Zanim zapomnę - Ślusarski Witold - ebook + książka

Zanim zapomnę ebook

Ślusarski Witold

3,5

Opis

Jak być reporterem lokalnej rozgłośni, wypożyczanym niekiedy przez warszawską centralę do „zadań specjalnych”, twórcą „krakowskiej szkoły reportażu radiowego”, redaktorem „Przekroju” i „Życia Literackiego”, krytykiem sztuki radiowej, eseistą, kontynuatorem tradycji kabaretu „Jama Michalika”, aktorem, autorem tekstów i piosenek kabaretowych, sztuk teatralnych, książek, urzędnikiem, redaktorem naczelnym gazety samorządowej, zwykłym obywatelem i… nie stać się celebrytą?

O swojej młodości, o tym kto i co go kształtowało, o swoich zawodowych spotkaniach z wielkimi ludźmi tego świata, z osobami, które historia wpisała na stałe do swoich annałów: z papieżem, prezydentami, premierami, naukowcami i artystami, a z drugiej strony ze zwykłymi ludźmi, z którymi zetknął go los, a których wybrał on potem na bohaterów swoich reportaży, opowiada – jak sam mówi: zanim zapomni. Ani jednego słowa konfabulacji. Nie pisały o tym gazety, nie podało radio, nie pokazała telewizja ani do tej pory o tym nie plotkowano… Ale wszystko zdarzyło się naprawdę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Beata Dobrzyniecka

Korekta

Monika Bronowicz-Hossain, Małgorzata Szewczyk

Opracowanie graficzne i skład

Ewa Zduńczyk

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

Fotografia na okładce

Przychodzimy… Odchodzimy… Idziemy… (fot. Artur Sukiennik)

Fotografie

Marcin Cieślak, Wacław Klag, Edward Rudzki, Artur Sukiennik, Witold Ślusarski

Copyright © by Witold Ślusarski 2020

Copyright © by Borgis 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-62993-98-7

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Dziękuję serdecznie mojej żonie Jolancieza wsparcie przy pisaniu tej książki,którą wspólnie dedykujemynaszym synom Jakubowi i Michałowi,by pamiętali, że życie ma wiele barw.

Rentgen czasu

Jest 3.00 w nocy. Nie śpię. Dręczą mnie wątpliwości. Nie, nie koszmary. Snów z duchami czy upiorami nie miewam. Wątpliwości natomiast sporo. Teraz tę jedną: po co ja to wszystko opisuję? Kogo to może zainteresować? Przecież jest wielu ludzi, którzy osiągnęli znacznie więcej, którym podawali rękę najbardziej znani w świecie. Mnie nie podał ręki żaden prezydent, żaden premier, choć byłem bardzo blisko. Raz – zdawało mi się – miałem taką szansę, ale tylko mi się zdawało. A może to było we śnie? W takich sytuacjach, gdybyż to było na jawie i gdybym to ja wyciągnął pierwszy rękę na powitanie prezydenta Stanów Zjednoczonych – pewnie mógłbym się dziś chwalić – albo żyć na wózku z przetrąconym kręgosłupem. Przecież zawsze nas uprzedzano, że w takich przypadkach amerykańscy komandosi „najpierw strzelają, a potem pytają, kto to był”. Inni, znam takich, nie uścisnęli dłoni żadnego prezydenta, a wieść, jakoby dostąpili tego zaszczytu, powędrowała w świat za ich nazwiskami. Dowodem mają być rzekome zażyłości towarzyskie, może nawet przyjaźnie, przecież z nimi wszystkimi są „po imieniu”. Trudno sprawdzić… Czas starzeje się szybciej niż ludzie. Im starszy, tym trudniej zrozumiały. Podobno jest już tak odtajemniczony, że nic nie powinno mnie dziwić. Nawet to, że kruszymy góry, wydzieramy z nich kamień pod budowę domów i dróg, niekiedy pomników. Nie pogłębiamy nizin, bo jakaż z tego mogłaby być korzyść? Pozostawiamy odłogiem najbardziej żyzne ziemie na Ukrainie czy w Rumunii, a ludzie w Afryce głodują. Zaczyna brakować wody pitnej, a nie nauczyliśmy się jeszcze pić wody morskiej. A czy i tej na długo wystarczy?

Jeden dzień w tygodniu Stwórca wyznaczył na odpoczynek – być może od myślenia również. Moje pokolenie jeszcze może z niego korzystać… Następne? Wolę o tym nie myśleć… Odpoczywam.

Jest 3.00 w nocy. Niedziela. W domu cicho, śpią nawet dwie moje jamniczki, na ogół hałaśliwe, rozszczekane i czujne, budzące się na najmniejszy nawet szmer. Prześwietlam w myślach ostatni tydzień; banalne zdarzenia. Nie ma o czym opowiadać ani pisać. Żadnych towarzyskich spotkań. Znajomi, Basia i Adam, wyjechali do rodziny w Bydgoszczy, pojutrze ruszają dalej – do Łeby. Trzy dni odpoczynku. Ona jeszcze pracuje, raz rano, raz po południu. On każdego dnia wstaje o 5.00 rano, wraca do domu późnym wieczorem. Prywatny interes nie polega na odbijaniu karty obecności w pracy. Odpoczynek zatem należy mu się jak najbardziej. Ryby to jego przysmak. Ma w Łebie zaprzyjaźnioną wędzarnię; świeże łososie, halibuty, węgorze – gwarantowane.

Wraca, przywozi po kawałku. Mam zatem i ja namiastkę morza, morskiego powietrza i morskiego smaku. Czy to banał? Ależ nie… To prawdziwe życie, o tyle świąteczne, że z morską gościną.

Sobota. Umówiłem się ze znajomym kompozytorem, który napisał już muzykę do kilku moich tekstów. Od dwóch lat, od śmierci żony, Antoni Mleczko nie zasiadł do pianina. Nie otworzył nawet klapy tego instrumentu; zapewnia mnie tylko, że moje dwa nowe teksty leżą na pianinie. Nie potrafi powiedzieć, jak długo będą jeszcze tam leżeć. Miałem nadzieję, że moje odwiedziny u niego wymuszą na nim kilkanaście nutek. Przynajmniej kawałeczek refrenu, bo jest w nim o miłości. Temat rzeka i zawsze aktualny. W dzisiejszym świecie bardziej niż kiedykolwiek.

Nie mów nic, pchaj życie do przodu

I za siebie nie patrz.

To tylko cień jak złodziej podąża za tobą

Jak niewidoczny dla oka gniew.

Nie mów nic, pchaj życie do przodu,

Będą następne dni.

Może szarawe, może mroczne

Bylebyś była w nich.

Nie udało się. Wracam po kilku godzinach. Nie jestem zły, wiem, że żona posprzątała już mieszkanie, pewnie nawet nakryła stół świeżym obrusem, rozłożyła talerze i sztućce. Włożyła do wazonu goździki. Czeka, byśmy wspólnie zjedli obiad. Co proponuje domowe menu? Dowiem się, jak przyjdę. Lubię te jej kuchenne niespodzianki.

W piątek, przedwczoraj, byłem na zakupach z żoną. Rzecz jasna, w galerii handlowej. Siedzę na drewnianej ławce już przeszło godzinę, patrzę na ludzi; przemieszczają się to w jedną, to w drugą stronę. Niektóre twarze widzę już kolejny raz. Są jak mrówki znoszące łupy do swojego kopca. Nie rozmawiają ze sobą. Zauważam, że za każdym razem taszczą o jedną torbę zakupów więcej. Dźwiga oczywiście ON. Ona co chwilę wchodzi na moment do jednego czy drugiego sklepu, wychodzi po chwili, bo przecież już była tu przed kilkoma minutami. W tym czasie nowy towar jeszcze nie dotarł. ONA nadal buszuje po sklepach z butami i ciuchami. Torby i paczki po tych zakupach pewnie będę dźwigał ja, a jeśli jeszcze dodam do tego moje zakupy, książkę, gazetę – boję się o mój kręgosłup mocno sfatygowany przez wyczynowy sport i PESEL.

