Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
784 osoby interesują się tą książką
Wren Collins i Bram Larsen mieli szansę zbudować trwały związek, ale ich historia się skończyła, zanim zdążyła się rozpocząć. Po burzliwym rozstaniu mężczyzna złożył obietnicę, że wróci do Wren. Nigdy jej nie dotrzymał.
Każde z nich miało swoje powody, by utrzymywać tę bolesną ciszę. Każde z nich poszło swoją ścieżką.
Bram Larsen jednak nigdy nie zapomniał o Wren. Po uporaniu się z demonami przeszłości ma tylko jeden cel – odnaleźć kobietę, która rozpaliła jego skostniałe serce.
Problem w tym, że zdeterminowany pisarz nie przewidział jednego: ona nie jest już tą samą osobą, którą pożegnał na Alasce. Jej życie mocno się skomplikowało, a odkrycie powodu tych zawirowań całkowicie odmieni także jego los.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Karolina Żynda
Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025
All rights reserved· Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Anna Łakuta
Korekta: Joanna Błakita, Agnieszka Zwolan, Martyna Janc
Skład i łamanie: Paulina Romanek
Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek
ISBN 978-83-8362-970-4 · Wydawnictwo NieZwykłe ·Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Alyssa Larsen stała przed wejściem do budynku, w którym mieszkałam, przypominając puzzel na siłę wciśnięty w nie swoje miejsce. Elegancka jak zawsze, w przylegającej kremowej sukience i perfekcyjnie pofalowanych włosach, wyglądała, jakby wyskoczyła ze srebrnego ekranu. Mogłaby być przedstawiana jako żywa definicja szyku i klasy.
Wlepiając nos w ekran telefonu, stukała rytmicznie czarną szpilką o zasyfiony chodnik, pełen przyklejonych gum do żucia, jeszcze bardziej potęgując wrażenie tej dziwacznej nieprzynależności.
Wciąż trudno mi było uwierzyć, że osoba z identyczną twarzą jak moja własna może się tak ode mnie różnić. Byłyśmy jak dzień i noc. Ona, chodząca kwintesencja kobiety sukcesu, i ja, schowana pod kapturem wyciągniętej bluzy, z gniazdem na głowie, cieniami pod oczami i kapciami zamiast porządnych butów. Kwintesencja szyku zestawiona z dosadnym obrazem nędzy i rozpaczy.
Ach, szkoda gadać…
Na jej widok zamarłam w miejscu na dobre kilka sekund, jakby oprogramowanie odpowiedzialne za moje funkcjonowanie zwyczajnie się zacięło. Może wymagało jakiejś poważnej aktualizacji. Tak się właśnie czułam, szczególnie w ostatnich dniach. Wszystkie moje systemy nawalały jeden po drugim.
Jeszcze dwadzieścia minut temu byłam przekonana, że umrę bez kawy. Właśnie to dramatyczne pragnienie wygnało mnie z bezpiecznych czterech ścian o tak nieludzkiej godzinie. Okej, było grubo po dziesiątej, ale od jakiegoś tygodnia miałam problem, żeby obudzić się przed południem. Jamie zaczęła podejrzewać, że popadam w depresję.
Nieważne. Zmierzałam do tego, że nawet obsesyjne pragnienie kofeiny nie było warte spotkania z pomiotem samego szatana.
Zaraz… Byłyśmy bliźniaczkami, więc jeśli ona jest owocem sczeźniętych jaj samego diabła, to…
Cholera, właśnie sama siebie obraziłam!
Alyssa uniosła głowę, wyczuwszy na sobie moje spojrzenie. Tym samym zmusiła mnie do ruszenia się z miejsca. Jakkolwiek nie miałam chęci na konfrontację z nią, nie byłam na nią przygotowana ani nastawiona psychicznie, nie chciałam też dawać siostrze przewagi już na samym starcie. Tkwienie w miejscu jak sarna złapana w świetle reflektorów dość wyraźnie pokazywało, kto był tutaj drapieżnikiem, a kto przekąską.
– Witaj, sobowtórze – powiedziała kpiąco.
Nie „siostro”. Nawet nie „bliźniaczko”. Sobowtórze.
W sumie to określenie całkiem pasowało. Alyssa w żadnym stopniu nie była moją rodziną, mimo łączących nas więzów krwi, co nie miało już nigdy się zmienić. Zbudowanie siostrzanej relacji po tym, co zaszło na Alasce, zdawało się zwyczajnie niemożliwe. Rzeczywiście, lepiej było traktować ją jak złego sobowtóra, niczym bohaterka Pamiętników wampirów. W zasadzie, jakby się uprzeć… byłyśmy do niej nawet trochę podobne.
– Co tutaj robisz? – zapytałam szorstko, nie siląc się na uprzejmości.
Uniosła idealnie wyregulowaną brew, co tylko przypomniało mi, że muszę w końcu ogarnąć swoje. Jezu, patrzenie na nią przypominało zerkanie w złośliwe lustro.
– Wow, mogłabyś chociaż udawać, że cieszysz się na mój widok – sarknęła, chowając telefon do torebki.
Nie zaszczyciłam jej odpowiedzią nawet w postaci zdegustowanego spojrzenia, tylko zaczęłam pospiesznie wspinać się po schodach. Na tyle prędko, żeby jak najszybciej się oddalić, bez wyjścia przy tym na zbyt spanikowaną. Niestety to i tak było zbyt wolno. Nim się obejrzałam, dogonił mnie stukot jej niebotycznie drogich obcasów. Miałam ochotę zerwać jej but ze stopy i wbić w oko. Naprawdę nie powinna mnie nachodzić, zanim zdążyłam się napić kawy. W tej chwili sama przypominałam rozjuszonego niedźwiedzia, który niezmiennie pozostawał obiektem moich koszmarów.
– Nie mam w zwyczaju udawać – skwitowałam kwaśno, pnąc się w górę. – W każdym razie już nie.
Przycisnęłam mocniej papierową torbę do piersi, drugą ręką szukając w niej kluczy. Często wychodziłam z domu bez torebki i wpychałam wszystko do kieszeni, by potem wrzucić to właśnie do siatki. Kiepski nawyk, bo zawsze kończył się tym, że musiałam przekopywać się przez piętrzące się produkty w celu dobrania się do klucza, który zawsze podstępnie opadał na samo dno. Raz przez takie grzebanie rozerwałam torbę i musiałam zbierać rozsypane zakupy z całej klatki schodowej. Oczywiście niczego mnie to nie nauczyło.
– Mogłabyś być milsza, wiesz – powiedziała niewzruszona moją oschłością. – Przyjechałam tu specjalnie, żeby domknąć nasze interesy.
Zjeżyłam się. Moje palce zadrżały, akurat gdy wsunęłam klucz do zamka. Szczęśliwie udało mi się go odblokować bez większych problemów.
– Straciłaś tylko czas, bo nie łączą nas żadne interesy.
Otworzyłam drzwi, obawiając się, że Alyssa podąży za mną do środka jak złowieszczy cień.
– Już nie. Zawsze jednak domykam swoje sprawy, a chyba przyznasz, że nasza właśnie taka jest. Niedomknięta, mam na myśli.
– Nie przyznam.
Miałam rację, z tym że wąska szczelina w drzwiach nie była dla niej żadnym ograniczeniem. Bez oporów zacisnęła dłoń na drewnianym skrzydle, po czym zmusiła mnie do uchylenia go bardziej. Zanim zdążyłam mrugnąć, przepchnęła się przede mnie i wdarła do środka mieszkania jak pieprzony niepowstrzymany buldożer.
Wzięłam głęboki wdech, wchodząc za nią do niewielkiego korytarza. Jeżeli nie mogłam zamknąć jej drzwi przed nosem, to chciałam po prostu mieć to za sobą. Obecnie naprawdę brakowało mi energii do użerania się z kimś takim jak ona.
Była jak cholerna pijawka wysysająca całą energię życiową z otaczających ją ludzi. Nie miałam pojęcia, co tutaj robi, ale ani przez chwilę nie wierzyłam w jej zapewnienia o domknięciu spraw. W tym celu mogła wysłać maila. To bardziej pasowało do bezwzględnej, zabieganej kobiety sukcesu, którą była, a przynajmniej na jaką się kreowała.
