Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
Silne kobiety, wielkie emocje, historyczne tło i codzienność ziemiańskiej rodziny – skromny dworek w Przylipiu jest świadkiem życia mieszkańców, ich zwyczajów, porywów serca, nadziei i rozczarowań.
Na kilka dni przed wybuchem Powstania Listopadowego w rodzinie Stalickich przychodzi na świat Zosia. Dziewczynka od narodzin wplątana w korowód rodzinnych smutków i nadziei, przynosi ze sobą wielkie oczekiwania, ale i troski. Jej losy, a potem dzieje dalszych pokoleń przewiną się przez kolejne części opowieści, której fragmenty inspirowane są prawdziwymi wydarzeniami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 445
Rok wydania: 2022
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Icóżeś narobiła? – niewysoka, tłuściutka kucharka w sztywno krochmalonym czepku, spod którego wysuwały się srebrzyste pierścionki włosów, aż podskoczyła na dźwięk rozbitego szkła, którego okruchy rozprysły się po ceglanej podłodze. Jej piwne, na ogół zmęczone oczy ożywiły się i zapłonęły złością.
Wiesia, jej pomocnica, w popłochu spoglądała to na rozbite naczynie, to znów na Kazię, sprawczynię szkody. Ta zaś chwyciła nerwowo leżące pod ławą gęsie skrzydło i pospiesznie zmiatając nim skorupy, ukradkiem oglądała się na drzwi.
– To nis takiego – tłumaczyła szybko, niewyraźnie wymawiając słowa. – Niech Aniela nie ksysy. To tylko fajansowy imbrysek, niewiele wart…
– A już ci! – wzięła się pod boki oburzona Aniela. – Nic takiego! A to ulubiony imbryczek naszej pani.
– Ja odkupię… W miastesku odkupię… – chlipnęła Kazia i otarła oczy fartuszkiem.
– Nie wiadomo, kiedy ty do tego tam miasteczka pojedziesz – burknęła Aniela. – No już, przestań się mazać. Pani Rozalia ma teraz większe zmartwienie, może nie zauważy. Marchewkę lepiej oskrob, w koszyku leży.
Kazia skinęła głową, wysypała skorupy do śmieci, przysiadła na ławie i przysunęła do siebie kosz z warzywami.
– O, patrzcie! – Wiesia lubiła zerkać przez małe, kuchenne okno. Dawało niewiele światła, więc pozostało nagie, nieosłonięte firanką. Z tego powodu dziewczyna oderwała nos od szyby, odskoczyła na bezpieczną odległość i ukryła się w cieniu kuchni. – Pan Zygmunt idzie – rzuciła szeptem. – Chyba wiosnę poczuł, bo kapelusza dziś nie włożył.
– Moze zgubił! – odezwała się Kazia i wytarła głośno nos. – Pan Zygmunt nawet latem w kapelusu chozi, bo to elegansko – dodała, a jej twarz rozjaśnił rozmarzony uśmiech. Podkochiwała się skrycie w tym dziwacznym starszym panu, niespełnionym poecie, a choć starała się tego nie okazywać, cała służba domyślała się jej sentymentów i pokpiwała z głupiutkiej dziewki kuchennej, która tak niefortunnie ulokowała uczucia.
– O, tak. Bardzo elegancko, zwłaszcza gdy kapelusz wyświechtany – ironizowała Aniela.
– Co z niego za mężczyzna – droczyła się z Kazią Wiesia. – Cudak taki i niedorajda, żal patrzeć.
– Nie mozna tak mówiś. On secies wierse pise – broniła go Kazia.
– I na co komu te wiersze – żachnęła się Aniela. – Lepiej by do roboty się wziął. Niechby choć brata zastąpił w obowiązkach, skoro… – Aniela urwała nagle, złapała chochlę i zaczęła nią mieszać bulgoczącą zupę. – A on nic – dodała po chwili z nieukrywaną złością. – Ścieżki wydeptuje i o niebieskich migdałach myśli. Darmozjad.
– Skąd on się tutaj wziął? – zainteresowała się Wiesia, chociaż tę historię słyszała już setki razy. – Aniela opowie? – zapytała słodziutko.
