tu bowiem miejsca na sztukę. Jednak w przypadku każdego obrazu, jaki miał powstać, teologia Ojców Kościoła wyznaczała warunki możliwości bądź niemożliwości zaistnienia boskiego wizerunku – materialnego dzieła, w którym ten obraz się przejawiał, czy po prostu wpływu, jaki wywierał na duszę kontemplacyjną. Spośród bogatego zbioru literatury patrystycznej wybiorę tylko czterech autorów, dwóch „wczesnych”, Ireneusza i Orygenesa, oraz dwóch „klasycznych”, Grzegorza z Nyssy i Augustyna. Nie byli oni zgodni. Jedni przedstawiali argumenty późniejszego ikonoklazmu, inni kładli podwaliny nie tylko pod ikonofilię, ale wręcz metafizykę sztuki sakralnej i świeckiej.
Tymczasem daleko niżej, na uboczu tych rozważań, sztuka chrześcijańska powoli się rozwijała. Natychmiast po nawróceniu Konstantyna powstałe w epoce graffiti[23].obrazy chrześcijańskie zaczęły się mnożyć i wchodzić w stały dialog z wizerunkami cesarskimi. Konstantyn zgodził się bowiem na zniszczenie wszelkich przedstawień pogańskich z wyjątkiem jednego, przedstawienia cesarza, które na mocy kościelnej umowy nadal wielbiono[24].
Zresztą sztuka chrześcijańska karmiła się także własnymi zasobami religijnymi: mistycyzmem „otwartych niebios” i bardzo silnym znaczeniem pojęcia persona, nieredukowalnej jednostki, które pozwoliły nadać nowy kierunek i nowy sens rzymskim portretom, pośmiertnym przedstawieniom z Fajum, pierwowzorom tej cielesnej i zindywidualizowanej ikony, której tak niewiele przykładów przetrwało kryzys ikonoklastyczny.
Kryzys ten był pierwszym momentem w historii, kiedy boskie obrazy były rzeczywiście niszczone. Przedstawię związane z nim wyzwania teologiczne: przesłanki dogmatyczne, argumenty ikonoklastów (w szczególności ten przedstawiony przez Konstantyna V Kopronima, tak mocny i zwodniczy, że aby go obalić, potrzeba było wysiłku dwóch pokoleń teologów), i wreszcie triumf ikonofilii. Stawiam tezę, że triumf ten był niejednoznaczny. Uważam, że konflikt ten zakończył się niestałym kompromisem, pozostającym na granicy rozpadu na dwie przeciwstawne frakcje, ikonoklazm i ikonolatrię, że teologiczne rozwiązanie problemu, polegające na potwierdzeniu Wcielenia, nie było wystarczające, by zagwarantować, że obraz rzeczywiście wyraża i realizuje ambicję wcielenia. Argumenty ikonoklastów opierały się zarówno na zakazie biblijnym, jak i na greckiej krytyce filozoficznej. Pozostało ich wystarczająco wiele, nawet wśród ikonofilów, żeby status obrazu był, w praktyce, niepewny. W ten sposób zakończył się pierwszy okres ikonoklastyczny, nie w 843 roku (wraz ze zwycięstwem ikony), a raczej wraz ze stopniowym zamieraniem sztuki ikonowej. Tym samym kończy się także pierwsza część tej książki.
Drugi okres rozpoczął się u progu czasów nowożytnych. Pragnę przy okazji zwrócić uwagę na pewien paradoks: sztuka potrzebowała bardzo dużo czasu, by zdać sobie sprawę z sytuacji. W okresie, w którym starożytny ikonoklazm był już właściwie teoretycznie ugruntowany, sztuka grecka tworzyła swoje najpiękniejsze i najbardziej przekonujące boskie przedstawienia. Nowoczesny ikonoklazm narodził się w najwspanialszej epoce historii sztuki. Nigdy nie powstawało tak wiele świętych obrazów jak wtedy, gdy wysunięto wszystkie argumenty za tym, by nimi wzgardzić. Zasada ikonoklazmu zaczęła więc rzeczywiście działać ze znacznie opóźnionym zapłonem.