W środę spotkałem się z kolegami z klasy maturalnej. Wszyscy dojrzali mężczyźni. Dojrzali, ale żartów głodni. Starsi panowie, którzy na dwie godziny urwali się z domów. Spotykamy się w środy, co miesiąc, tym razem było nas siedmiu. Pięciu z tytułami profesorów zwyczajnych różnych dziedzin: chemii, biologii, biochemii, botaniki, jeden fizyk, jeden właściciel zabytkowego dworku, który niedawno sprzedał miastu, jeden rentier z amerykańską emeryturą, właściciel dużej posesji niedaleko Krakowa. Telefonujemy do księdza Stanisława, kolegi. Siedziałem z nim w jednej ławce przez wszystkie lata liceum. Pisał wiersze. Dziś pełni ważną funkcję w Kościele. Mamy do niego prośbę: Zbyszek, który mieszka na stałe w Niemczech, postanowił po pięćdziesięciu latach małżeństwa zawrzeć ślub kościelny – bo tak chce jego żona – a ona, arystokratka, żadnych sprzeciwów z jego strony nie uznaje. Zbyszek boi się tylko nauk przedmałżeńskich, które musi przecież zaliczyć u naszego księdza, żeby w całości mogło się spełnić życzenie żony. Dzwoniąc do Stanisława, liczymy na jakieś ulgi. Po znajomości. Została jeszcze… spowiedź. Może powszechna, publiczna, ale ograniczona wyłącznie do naszego grona szkolnych kolegów. Może da się zapomnieć chociaż o jednym grzeszku. Robimy to dla Zbyszka; on sam nie ma odwagi…

Wtorek. Na pewno wtorek…? Ten czas starzeje się naprawdę. Musiało to być bardzo dawno, bo nie pamiętam tego dnia. Ale przecież jest w kalendarzu, więc zapewne coś się i tego dnia wydarzyło. No tak… Byliśmy w teatrze. Podobno miała to być najlepsza farsa, jaką napisał angielski autor. Gwarancję wysokiego poziomu spektaklu miał zapewniać uznany reżyser teatralny. Akt pierwszy. Na scenie ścianki z siedmioma drzwiami, którymi nieustająco trzaskają aktorzy. Słowa nikną, aktorzy w amoku przebiegają od jednych drzwi do drugich. O co tu chodzi? Ani śmieszno, ani straszno, chociaż straszno, że się na wizytę w tym teatrze zdecydowaliśmy. Wychodzimy w przerwie. Podobnie jak wielu innych, zniesmaczonych widzów. Farsy w teatrze mamy dość na długo. Tęsknię za klasyką, ale nie ma już Swinarskiego, Kutza, Hanuszkiewicza, Jarockiego, Krasowskiego i Skuszanki… Klasyka najwyraźniej jest za trudna dla dzisiejszych reżyserów i czasów.

To było wieczorem, a wcześniej? Nic szczególnego. Każdy przecież coś robił w tym dniu; czy muszę koniecznie o wszystkim pamiętać?

Czwartek. Zgubiłem czwartek? Jak to możliwe? Przecież tkwi w środku kalendarza. Ach, tak… Byłem u lekarza, na szczęście tylko po receptę. Wykupiłem wszystkie przepisane mi leki. Nie chciałem pamiętać o czwartku, bo on mnie dużo, bardzo dużo kosztował; zapłaciłem kartą. Kto dziś nosi przy sobie gotówkę?

Poniedziałek. Wolny od wszelkich wspomnień. Powodem – moje lenistwo, a może strach, że jak dotąd miniony tydzień przeszedł bez kłopotów, a nuż, jeśli przestanie dopisywać mi szczęście, akurat poniedziałek może przywlec jakieś problemy. Lepiej o nich nie pamiętać, skoro się da. Przede mną jeszcze inne, nadchodzące tygodnie – mam taką nadzieję.

TY też masz takie tygodnie, tylko jeszcze o nich nie wiesz.

Wielkie nazwiska, ludzie, których zna cały świat – i te małe, nie mówiące współczesnym już zupełnie nic – stykałem się z nimi niemal każdego dnia, w całym moim długim zawodowym życiu. Ludzkie tragedie, dramaty, miłości, wzloty i upadki… Przeżywałem je wraz z bohaterami. Czy to wszystko warte pamięci? Odchodzą sławy, zmieniają się prezydenci, umierają cicho, bez rozgłosu aktorzy zdarzeń publicznych, a także tych znanych jedynie najbliższym. Czy warto budzić się rano i wspominać czyjąś śmierć? Czy poranna radość przetrwa choćby kilka godzin? Czy nienaganny garnitur prezydenta Francji może stać się marzeniem młodego reportera jeżdżącego po kraju za głową obcego państwa, za premierem czy znanym pisarzem, albo za polskim papieżem, tylko po to, żeby zobaczyć na własne oczy i zrelacjonować, jak ten wyjątkowy gość wyglądał, co robił, co powiedział, i dywagować, jakie to może mieć znaczenie dla kraju reportera, dla Europy, dla świata? Czy warto? Czy to kogoś może dziś jeszcze zaciekawić? Nie byłem przekonany, ale znajomi zachęcali: – Spróbuj, sięgnij do zakamarków pamięci, opowiedz, wszak to nie tylko kawałek twojego życia, ale przede wszystkim naszej wspólnej historii, byłeś świadkiem wielu wydarzeń, o których nie można przeczytać ani w Wikipedii, ani tych faktów „wygooglować”. Może uda ci się przywołać sytuacje, znane jedynie nielicznym, a zwłaszcza zachować od zapomnienia ludzi, których los postawił na twej zawodowej ścieżce. Może istotnie warto spróbować, głowa jeszcze pracuje, pamięć nienajgorsza, a szuflady pełne starych notatek, zapisków i radiowych taśm. Zatem do dzieła. Czasu coraz mniej.

Bieganie „po wódkę” czy papierosy nie jest chyba niczym nagannym, czasem staje się nawet doświadczeniem, którym można się potem chwalić. Zależy od tego, dla kogo się po ten alkohol biegało… Bohaterowi spod Monte Cassino, rotmistrzowi 24 Pułku Białych Ułanów kraśnickich, redaktorowi Jackowi Stworze, nie odmawiało się takich drobnych przysług. Młody redaktor czuł się nawet wyróżniony, kiedy ON grzmiał na długim korytarzu pałacu w Białowieży: – Gdzie jest, kurwa, ten Ślusarski? Skulony za plecami żony zaprzyjaźnionego pisarza, Juliana Kawalca, redaktor Ireny Wierzbanowskiej, znanej tłumaczki literatury rumuńskiej, drżałem ze strachu, świadomy, do czego zdolny jest w gniewie pan rotmistrz, który, jak sam mówił o sobie, był dwa razy ranny – raz pod Tobrukiem i drugi raz w… dupę. Pan rotmistrz bywał, owszem, porywczy, a wzruszenie czy uznanie ukrywał pod grubymi słowami. Tak też było wówczas w Białowieży, gdzie toczyły się obrady szacownego jury w dorocznym konkursie na najlepszy reportaż radiowy. I tuż po owym wspomnianym gromkim okrzyku nastąpił kolejny, z nieco inną nutą w głosie: – Tak, Ślusarski to mój uczeń! Bo właśnie mój reportaż „Gałąź jabłoni” otrzymał Grand Prix w tym konkursie, pokonując wielu doskonałych konkurentów z całej Polski. I była to moja pierwsza nagroda za radiowy reportaż. Duma w głosie redaktora Stwory, iż to pod jego skrzydłami zdobywałem zawodowe szlify, aprobata wyrażona bolesnym klepnięciem w plecy oznaczały dla mnie, młodego dziennikarza, namaszczenie, bym pozostał wierny temu gatunkowi radiowej sztuki. I ten gest odczuwałem niczym rozkaz pana rotmistrza.