– A ty ubiłaś masło? – napadła na nią kucharka i otarła kułakiem oczy, gdyż cebula, którą właśnie siekała, była nad wyraz ostra.
– Ubiłam.
– To wynieś do komory.
– Kiedy kluczy nie ma. Pani Rozalia gdzieś poszła. Widziałam jak wychodziła. Psy wzięła. I koszyk pleciony niosła.
– A, prawda. Mówiła, że podbiał pójdzie zbierać.
– O mój Boze! – zawołała ze zgrozą Kazia i wytrzeszczyła oczy. – To pewnie w imbrysku bęzie chsiała go pazyś. A imbryska nie ma!
– Ano nie ma. I nie będzie, trudno – wzruszyła ramionami Aniela. – Marchewkę obrałaś?
– Obrałam.
– To i dobrze. Teraz ją opłucz i drobno posiekaj.
– Dobze.
– A ty, Wiesiu, wyłóż masło do misy i przykryj ściereczką.
– To nie wynosić do komory?
– Przecież kluczy nie ma – rzuciła kpiąco Aniela i wzniosła oczy ku niebu.
– Ach, prawda – machnęła ręką Wiesia i zachichotała, żeby pokryć zakłopotanie. – To zimną wodą zaleję i postawię w kredensie… A Anielę pięknie proszę o panu Zygmuncie opowiedzieć – przypomniała.
– Ja nic nie wiem – machnęła ręką kucharka.
– E, niemożliwe – rzekła przymilnie Wiesia i trąciła łokciem Kazię. – Jest coś, o czym Aniela nie wie?
– No, może coś tam wiem. Ale tylko tyle, ile o uszy mi się obiło – zaznaczyła i podwijając uporczywie opadający rękaw płóciennej koszuli, obwieściła przyciszonym głosem: – Podobno Zygmuś chciał się kiedyś żenić, ale panna w ostatniej chwili się rozmyśliła, więc on przy bracie został. Kiedy Jan, to znaczy jego brat, ożenił się z naszą panią, to Zygmunt tutaj, do Przylipia za nim przyjechał.
– Rezydent na utrzymaniu brata – pokręciła głową Wiesia i spojrzała znacząco na Kazię.
– Niby na utrzymaniu brata – sprostowała z niezadowoleniem Aniela. – Ale tak naprawdę spadł na głowę pani Walerii, bo dom do niej należy, a nie do Jana.
– Jan siedział u teściowej, a ta niedojda, Zygmuś, u Jana? – podsumowała z fałszywą ciekawością Wiesia, ponieważ doskonale o tym wiedziała. Chciała jednak sprawić przyjemność Anieli, która lubiła poczuć się ważna, a tak właśnie się czuła, ilekroć uchylała rąbka sekretów Stalickich. Pracowała tu najdłużej i bardziej od innych była związana z tą rodziną. Już jej matka służyła jako kucharka u pani Walerii, a ona, Aniela, przyszła do pomocy, gdy rozpoczynała piętnasty rok życia.
– A co mi tutaj opowiadasz? – oburzyła się kucharka. – Jan po próżnicy nie siedział. Pani Waleria wtedy była już wdową. Jej starsza córka, Felicja, za mąż wyszła i wyniosła się do sąsiedniej wsi, do męża, więc Rozalii wypadło z mężem przy matce zostać. I dobrze się stało, bo Jan pracowity był i mądry. Pięknie majątkiem zarządzał.
– Aż umarł – dopowiedziała Wiesia.
– Aż umarł – zgodziła się Aniela i obejrzała się na drzwi, jakby chciała coś dodać. W efekcie zrezygnowała i machnęła tylko ręką.
– A Zygmunt został – rzuciła Wiesia, zerkając na Kazię.
– Ano został – westchnęła kucharka i skrzywiła się z niesmakiem.