Tymczasem w Europie łacińskiej i katolickiej przez długi czas owe przedstawienia powstawały zupełnie beztrosko, nie napotykając na żaden poważniejszy sprzeciw. Epoka ta zbiegła się w czasie ze średniowieczem, a trwała w świecie, który przyjął postanowienia soboru trydenckiego, a nawet dłużej. Powody tej sytuacji skrótowo rozważam w drugiej części książki. Ta niewinna spontaniczność, z jaką tworzono święte obrazy (równa tej, z jaką w innym czasie i w innym miejscu powstawały wizerunki pogańskie) rzuca pewne światło na przyczyny wcześniejszego i, przede wszystkim, późniejszego ikonoklazmu. Moja zasadnicza teza jest taka, że ten pokojowy okres wziął się z faktu, że Kościół łaciński nie rozpatrywał obrazu pod tym samym metafizycznym kątem co Kościół grecki, sytuując go przede wszystkim w strefie retorycznej. W rezultacie teologiczne znaczenie plastycznych przedstawień bóstwa było dużo mniejsze. Kościół (a zwłaszcza papieże) lepiej dostrzegali ich duszpasterski potencjał, możliwości, jakie te obrazy stwarzały w edukowaniu wiernych i rozpalaniu pobożności. Poza tym odwoływanie się do starożytnych mitologii wydawało się wartością dodaną do katolickości Kościoła. Niektórzy patrzyli jednak na ten proceder surowo, zarzucając mu instrumentalizację, zapominanie o boskim majestacie, pogański zwrot nadany obrazowi oraz bałwochwalcze odchylenie.
Drugi okres ikonoklazmu, zwiastowany przez pewne znaki ostrzegawcze, rozpoczął się gwałtownie atakiem Jana Kalwina. Wraz z tym wielkim autorem nie porzucamy klasycznego obszaru chrześcijańskiego ikonoklazmu, z którego myśliciel obficie czerpał argumenty. Jednak po Kalwinie okres współczesny skierował się na inne drogi i nie powielał starożytnych przekonań. Nie zamykał się w tematach teologicznych, tylko w pełni uczestniczył w nowej atmosferze, która nadeszła wraz z nauką, schyłkiem retoryki, kontestacją starożytnej filozofii, nową wizją świata, nowym społeczeństwem i inną religią. Nie chodzi o to, że motywy religijne całkowicie zniknęły, były jednak ukryte, zapomniane lub wymknęły się tradycyjnym ramom. W tym miejscu historia komplikuje się tak bardzo, że nie sposób przedstawić ciągłej opowieści. Należy dokonywać wyborów i skupić się jedynie na wybranych zagadnieniach, pozostawiając w cieniu wiele pytań i wydarzeń.
Na początek prezentuję trzech autorów. Zestawienie ich jest możliwe, ponieważ ich przekonania częściowo się pokrywają, jednak dzielące ich różnice odzwierciedlają rozbieżności w celach, epoce i środowisku każdego z nich. Analiza wyraźnie i spokojnie ikonoklastycznych rozdziałów Istoty religii chrześcijańskiej[25].Kalwina nie przedstawia większych trudności. Jednak już tam czysta filozofia bratała się ze współczesną odrazą w stosunku do średniowiecznej „zbieraniny” i mrocznego kompostu karmiącego obrazy i zabobony. Na tym froncie wspólnie z protestantami stanęli janseniści. Przełomowy był tu niezwykle głęboki wkład Blaise’a Pascala, wywołujący skojarzenia z Immanuelem Kantem. Krytyka władzy sądzenia oparta została na duchowości wrogiej obrazom. Wprowadziła nową estetykę, wciąż dominującą w naszym stuleciu, do dziś uginającym się pod ciężkim jarzmem dwóch zgubnych wymagań: wzniosłości i geniuszu.