Ona jednak zrezygnowała z szybkiego przekazania informacji – swoją drogą całkowicie niechcianych. Zjawiła się tu osobiście, bo cała ta sprawa była personalna na tak wielu płaszczyznach. Miałam przeczucie, że chciała się pławić… W czym? Mojej niedoli? Swoim zwycięstwie?
Cholera wie, trudno mi było zgadywać, co wydarzyło się po moim wyjeździe z domu Brama.
Desperacko chciałam to wiedzieć.
– Skoro już musiałaś się wprosić, to chodź do kuchni i miejmy to za sobą.
W pośpiechu zdjęłam buty, a następnie skierowałam się do jednego z czterech pomieszczeń w mieszkaniu mojej przyjaciółki. Na pozostałe trzy składały się salon, sypialnia oraz łazienka, wszystkie w bardzo skromnych rozmiarach. Mieszkanie Jamie było typową klitką, urządzoną przypadkowymi meblami z wyprzedaży. Ledwo się w nim mieściłyśmy we dwie i wiedziałam, że nie mogę nadużywać dobroduszności dziewczyny zbyt długo. Spanie w jednym łóżku z przyjaciółką jest fajne, gdy jesteś w liceum albo wracasz nabzdryngolona z imprezy, jednak nie da się w ten sposób funkcjonować na co dzień. Nie długo, w każdym razie.
Lokum Jamie musiało jawić się w oczach mojej bliźniaczki jako prawdziwa nora. Nawet nie starała się ukryć swojej reakcji. Na wszystko dookoła patrzyła lekceważąco, z politowaniem, a nawet zniesmaczeniem.
Wszechświecie, daj mi siłę, pomyślałam, prowadząc kobietę do kuchni. Podejrzewałam, że to pomieszczenie było mniejsze od jej szafy w luksusowym domu w Los Angeles.
Rzuciłam torbę na skromny kawałek wolnego blatu. Unikałam wzroku Alyssy, prześwietlającego mnie skuteczniej niż rentgen. Sama jej obecność powodowała u mnie ucisk w żołądku. Fakt, że zdecydowałam się ją w ten sposób ignorować, miał dać jej do zrozumienia, że jest nieproszonym gościem, ale nie tylko. Zwyczajnie brakowało mi siły i odwagi, by patrzeć jej w oczy.
Wyciągnęłam telefon i położyłam go obok kluczy. Szybko zniknął pod rosnącym stosem wypakowanych przeze mnie produktów.
– Nie przeciągajmy tego – poprosiłam sucho, odwrócona do niej plecami. – Powiedz, co tutaj robisz, i znikaj.
Miała szczęście, że zjawiła się podczas nieobecności Jamie. Mnie złapała z zaskoczenia, nie dając mi czasu na podniesienie gardy, ale moja przyjaciółka bardzo szybko pokazałaby Alyssie, gdzie jej miejsce, ekspresowo otrząsnąwszy się z zaskoczenia. Z tym że ona nie miała złamanego serca i rozwalonego życia. Była w pełni sił. Ja… cóż, byłam chodzącym wrakiem. Może dlatego tak unikałam mierzenia się z Alyssą wzrokiem. Nie chciałam widzieć, jak twarz kobiety rozjaśnia się od satysfakcji, bo nie miałam wątpliwości, że moje nieszczęście by ją ucieszyło.
– Rety, Wren, ależ jesteś niegościnna!
Słyszałam rozbawienie w jej głosie. To tylko potwierdziło moje wcześniejsze obawy. Cała ta sytuacja, mój dyskomfort, sprawiały jej radość. Była pieprzoną socjopatką.
– Przynajmniej nie jestem szmatą – wycedziłam, zaciskając palce na tabliczce czekolady, przez co ta pękła w kilku miejscach.
Alyssa zaśmiała się, a mnie nieprzyjemny dreszcz spłynął w dół pleców. Chyba zaczęłam się pocić.
– Auć!
Wypuściłam czekoladę z ręki, żeby chwycić się blatu. Wydawało mi się, że ta kobieta wysysa całe powietrze z tego niewielkiego pomieszczenia. Ledwo się powstrzymałam od stanięcia na palcach w celu otworzenia okna.
– Skończ z tymi gierkami, bo naprawdę nie omieszkam cię stąd wyrzucić.
Byłam coraz bliższa wytargania jej z mieszkania za kudły. Może i nie miałam sił, ale gdybym dała upust złości, to przezwyciężyłabym ten niedogodny fakt i nagięła własne możliwości napędzana paliwem stworzonym z furii.
Zmusiłam się, żeby się do niej odwrócić, licząc na to, że gdy będziemy twarzą w twarz, powie mi w końcu, czemu zrobiła mi tę nieprzyjemność i zjawiła się pod adresem Jamie. Musiała się trochę natrudzić, żeby się dowiedzieć, gdzie się zatrzymałam.
Przeszły mnie ciarki, gdy uświadomiłam sobie, że najpewniej ponownie zostałam prześwietlona przez jakiegoś detektywa czy coś w tym stylu. Założyłam ramiona na piersi, by pozbyć się tego nieprzyjemnego wrażenia.
– Co tu robisz? – Powtórzyłam pytanie ponaglająco.
Tym razem w końcu spoważniała, jakby wyczuła, że naciąga granicę mojej cierpliwości.
Dlaczego w ogóle ją wpuściłam? Dobra, byłam wykończona, lecz mogłam stawiać większy opór. Chyba trochę liczyłam na to, że kobieta wspomni coś o sytuacji ze swoim mężem. Nie miałam zamiaru o to pytać, zachowałam choć tyle godności, ale chętnie spijałabym każde słowo na temat mężczyzny samoistnie spływające z jej nikczemnych ust pomalowanych szkarłatną szminką.
Czy dało się upaść jeszcze niżej?
Alyssa westchnęła. Przestąpiła z nogi na nogę, wypychając lekko w bok biodro, o które oparła rękę. Jej brązowe oczy rozbłysły jak dwa bursztyny w słońcu.
– Pomyślałam, że chciałabyś wiedzieć, że ci się udało – powiedziała w końcu, a supeł oplatający ciasno mój żołądek dodatkowo się zacieśnił. – Możesz uznać tę wizytę za gratulacje, podziękowania oraz obietnicę uiszczenia zobowiązań w jednym.
Zamrugałam z ogłupiałym wyrazem twarzy. Zaschło mi w ustach.
– O czym ty mówisz?
– O rozwodzie oczywiście – odpowiedziała, robiąc krok w przód. Słodki zapach jej perfum zaatakował moje wrażliwe nozdrza. – Ostatecznie udało ci się dopiąć swego. – Uśmiechnęła się krzywo, klepiąc mnie po ramieniu z uznaniem, od czego od razu zrobiło mi się niedobrze.
Spięłam się.
– Słucham?
– Niebawem zostanę singielką – ciągnęła. – Singielką z całkiem pokaźnym zastrzykiem gotówki. Zdrada, nawet z osobą o tym samym DNA, zadziałała na moją korzyść. Dzięki tobie mam go w garści. Spisałaś się, Wren. Spodziewaj się sporego przelewu na dniach.
Ledwo nadążałam za tokiem jej słów. Krew odpłynęła mi z twarzy, dłoń wylądowała płasko na brzuchu, który coraz wyraźniej się buntował.
– Niczego od ciebie nie chcę – wykrztusiłam.
Alyssa prychnęła.
– Nie bądź głupia! Mleko już i tak się rozlało, a my miałyśmy umowę.
Potrząsnęłam głową. Chciałam powiedzieć jej, że ma iść do diabła, ale nie dostałam takiej szansy. Natłok emocji sprawił, że całkiem puściły mi hamulce.
Pobiegłam do łazienki, odprowadzona jej zaskoczonym wzrokiem. Jak w transie opadłam na kolana i zacisnęłam palce na porcelanowym sedesie. Targana spazmami, wyrzuciłam z siebie tę połowę świeżej bułki, którą pochłonęłam po drodze ze sklepu do domu.
Z rewelacji, które kobieta rzuciła mi w twarz, wyciągnęłam tylko jedno: Bram jednak się złamał i zdecydował na rozwód. Po trzech tygodniach milczenia wiedziałam w końcu, do czego doprowadziło niespodziewane pojawienie się Alyssy na Alasce.
Trzy tygodnie.
Minęły trzy tygodnie, on ewidentnie podjął już decyzję i wciąż nie zadzwonił.
Nie zadzwonił, chociaż obiecał, że do mnie wróci.