Początek kwietnia nie skąpił barw ani słodkich woni. Smukłe brzozy, czeremcha i tarnina mijane w drodze do pobliskiego zagajnika okryły się świeżą zielenią i drobnymi kwiatami. Rozśpiewały się brzęczeniem trzmieli i pszczół. Między drzewami liściastego lasku bielił się kobierzec zawilców, w powietrzu unosił się zapach miodunki i fiołków. Na łąkach rozkwitały już stokrotki i mniszek, a w bardziej podmokłych miejscach złociły się kaczeńce. Wśród zwierząt, ptaków i owadów nastało wiosenne poruszenie. Całe to zamieszanie przy budowaniu gniazd i wyściełaniu norek dla powoływania nowego życia oznajmiały świergoleniem, brzęczeniem i wabieniem w swoim zwierzęcym języku.
Smukła, wysoka postać Rozalii przemykała między drzewami zacienionego o tej porze sadu, którędy prowadziła ścieżka na rozciągniętą pod brzozowym zagajnikiem polanę. Tam najczęściej zbierała zioła, które suszyła później w przewiewnym miejscu. Sporządzała syropy i nalewki, maści i napary, by w razie potrzeby nieść pomoc okolicznym mieszkańcom i domownikom. Zazwyczaj to właśnie dwór pełnił rolę apteki, a ich właścicielki, przejąwszy umiejętności od swoich matek i babek, doskonaliły je jeszcze własnymi doświadczeniami, podszeptami przyjaciółek i czytaniem artykułów zamieszczanych w poradnikach. Dzięki takim osobliwym kursom niosły pomoc cierpiącym najlepiej, jak umiały. O innej opiece medycznej nie mogło być mowy, gdy na kilka wsi wypadał zaledwie jeden wykształcony doktor. Dlatego każda szanująca się ziemianka dysponowała przeznaczoną na medykamenty szafą apteczną, którą sama wyposażała, porządkowała i pilnowała przed niepowołanymi rękami. Rozalia mogła być dumna ze swojej apteczki, do której miała szczególne upodobanie. Interesowała się medycyną i wciąż zgłębiała jej tajniki, tym bardziej że w sieni skromnego dworku, zwłaszcza jesienią, tłoczyły się wiejskie kobiety w przesiąkniętych wilgocią kapotach, rozpalone gorączką dzieci wtulone w ramiona matek i kaszlący chłopi z ciężkim, świszczącym oddechem.
Matka Rozalii, Waleria, niezrównana w stawianiu baniek oraz trafnych diagnoz, mimo upływu lat wciąż z oddaniem krzątała się wokół chorych. Niestety, od kilku dni sama potrzebowała pielęgniarki. Rozalia nigdy nie bała się o matkę tak bardzo jak teraz. Gdy pewnego tragicznego lata kostucha zabrała jej ojca, a znów przed dwoma laty jej mąż Jan zasnął wieczorem, by nie obudzić się nigdy więcej, uwierzyła w nieuchronność kresu. Zrozumiała, jak kruche jest ludzkie życie i że śmierć zabiera nie tylko obcych i dalekich, lecz bez skrupułów sięga po najbliższych i ukochanych. Dlatego drżała na myśl o chorobie matki, do której była niezmiernie przywiązana. Ech, czasem chciałaby być kamieniem. Trwałym, twardym, bez uczuć.
W milczącym zadumaniu nawet nie zauważyła, że słońce oblało się purpurą i zabierając z sobą resztkę ciepła, skryło się za horyzontem. Dopiero gdy jej ramionami wstrząsnął chłód, chwyciła z ziemi wypełniony zielem koszyk, gwizdnęła na dwa dorodne wyżły i sprężystym jak na swoje pięćdziesiąt lat krokiem ruszyła w kierunku domu. Znad zarośli podnosiła się włochata mgła, z której wynurzała się olbrzymia lipa i usytuowana obok niej, kryta gontem, bryła rodzinnego domu. Z opowieści matki wynikało, że dawniej lipy były trzy, a pierwotna nazwa majątku brzmiała Trzylipie, a nie Przylipie jak po ścięciu dwóch z nich.