Po przedstawieniu tych trzech spójnych i stanowczych ikonoklastów nieodzowne wydało mi się omówienie Georga Wilhelma Friedricha Hegla. Przede wszystkim dlatego, że z niezrównanym autorytetem i przenikliwością zebrał on pełną historię boskiego obrazu od samego zarania i umieścił ją w centrum każdej refleksji nad historią sztuki i estetyką filozoficzną – krótko mówiąc, przedstawił przede mną i nieskończenie lepiej ode mnie istotę mojego wywodu. Co więcej, z zadziwiającą przenikliwością przepowiedział to, co miało się wydarzyć w dziedzinie świętego obrazu i sztuki w czasach późniejszych. Wreszcie dlatego, że jego werdykt o końcu sztuki i ewentualnym zastąpieniu jej przez filozofię (być może jego własną) jest pewnego rodzaju ikonoklazmem żalu.
Moje kolejne zadanie zdawało się polegać na obserwacji, w sztuce współczesnej i przez losy świętych wizerunków, dzieła nowej estetyki. Czekały mnie jednak niespodzianki. Pierwszą z nich był fakt, że Francja była przypadkiem szczególnym, i to z wielu powodów. Najwcześniejszym czynnikiem była zapewne rewolucja francuska, która zamroziła estetyczny krajobraz francuski i na wiele kluczowych lat odcięła wpływy europejskiego romantyzmu. Malarstwo francuskie pozostało zaskakująco wierne estetyce klasycznej. (Niedawne) pojęcie „awangardy” zostało retrospektywnie zastosowane do całości malarstwa francuskiego XIX wieku. Stało się tak jednak niesłusznie – oto teza, która mi się narzuciła. Świetność tej szkoły nie ma nic wspólnego (a wręcz a contrario) z jakimkolwiek estetycznym „wyprzedzeniem” (fr. avance). Dotyczy to zarówno Eugène’a Delacroix, jak i Jacques’a-Louisa Davida, Édouarda Maneta czy Edgara Degasa, Gustave’a Courbeta i Jeana Corota. To samo tyczy się Charles’a Baudelaire’a, którego chętnie zestawiam z Denisem Diderotem, a może nawet z Nicolasem Boileau. Jeszcze łatwiej udowodnić to w przypadku Henri Matisse’a czy Pabla Picassa, twórców estetycznej „linii Maginota”, która przetrwała aż do wojny i ustąpiła dopiero wtedy, kiedy jej geograficzny odpowiednik.
Mimo że szkołę francuską niespecjalnie zajmowała religia, a problem świętych przedstawień właściwie wcale, stworzone przez nią obrazy są, w precyzyjnie określonym sensie, „ortodoksyjne”. Przynajmniej jeśli mowa o obrazach świeckich – malowidła związane ze strefą sacrum są pod tym względem mniej jednoznaczne. To właśnie w sztuce religijnej XIX wieku możemy rzeczywiście zaobserwować nowe trendy. Do pewnego stopnia we Francji, a dużo wyraźniej w Anglii czy w Niemczech. W kontekście tego drugiego kraju skupiłem się na Casparze Davidzie Friedrichu, wielkim malarzu „kantowskim”. W Anglii, po szybkim rozpadzie Bractwa prerafaelitów, pobożność zalał świadomy (lub, co gorsza, nieświadomy) erotyzm, który doprowadził malarstwo angielskie, na długo przed francuskim, ale nie wcześniej niż niemieckie, w progi symbolizmu.
Docieramy do lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, a więc na krótko przed pierwszymi sukcesami ikonoklazmu. Wszystko działo się bardzo szybko, a konsekwencje różnych wydarzeń są trudne do rozdzielenia. Najważniejszym aspektem było „religijne ożywienie” wokół symbolizmu, „drugi romantyzm”, który wyparł pozytywizm, realizm i scjentyzm, dominujące w połowie stulecia. Pewnym novum było to, że tamta religijność nie była już chrześcijańska, nawet jeśli niekiedy, w duchu synkretyzmu, będącego jedną z jej składowych, sama tak się określała. Wpłynęła ona na artystów, którzy nie zadowalali się już tym, co było w ich oczach „formalnymi” i „powierzchownymi” impresjonistycznymi zabawami. Pokolenie symbolistów było najbardziej od dłuższego czasu „refleksyjne” i najszczerzej trapione kwestią religii. Jak jednak zdefiniować tak niejasne uczucie i tak pomieszane doktryny, mające wyrażać się jako takie w twórczości artystycznej?
Głęboki wpływ Arthura Schopenhauera, pośredni lub bezpośredni, można dostrzec niemal wszędzie – w literaturze, muzyce, malarstwie – a jego Nietzscheańskie i Freudowskie wcielenia przedłużyły i rozszerzyły jeszcze tę pervasiveness (ang. wszechobecność). Schopenhauer nęcił artystę, odwołując się do hybris wieszcza i wtajemniczonego. Kierował go w stronę sacrum (seksualnego, satanistycznego, nihilistycznego), zawsze wrogiego światu, co było jego własnym religijnym znakiem rozpoznawczym.
Ezoteryka fin de siècle’u nadała formę religijności symbolistów. Nie jest tajemnicą, że twórcy abstrakcjonizmu – Piet Mondrian, Wassily Kandinsky, Kazimierz Malewicz – byli nim przesiąknięci. Podjąłem niebagatelny wysiłek, by zagłębić się w tę nieszczęsną literaturę, aby dowiedzieć się, co wspólnego mieli ze sobą Rudolf Steiner, Madame Bławatska (Helena P. Bławatska), Édouard Schuré, Joséphin Peladan, Piotr Uspienski i inni. Istnieje rzeczywiście pewna spójna doktryna, dość pospolicie gnostyczna, ale wystarczająco charakterystyczna, by wywrzeć wpływy, które można bez przesady powiązać z gnozami hermeneutycznymi późnej starożytności, do których zresztą ezoteryzm się odwoływał.
Jednak mniej więcej w tym samym czasie rozpływanie się fiołkowych wolut współistniało z mistycznymi makaronowymi liniami whiplash[26].i brutalnym „prymitywizmem”. Żywiono nadzieję, że tą samą religijną energię, którą obiecywały „tajemne” doktryny, można znaleźć w afrykańskich maskach czy polinezyjskich totemach. Hegel to przewidział.
Zatem to na łonie ruchu religijnego, a ściślej mówiąc mistycznego, rozwinęła się sztuka „abstrakcyjna”. Nie istniało żadne fatum, które kazałoby religijności symbolistów wstąpić przez abstrakcjonizm na ścieżkę ikonoklazmu. Potrzebne były jedynie odpowiednie okoliczności. Pierwsza z nich to zderzenie nowej estetyki paneuropejskiej ze sztuką francuską. Wyjątkowość tej ostatniej zatarła się w okolicach 1890 roku. Jako moment zwrotny możemy uznać pojawienie się Paula Gauguina. Stawiam tezę, że estetyka europejska wykorzystała stylistyczne wynalazki szkoły francuskiej wykształcone w ramach zupełnie odmiennej estetyki, aby nagiąć je do własnych celów, własnego patosu, Gefühl[27]. własnego Kunstwollen[28]. Paul Gauguin, Vincent van Gogh i Paul Cézanne w świecie germańskim i słowiańskim byli postrzegani jako ci, którzy oferują formy pasujące do tej nowej wrażliwości, malarskie wektory odpowiednie dla porywu religijnego, który ją kształtował. Mówiąc językiem Oswalda Spenglera, był to znakomity przypadek „pseudomorfozy”.
Do jakiego tygla zajrzeć, aby obserwować tajemniczą alchemię, która w ciągu kilku lat doprowadziła od symbolizmu, prymitywizmu, kubizmu i futuryzmu do abstrakcjonizmu? Zdecydowałem się na kocioł rosyjski, ponieważ był mi najlepiej znany, niestety zbyt mało uwagi poświęcając Mondrianowi, który wydaje mi się niespecjalnie odległy od Kandinsky’ego i Malewicza. Do Rosji, na najdalsze peryferie Zachodu, wpływy te dotarły dość późno, w formie konfrontacji czy zderzenia doświadczeń. Praca kilku pokoleń została tam skondensowana i sprowadzona do serii szybkich pojawiających się na rynku niemal jednocześnie migawek, które rosyjska publika musiała szybko uchwycić. Kandinsky wyszedł od symbolizmu i rozwijał swój system w Niemczech. Malewicz pracował w Rosji, w rewolucyjnej atmosferze właściwej czasom około 1917 roku. Zostawili oni po sobie liczny zbiór prac teoretycznych i objaśniających. Przeanalizowałem je z dużą dokładnością, nieco znudzony ich gęstością i zawiłością. Praca ta była jednak konieczna, ponieważ to właśnie w tych malarskich i pisanych dziełach znajdują się dowody religijnego charakteru ich ikonoklazmu. Był to ikonoklazm nowy, biorąc pod uwagę to, że porzucenie odniesień do „przedmiotów” i do natury nie wynikało z trwogi odczuwanej w obliczu boskości, a z mistycznej ambicji, by wreszcie przedstawić obraz, który byłby godny.
Jest to ogólny schemat, według którego można moim zdaniem uporządkować tę historię. Nie zakładałem go od początku, objawił mi się dopiero w trakcie pracy. Jak często bywa, jego wartość tkwi w szczegółach. Z tego względu nie chciałem nadmiernie skracać cytatów i argumentacji, które mogą się wydawać dygresjami. Cała ta historia wydała mi się tak wypełniona cudownymi szczegółami, filozoficznymi i teologicznymi wspaniałościami, jak gdyby kwestia świętych przedstawień tworzyła nić prowadzącą widza niezwykle malowniczym górskim szlakiem z jednego szczytu na drugi. Mam nadzieję, że czytelnik będzie równie oczarowany wspaniałością mijanego krajobrazu co ja. Mogę powiedzieć za Monteskiuszem, że „byłem niesiony wspaniałością mojego tematu”.
Kilka okoliczności skłoniło mnie do podjęcia tej pracy. Seminarium o awangardzie, które prowadziłem na École des Hautes Études pozostawiło we mnie przeczucie, że Malewicz i Kandinsky, odrzucający figurę jako niezdolną do objęcia absolutu, bezwiednie powielali klasyczny argument ikonoklazmu.
Wizyta w muzeum bizantyńskim w Atenach dała mi pewien znak. Powszechnie wiadomo, że teza ikonofilii opiera się na realności Wcielenia. A przecież starożytni Grecy (w sąsiednim muzeum Akropolu), którzy nie byli świadkami Wcielenia, dużo lepiej umieli je oddać niż malarze ikon, przy całej ich złożonej teologii. Które dzieło lepiej ukazuje ciało zamieszkałe przez boskość – attycki nagrobek czy te kolczaste i świecące jak pancerzyk chrząszcza bizantyńskie obrazy?
Innym znakiem – tym razem negatywnym – była wizyta w Muzeach Watykańskich, w sekcji poświęconej sztuce współczesnej, umiejscowionej po starożytności i kolekcjach obrazów zgromadzonych przez poprzednich papieży. Oglądanie tych bohomazów wzbudza trwogę wykraczającą poza samą sztukę. Nigdzie indziej nędza współczesnego chrześcijaństwa nie ukazuje się w tak surowym świetle – świetle szpitalnej jarzeniówki. Oglądając te nieszczęsne agresywne obiekty (upadamy tak nisko, jak Bernard Buffet![29]., szukamy choć najulotniejszego odblasku wspaniałości, którą w Stanzach tuż obok przekazywał od boskości i do boskości Rafael.
Ostatnim impulsem było doświadczenie, które było udziałem wielu. Było to podczas wizyty na Biennale w Paryżu. Przemierzaliśmy sale kapryśnie wypełnione gruzem, małymi kopcami piasku, warczącymi maszynami. Na ścianach wisiały zwęglone przedmioty, makabryczne szczątki z jakiegoś obozu zagłady, wzburzające serce narzędzia położnicze, a w kącie neonowa tuba. Mógłbym w tym miejscu zaintonować marsz pogrzebowy dla sztuki i zająć miejsce obok nieprzytomnego strażnika siedzącego w kącie sali. Bądźmy jednak ostrożni. Motyw śmierci sztuki jest tak stary jak sama sztuka, rozpaczał nad nim bowiem już Platon, a to wrzące, przeciągłe z wieków w wieki łkanie rozlega się do dziś[30]. Być może tym razem jest uzasadnione. Nie odważyłem się tego powiedzieć, nawet jeśli, tak jak nam wszystkim, zdarzyło mi się to pomyśleć[31].
Artyści Biennale podejmowali przecież fundamentalne tematy, takie jak śmierć, płeć, pustka, strach. Traktowali je z całkowitą powagą i przejmującą trwogą właściwą artystom XX wieku. Przy całym naszym prawie do lamentowania możemy próbować ich zrozumieć. Przytoczone przeze mnie doświadczenia w Atenach, w Rzymie i w Paryżu przenikają się, mają wspólne korzenie i należą do tego samego porządku zjawisk. Podjąłem się napisania tego eseju, aby to ukazać i aby wyjaśnić je przez ich przyczyny. Przynajmniej te religijne.
Mimo że ze względu na wymagania tematu, ale także ku mojej wielkiej przyjemności, musiałem obficie czerpać z filozofii i z teologii, niniejsza praca należy do gatunku książek historycznych. Nie mieści się jednak w obrębie historii sztuki, która ma swoje własne cele i dziedziny, którymi ja posługiwałem się jedynie pomocniczo. Konsekwentnie powstrzymywałem się od oceny artystycznej obrazów. Pozostałem w obszarze historii ogólnej, w gatunku historii cywilizacji, w sekcji „historia religii”.
Nie należy przeceniać stopnia erudycyjności poszczególnych rozdziałów. Każdy z nich zachęcał mnie do zapoznania się z całymi bibliotekami, a tematy niektórych akapitów zajmowały życie całych pokoleń uczonych. Właściwie każdy rozdział otwierał nieskończone perspektywy, a trudność polegała raczej na tym, by trzymać się tematu i nie zbaczać z obranego kursu. Prezentuję pewną liczbę tez z nadzieją, że przekonam czytelnika do ich prawdziwości lub przynajmniej prawdopodobieństwa. Na tym poziomie ogólności należy kierować się maksymą: Verum index sui[32].
Muszę jednak przyznać, że na pewnych książkach polegałem silniej niż na innych i że gdyby one nie istniały lub gdybym na nie nie natrafił, moja argumentacja byłaby niewystarczająca. Nie dałbym sobie rady bez Wernera Jaegera, Henri-Charles’a Puecha, Victora Goldschmidta, Étienne’a Gilsona, Christopha von Schönborna, Edgara de Bruyne’a, Brunona Foucarta, Daniela Menozziego, Jeana Sezneca i wielu innych. Podziękowania należą się także wszystkim tym, na których wypróbowywałem ten tekst w formie wykładów i konferencji, tym, którzy uważnie mnie słuchali i przedstawiali uwagi krytyczne, z których czerpałem o tyle, o ile potrafiłem je zrozumieć[33].
Jestem winien szczególną wdzięczność Pierre’owi Manentowi, który wspierał mnie przez cały czas pracy nad tą książką, oraz o. François Rouleau SJ, Philippe’owi Raynaudowi i Antoine’owi Schnapperowi, pierwszym czytelnikom rękopisu.
Przypisy