Nie zadzwonił mimo tego, co nas połączyło.
Nie zadzwonił…
Wstałam, opłukałam usta i dopiero wtedy wróciłam do swojej złej bliźniaczki. Kobieta stała już w korytarzu, wyraźnie szykując się do wyjścia. Poczułam natychmiastową ulgę na myśl, że zniknie mi z oczu. A potem ta ulga została doszczętnie zniszczona i zdeptana przez jej następne słowa wypowiedziane z krzywym uśmieszkiem na ustach:
– Wszechświat doprawdy ma pokrętne poczucie humoru, a historia lubi się powtarzać.
Rok i kilka miesięcy później…
Prawdopodobieństwo, że obie z matką wybierzemy się na zakupy, nie wstąpiwszy przy okazji do księgarni, było bliskie zeru. Obie kochałyśmy książki. Moja matka może nawet trochę bardziej i zdecydowanie dłużej, przez co każdy kąt naszego rodzinnego domu zagracony był piętrzącymi się książkami. Niektóre z nich były starsze ode mnie, z pożółkłymi kartkami i obdartymi okładkami. Spieraliśmy się z ojcem odnośnie do tego, czy jest to widok absolutnie wspaniały, czy zwyczajne bałaganiarstwo połączone z chorobliwym zbieractwem. Zwykle te sprzeczki kończyły się, gdy jedna z nas w odwecie próbowała kwestionować, co on sam trzyma w garażu.
– Tak sobie myślałam… – zaczęła matka, odkładając książkę o wściekle żółtej okładce z powrotem na półkę.
O nie…
Gdy Dorothy Collins przybierała ten niepozorny ton, było jasne jak słońce, że coś knuje. Zwykle oznaczało to, że czegoś chce. Czegoś, co niekoniecznie spodoba się osobie, od której by tego chciała. Może i powoli zbliżała się do pięćdziesiątki, ale w takich momentach brzmiała jak mała dziewczynka zamierzająca poprosić mamę o nową zabawkę. Słodycz i niewinność w głosie były podstępne i miały za zadanie schwytać cię w pułapkę i postawić dokładnie tam, gdzie ona chciała.
Wyprostowała się i ponownie spojrzała mi prosto w oczy, całkowicie niewinnie i niby mimochodem. Ale ja znałam własną matkę. Jej czujność obecnie działała na najwyższych obrotach. Rejestrowała każdą najmniejszą reakcję, włącznie z minimalnymi drganiami mięśni twarzy, by jak najlepiej poprowadzić rozmowę, którą sobie zaplanowała.
Uniosłam brwi.
– Chyba nie chcę wiedzieć o czym – wtrąciłam od razu, ale to nie mogło jej powstrzymać.
Nic by tego nie zrobiło. Równie dobrze mogłaby właśnie rozpętać się apokalipsa zombie, a ona i tak doprowadziłaby raz zaczęty temat do końca. Po błysku w jej oku domyślałam się, dokąd to zmierzało. Na samą myśl już mnie skręcało.
– Dwa dni temu w sklepie ogrodniczym wpadłam na Camerona – ciągnęła, niezrażona nawet moim przewróceniem oczami. – Chłopak tak się stara odmienić stary dom rodziców, jestem w szoku, że jest tak utalentowany i, wiesz, zaradny… Ale ja nie o tym, tyle to sama przecież widzisz. Zmierzam do tego, że pytał o ciebie.
Zaczerpnęłam głęboki wdech przez nos, choć w tej sytuacji przydałby mi się prędzej Xanax. To nie był pierwszy raz, ani zapewne ostatni, kiedy mama próbowała bawić się w swatkę. Od roku sukcesywnie starała się mnie kimś zainteresować, nie zważając na okoliczności ani protesty własnego małżonka. Co rusz rzucała mi w twarz nowymi nazwiskami, pozornie niezobowiązująco wychwalając jakiegoś bardziej lub mniej znanego mężczyznę bez obrączki, którego przypadkiem spotkała. Już teraz wiedziałam, że akurat Camerona tak łatwo nie odpuści, chyba że gość w końcu pojawi się z jakąś kobietą u boku, czym jawnie obwieści światu, że nie jest już wolny.
Cameron McGregor był pieprzonym złotym chłopcem. Nie żeby było w tym coś złego, po prostu czułam się poirytowana jego doskonałością, bo właśnie przez nią mojej matce tak trudno będzie porzucić temat. Wedle jej percepcji był idealnym kandydatem na zięcia.
Młody, dobrze wychowany, z całkiem przystojną twarzą typowego chłopaka z sąsiedztwa otoczoną burzą złocistych fal, opadających niesfornie na czoło. Do tego te niebieskie oczy, o tak głębokiej barwie i przyjaznym wyrazie, że z miejsca chciało mu się ufać. Jakby tego było mało, gość był weterynarzem o wielkim sercu, a w wolnym czasie agitował w sprawie ocalenia orek czy innych delfinów.
Normalnie chodzący golden retriever. Szkoda tylko, że ja gustowałam raczej w dobermanach. Ale nie miałam zamiaru mówić o tym mamie, bo obie wiedziałyśmy, jak to się skończy. Mniej więcej.
– Jestem zaskoczona, że pamięta o moim istnieniu – odpowiedziałam zarówno dyplomatycznie, jak i całkiem szczerze.
Cameron był ode mnie kilka lat starszy i nigdy nie spędzaliśmy czasu w tym samym gronie znajomych. Gdy wprowadziliśmy się do Banford, był już w liceum i niespecjalnie interesowało go pojawienie się nowych sąsiadów. Nie miałam nawet okazji natknąć się na niego w autobusie, bo chłopak już od dawna posiadał prawo jazdy i sam dojeżdżał do szkoły. Nic nas nie łączyło, no może poza tym, że oboje wróciliśmy na stare śmieci po kilku latach poza granicami naszego małego miasteczka. Ja, bo nie miałam gdzie się podziać, a on… kto wie. Po śmierci rodziców Cameron odziedziczył dom i ludzie wciąż nie mogli dojść do tego, czy tutaj zostanie, czy remontuje posiadłość tylko po to, by korzystniej ją sprzedać. Bo oczywiście z miejsca pojawiło się mnóstwo plotek na ten temat.
– Oczywiście, że pamięta! – obruszyła się matka, powoli przechadzając się wzdłuż regału. Przyglądała się książkom, ale wątpiłam, by naprawdę zwracała na nie uwagę. Sama przestałam to robić, gdy tylko zaczęła tę okropną konwersację. – Mieszka kilka domów dalej!
Zmarszczyłam brwi.
– Co z tego? – zapytałam sceptycznie. – Nigdy nie byliśmy znajomymi.
– Niektórzy bardziej niż ty interesują się otaczającą ich społecznością.
Prychnęłam.
– Albo było zupełnie inaczej i to ty się postarałaś, żeby sobie o mnie przypomniał – zarzuciłam jej, wciąż utrzymując łagodny ton głosu, bo szczerze mówiąc, już przywykłam do jej prób rozhulania mojego życia miłosnego.
Nie miałam jednak zamiaru mierzyć się z jej pełnym niedowierzania spojrzeniem, więc chwyciłam pierwszą lepszą książkę i zapatrzyłam się w różową okładkę z kowbojskim kapeluszem w centrum. Może to była odpowiedź. Może powinnam poszukać sobie własnego kowboja, bo wątpiłam, by ten dobry chłopak z sąsiedztwa, który zawsze mówi „dzień dobry”, był dla mnie odpowiedni.
O ile ktokolwiek miałby być. Zdawało się, że moje serce zupełnie zwiędło. Nie szukałam już miłosnych uniesień, choć mówiąc szczerze, po prostu nie miałam na to czasu.
– O co ty mnie oskarżasz, hm? – zapytała mama prowokacyjnie.
Obróciłam książkę i zaczęłam sunąć wzrokiem po opisie.
– O bardzo kiepską próbę swatania. – Zerknęłam na nią znacząco przez ramię.
Policzki mamy poczerwieniały, przez co niewiele się różniły od barwy jej czerwonej koszulki z falbaną przy dekolcie. Nerwowo odgarnęła z czoła przydługą grzywkę składającą się z brązowo-siwych pasm. Mama była wielką zwolenniczką celebrowania starzenia się. Mawiała, że to przywilej nie dany każdemu. Tak więc lata temu zrezygnowała z farbowania.
– Wcale nie była kiepska. – Zmarszczyła nos, na co ja zaśmiałam się cicho.
Nie odłożyłam z powrotem romansu o kowbojach. Może i moje serce zraziło się do miłości, ale mózg lubił o niej fantazjować, nawet jeśli miałoby to być tylko dzięki tuszowi na papierze.
Przewróciłam oczami. Bardzo ostentacyjnie, żeby na pewno zauważyła.
– Nie mam zamiaru spotykać się z Cameronem, mamo – powiedziałam stanowczo. – Wybij to sobie z głowy, nie jest w moim typie.
Tym razem to ona wydała z siebie ostre prychnięcie. Czekało mnie odbicie piłeczki.
– Nawet go nie widziałaś, a uwierz, bardzo się zmienił – przeszła do ofensywy. – Poza tym może łatwiej by mi było wznieść się ponad te kiepskie próby swatania, gdybyś określiła mi, jaki właściwie jest twój typ. Minęło już tyle czasu, a my z ojcem wciąż nie wiemy, co za diabeł przygnał cię z powrotem do domu.
Rumieniec, który wykwitł na mojej skórze, rozlał się aż na szyję. Rzeczywiście długo trzymałam rodziców w niewiedzy i wolałam, by tak pozostało. Dlatego też pozwalałam matce na jej szaleństwo. W głębi serca wiedziałam, że po prostu się o mnie martwiła i chciała, żebym ułożyła sobie życie, a ja też nie byłam z nią do końca szczera.
Nigdy nie powiedziałam im o Alyssie, o układzie, a co ważniejsze – o Bramie. Jego imię regularnie nawiedzało jedynie moje myśli, nie wypowiedziałam go na głos od długich miesięcy. Rodzice nie mieli pojęcia o łączącej nas relacji. Najgorsze było to, że mama miała na półce kilka jego książek, na domiar złego w salonie, na widoku, co siłą rzeczy niezmiennie mi o nim przypominało, ale nie oszukujmy się – to była tylko drobna przypominajka. Inne rzeczy też nie pozwalały mi o nim zapomnieć. Na to zupełnie nic nie mogłam poradzić, nie żebym chciała.
Nie zmieniało to jednak faktu, że miałam ochotę spalić w kominku te przeklęte książki i powstrzymywało mnie jedynie to, że musiałabym to jakoś wytłumaczyć ich właścicielce. Nie byłam pewna, czy kupiłaby wersję o chwilowej niepoczytalności.
Zgromiłam mamę wzrokiem, choć jakaś część mnie czuła wstyd, jak za każdym razem, gdy rozmowa skręcała w tym kierunku.
– Mój typ to obecnie celibat.
Pokręciła głową.
– Nie możesz zawsze być sama – powiedziała smutno. – To nie jest dobre dla…
– Wiem – weszłam jej w słowo. – Wiem, okej? I nie będę… – Mam nadzieję. – Ale jeszcze nie jestem gotowa. Powinnaś przestać próbować to wymuszać, bo jedynie mnie zniechęcasz. Wiesz, jaka jestem uparta.
– Jak osioł.
– Właśnie.
Westchnęła, ale po jej rozżalonej, spacyfikowanej minie widziałam, że da mi już spokój. Przynajmniej dziś.
Tym razem na poważnie zajęła się przeglądaniem książek, co jakiś czas dokładając kolejną do stosu rosnącego w jej rękach.
Ojciec będzie zachwycony. Pewnie znowu zacznie odgrażać się rozwodem.
Cieszyłam się, że mama była zajęta, bo gdy skręciłam w kolejną alejkę, w oczy rzuciło mi się zakazane nazwisko. To, którego absolutnie nie można było wymawiać.
Bram Larsen.
W końcu wydał najnowszą książkę. Teraz atakowała mnie za każdym razem, gdy wchodziłam do księgarni, dumnie utrzymując się na półce z bestsellerami. Byłam pewna, że to złośliwość losu. Nie mogłam już bezpiecznie chodzić po sklepach bez narażania się na niespodziewane skurcze serca, gdy atakowało mnie wszechobecne nazwisko mężczyzny. Było jeszcze gorzej, kiedy przypadkiem trafiałam na jego zdjęcie.
Tak, miałam szczęście, że mama zatrzymała się gdzieś dalej. Co prawda do perfekcji opanowałam utrzymywanie beznamiętnej miny na widok jego książek, ale byłam pewna, że jej macierzyński instynkt bezbłędnie wychwyciłby błysk bólu w moich oczach.
Bo Bram nigdy nie zadzwonił.
A ja przestałam na to czekać.
Wszystko się zmieniło. Nasza znajomość była jedynie krótkim rozdziałem w długich historiach naszych żyć. Niezwykle ważnym rozdziałem, który przyniósł poważne konsekwencje, ale jednak tylko rozdziałem.
Uświadomiłam to sobie już na początku naszej rozłąki. Pogodziłam się z tym. Mój mózg zracjonalizował to sobie już jakiś czas temu. A serce, wciąż ściskające się z zabójczej mieszanki bólu i żalu, musiało w końcu za nim nadążyć.
***
– I ty, Brutusie, przeciw mnie? – prychnęłam urażona, mocniej zaciskając palce na telefonie.
Przyjemnie ciepły wiaterek owiewał moją twarz, gdy bujałam się na zrobionej ze starej opony huśtawce wiszącej na drzewie za domem. To było jedno z niewielu miejsc, w których mogłam ochłonąć i na spokojnie porozmawiać z Jamie. Chociaż dzieliło nas kilkadziesiąt minut drogi, to gadałyśmy najczęściej, jak się dało, a dziewczyna starała się odwiedzać mnie w weekendy i niejednokrotnie u nas nocowała. Początkowo, żeby mi pomóc, a później… też żeby mi pomóc, ale w utrzymaniu równowagi psychicznej. Byłam jej cholernie wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiła.
Teraz jednak żałowałam, że w ogóle do niej zadzwoniłam. Paskuda przyznała rację mojej matce.
– Od dawna ci powtarzam, że powinnaś w końcu ruszyć do przodu – zauważyła, czym wywołała kwaśny grymas na mojej twarzy. – Nie musisz od razu wiązać się na całe życie, ale nie zaszkodzi, jak w końcu kogoś zaliczysz.
– Jezu, Jamie, jesteś okropna.
– Ktoś musi być z tobą okrutnie szczery.
Przyjaciółka niezmiennie widziała w mojej sytuacji jedynie dwa wyjścia: odnaleźć dupkowatego pisarza i wszystko dobitnie mu wygarnąć albo zapomnieć o nim i otworzyć nie tyle serce, lecz nogi dla nowych możliwości (jej słowa, nie moje).
Ja nie miałam ochoty na żadne z nich. Wolałam trwać w tym zawieszeniu, bo nawet po takim czasie nie byłam gotowa, by ruszyć się z miejsca chociaż o milimetr. Za bardzo bałam się konfrontacji z mężczyzną, który był największą miłością mojego życia, nawet jeśli doszczętnie mnie zniszczył – na co częściowo uważałam, że zasłużyłam. Ruszenie dalej wydawało mi się niewykonalne.
Bram zniszczył dla mnie innych mężczyzn. Potencjalnie już na zawsze.
– Wcale nie musi – burknęłam obrażona. – Możesz solidarnie wspierać moje złudzenia.
Jamie się zaśmiała.
– Solidarnie wspieram rozbudzenie twojego uśpionego popędu seksualnego.
– Mój popęd wcale nie jest uśpiony!
– Jesteś pewna?
Nie bardzo.
Kiedy ostatnio robiłam cokolwiek?
Cholera, dawno.
Oczywiście w życiu nie przyznałabym jej racji. Ale to nie tak, że moje chęci nagle wyparowały. Po prostu ostatnie miesiące były trudne. Nieziemsko trudne. Brakowało mi czasu i siły na takie rzeczy. Zwykle gdy padałam na łóżko, od razu odlatywałam, jakby ktoś nagle odłączył mnie od prądu.
Ale Jamie nie mogła tego zrozumieć. To był jakiś inny stan umysłu. Nie dało się tego pojąć, dopóki się tego nie doświadczyło.
– To i tak nie ma nic do rzeczy – starałam się bronić i powrócić do sedna problemu. – Moja mama nie chce mnie umówić na szaloną przygodę na jedną noc, tylko w głowie planuje już moje wesele ze złotowłosym weterynarzem! Chyba widzisz różnicę!