Minąwszy duży okrągły gazon, Rozalia uśmiechnęła się leciutko na widok zbyt szerokich i zupełnie niepasujących do reszty budynku schodów. Prowadziły do wspartego na czterech kolumnach ganku. Takie reprezentacyjne wejście świadczyło o ułańskiej fantazji jej ojca, który projektował ten niezbyt okazały, ale ładny i funkcjonalny dworek. Wspomnienie ojca było równie mgliste jak otaczająca ją mleczna, wilgotna melancholia. Gdy była dzieckiem, wydawało się jej, że ten wesoły i przystojny mężczyzna będzie przy niej zawsze. Dlatego nie przywiązywała wagi do chwil, które teraz okazywały się znaczące, za którymi się tęskni. Zostały nieliczne obrazy, kiedy wdrapywała się na jego kolana lub przynosiła mu kapelusz i wkładała go zawadiacko na przyprószoną siwizną głowę, a on zaśmiewał się razem z nią. Albo gdy wślizgiwała się do jego pachnącego tytoniem gabinetu, ojciec zawsze odrywał się od swojej pracy, chwytał ją pod pachy, sadzał sobie na ramionach i nosił w podskokach na barana… Te obrazy przesuwały się ulotnie i znikały w powodzi codziennych spraw. Jednak niektóre wspomnienia, chociaż zupełnie nieistotne, jawiły się wyraźniej: ojciec ukryty za płachtą gazety, niecierpliwie przekładający jej strony w poszukiwaniu choćby jednego słowa zwiastującego przywrócenie wolnego kraju. I to zgniatanie zadrukowanego papieru w kulę, wrzucanie jej z furią do kominka przy akompaniamencie złowrogich pomrukiwań. Albo ojciec otwierający szeroko ramiona na widok gości. Uwielbiał ich, zwłaszcza takich, którzy wpadali na moment, znienacka. Zwabiał ich do salonu, częstował dobrym trunkiem, osaczał opowieściami, teoriami, poglądami i przetrzymywał w sieci słów tak długo, aż matka z zakłopotanym uśmiechem nieśmiało proponowała im nocleg. Ojciec bardzo doceniał fakt, że nigdy z tego powodu nie robiła mu później wymówek.
Kiedy leżał w lesie przygnieciony ciężkim pniem drzewa, a kwietniowe słońce i radosny szczebiot ptaków zaprzeczały umieraniu, klęcząca przy nim matka z przerażeniem liczyła jego płytkie oddechy, zanikające tętno i goniła wzrokiem odpływające spojrzenie. Drwale, świadkowie wypadku, do dziś twierdzą, że to duch starego hrabi nie mógł znieść szczęścia swojej narzeczonej u boku innego mężczyzny. Opowiadają też, że pani Waleria nie uroniła wtedy ani jednej łzy. Kiedy jej mąż skonał, roztarła na policzku wilgoć jego ostatniego tchnienia i uciekła w las. Rozpacz zagłuszała śpiewaniem, które echem niosło się hen, aż do wsi. Ludzie mówili, że pani Waleria straciła z żałości rozum. Ale ona wróciła następnego ranka spokojna, oczyszczona, gotowa na wyzwania, które stawiało przed nią życie.
Równie silna i zrównoważona była jej młodsza córka, Rozalia. Właśnie teraz, gdy zadumana wracała z koszem pełnym ziół, uświadomiła sobie, że znów jest kwiecień i znów śmierć zbyt blisko kręci się wokół ich domu. Zimny strach przebiegł jej po plecach, gdy ostrożnie, powoli otwierała drzwi, jakby bała się zbudzić przyczajony cień nadciągającego opuszczenia i żałoby.