Urodziłem się tuż obok warsztatu mechanicznego mojego ojca Franciszka, fabrykanta – jak wówczas mówiono, bo zatrudniał aż sześciu pracowników. Zatrudniał do czasu, bo niewiele lat upłynęło, a mógł dać posadę jedynie dwom. Jeszcze dziś widzę go w ciemnym, ochronnym kombinezonie upstrzonym plamami od oliwy i opiłków obrabianych metali. Jako dziecku zdawało mi się, że z tych metalowych elementów tworzył jakieś dziwne figury, niczym przestrzenne rzeźby, budował z nich w istocie cenione w branży maszyny stolarskie, po które przyjeżdżali właściciele sklepów z częściami metalowymi z Krakowa i Katowic, a przede wszystkim stolarze meblowi z całej Polski. Może jeszcze dziś maszyny te pracują w warsztatach meblowych w Lubelskiem lub w Kalwarii Zebrzydowskiej, bo stamtąd przychodziło do ojca najwięcej zamówień. W uszach brzmią mi wciąż jeszcze ich nazwiska, już niestety bez imion: Meissels, Dziki, Winer… Winera czy Winerski? W domu „przy warsztacie” obiady przygotowane przez moją matkę Jadwigę spożywano wspólnie z pracownikami. Spośród tych zapamiętałem szczególnie dwóch, nietypowych, których ojciec zatrudnił, by mogli utrzymać rodziny. Byli to doktor inżynier Kasprzyk, wyrzucony z pracy na Politechnice Krakowskiej z powodu jego przynależności do Armii Krajowej, oraz inżynier Berkus, pozbawiony państwowej posady z tego samego powodu. On każdego tygodnia częstował mnie smakowitymi, własnoręcznie przyrządzonymi pstrągami, złowionymi w przepływającej tuż obok, jeszcze wąziutkiej, rzece Rudawie, nazywaliśmy ją Rudawką. A podczas obiadów w przestronnej kuchni krążyły słowa, których ja jako dziecko nie rozumiałem: bory, frezarki, tokarnie… I zapamiętałem przerażenie rodziców, kiedy spodziewali się wizyty panów w czarnych skórzanych płaszczach, którzy przyjeżdżali tylko po to, żeby wlepić ojcu „domiar”, czyli w latach pięćdziesiątych często wobec prywatnych przedsiębiorców stosowane przez urząd skarbowy dodatkowe, niczym nieuzasadnione wysokie opłaty. Kwoty takich wymuszanych „podatków” często przekraczały półroczne dochody z warsztatu ojca.

Mimo wszystko rodzice starali się, by nas, dzieci, nie przytłaczały ich codzienne problemy. Zapewniali nam beztroskie dzieciństwo, przede wszystkim bezpieczne, bo jeszcze w pamięci tkwiły okrucieństwa wojny. Dbali bardzo, byśmy nie zaznali nigdy głodu, a od nas, trzech swoich synów: najstarszego Adama, mnie i najmłodszego Franciszka (Ślusarskiego) oczekiwali pilnej nauki.

Na świat przyszedłem w rozkwieconym miesiącu maju, gdy ledwo ucichły odgłosy wojny, w rozłożystym domu o wyglądzie niewielkiego dworku, otoczonym sadem. Wspaniałe odmiany jabłoni i gruszy dawały mnóstwo soczystych owoców, które moja matka skrzętnie przerabiała na kompoty i dżemy na całą zimę. Stałymi bywalcami naszego sadu byli później koledzy mojego starszego brata, objadali się bez skrępowania owocami, a po zaspokojeniu głodu często między drzewami rozgrywali mecze piłki nożnej; nie przeszkadzało im w tych swoistych rytuałach ani prażące, letnie słońce, ani ulewny deszcz. Chociaż wtedy sad zamieniał się w bajorko, błotne kałuże wypełniały całą przestrzeń między drzewami. Ale gdy tylko słoneczko wychyliło się zza chmur, trawnik natychmiast odzyskiwał pierwotny wygląd.

Kto wtedy mógł marzyć o porodzie w warunkach szpitalnych? Akuszerka miała na imię Maria, ale nikt nie pamięta dziś jej nazwiska, chociaż z pewnością odebrała co najmniej kilkadziesiąt porodów w Rudawie i w okolicznych wsiach. W tej radosnej dla matki godzinie mój starszy brat Adam Ślusarski biegał w sadzie za piłką, a potem musiał cierpliwie czekać, aż ojciec wpuści go do domu, by zobaczył braciszka.

Potem był chrzest w parafialnym kościele.

Fot. Edward Rudzki

Pośrodku, w ławce przed ołtarzem, matka trzymająca chorowitego chłopca w objęciach, jakby bała się oddać go w ręce matki chrzestnej, Eugenii Grzymkowej, bratowej słynnego reżysera filmów: „Nie ma miejsca dla dzikich zwierząt” i „Serengeti nie może umrzeć” lub – nie daj Boże – w ręce kapitana Armii Krajowej, szefa Kedywu na rejon Miękini, Krzeszowic i Młoszowej, Wita Nirskiego, który godzinę wcześniej w towarzystwie ojca maleństwa, Franciszka, raczył się dobrym trunkiem na plebanii u proboszcza, księdza doktora Marcina Siedleckiego. Malec podobno też protestował, nie śmiał jednak płaczem sprzeciwić się kapitanowi – lekarzowi, który właśnie w Rudawie ukrywał się przed penetratorami akowskiej przeszłości Wita i jego podkomendnych; nie buntował się też krzykiem, gdy wielebny ksiądz proboszcz przez pomyłkę wybrane przez matkę pierwsze imię chłopca wpisał w dokumenty jako drugie, a drugie uczynił pierwszym na resztę życia chłopca.

Fot. Edward Rudzki

Już wkrótce radość matki przyćmił lęk o życie nowo narodzonego syna. Malec był chorowity i z każdym dniem słabszy. Zrozpaczona matka klęczała przed obrazem Matki Boskiej, prosząc Ją o cud. Tym cudem okazała się ostatnia ampułka penicyliny, nieosiągalnego wówczas i najbardziej skutecznego leku tych czasów. Kapitan Nirski zdobył ją jeszcze przed zakończeniem wojny. Pochodziła ze zrzutów lotniczych. Przechowywał ją dla rannych partyzantów i chorych kombatantów. I pewnie dla siebie. Zaryzykował. Poświęcił własne bezpieczeństwo dla dobra swego chrześniaka. Chłopiec powoli, ale systematycznie odzyskiwał zdrowie, nabierał sił i apetytu.

Przysmaki z tamtego czasu? Gotowane ziemniaki okraszone słoniną z pokątnego uboju, który mimo zakazów był we wsi powszechny i może dlatego bezpieczny. Kto chciałby donosić do władz na… siebie przecież? Dopiero, gdy syn odzyskał siły i rumieńce na twarzy, matka pojechała z nim do Krzeszowic, do swojego domu rodzinnego, by pokazać babci drugiego wnuka i odwiedzić na miejscowym cmentarzu grób ojca, Adama, przedwojennego burmistrza Krzeszowic. Oprócz grobu, innym śladem tego zasłużonego dla Krzeszowic człowieka, jest tam skromna wystawa w miejscowym muzeum oraz park miejski nazwany jego imieniem, imieniem mojego dziadka po kądzieli – Adama Bogackiego.

Chłopiec rósł, rozwijał się jak każde normalne dziecko. Nad okraszone słoniną ziemniaki przedkładał z czasem kromkę chleba posypaną cukrem i polaną śmietaną bądź skropioną czystą wodą – wprost z rzeki przepływającej w niedalekiej odległości od domu. Nie dlatego, że w domu brakowało jedzenia. To było po prostu pyszne! Taka słodka kromka świeżego chleba smakowała wybornie, zresztą kostka cukru podkradziona z cukiernicy także należała do przysmaków.