Zaczęłam bujać się mocniej, gwałtowniej odpychając stopy od przetartego trawnika. Lina, na której wisiała opona, zatrzeszczała niepokojąco.
– A gorący chociaż?
Wzniosłam oczy ku niebu.
– Masz naprawdę dziwne priorytety…
Już raz poleciałam na kogoś gorącego jak samo piekło i nie skończyło się to najlepiej. Moje serce doznało poparzeń trzeciego stopnia i wciąż się nie wyleczyło.
– Gorący czy nie?
– Nie wiem, widziałam go kilka lat temu. Skąd mam wiedzieć, jak teraz wygląda? Minęło sporo czasu.
– Sprawdź jego Instagram.
– Nie każdy ma tam konto, Jamie.
– Sprawdzałaś?
– Nie.
– Więc to zrób – zachęcała mnie. – Może nie będzie z tego nic poważnego, na co liczy twoja mama, ale nie zaszkodzi spróbować. Rozerwiesz się chociaż.
Jako że nasze życia zaczęły sporo się od siebie różnić, inaczej też pojmowałyśmy rozrywkę. Dla mnie pod tym pojęciem kryły się gruby koc, popcorn i możliwości obejrzenia w ciszy choć jednego odcinka Pamiętników wampirów albo Teen Wolfa. Dla Jamie to były wyjścia z ludźmi, z którymi najczęściej kończyła w łóżku po wlaniu w siebie litra słodkiego alkoholu.
I szanowałam to, ale zupełnie nie potrafiłam tak funkcjonować. Nie mogłam. Już nie.
– Jeżeli masz na myśli chwilową przygodę z tym gościem, to totalnie odpada – powtórzyłam bardziej stanowczo.
– Czemu tak się upierasz?
– Bo chyba zapomniałaś, że mieszkam teraz w małym miasteczku i zaraz wszyscy by o tym wiedzieli. Gość i tak jest na językach sąsiadów. Poza tym wydaje mi się to cholernie niestosowne.
Miałam ochotę wytknąć jej, że do związku z Bramem także mnie namawiała, ale to byłoby niezwykle złośliwe. Jamie rzeczywiście zachęcała mnie do przespania się z mrukliwym pisarzem z Alaski, ale nie namawiała do oddania mu swojego serca. Sama byłam na tyle głupia, by się w nim zakochać.
– Idź z nim chociaż na kolację.
Miałam ochotę wrzeszczeć z frustracji. Ale z drugiej strony… minęło już tak dużo czasu, a ja wciąż tkwiłam w duszącej tęsknocie za mężczyzną, który nigdy nawet nie był mój.
Byłam kurewsko żałosna. Najżałośniejsza na świecie. Gość pewnie już o mnie zapomniał, a mnie wewnętrznie skręcało na myśl o spotykaniu się z kimkolwiek innym, bo wciąż nie otrząsnęłam się ze swoich uczuć do niego.
Głupiutka Wren.
– Nawet mnie nie zaprosił – broniłam się.
– Okej, to jak cię zaprosi, po prostu się zgódź – przekonywała dalej. – Co ci szkodzi? W najgorszym scenariuszu czeka cię drętwa rozmowa i żarcie za darmo. W najlepszym przelecisz go na tylnym siedzeniu auta, a po wszystkim wrócisz do domu jak przykładna dorosła kobieta.
Skłamałabym, jakbym powiedziała, że ta wizja ani trochę na mnie nie podziałała. Chociaż nigdy nie byłam sama, czułam się samotna. Brakowało mi bliskości drugiej osoby i wszystkiego, co ze sobą niosła. Mogłam usychać z tęsknoty za mężczyzną, który tak łatwo ze mnie zrezygnował, mogłam padać ze zmęczenia, ale wciąż byłam człowiekiem. Wciąż czułam, nawet gdy czasem marzyłam o tym, by zatracić się w odrętwieniu.
Może naprawdę powinnam umówić się ze złotym chłopcem z sąsiedztwa?
Westchnęłam, zapatrując się w rozgwieżdżone niebo. Mój opór zaczął topnieć, a to przyniosło za sobą całkiem nowy rodzaj żalu.
Mimo że z natury byłam śpiochem, to właśnie poranki w kawiarni o wymyślnej nazwie Coffette były moją ulubioną częścią dnia pracy. Głównie dzięki panującej wokół ciszy, która w przeciągu kilkunastu minut miała zmienić się w szum otwieranych drzwi, gwar rozmów i dźwięki ekspresu do kawy. O tej porze nawet właścicielka całkowicie milczała, a był to widok dość niespodziewany.
Trzydziestoletnia Emma Sanderson zazwyczaj tryskała energią i buzia jej się nie zamykała. Jedynym czasem, gdy jej usta pozostawały szczelnie zamknięte, jakby zostały uprzednio zapieczętowane, zdawały się właśnie poranki. Ewidentnie nie była rannym ptaszkiem. W czasie otwierania kawiarni nie wypowiadała ani słowa, być może dlatego, że było to dość trudne, gdy usta miała sztywno zaciśnięte w niezadowolonym, lekko udręczonym grymasie. Całkiem możliwe, że zachowywałabym się identycznie, ale w ostatnim czasie nauczyłam się doceniać niczym niezmąconą ciszę, nawet jeśli trwała jedynie kilkanaście minut.
– Proszę, miałam ci to dać już wczoraj – powiedziałam, wyciągając w stronę Emmy wizytówkę jakiegoś gościa. Nieznajomy zjawił się poprzedniego dnia podczas jej nieobecności w celu nawiązania współpracy z jej lokalem.
Chyba był jakimś rolnikiem. Dostawcą? A może pośrednikiem? Cholera, całkiem wyleciało mi to z głowy. Zapamiętałam jedynie, że miał przyjemną dla oka twarz, naznaczoną pierwszymi zmarszczkami. W głowie utkwił mi także obraz jego brwi przeciętej poszarpaną blizną.
Spojrzenie, jakie rzuciła mi kobieta, mogłoby mnie zabić. To było niepojęte, że tak pozytywna osoba rankiem może wyglądać jak wściekły gremlin. Pewnie nie powinnam jej zaczepiać, ale wówczas na bank zapomniałabym o całej sprawie.
Wydała z siebie mruknięcie złożone z niezrozumiałych sylab. Stała przed jednym z dwóch ekspresów, z kubkiem w dłoni, z zamiarem zrobienia sobie drugiej już kawy, choć dopiero niedawno obie przekroczyłyśmy próg jej kawiarni. Narzuciła szybkie tempo, ale pracowałam tu dość długo, by horrendalne ilości kofeiny, jakie pochłaniała jeszcze przed wybiciem dziewiątej na zegarze, przestały mnie dziwić. Jedyne, co niezmiennie pozostawało dla mnie zaskoczeniem, to fakt, że w ogóle zdecydowała się na otworzenie takiego biznesu. Ewidentnie nie znosiła poranków, a największy ruch miałyśmy właśnie przed południem. Może lubiła się torturować?
Nie mogłabym jej winić, też uwielbiałam samobiczowanie. Dlatego wciąż po tak długim czasie przywoływałam w głowie rysy twarzy Brama, niemal czując ich fakturę i kształt pod opuszkami palców, jeśli wytężyłam dość wyobraźnię i przymknęłam powieki.
Niedobra, Wren! Nie wolno! Ledwie słońce wstało, a ty już zaczynasz…
Zastanawiałam się, czy nadejdzie dzień, w którym nie pomyślę o nim ani razu.
– Co mówiłaś? – zapytałam ostrożnie, żeby nie rozjuszyć Emmy jeszcze bardziej.
Odpowiedziało mi kolejne burknięcie. A może zaczynałam mieć problemy ze słuchem?
Zabawne było to, że gdy tylko dzwonek zawieszony przy drzwiach zadzwoni po raz pierwszy, twarz kobiety rozjaśni uśmiech, a głos zmieni się w ociekający słodyczą. Podziwiałam baterie społeczne swojej szefowej. Sama za cholerę nie byłabym w stanie tak skutecznie udawać. Emma oczywiście grała jak zawodowa aktorka, ale szybko przyjmowała z powrotem ten udręczony wyraz, gdy tylko znów zostałyśmy same albo gdy po prostu nikt jej nie widział.
– Dobra, położę ci to na biurku – powiedziałam w końcu, rozumiejąc, że dalsze wypytywanie nie ma sensu. Jeszcze oberwałabym kubkiem w łeb. Komu to potrzebne z samego rana.
Emma jedynie pokiwała głową, przez co kilka krótkich rudych kosmyków połaskotało ją w twarz, a reszta opadła na kark. Obawiałam się, że chyba nigdy nie rozgryzę tej babki. O poranku strzelała rozdrażnionymi spojrzeniami, ale przy tym wyglądała jak chodzący promyk słońca. A tego dnia to już w ogóle, bo włożyła żółtą sukienkę w białe stokrotki w stylu cottagecore. Miałam ochotę ją z niej zerwać i porwać do własnej szafy, tak była piękna. To jednak byłoby podłe, bo sposób, w jaki to ubranie odsłaniało jej idealnie wyrzeźbione nogi, po prostu… cóż, powalał. Na mnie niestety ta sukienka nie wyglądałaby tak dobrze, nie przy tym kroju.
Pokręciłam głową, po czym odwróciłam się, żeby odnieść na jej biurko tę głupią wizytówkę. Więcej nie próbowałam jej zagadywać. Każda z nas robiła swoje. A cisza grała w moich uszach piękniej niż niejedna piosenka.
***
Nastrój Emmy poprawił się po jakimś trzecim kubku kawy. Nie byłam pewna, czy któregoś dnia nie stanie jej pikawa przez ilość kofeiny, jaką pochłaniała, ale póki co chyba nie miałam powodu do zmartwień. Moja szefowa lawirowała między stolikami energiczniej niż spuszczony z oka dwulatek po spożyciu nadmiernej porcji cukru.
Stałam oparta biodrem o metalowy bar, czekając, aż czarny, błyszczący kubek zapełni się ciemnym napojem. Gwar rozmów atakował moje uszy. Przy każdym stoliku siedzieli klienci. W dodatku był wtorek, a to oznaczało, że emeryci wybierali się właśnie na cotygodniową partyjkę brydża w pobliskim ośrodku. Spora część z nich lubiła najpierw wstąpić do nas na kawę, coś słodkiego i ploteczki. Przysięgam, dowiedziałam się przypadkiem od gawędzących osiemdziesięciolatków więcej, niżbym chciała, i to zupełnie przypadkiem. Na przykład tydzień temu usłyszałam, że Pani Meyers zrobiła awanturę swojemu mężowi, bo ten znów nie domknął drzwi, przez co ich kot – Pan Pączuś – kolejny raz uciekł. Podobno jej wrzaski niosły się po całej ulicy. Ale to było jeszcze nic w porównaniu z dziką imprezą, jaką urządził dzieciak Andersonów. No i Paul Thomson rozwodził się ze swoją puszczalską żoną. To dopiero był skandal!
Boże, albo się starzeję, albo moje życie stało się naprawdę przerażająco nudne.
Czy to miało mnie powstrzymać przed podsłuchiwaniem jednym uchem? Absolutnie nie. Było już koło dziesiątej, a ja czułam się coraz bardziej znużona. Wyłapywanie łakomych kąsków z rozmów stało się moim małym guilty pleasure. Nie kochałam tego tak samo jak ciszy, ale skutecznie umilało mi to czas w pracy. Może i byłam okropna, chociaż mój brak moralności udowodniłam już przecież jakiś czas temu, ale to nie tak, że przekazywałam te informacje gdzieś dalej. Traktowałam je jak osobisty serial.
Jezu, to zabrzmiało jeszcze gorzej…
Chwyciłam pełną filiżankę, po czym obróciłam się, by sięgnąć po przygotowany wcześniej talerzyk z tartą truskawkową. Klient, któremu miałam to zaraz wręczyć, nagle przyciągnął moją uwagę.
– Wiem, o czym zapomniałem wam powiedzieć! – wykrzyknął rozentuzjazmowany Donny Black, staruszek zawsze ubrany w koszulę przyozdobioną różnokolorowymi szelkami, zależnie od dnia i humoru. Dziś miał na sobie lazurowe i tym razem bez wzorków. Któregoś dnia wparował tu w takich w uśmiechnięte banany, zarzekając się, że kupiła mu je żona, a on nosił je, żeby nie było jej przykro. – Burzowe ranczo w końcu zostało sprzedane!
Może nie brzmiało to jak wieść godna takiego podekscytowania, ktoś spoza naszego miasteczka nie zrozumiałby, o co tyle szumu, ale ja wiedziałam, dlaczego starszy pan podjął ten temat z błyszczącymi oczami i wypiekami na policzkach.
Burzowe ranczo zyskało swoją nazwę nie dzięki wyładowaniom atmosferycznym, a dzięki temperamentnej parze, która je wybudowała, i ich burzliwym rozstaniu. Niejaki Quentin Kennedy kupił spory kawałek ziemi w samym sercu lasu ciągnącego się na malowniczych wzgórzach, a potem postawił na nim jeden z najbardziej luksusowych domów w okolicy. Z wielkimi oknami, gigantycznymi balkonami i licznymi sypialniami dla potomstwa, o którym ponoć marzył.
Skąd miał na to pieniądze? Ten element historii jest dość niejasny. Niektórzy mówią, że wygrał na loterii, inni, że odziedziczył pokaźny spadek po stryjecznym bracie kuzyna matki… czy coś w tym stylu. Wracając do meritum historii, Quentin postawił w lesie wspaniały dom dla siebie i swojej małżonki Anne. Wszyscy mieli żyć długo i szczęśliwie, ale podła kobieta zdradziła biedaka z pastorem. Quentin przyłapał ich w kościele, a że miał miękkie serce i kochał żonę nawet w trakcie późniejszego rozwodu, pozwolił jej się koncertowo ograć.
Oddał jej dom, a ona natychmiast wystawiła go na sprzedaż, bo przeniosła się do większego miasta, gdzie spotkała kolejnego kochanka. Nikt z tutejszych nie chciał kupić posiadłości, nie tylko ze względu na cenę, ale i uprzedzenia. Co poniektórzy mieszkańcy miasteczka, żeby ubarwić nieco historię już i tak wyniesioną do miana legendy miejskiej, opowiadali, że ziemia, na której stoi Burzowe ranczo, jest przeklęta, ale osobiście uważałam, że to bzdury. W okolicy po prostu nie było nikogo na tyle majętnego, by tę posiadłość kupić, a sam Quentin na dramatyczne zakończenie historii powiesił się na tej właśnie ziemi, co dodawało opowieści dreszczyku emocji. Każdy jednak wiedział, że nie skłoniła go do tego żadna klątwa, a fakt, że stracił nawet te pieniądze, które mu zostały, bo po bolesnym rozstaniu zaczął pić i bawić się w hazard.
Krążyło wiele wersji tej historii i zdecydowana większość z nich została przyprawiona solidną dawką bzdur. Wierzenie w nie było głupotą. Sama informacja o sprzedaży wydawała się dość ciekawa, lecz nie przez tę otoczkę, którą dopisali sobie mieszkańcy Branford, a przez fakt, że w końcu, po tylu latach, transakcja doszła do skutku. Dom był opustoszały, odkąd pamiętam; jako nastolatka mijałam go w drodze nad jezioro i z czasem obserwowałam, jak coraz bardziej popadał w ruinę. Zawsze było mi szkoda, że tak ładny budynek marnieje z każdym mijającym rokiem.
Ruszyłam w stronę trzech staruszków siedzących na skórzanych hokerach przy samej ladzie.
– Żartujesz? – sapnął z niedowierzaniem jeden z nich. – Myślałem, że nie dożyję tego momentu! Skąd o tym wiesz? To już pewne?
W zielonych oczach Danny’ego rozbłysła iskierka satysfakcji. Był wyraźnie zadowolony z tego, że to właśnie on sprzedał im najświeższą ploteczkę.
– Marie usłyszała to od Sue. Jej córka jest agentką nieruchomości i właśnie ona zajmowała się sprzedażą, więc to jest pewne jak to, że jutro rano wstanie słońce – odpowiedział zdecydowanie zbyt dramatycznym tonem.
Postawiłam przed nim kawę i tartę, uśmiechając się pod nosem.
– Proszę – powiedziałam uprzejmie.