Wyżły wtargnęły do sieni pierwsze. Otrząsnęły sierść z wieczornej mgły i pobiegły do kąta, gdzie czekały na nie pełne, przygotowane przez Wiesię miski. Rozalia, zostawiwszy koszyk pod kuchennymi drzwiami, położyła dłoń na klamce drzwi wiodących na krótki korytarz, a stamtąd do sypialni matki. Cofnęła ją jednak i uchyliła te po prawej stronie przestronnej sieni, pełniącej rolę głównego holu. Minęła jadalnię, gdzie czekał nakryty do kolacji stół, i weszła do salonu. Tu przez większe niż w pozostałych pomieszczeniach okna wpadał zmierzch, pogrążając w napływającej szarości drewniane podłogi, bielone ściany zdobione wizerunkiem ukrzyżowanego Jezusa nad wejściem i portretem księcia Józefa Poniatowskiego nad kominkiem. Rozalia nie rozumiała, dlaczego zajmuje on honorowe miejsce w reprezentacyjnym pokoju. Uważała, że jego reputacja pozostawiała wiele do życzenia. Waleria jednak zawiesiła obraz przez wzgląd na męża, który nie zwracał uwagi na kompromitujące wyczyny przystojnego szlachcica, widział w nim natomiast znakomitego i zdolnego przywódcę wojsk. Przy tymże kominku, na pokrytym wytartym zielonkawym aksamitem, starym fotelu zwykł zasiadać Zygmunt. Lubił, gdy drewno płonęło, mieniąc się jaskrawymi kolorami, a ogień drżał podobnie jak jego przejęty głos, gdy czytał swoje dzieła z egzaltacją i nadmiernym patosem.
Salon urządzony był przypadkowo, nagromadzonymi w poprzednich epokach meblami, tak starymi, jak stary był ród Stalickich. Pokolenia pozostawiły po sobie nadgryzione zębem czasu safianowe fotele, szafy z książkami, palisandrowe komody i hebanowy fortepian, na którego klawiaturze swoje białe palce układała niegdyś babka Rozalii. I choć Walerię stać było na dobudowę skrzydła dworku i wyposażenie go w najmodniejsze sprzęty, uznawała podobny pomysł za profanację, bowiem to właśnie dawny klimat sprawiał, że dom miał duszę. Niezwykłości temu miejscu dodawały niepowtarzalne pamiątki, figurki i bibeloty zebrane w podróżach oraz zdobiące ściany grafiki i ryciny w prostych, skromnych ramach. Obrzucone kilimkami zydle, sofa obita adamaszkiem i stojące w rogu salonu krzesła, przed którymi w zapadającym mroku majaczył dębowy stolik do gry w szachy, pozostawały teraz puste. Domownicy rozpierzchli się po swoich pokojach i spędzali czas w samotności, gdyż choroba babki Walerii napełniała wszystkich smutkiem i przygnębieniem.
Rozalia odruchowo poprawiła wiszące w oknach ciężkie portiery, strzepnęła firanki i ruszyła do swojej sypialni, żeby przebrać się przed kolacją. Tu miejsce honorowe zajmowało łoże z drewnianą ramą, na którym otrzymał życie Edward, jedyny syn jej i Jana. Pod ścianą, między dwoma niewielkimi oknami stał sekretarzyk. To przy nim spędzała wolny czas, pisząc listy do kuzynki Eulalii, rozliczając drobne rachunki, układając receptury na rozmaite dolegliwości. Znad sekretarzyka, z portretu oprawionego w szeroką ramę zerkał na żonę łagodnie, nawet trochę filuternie Jan, jakby chciał powiedzieć: „jestem tu, czuwam nad tobą, moja kochana”. Na środku niewielkiego pomieszczenia stał stolik z rzeźbionymi nogami, a przy nim dwa wyściełane krzesła. W rogu, zdobiona unikatowymi ornamentami szafa, stanowiąca kość niezgody między Rozalią i jej starszą siostrą Felicją, która pragnęła mieć ten mebel we własnym domu. Na szczęście matka nie wyraziła na to zgody i szafa pozostała w komplecie z niziutką komodą, ustawioną po lewej stronie łoża.
Rozalia zrzuciła roboczą sukienkę, nalała z dzbana wody do stojącej za parawanem miednicy i zaczęła zmywać całodzienne zmęczenie.