Po pięciu latach dołączył do kolegów brata, którzy wciąż rozgrywali mecze piłki nożnej w sadzie pełnym owocowych drzew. Rodzice nie oponowali. Wychodzili z założenia, że lepiej mieć urwisów na oku, aniżeli szukać ich po wsi, włóczących się nad brzegami rzeki, która nawet po małym deszczu potrafiła zamienić się w groźny nurt, opuścić swe brzegi i rozlać się po łąkach, docierając nawet do domów. I tak w przydomowym sadzie chłopiec spędzał beztroskie dzieciństwo. Trwało to aż do pierwszej klasy. A że wcześnie nauczył się czytać i liczyć, wykazywał się też dużą ciekawością świata, więc zapisano go do pierwszej klasy miejscowej szkoły podstawowej już w wieku sześciu lat. Umiał wtedy już liczyć do stu i samodzielnie przeczytał kilka książek, m.in. „Na jagody” Marii Konopnickiej. W tamtych czasach żadna matka nie odprowadzała dzieci do szkoły, miało to tę zaletę, że dziecko mogło samodzielnie penetrować teren. Najpierw poznawać okolice najbliższe, pomiędzy domem rodzinnym a szkołą. Aż któregoś dnia przekroczył granicę swojej wsi i znalazł się za tablicą informującą, że kończy się Rudawa, a zaczynają Pisary. Właśnie tu obracał się przez połowę swojej młodości.

Pisary

Musiała to być niegdyś ważna wieś, skoro pisze o niej sam Jan Długosz: Pisary: Również ma X. Dziekan kapituły krakowskiej trzecią snopową dziesięcinę w Pyssarach, wiosce należącej do kościoła parafialnego w Rudawie, której właścicielami są Żegotha i Rafael de Ryther i Grzegorz z Paczołtowic, szlachcic herbu bipennium (dwóch piór) z niej ośm łanów kmiecych.

Jak przebiega granica między Rudawą a Pisarami, wiedzą chyba tylko twórcy bardzo szczegółowych map. Już z początkiem XXI wieku, przez ponad dwa lata trwała dyskusja, wręcz zażarty spór, dlaczego lewa strona drogi prowadząca na tak zwane Suski nosi inną nazwę niż prawa strona tej drogi, choć należy do tego samego Tomasza Wojtasa. Słowem, można było założyć, że granica przebiega pośrodku drogi, ale gdyby tak było w istocie, to taka sytuacja przypominałaby dylemat poruszony przez Sławomira Mrożka w sztuce „Na granicy”, w którym to utworze granica pomiędzy państwami przebiegała przez środek… stołu. A praktycznie… pod stołem, pod którym bawiły się dzieci ze zwaśnionych krajów. W Pisarach aż takiego problemu nie było, a sama polemika miała raczej humorystyczny charakter. Tylko na sesjach Rady Gminy Zabierzów toczyły się boje wśród radnych, jak tę kwestię rozwiązać, przy czym radni dywagowali czysto teoretycznie, nie biorąc zupełnie pod uwagę interesu mieszkańców. Głusi na argumenty, że najprościej sporny teren nazwać jednym imieniem.

Kiedy jeszcze jako uczeń szkoły podstawowej w Rudawie znikał czasem z domu na pół dnia, mama zawsze wiedziała, gdzie jest. Wiosną lub późną jesienią należało go szukać właśnie na Suskach, gdzie chłopaki kopały piłkę – bo tam było zawsze sucho, nawet zaraz po obfitym deszczu, stąd może wywodzi się nazwa tego przysiółka – a zimą należało go szukać na zamarzniętych stawach w Pisarach, grającego z kolegami w hokeja. Te słynne Suski ... dzisiaj zapomniane, poryte i zaśmiecone (no cóż, współczesność boryka się z dramatem ekologicznym). Lata później, kiedy piłka czy hokej zeszły u niego na dalszy plan, zaczęła go fascynować historia miejsca, w którym się urodził.

Historia miejsca

Postronny obserwator czy przybysz szukający w Pisarach azylu, spokoju, nowego miejsca do życia, widząc ten piaszczysty teren, obok którego przebiega magistrala kolejowa: Śląsk – Kraków, nie przypuszcza zapewne, ile to miejsce kryje wspaniałych historii, ile znaczyło dla polskiej kultury. Księgi parafialne w Rudawie dokumentują wiele rozdziałów kulturalnej przeszłości tego terenu. Na życiu mieszkańców Rudawy, Pisar czy Niegoszowic swój niepodważalny ślad pozostawił Kościół i proboszczowie miejscowej parafii. A nie każda parafia może się poszczycić tym, iż to u niej przebywał i sprawował posługę rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, jakim był profesor teologii i prawa kanonicznego Jan z Latoszyna, czy później znany duchowny Albin Dunajewski. Zacnych duchownych odnotowuje też bliższa nam historia, zapisując choćby takie nazwiska księży, jak: Władysław Bukowiński, Józef Łobczowski, Marcin Siedlecki, Julian Bayer, Julian Kóska i już współcześnie: ks. kanonik Andrzej Badura. Nie da się opisać historii Pisar bez wzmianki o tych ludziach. Kroniki przypominają wydarzenia związane z obrzędami Świąt Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy czy wreszcie dożynek, gdy na czele strojnego orszaku do kościoła w Rudawie zdążała banderia konna, w jednym zaprzęgu zgodnie konie z Pisar i Rudawy, albo gdy prawie każdej niedzieli zajeżdżała do kościoła na mszę karoca lub bryczka z rodziną hrabiego Lewalskiego. Z pokolenia na pokolenie przekazywana była opowieść o słynnym malarzu Józefie Chełmońskim, który poboczem kolejowej magistrali, ze sztalugą na ramieniu, przemierzał co jakiś czas trasę do Krzeszowic, do swojego przyjaciela Wincentego – niektórzy twierdzą Waleriana – Konarskiego, ponoć zubożałego ziemianina, i zatrzymywał się właśnie na Suskach. To tu widział lecące bociany i spoglądających w górę chłopów, których uwiecznił na swoim słynnym obrazie „Bociany”. Choć brak na to jednoznacznych dowodów, utrwalona poprzez ustny przekaz legenda stała się w tych okolicach obowiązującym faktem.

Niepodważalna jest natomiast prawda o Pisarach i starej karczmie, która stanowi kluczowe miejsce akcji w powieści „Historia żółtej ciżemki”, napisanej przez Antoninę Domańską z Kremerów, ciotkę poety Lucjana Rydla:

Wszedł (Wawrzek) w długą prostą ulicę, po lewej stronie domy drewniane, strzechą kryte, gdzieniegdzie chałupy z chrustu gliną grubą obrzucone, po prawej stronie stodoły i stajnie.

– Jak się ta wieś nazywa? – spytał chłopca pędzącego gęsi do domu.

– Pisary – odpowiedział pastuszek, machnął prętem i zaśpiewał znaną do dnia dzisiejszego w okolicach Krakowa gęsią pobudkę: „O lala haaa! O lala haaa!”.

„Pisary… cóż po nich… ano trza się kaj zaprosić na noc. Cosi gra… muzyka hucna… o matko… a może to oni?”.

Wsunął się do jakiejś nie domkniętej stodoły, przycupnął za drzwiami, strasznie się boi, że wiły skądś wylezą, porwą go i zabiją,

Ściemniło się zupełnie, już by się dawno powinno skończyć przedstawienie, a tu coś gra, gra ciągle. Słychać buczenie grube i pisk niby trąbki; pierwszy strach przeminął. Wawrzuś przysłuchuje się muzyce.

– E… głupi ja, głupi… ady to inse granie, nie nase!

Noc ciemniusieńka, tak jak wczoraj, można śmiało wyjść z kryjówki, nikt się nie zadziwi, że jakieś dziecko idzie przez wieś. Tedy wyszedł ze stodoły i za słuchem się kieruje ku onemu graniu… Zobaczył chałupę dużą, wesoło ogniem na kominie i kilkoma kagankami oświetloną; z okien bucha światło na równe duże podwórko… dwóch kobziarzy siedzi na przyzbie i skoczno przygrywają, a parobcy i dziewki kręcą się, oberka wywijają, do taktu sobie przytupują, a coraz to któraś para staje przed muzyką, chłopak czapki z fantazją poprawia i śpiewa…

[...]

– Dy to wesele … – szepcze Wawrzuś za płotem – ta w wysokim wieńcu to panna młoda… a ten z rózdką na capce, to młody pan… ach, jak tez kiełbasa wonieje… jaze okropa… żeby dali choć raz ugryznąć… oj Boże…

I jak poprzednio za słuchem, tak teraz idzie za węchem… stanął pod ścianą przy kobziarzach, może go kto spostrzeże; wszak na weselu podróżnego odpędzić; straszny grzech nie poczęstować.

Wyskoczyła z izby śliczna dziewucha; wstążki od paciorek fruwają niczym skrzydełka, spódnic na niej ze sześć, a sute… co się ruszy, to szumi i chrupi wedle niej. Wyniosła piwa dzban i mięsa na chlebie kobziarzom, przestali grać, podziękowali pięknie i zabrali się do jedzenia.

Zobaczyła chłopca.

– A to co za gość? – spytała, schylając się do Wawrzusia i zaglądając mu w oczy. – Skądżeś ty się wziął u nas? Cudze dziecko, nie pisarskie, prawda? A może ty głodny?

– No – odpowiedział z przejęciem.

– Kiełbasy dać?

– No.

– I placka?

– No.

– Siądźże se na ziemi w kąciku, cobyś ludziom do tańca nie gawędził i jedz z Panem Jezusem.

Karczma w Pisarach (fot. Witold Ślusarski)

Taki opis przekazała Domańska, a przy okazji nie tylko uwieczniła karczmę, prawie na granicy z Rudawą, ale też weselny obrzęd szesnastowieczny w tle lichych zabudowań Pisar. Pisar, bo pada tu wyraźnie nazwa wsi, nie ma zatem wątpliwości, czy chodzi o starą karczmę w Pisarach, czy jakąś inną w Rudawie. W Rudawie zresztą podobnej karczmy nie było, tylko na dzisiejszej Werbowni i w Niegoszowicach i były to raczej karczmy żydowskie, ta natomiast w Pisarach była karczmą kmiecą, wiejską. Historia tej karczmy sugeruje polskich jej właścicieli, aczkolwiek dokumenty z lat 1791–1812 dowodzą, że należała wówczas do karczmarzy wyznania mojżeszowego. Po tym okresie nazwiska właścicieli brzmią bardziej swojsko. Może w efekcie odebrania karczmy żydowskim właścicielom za odmowę uczestniczenia w kampanii napoleońskiej, a może wskutek lichwy i wysokich cen stosowanych przez karczmarzy żydowskich, co w tym czasie było dość częstym zjawiskiem na polskich ziemiach. Najstarsi mieszkańcy Pisar opowiadali, że przed II wojną światową karczma zatraciła swój pierwotny charakter, przestała pełnić rolę gospody, stała się spichlerzem, w którym przechowywano ziarno, nie tylko właściciela budynku, ale również innych pisarskich gospodarzy. Po wojnie pełniła funkcję mleczarni, do której mleko zwozili rolnicy z całych Pisar, Dubia, i przekazywali je do centralnej gromadzkiej mleczarni w Rudawie. To właśnie w tym czasie budynek popadł częściowo w ruinę i dopiero w ostatnich latach zaczął odzyskiwać dawny wygląd, już jako własność prywatna.

Przy dobrej woli można na obrazie Chełmońskiego dopatrzyć się jej sylwetki. Tak czy owak, pozostawała ona przez wiele lat widomym znakiem bogactwa i dostojeństwa wsi, świadczyła o kulturalnej przeszłości Pisar i ścisłych związkach z kulturalną przeszłością Rudawy.

O zabytkach, dworze kolejnych właścicieli Pisar, fabryce fajansów, których jakość chwalili Francuzi, browarze, gorzelni, tartaku, świetnie prosperującym młynie czy cegielni można przeczytać w każdym naukowym opracowaniu dotyczącym tego terenu. Dla dorastającego młodzieńca, już ucznia liceum krakowskiego, ważniejsze było szczególne uczucie do miejsca, w którym chłopak spędził kawał swojej młodości.

A skąd u Domańskiej zainteresowanie tym rejonem? Od 1896 roku mieszkała w Rudawie, w zachowanej do dziś charakterystycznej willi zwieńczonej wieżyczką. Pisarkę wielokrotnie na jej włościach odwiedzał noblista Henryk Sienkiewicz. Ale o efektach jego pobytów w Rudawie napiszę nieco później.

Rudawa – szkoła, plebania, kościół (fot. Edward Rudzki)

Suski

Piaszczysty obszar wielkości dwóch boisk sportowych, przetykany tu i ówdzie kępami gęstej trawy o barwie soczystej zieleni, gdzieniegdzie wysepki wysuszonej darni w kolorze rudym bądź żółtawym, zawsze sucho, w miarę równo – wymarzony teren do gry w piłkę nożną. Roiło się tam od okolicznych chłopaków, zwłaszcza jesienią i na wiosnę, kiedy położone w pobliżu polderu rzeki boisko sportowe w Rudawie po deszczu zamieniało się w błotne jezioro pokrywające piłkarską murawę. Wtedy biegaliśmy na Suski. Dystans z szatni klubu do celu wynosił około kilometra, więc właściwy trening poprzedzała naturalna zaprawa biegowa, którą akceptowaliśmy, bo nasi trenerzy: Stanisław Puchniarz (były zawodnik Polonii Lwów) czy Wcisło (którego imienia nie udało mi się ustalić) tak to zaplanowali. Najczęściej trener dzielił nas na grupy i mecze rozgrywaliśmy między sobą, bo żadna z klubowych drużyn nie chciała grać na boisku bez prawdziwych bramek z siatkami, a zwłaszcza bez białych linii bocznych, wysypanych wapnem. Nam takie drobne niedogodności zupełnie nie przeszkadzały, nawet dziury po wybranym piasku, o które co rusz to ktoś zawadzał. Piękne lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku, beztroski start w dorosłe życie. Znacznie później przychodził tam również Adam Nawałka, mój rodak, w czasach współczesnych trener polskiej kadry. Nie pamiętam, czy grał z chłopakami, czy tylko patrzył, nie chcąc ryzykować kontuzji na tym byle jakim boisku, wszak był już wówczas utalentowanym młodzikiem trenującym w krakowskim klubie Wisła. Jako powszechnie znana postać, nie tylko w kręgach sportu, tworzy też legendę tego miejsca. I niech tak zostanie.

Cywilizacja jednak robiła swoje. Suski ubożały też terytorialnie. Rosło zapotrzebowanie na piasek do celów budowlanych, kopano głębokie jamy, kurczyła się strefa do gry w piłkę. Pojawiły się maszyny wybierające piach: koparki, samochody ciężarowe, spychacze. Robiło się coraz bardziej obco.

Jeszcze tylko starsi mieszkańcy Pisar pamiętają, jak co tydzień, zawsze w czwartek późnym popołudniem, paliła się jakaś stodoła po lewej stronie drogi do Dubia, gdzie nadal z okolicznych wapiennych wzgórz łupi się kamień. Drewniane stodoły płonęły pięknie, niczym pochodnie, iskry strzelały wysoko, a strażacy z Rudawy, którzy docierali zwykle jako pierwsi, zastawali jedynie kupkę zgliszcz. Ogień w mgnieniu oka pochłaniał wysuszone drewno i słomę. Prawdziwą tajemnicą, graniczącą z cudem było, jak mimo to udawało się gospodarzom ocalić maszyny rolnicze i wozy, a także zwierzęta. Odpowiedź dziś jest prosta: każdy pożar poprzedzało wywiezienie i zabezpieczenie dobytku. Wkrótce po takich pożarach właściciele zwęglonych stodół stawiali nowe domy mieszkalne z cegieł czy pustaków. Urząd Skarbowy za każdym razem rezygnował z dochodzenia, skąd właściciele mieli pieniądze na budowę tych domów. A wysokie odszkodowania za stracone zabudowania gospodarcze pozwalały na postawienie jeśli nie gotowego domu, to chociaż doprowadzenie budowy do stanu surowego. I takim to sposobem, przy cichej zmowie całej wsi i niektórych urzędów, znikały drewniane, kryte strzechą stodoły i szopy, a Pisary stawały się modelową wsią, szczycącą się solidnymi zabudowaniami, których pożar nie trawił, wichury nie zrywały z nich dachów, zaś wnętrza nowych domów dorównywały miejskim mieszkaniom, kuchnie wyposażone w nowoczesne urządzenia, a na ścianach łazienek kafelki. Zazdrość mieszkańców okolicznych wiosek wzbudzało zwłaszcza centralne ogrzewanie, powszechne w tych nowych domach. I tylko droga przez wieś długo nie podlegała zmianom, pokrywał ją żwir, częściowo asfalt, w zależności od wysokości środków finansowych przyznawanych Pisarom przez władze.

Trochę kultury, Panowie

Swoistym centrum towarzyskim Rudawy było miejsce opodal tutejszego baru, gdzie spotykała się miejscowa kawalerka. Wygodnie oparci o ogrodzenie posesji rozprawiali nie tylko o sporcie. Do baru zaglądano rzadko, jego klientelę stanowili starsi mężczyźni, ale po każdym meczu Orląt, jeszcze długo po zamknięciu baru Pod 23, słychać było głośne rozmowy i śmiech, bo tematów do żartów nigdy nie brakowało. Często przypominano nieprawdopodobną historię aresztowania Adolfa Kubarskiego, genialnego samouka o nadzwyczajnym słuchu muzycznym, który potrafił uzdrowić każdy instrument. Przyjeżdżali do niego m.in. Feliks Dzierżanowski, twórca znanej kapeli ludowej, i Edward Ciuksza, szef słynnego zespołu mandolinistów łódzkich, bo tylko pan Adolf potrafił naprawić zepsuty akordeon czy flet. Często siedząc w barze, rozkładał na stoliku instrumenty, popijał piwo i pozwalał patrzeć młodym chłopcom – którzy na ten czas uzyskiwali dyspensę od kierownika baru – jak mistrz pracuje, bierze w dłoń każdą drobną część instrumentu, szuka przyczyny „choroby”, a potem potrafi wszystkie te fragmenty złożyć ponownie w całość i w dodatku instrumenty te wydają jeszcze piękniejsze dźwięki niż przed uszkodzeniem. Wszyscy miejscowi znali historię pana Kubarskiego, ale i tak stale namawiali go, by jeszcze raz opowiedział o jego aresztowaniu przez gestapo i cudownym ocaleniu. To zazwyczaj kosztowało ciekawskich reporterów lokalnych gazet dodatkowo jedno albo i dwa piwa, a niekiedy i „flaszkę” wódki. Przekonywał wtedy: – Widocznie Niemcy czuli respekt przed imieniem Adolf, imieniem ich wodza, nie odważyliby się splamić go jakimś wyrokiem lub śmiercią, wydaną na obywatela noszącego to imię. Zwolnili go – według jego słów – natychmiast po aresztowaniu, gdy tylko zajrzeli w jego dokumenty. Nielubiane przez niego, wyśmiewane przez wielu imię Adolf stało się dla niego podczas okupacji niemieckiej osobliwą przepustką do życia.

Młodość ma jedną podstawową wadę: trwa zbyt krótko. Krótki był też żywot amatorskiego klubu „Borek”, nazwanego od przysiółka, a tak naprawdę ledwie kilku domów na skrzyżowaniu dróg, na granicy Rudawy i Pisar. Dziś przywołanie paru faktów o nim wymaga sporego wysiłku. Spotykaliśmy się w mieszkaniu jednego z kolegów. Jaką działalność ów klub prowadził? Czy brzmiała w nim muzyka, grano na gitarach, akordeonach, perkusji? Czy rozprawiano o filmach? Na pewno młodzież schodziła się na partyjkę zechcyka lub krótkiego (kto dziś wie, na czym polegała ta gra?) i oczywiście pokera. Grano o niskie stawki, więc z pewnością nikt nie zostawił tam fortuny ani nie stracił dachu nad głową, co zdarzyło się onegdaj, w bardziej odległych czasach, w sąsiednich Niegoszowicach. Tam to pewien bogacz przegrał w karty w ciągu jednej nocy pałac, własność magnackiej rodziny Sołtyków, który przez jakiś czas dawał schronienie dowódcy powstania listopadowego, pułkownikowi Benedyktowi Zielonce. Dziś grób pułkownika na cmentarzu w Rudawie rzadko ktoś odwiedza, niekiedy ktoś zerknie na epitafium. Gdy młodzież szkolna zachodzi z wychowawcami na cmentarz tuż przed dniem Wszystkich Świętych, ogranicza swe patriotyczne obowiązki do zapalenia zniczy na zbiorowej mogile pomordowanych w pacyfikacji mieszkańców pobliskich Radwanowic.

Do dziś nie wiem, czy Borek to jeszcze Rudawa, czy już Pisary. Czasem ktoś usiłował przekonywać do swoich racji, ale niewiele wskórał wobec powszechnej świadomości, że te kilka domów na granicy to Borek i tyle. Tam zaczynała się droga przez wieś albo tam się kończyła, zależy z której strony spojrzeć.

Wracam do czasów minionych, do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wówczas rekordy popularności biła w radiu audycja z konkursami „Zgaduj-Zgadula”. Postanowiliśmy zorganizować coś podobnego u siebie na wsi. Ambicja podpowiedziała nam jeszcze, żeby pytania i odpowiedzi wzbogacić skeczami i piosenkami własnej „produkcji”. Muzykant był, teksty powstawały w nocy, kiedy matka zasypiała i przestawała narzekać, że w pokoju syna nadal pali się światło.

Noce z soboty na niedzielę były długie. Tak nam się przynajmniej wydawało. Kończyliśmy próby, kiedy zaczynała się już godzina duchów. Na szczęście nikt nie musiał przechodzić koło cmentarza, gdzie podobno od wieków zaraz po północy ukazywała się „Biała Dama”. Nikt jej nie widział, ale podobno czekała na odważnego, który zechce ją zabrać do domu, przytulić i… pocałować. Brrr…

Afisze wypisywane kolorowymi kredkami czy akwarelami, rozwieszone zazwyczaj w piątek wieczorem informowały, że Zespół Artystyczny „Pytajnik” zaprasza na swój występ, którego atrakcją będzie konkurs Zgaduj-Zgadula ze wspaniałymi nagrodami… I dalej szczegóły.

Nagrody? Były. Podarowane przez naszych rodziców, czasem przez innych gospodarzy czy sąsiadów. Pewnie gdyby nie one, sale świeciłyby pustkami, bo jednak z ofertą programu radiowego przegrywaliśmy. Ponadto, w zderzeniu z tak zacnymi nazwiskami, jak: Sienkiewicz, Koniński, Witkacy, Łopuszniak, Wyspiański, Sołtykowie, Rostworowscy, Stopka, Bandura i wielu innych wybitnych artystów i ludzi kultury, wakacyjnych bywalców lub czasowych mieszkańców tych stron, których wielu jeszcze dobrze pamiętało, nasze skromne nazwiska nie miały żadnej siły przebicia. Ludzie w Rudawie nie wykazywali zainteresowania działaniami dzieci swoich sąsiadów, nie mieli też ochoty, by jakiś uczeń przepytywał ich, czy znają na przykład stolicę Albanii lub jaka jest najdłuższa rzeka w Europie. W Brzezince na nasz występ przyszła jedna osoba. Nagrodą za udział w Zgaduj-Zgaduli miała być krowa – informowaliśmy jedynego naszego widza... Miała być, ale przecież nie mogliśmy jej oddać walkowerem. Występ też się nie odbył, uznaliśmy, że dla jednego słuchacza szkoda zdzierać gardła. Zresztą tak naprawdę krowy też nie było. Pozostało za to wspomnienie, anegdota o historii naszej artystycznej licealnej trupy.

Kończyły się wakacje, nad łąkami jesień rozsnuwała mgły i trzeba było wracać do szkoły. Na Suski zaglądało się rzadziej, za to klub sportowy Orlęta w Rudawie coraz mocniej zapuszczał korzenie i ściągał uzdolnionych zawodników także spoza Rudawy czy Pisar. Każdy mecz, a nawet niektóre treningi odbywały się przy aplauzie coraz większego grona publiczności. Nieznana jeszcze była forma walk kibolskich, nikomu nie przeszkadzało, że ktoś przyjeżdżał z innej wsi obejrzeć mecz. Nawet ci obcy z Krakowa szybko zostawali dobrymi znajomymi.

Na mecze zaglądali nie tylko młodzi chłopcy z marzeniami o karierze piłkarskiej. Można tam było spotkać mężczyzn z rodzinnych klanów Wiśniewskich, Korbieli, Zwolińskich. Przychodził też Witek Wąchal mieszkający w pobliżu. On do piłki talentu raczej nie miał, ale za to w ping-ponga grał doskonale, zdobył nawet mistrzostwo juniorów województwa krakowskiego. Wśród piłkarzy miał przyjaciół, a po treningach chłopaki długo jeszcze zostawały na boisku, toczyły długie rozmowy. To cementowało przyjaźnie.

Sport, uprawiany czynnie lub tylko obserwowany z ławki kibica, był wówczas jedną z nielicznych rozrywek młodzieży i dzieci. Sport nobilitował, więc każdy chłopak chciał kopać piłkę. Dzięki temu stawał się rozpoznawalny, rosły jego szanse u dziewczyn. Zdobywał popularność w środowisku. Sport łączył młodych z okolicznych wiosek.

A na stadionie klubu Orlęta organizowano też latem zabawy i festyny ludowe. Cieszyły się one ogromną popularnością i zwykle przebiegały spokojnie. A ci znani z nadużywania mocniejszych trunków szybko przywoływani byli do porządku, wszak na stadionie sportowym gorszące zachowanie nie przystoi.

Stawy

Ożywały zimą, kiedy zamarzała w nich woda i zamieniały się w obszerne lodowisko, a właściwie w dwie lodowe tafle. Na łyżwach przykręconych żabkami do sznurowanych trzewików o grubych skórzanych podeszwach, kto żyw ścigał się po błyszczącej jak zwierciadło powierzchni i schodził z niej dobrowolnie jedynie wówczas, gdy zaczynał się mecz hokeja. Grano hokejkami wystruganymi chałupniczym sposobem z zakrzywionych gałęzi, ale krążek musiał być oryginalny, prawdziwy. Nie mam pojęcia, jak zdobywano taki krążek, taki sam, jakim grali profesjonalni zawodnicy Podhala Nowy Targ czy Cracovii. Prawdziwą rozpacz przeżywali chłopcy, kiedy taki cenny krążek trafił gdzieś w dziurę w lodzie i zatonął. Starano się więc chronić te miejsca poprzez ustawianie zapór z gałęzi, czasem z kamieni znoszonych przez hokeistów i kibiców. Niewiele to pomagało, krążki i tak tonęły. Wtedy w emocjach szukano winowajcy: – Jak strzelałeś, matole, nie widziałeś dziury! Ja sam musiałem co najmniej raz przeznaczyć tygodniowe oszczędności na zakup nowego krążka od jakiegoś kibica, któremu podczas prawdziwego meczu na lodowisku Olszy udało się schwytać wybity poza bandę krążek, skrzętnie go schował, a potem zaoferował go nam za określoną cenę. Należałem do tych nielicznych, którzy nie musieli robić dziurek w obcasach butów, by wkręcić sztyft łyżew, a potem jeszcze dokręcić je uchwytami po bokach. Byłem szczęśliwcem posiadającym prawdziwe buty z łyżwami, panczeny, na jakich trenowano w profesjonalnym klubie hokejowym. Panczeny dawały mi przewagę na zaimprowizowanym lodowisku, rozwijałem na nich kosmiczną prędkość, wyprzedzałem bezlitośnie przeciwników i strzelałem. Czułem się nieraz jak bohater. W związku z tym obie drużyny chciały mnie w swoim składzie. Znajdowaliśmy zatem czasem salomonowe wyjście i bywało, że do połowy grałem w jednej drużynie, a od połowy w przeciwnej.

Przed każdym meczem przygotowywano starannie boisko. Najważniejsze były jednak solidne „bramki”. Musiały być odpowiednio ciężkie, aby mocno wybity krążek nie przestawił słupka, bo wtedy dochodziło do ostrych sporów: – Był gol! – Wcale nie, słupek się przesunął. Wybierano więc na owe słupki, wyznaczające światło bramki, najcięższe kamienie, co i tak niewiele dawało, bo energicznie uderzony krążek przesuwał po gładkiej tafli nawet potężne fragmenty betonu. Trudno jest mi dziś przypomnieć sobie wszystkich kolegów, którzy ślizgali się wraz ze mną na tych stawach. Jedni przychodzili z butami przewieszonymi na sznurówkach na ramieniu, do których potem dokręcali łyżwy. Inni z łyżwami przytwierdzonymi na stałe gwoździami lub umocowanymi na żabki. W celu zwiększenia dynamiki jazdy chłopcy starali się przed meczami ostrzyć łyżwy domowymi sposobami – pilnikami lub elektrycznymi szlifierkami. Efekty niestety bywały marne, bo ówczesne łyżwy powstawały z materiału kiepskiej jakości. Takie łyżwy po jednym sezonie ostrej gry nadawały się wyłącznie na śmietnik. Nie o łyżwy wówczas jednak chodziło. Na zamarzniętym stawie najważniejsze były emocje, później dopiero liczył się wynik meczu. Przegrani czasem nawet płakali. Wygrani stawali się bohaterami dla rówieśników, ale ich sława trwała najwyżej przez jeden dzień, bo nazajutrz znowu wszyscy pojawiali się na stawie i gra zaczynała się od nowa. Nie przeszkadzał śnieg, który czasem pokrywał całą lodową taflę, i najpierw trzeba było go odgarnąć w mozole lub mniejszym nakładem pracy przy zastosowaniu sprytnych metod, choćby pchając starą deskę. Nie przeszkadzała odwilż.

Stawy były otoczone ze wszystkich stron drzewami, spomiędzy których roztaczał się widok na dworskie zabudowania, już wtedy niszczejące, z wyrwami w ceglanym murze. Ale tam nie zaglądaliśmy nigdy, nikogo to nie interesowało. Każdy wiek ma swoje preferencje i chłopakom żal było tracić czas na zgłębianie historii tego miejsca, na czytanie dokumentów z dawnych lat, na dowiadywanie się, kim byli Lewalscy czy Pisarscy, gdzie są pochowani i czy Elżbieta Pisarska, której tablica epitafijna wmurowana jest w ścianie kościoła w Rudawie, była założycielką Pisar czy tylko żoną właściciela. Przechodziliśmy, a raczej przebiegaliśmy tuż obok Lamusa, zabytku jeszcze średniowiecznego, nie zauważając, że z roku na rok murszeje i podupada. Trzeba było kilku lat i dojrzałości, żeby dostrzec jego zabytkowe i historyczne walory.

Do stawów miałem z domu dość daleko. Najpierw należało pokonać całą długość drogi przez wieś i jeszcze spory kawałek. Za nimi zaczynały się już Krzeszowice. Zważywszy na fakt, że zimą dni są krótsze i szybciej zapada zmrok, trzeba się było po szkole mocno sprężyć, żeby choć kilka chwil spędzić na lodzie. Dlatego tak bardzo wyczekiwano niedzieli. Najpierw udział we wczesnej mszy w kościele, a zaraz potem biegiem na stawy. Ci z Pisar zwykle zaczynali harce na lodzie jako pierwsi, bo mieli bliżej. My z Rudawy docieraliśmy nieco później i wcześniej wracaliśmy do domów. Przecież czekały jeszcze lekcje do odrobienia, a nauczyciele nie pobłażali: – Sport sportem, a szkoła szkołą, mówili. Nauka musiała stać na pierwszym miejscu, ale ten sport – piłka, hokej czy ping-pong dawały wytchnienie, pozwalały nam się wyszaleć, zapewniały radość i wypełniały każdą wolną chwilę.

Każdego dnia zapisywaliśmy w specjalnym kajecie sukcesy i porażki, analizowaliśmy zdobyte gole, dane wpisywaliśmy w tabele, ocenialiśmy szanse w następnych meczach.

Dziś „nasze stawy” to dwa rozległe doły pozbawione wody, zachwaszczone, nieoczyszczane od lat i wkrótce ślad po nich zaginie, zwłaszcza że okoliczni mieszkańcy upatrzyli sobie właśnie to bliskie naszemu sercu miejsce na wysypisko gruzu, jakichś starych sprzętów i innych gratów. A to była nasza młodość, radosna, beztroska, szczęśliwa. No cóż – czasu nie zatrzymamy, ale tradycję podtrzymać można. Tylko kto miałby to zrobić? Została nas garstka.

Stawy miały też swoją legendę. Najstarsi mieszkańcy Pisar opowiadali, że w niektóre noce straszy tam jakaś dama, zhańbiona kiedyś przez szlachcica, któremu poprzysięgła zemstę. Pocieszaliśmy się, na wszelki wypadek odwracając się i spluwając przez lewe ramię, że pokolenia, których miała dotyczyć ta klątwa, z pewnością już wymarły, że czas zemsty już się wypełnił, i nie zważając na bajki, gnaliśmy ile sił na stawy, by nie przepuścić żadnej okazji, by zagrać w hokeja. Kiedy nieraz tak zapamiętaliśmy się w grze, iż zaskakiwał nas zmrok, gdy opuszczaliśmy staw, niektórym zdawało się, że dostrzegali ową damę na brzegu, wśród drzew. By dodać sobie otuchy, żartowaliśmy: – Tak, z pewnością, siedziała w krzakach i gapiła się na nasze hokejowe popisy.

Szkoła w Rudawie (fot. Edward Rudzki)

Zdecydowanie była nam przychylna i nie czyniła nam krzywdy, bo nikt z kolegów nigdy nie odniósł podczas tych meczów żadnych poważnych kontuzji. Poza tym byliśmy zwykłymi wiejskimi dziećmi, a jej zemsta z pewnością obejmowała tylko kolejne pokolenia „szlachetnie urodzonych”.

Po drodze

Do Pisar chodziło się najczęściej przez tak zwane wały, czyli wąwóz otoczony nasypem, który kiedyś zbudowany został jako zabezpieczenie przed powodziami. Rudawka wylewała dość często, zagrażając przede wszystkim domowi Władka Porady. Władek zginął tragicznie, zastrzelony w niewyjaśnionych okolicznościach przez milicjanta. Człowiek ten słynął z tego, że zawsze miał na podorędziu jakieś ciekawe opowiastki o życiu Rudawy i Pisar, znał każdego i chętnie gawędził z nami, młodymi.

Droga przez wały pozwalała szybko dostać się do Pisar. Stanowiła nie tylko wygodny skrót, ale też stwarzała okazję do spotkań z kolegami, którzy mieszkali „przy drodze”. Choćby ze Staszkiem Wiśniewskim, już wówczas cenionym piłkarzem Orląt Rudawa. Uwielbiałem te rozmowy z nim, on wiedział wszystko o historii piłki nożnej w Rudawie. Jego sąsiadem był wujek Staszka, Kazimierz Wiśniewski. Nikt tak skutecznie jak on nie potrafił zachęcać nas do uprawiania sportu. Tam właśnie, „na wałach” organizował turnieje piłkarskie, w których nagrodą był kosz jabłek lub czereśni. Zwycięzcy niechętnie dzielili się wygraną z przeciwnikami, co jeszcze bardziej mobilizowało nas do treningów pod okiem pana Kazimierza. Jesienią często wyszukiwał w rozlewisku Rudawy zakrzywione gałęzie i strugał nam z nich hokejki, którymi potem toczyliśmy krążek na stawach w Pisarach. Robił nam też narty, takie zwykłe z lekko zakrzywionymi szpicami. Za wiązania służyły rzemyki, trzeba było mieć tylko na nogach buty, do których wiązało się owe narty. Z zazdrością patrzyliśmy na kolegów z innych powiatów (bo Rudawa i Pisary należały wówczas do powiatu chrzanowskiego), którzy na konkursy do Szczyrku przyjeżdżali z profesjonalnym sprzętem narciarskim i… przegrywali z nami: w zjeździe – z Mietkiem Winiarskim, w biegach – ze Zbyszkiem Zwolińskim, w skokach narciarskich (na odległość dwudziestu metrów) – ze mną. Zdobywaliśmy wszystkie pierwsze miejsca w zawodach narciarskich szkół podstawowych. Spora była w tym zasługa właśnie pana Kazimierza.

Kibicowaliśmy synowi Kazimierza, Leszkowi, który zdobył wicemistrzostwo Polski w maratonie, a codzienne treningi odbywał, biegnąc brzegami Rudawy od jej źródeł aż pod Wawel w Krakowie i z powrotem.

W drodze do Pisar, najczęściej latem, podczas wakacji, przechodziliśmy obok domu Andrzeja Boksy, który na co dzień mieszkał w Katowicach, ale wakacje spędzał na pograniczu Rudawy i Pisar. Był Andrzej człowiekiem „miastowym”, trenował – nomen omen – boks, odnosił spore sukcesy na ringu, budził wśród młodzieży respekt i szacunek, ale on kolegował się ze starszymi, chociaż kibicował nam i na „wałach”, i na Suskach.

Jeśli czas pozwalał, wstępowałem do domu drugiego Staszka Wiśniewskiego – „muzykanta”, jak go nazywaliśmy. Staszek uczył się w szkole muzycznej w Krzeszowicach. Niewątpliwy talent muzyczny zawdzięczał dobrym genom, wszak w jego rodzinie sporo było zdolnych muzyków-samouków. Grał na akordeonie, choć marzył o fortepianie, ale jego rodziców nie stać było na tak drogi instrument, zresztą gdzie miałby się zmieścić w ich małej chałupie? Uczył się więc gry na akordeonie, czyli jak się powszechnie mówiło – na harmonii. W jego domu zawsze rozbrzmiewała muzyka. Najczęściej ludowa bądź modne wówczas piosenki o budowie nowych domów i dzielnych junakach, zawsze zwartych i gotowych, by służyć ojczyźnie. Z czasem i my zaczęliśmy śpiewać swoje i po swojemu, nawet sami układaliśmy dowcipne teksty. Najpierw tylko dla siebie, potem postanowiliśmy założyć kabaret. Nazwaliśmy go „Pytajnik”. Z początku robiliśmy go we dwóch. Potem dołączali kolejno: Janusz Miłek, o tak silnej vis comica, że mógłby się od niego uczyć sam Bogumił Kobiela, gdyby pożył dłużej, i mistrz kierownicy Janusz Żurakowski, który co prawda wielkiego zacięcia artystycznego nie miał, ale za to posiadał samochód z jakiegoś demobilu. Auto wprawdzie często stało na kołkach, a on je wiecznie naprawiał, ale i tak jeździliśmy nim z występami po okolicznych wsiach. Pozostali „artyści” to Hanka Wąchal, zwana Walerką, dziewczyna o pięknym głosie, który wart był z pewnością zawodowej sceny muzycznej, i wyjątkowej urody Marysia Zając, z uwagi na wysoki wzrost zwana przez nas Wieżyczką. Ona, gdyby ktoś zgłosił ją do konkursu Miss Polonia, bez dyskusji zdobyłaby koronę najpiękniejszej. Wyjechała w świat zaraz po maturze w technikum ekonomicznym, by pracować jako księgowa na budowach w Czechosłowacji. Tam wyszła za mąż, mieszkała w Pradze, potem w Wiedniu. Po kilkudziesięciu latach zatelefonowała. Umówiliśmy się w Rudawie przy bramie na stadion sportowy. Przyjechała podobno wprost z Wiednia. Stanęliśmy naprzeciw, bez słów. Czy ja się tak bardzo zmieniłem, czy to jest ta sama Wieżyczka, gwiazda naszej artystycznej grupy? Wychudzona, poszarzała twarz. Ubrania nie pierwszej świeżości. Krótka bluzeczka odsłaniała jej ręce, a na nich pełno śladów nakłuć. Po zastrzykach? Staliśmy tak kilka minut. Bez słowa. Rozstaliśmy się bez podania ręki, bez: cześć. Wkrótce ślad po Wieżyczce zaginął. Nikt nie wie, co się z nią dzieje.

Nasi „artyści” stawali się obywatelami świata, wielu wyjechało za granicę za chlebem, do Anglii czy Stanów Zjednoczonych. W Chicago korzenie zapuścił Janusz Żurakowski.