Nawet na mnie nie spojrzał. Pospiesznie wymamrotał coś w stylu: „dziękuję, złotko”, pozostał jednak całkowicie skupiony na przyjaciołach.
– A wiesz może, kto go kupił? – zapytał drugi starszy pan.
Danny wzruszył ramionami.
– Ktoś nietutejszy – odparł, drapiąc się po wyłysiałej potylicy. – Żona coś tam mi o tym mówiła, ale całkiem zapomniałem nazwisko. Aj, głowa już nie ta!
Ich dziwaczne podekscytowanie trochę mnie bawiło, ale rozumiałam, skąd się wzięło. Do Branford rzadko sprowadzał się ktoś nowy, a skala tego zdarzenia wystrzeliła w kosmos, gdy się okazało, że ta osoba ma zamieszkać w tym domu. Sama byłam troszeczkę ciekawa, kto zdecydował się na zakup tej posiadłości, bo była żona nieżyjącego Kennedy’ego uparcie nie chciała zejść z ceny, mimo że budynek niszczał z czasem coraz bardziej i tracił na wartości. Musiała w końcu trafić na jakiegoś naiwniaka albo totalnego desperata.
– Myślicie, że ten tajemniczy kupiec prędko się wprowadzi?
– Trudno powiedzieć, dom tyle lat stał pusty, że może wymagać gruntownego remontu.
– Bez przesady, lekkie odświeżenie i będzie jak nowy.
– No, może z twoim brakiem standardów…
– Bardzo zabawne.
Przestałam słuchać, bo ktoś właśnie zajął miejsce przy drugim końcu lady. Nie zdążyłam jednak dojść do mężczyzny w średnim wieku, bo niespodziewanie wyrosła przede mną Emma.
– Ja go wezmę – zadecydowała. – Ty leć na przerwę.
Jej twarz przybrała ten osobliwy, nadgorliwy wyraz, który zwykle się u niej pojawiał, gdy wpadała w wir pracy. Spojrzałam po lokalu, żeby się upewnić, że jest dość luźno. Emma miała tendencję do zbytniego nadwyrężania swoich sił, gdy już wlała w siebie te kilka litrów kawy. Rano była jak zombie, ale gdy moment kryzysu mijał, zachowywała się jak szczeniak na sterydach.
Przestronne wnętrze Coffette tonęło w promieniach słońca wpadającego do środka przez pokaźne okna, ozdobione wiszącymi kwiatami wyrastającymi z donic umocowanych na samej górze. Pomarańczowe światło podkręciło pastelowe kolory dominujące w wystroju. Zawsze uważałam, że kawiarnia Emmy jest bardzo przytulna, dość dziewczęca, ale w takich chwilach jak ta wyglądała jeszcze bardziej zachęcająco. Biła od niej podobna radość co od właścicielki. Może dlatego większość mieszkańców tak lubiła tu przychodzić. Nawet w pochmurne dni panowała tu beztroska, pozytywna energia.
Akurat teraz, gdy Emma chciała wysłać mnie na przerwę, kameralny lokal również był wypełniony, ale większość gości miała już swoje zamówienia. To rzeczywiście był dobry moment na skorzystanie z krótkiej chwili wytchnienia, poza tym niebawem, gdy grupa emerytów uda się w końcu na tego brydża, zrobi się luźniej.
Skinęłam głową.
– Okej.
***
Branford było małą mieściną, przeciętną, a miejscami wręcz obskurną, ale miało dość przyzwoity miejski plac wyłożony cegłopodobną kostką. W samym sercu tego miejsca wyrastał stary dąb liczący trzysta lat, o czym informowała umieszczona pod nim srebrna tabliczka. Wokół samego drzewa, tyłem do pnia, ustawiono cztery ławki skierowane na różne strony placu.
To właśnie na jednej z nich zwykle spędzałam swoją przerwę, o ile pogoda temu sprzyjała. A dziś właśnie tak było. Niebo tonęło w szarości, lecz póki co nic nie wskazywało na to, że wkrótce eksploduje deszczem. Delikatny wiaterek niósł ze sobą ciche echo chłodu, lecz na tyle subtelne, że nie odbierało to przyjemności z siedzenia na dworze. Gruba bluza całkiem zniwelowała ten problem.
Rozsiadłam się na ławce, trzymając w ręce różowy termos w białe kwiatki z gorącą herbatą. Drugą dłonią skubałam porwaną z kawiarni babeczkę. Od czasu do czasu rzucałam niewielki kawałek plączącym się nieopodal gołębiom, przez co ta bardzo szybko się kurczyła.
Kiedy po babeczce pozostało jedynie wspomnienie, rozsiadłam się wygodniej i zatopiłam nos w telefonie, rozkoszując się cichym gruchaniem połączonym z szumem wiatru i leniwymi odgłosami miasta. Odpisałam na memy wysłane przez Jamie, rzuciłam okiem na zdjęcia od matki – z jakiegoś powodu przesyłała je codziennie, jakby koniecznie chciała udowodnić mi, że świetnie sobie radzi – a na koniec weszłam na Instagram, by wypełnić czymś kilka ostatnich minut przerwy.
Nauczona doświadczeniem, korzystałam teraz z zupełnie anonimowego, pustego konta i używałam go jedynie po to, by przeglądać treści wrzucane przez interesujące mnie influencerki. Wren Collins nie istniała już online.
Może gdybym nie wymęczyła swojego mózgu scrollowaniem zdjęć, czym odrywałam się od szarego życia, zauważyłabym, że ktoś się zbliża. Ale nie. Zupełnie nieświadomie dopiłam słodką herbatę, zakręciłam termos, po czym wciąż z nosem w telefonie wstałam i jak zombie zaczęłam wlec się w stronę Coffette. Otaczający mnie świat zmienił się w rozlegający się w tle szum. A przez ten szum sprawnie przebijał się Cameron z zawiniętą papierową torebką. Szedł prosto na mnie, ale spostrzegłam go dopiero, gdy długie nogi zamajaczyły mi w polu widzenia.
– Cześć, Wren.
Zatrzymałam się i zakołysałam na piętach. Szeroko otworzyłam oczy z zaskoczenia. Z kolei jego następne słowa dodatkowo pomnożyły to uczucie.
– Boże, przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć! – powiedział na widok mojej spłoszonej reakcji. – I wygląda na to, że się spóźniłem.
Wydawał się autentycznie skruszony zarówno wywołaniem u mnie takiej reakcji, jak i niezrozumiałym dla mnie spóźnieniem. Spojrzałam na niego, nie kryjąc tej dezorientacji, czyli w zasadzie jakby właśnie wyrosła mu druga głowa.
– Nic się nie stało – zapewniłam go, uprzejmie machając ręką. Przekrzywiłam głowę i dopytałam: – Ale nie do końca rozumiem… Spóźniłeś się na co?
Miałam złe przeczucia. W moim życiu tak wiele rzeczy poszło nie tak, że nie tylko stwardniała mi skóra, lecz także wykształciłam w głowie specjalistyczny radar nadciągających problemów. Teraz właśnie przebudził się i drgał, powoli zwiększając intensywność do wściekłego wycia. To był mój szósty zmysł. Wyczuwałam kłopoty na horyzoncie, zanim zdążyły uderzyć mnie w twarz. Jamie mówiła, że to paranoja, ale ja wolałam postrzegać swoją nadwrażliwą intuicję jako supermoc.
Cameron zamrugał, nie mniej zaskoczony ode mnie. Potrząsnął trzymaną w ręce torebką, jakby to miało mi wystarczyć za odpowiedź. Na szczęście zaraz dopełnił ten gest również słowami, bo nie miałam pojęcia, co ona ma wspólnego ze mną.
– Wpadłem na twoją matkę. Wspomniała, że zapomniałaś dziś do pracy lunchu, więc zaproponowałem, że ci go podrzucę, bo i tak wybierałem się do miasta… – wyjaśnił, drapiąc się z zakłopotaniem po karku.
Zamrugałam.
Zamorduję tę kobietę. Tego dnia zostanę matkobójczynią, przysięgam.
Soczyste przekleństwo utkwiło mi na końcu języka. Najchętniej wyrzuciłabym je z siebie, ale stojący przede mną mężczyzna nie był niczemu winny. Wyglądał, jakby zupełnie nie rozumiał, że został właśnie wpuszczony na minę. Albo był takową miną dla mnie.
– Ach tak! Rzeczywiście, lunch! – Walnęłam się otwartą dłonią w czoło. – Jestem tak roztrzepana, że zapomniałam, że go zapomniałam.
Nie chciałam stawiać go w niekomfortowej sytuacji, dlatego podjęłam grę, w którą wplątała mnie matka. A przynajmniej się starałam. Moje poprzednie doświadczenia jednak dobitnie wykazały mój brak talentu w aktorstwie. Wysiliłam się na uśmiech, lecz ten był sztuczniejszy od taniego poliestru, a w dodatku gryzł się z mordem w oczach.
W krystalicznie niebieskich tęczówkach Camerona błysnęło zrozumienie. Przymknął na chwilę powieki.
– Wcale nie potrzebowałaś tego lunchu, prawda? – zapytał cicho.
Przygryzłam wargę.
– Zwykle nie jem zbyt wiele w pracy – przyznałam, bo brnięcie w zaparte tylko pogorszyłoby sytuację.
Przez to, że tak mnie zaskoczył, nie udało mi się skutecznie zamaskować reakcji. A on nie wyglądał na idiotę. Powinnam przewidzieć, że sam doda dwa do dwóch, niezależnie od mojej marnej próby dostosowania się do sytuacji.
– Nie wierzę, że dałem się tak wkręcić – mruknął, a jego policzki lekko się zaróżowiły.
Cholera, był nawet słodki. Wyglądał rozkosznie, taki zakłopotany, ciągle trzymając papierową torebkę przyciśniętą do granatowej koszuli w kratkę, okrywającą jego szeroką i całkiem umięśnioną pierś. Wiatr zmierzwił jego falowane włosy zaczesane schludnie w tył. Był dość wysoki, miał ładnie zarysowaną żuchwę i pełne usta dodające mu atrakcyjności, gdy się uśmiechał. Rozumiałam, co moja matka w nim widziała i dlaczego tak się upierała, bym się z nim umówiła.
Cameron prezentował się jak idealny materiał na męża i ojca. Był przyjazny, dobrze wychowany, biło od niego uspokajające ciepło, a w wolnym czasie ratował bezpańskie pieski. Nikt, kto spędza czas na zajmowaniu się porzuconymi zwierzętami, nie może być nieprzyzwoity.
Z tym że nie czułam na jego widok tego specyficznego ucisku w dołku. Nie czułam nawet ćmienia. Nic. Pustka. Moje serce uruchamiało się jedynie przy niewłaściwych osobach.
Niewłaściwej osobie.
Tylko czy powinnam jeszcze słuchać serca? Z mojego doświadczenia wynikało, że nie było najlepszym doradcą. Chociaż własnemu rozumowi również miałam sporo do zarzucenia.
– Nie przejmuj się. Dorothy Collins jest podstępna jak lis.
Kącik jego ust drgnął.
– W tej sytuacji trudno z tym polemizować.
– Uwierz, moja matka zwiodłaby na manowce samego diabła.
– A wygląda tak niegroźnie – stwierdził z rozbawieniem.
– Pozory.
Wzruszyłam ramionami, po czym zerknęłam na ekran w celu sprawdzenia godziny. Tak jak myślałam, nie miałam już czasu. Podniosłam głowę, by posłać mężczyźnie przepraszające spojrzenie.
– Wybacz, Cameron, ale muszę już lecieć. Mogę wziąć od ciebie ten lunch, chyba że sam go chcesz. Jeżeli przygotowała go moja matka, to na pewno coś smacznego. I bardzo przepraszam za jej zachowanie. Na stare lata zaczyna tracić rozum.
Gdyby usłyszała, co o niej powiedziałam, obraziłaby się na calutki dzień. Ja jednak poczułam jeszcze większą satysfakcję, rzuciwszy kąśliwą uwagę o jej wieku.
Cameron przyjrzał mi się badawczo i przegryzł wnętrze policzka.
– Nie musisz przepraszać, to przecież nie twoja wina – powiedział i niestety na tym nie zakończył. – W zasadzie może należą jej się podziękowania.
O nie. Nie, nie, nie. Matka-swatka osiągnęła swój cel!
– Od dawna chciałem cię złapać, ale jakoś nie było okazji… – dokończył, pozwalając wybrzmieć sugestii w jego tonie.
Nie było to nachalne, ale wystarczająco wymowne. Parsknęłam.
– Naprawdę? – wykrztusiłam lekko spanikowana.
Wiele mnie kosztowało, by nie wyglądać jak łania złapana w świetle reflektorów.
Nie chodziło o to, że nie wyleczyłam się z miłosnego epizodu z pewnym pisarzem.
Wyleczyłam się.
Połatałam serce, pozwoliłam mu się zagoić i ruszyłam dalej. Może wciąż nosiło na sobie jego ślad, ale niewyraźny. Był bolesną nauczką z przeszłości. Niczym więcej.
Tak więc pozwoliłam ranom się zabliźnić, a po wszystkim zamknęłam ten głupi narząd tak głęboko, że mógł praktycznie nie istnieć. Był martwy. Cichy. Niegotowy na ponowne użycie. Jedynymi osobami, które byłam w stanie obdarzać uczuciem, była rodzina. Pogrzebałam swoją wewnętrzną romantyczkę, gdy pewien pisarz wykopał mnie z życia. I nic nie wskazywało na to, że ta ma powrócić.
Dlatego poczułam nieprzyjemny dreszcz spływający w dół kręgosłupa. W moim wnętrzu rozgorzał poważny konflikt. Z jednej strony pojawił się chodzący ideał mężczyzny, a z drugiej moje nieufne serce.
– Tak, bo widzisz, chciałem cię zapytać, czy miałabyś ochotę wyjść ze mną na kolację?
Naprawdę o to zapytał. Wygrałam na małomiasteczkowej loterii. Wiele tutejszych dziewczyn skakałoby z radości, gdyby znalazły się na moim miejscu. Cameron był niezaprzeczalnie najlepszą partią w tym zapyziałym mieście. Jego zdjęcie należało umieścić w słowniku obok słowa „stabilizacja”.
A jednak zamiast podekscytowania czułam tylko dyskomfort i ból w miejscu, które miało być wyleczone.
Bo było. Było wyleczone. To ból fantomowy.
Wzięłam głęboki wdech.
– Nie sądzę… – Zawahałam się.
Cameron patrzył na mnie z nadzieją w oczach, lecz ta powoli zaczęła gasnąć, gdy się domyślił, co zamierzam odpowiedzieć.
Miałam przed sobą dobrego mężczyznę. Wzorowego. Chodzące marzenie. Personifikację golden retrievera. Właśnie kogoś takiego powinnam pragnąć. Takiego, a nie jakiegoś zdziczałego wilka mieszkającego w buszu. Cameron był facetem cywilizowanym. Może powinnam zdusić swoje zwierzęce upodobania i dać szansę komuś takiemu?
Nie czułam do niego natychmiastowego płomiennego pożądania, lecz ono nie zawsze od razu szło w parze z zauroczeniem, a ja przecież na własnej skórze przekonałam się, jak trwałe jest to pierwsze. Miłość czasem dojrzewa powoli i trochę trwa, aż zakwitnie. Nie zabije mnie przecież spędzenie trochę czasu z Cameronem, by zobaczyć, czy cokolwiek w moim wnętrzu drgnie i się przebudzi.
Nawet Jamie namawiała mnie ostatnio, bym się zgodziła. Darmowe jedzenie i ewentualny przygodny seks – tak powiedziała. Coś w tym było. Potrafiłam sobie wyobrazić kilka ulotnych chwil z tym mężczyzną. A może i coś więcej, jeżeli złapalibyśmy wspólny język. Bolała mnie ta myśl, ale potrafiłam to zwizualizować. Może na początek to musiało mi wystarczyć. Chciałam przecież wyjść z tego dziwnego stanu zawieszenia, w którym żyłam od miesięcy. Chciałam znów poczuć się jak kobieta, a poza tym…
Powinnam dążyć do stabilizacji.
Powinnam zostawić przeszłość za sobą.
Powinnam w końcu zacząć żyć.
– Wiesz co, bardzo chętnie wybiorę się z tobą na kolację – wyrzuciłam niespodziewanie, a Cameron natychmiast zauważalnie się rozluźnił, jakby uleciało z niego powietrze, gdy spłynęło na niego uczucie ulgi.
Matka-swatka: 1
Wren: 0