Dlaczego kobieta wciąż musi się przebierać? – myślała ze złością. Do śniadania trzeba zasiąść w porannej sukni, do wyjścia albo domowej krzątaniny należy mieć suknię dzienną, a po południu wieczorną. Oczywiście konieczne jest posiadanie sukni na uroczyste okazje i na bale, do tego rozmaite błyskotki i dodatki oraz odpowiednie buciki. Zajmowanie się sobą ogromnie irytowało Rozalię, która uznawała poświęcony temu czas za stracony. Poza tym trzeba się pilnować, żeby nosić to wszystko umiejętnie, nie ośmieszyć się zbyt eleganckim strojem rano, jak niegdyś Godziewiczowa, która zorganizowała u siebie śniadanie. Do dzisiaj w okolicy uznawana jest za osóbkę wielce śmiałą, jeśli nie wulgarną. Zbyt skromny strój wieczorem też nie przystoi. Rozalia doświadczyła tego na własnej skórze podczas przyjęcia u Felicji. Cóż to była za kompromitacja… – odegnała nieprzyjemne myśli i wezwała Marynę, by ta zapięła niezliczoną ilość drobnych guziczków na plecach prostej, lecz eleganckiej sukni.
– Czy Józia czuwa przy pani Walerii? – zapytała, gdy służąca poprawiała jej potarganą wiatrem fryzurę.
– Tak, proszę pani – dygnęła Maryna, młoda, zdrowo wyglądająca dziewczyna z grubym czarnym warkoczem zaplecionym wokół głowy. Nie była urodziwa, ale przyciągała uwagę energicznym i wesołym usposobieniem i dość masywną sylwetką. – Kazała powiedzieć, żeby pani Rozalia się nie martwiła, bo starsza pani czuje się lepiej. Zjadła nawet trochę gotowanych jarzyn i odrobinę kurzego mięsa.
– Ale kto kazał tak powiedzieć? Pani Waleria?
– Nie! – zaprzeczyła żywo Maryna. – Starsza pani nic nie mówi, tylko tak świszcze, kiedy oddycha. Józia kazała powiedzieć.
– Ach, Józia… A doktor był?
– Jutro przyjedzie. Przysłał wiadomość, że dziś musi pilnie do pani Godziewiczowej jechać.
– Do Godziewiczowej? – zdziwiła się Rozalia, bo mieszkająca w sąsiednim majątku wdowa wydawała się okazem zdrowia. – A z nią co?
– Nie wiem. Pan doktor nie napisał – dygnęła znów Maryna i podała Rozalii lusterko. – Ładnie? – zapytała bardzo z siebie zadowolona.
Rozalia rzuciła okiem na swoje odbicie, potem karcąco na Marynę i zbywszy jej ciekawość milczeniem, kontynuowała wątek choroby sąsiadki.
– A kto odebrał wiadomość od doktora?
– Pan Edward.
– Pan Edward – powtórzyła i pokręciła głową z dezaprobatą. – No właśnie, pan Edward. To skąd wiesz, co doktor napisał, a czego nie? – zapytała uszczypliwie.
– Bo… Bo pan Edward rzucił list do kosza z drewnem, co przed kominkiem stoi, więc musiałam sprawdzić, czy to aby nie ważny dokument, bo pan już raz wyrzucił jakiś weksel i była awantura, no więc przeczytałam… – odparła skruszona.
Ku zaskoczeniu Maryny Rozalia pochwaliła jej czujność, kazała zapalić świece w lichtarzach i podawać kolację. Sama zaś udała się do sypialni matki.
Nie spodziewała się zastać tam synowej. Najmłodsza pani Stalicka, Eliza, siedziała przy łóżku na niziutkim stołeczku i trzymając w obu dłoniach rękę babki, mówiła coś do niej z przejęciem. Rozalia odetchnęła z ulgą na widok przytomnego spojrzenia i dobrotliwego uśmiechu malującego się na twarzy chorej. Wycofała się na palcach i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Składam serdeczne podziękowanie pani Sewerynie Galus-Śliwińskiej za poświęcony mi czas, udostępnione materiały i podzielenie się rodzinnymi wspomnieniami, którymi inspirowana jest ta powieść.
Dziękuję również historykowi, panu Wojciechowi Guszkowskiemu, za udzieloną konsultację.
Copyright © 2022 by Ewa Cielesz
Copyright for this edition © 2022 by Axis Mundi
redakcja i korekta: Agnieszka Sabak
korekta techniczna: Basia Borowska
projekt okładki: Borys Borowski
Wydanie I
ISBN 978-83-66451-20-9
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek