Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga połowa XIX wieku.
Ulice Powiśla. Zakamarki Krakowskiego Przedmieścia. Salony warszawskich kupców i przedsiębiorców. Ciasne pokoiki obskurnych burdeli.
Mała dziewczynka, wychowywana w domu publicznym, do której niespodziewanie uśmiecha się los – trafia do rodziny bogatego kupca, Stanisława Berga. Życie nareszcie zaczyna się układać, ale jeden nierozsądny, młodzieńczy wybuch pożądania sprawia, że panna zostaje zmuszona do wyjazdu.
Krótka wyprawa do Indii, która miała być tylko przygodą i nauką rzemiosła, staje się wieloletnim zesłaniem. Dziewczyna skazana na zapomnienie, pomieszkuje u przyjaciół Bergów, ale kiedy warszawski kupiec wysyła list z informacją, że nie zamierza po nią wracać, zawisa nad nią groźba wydania za mąż za pierwszego lepszego kandydata.
Szczęśliwie zostaje żoną znanego, bogatego angielskiego podróżnika, który z racji różnicy wieku traktuje ją bardziej jak córkę i przyjaciółkę. Jego śmierć uruchamia całą lawinę zdarzeń, a głównym celem kobiety staje się odwet na rodzinie Bergów.
Życiowe wybory po wielu latach przywiodą ją ostatecznie na Krakowskie Przedmieście.
Czasy, kiedy była córką prostytutki, są już jednak tylko wspomnieniem. Dziś jest tajemniczą, bajecznie bogatą wdową, której pragną mężczyźni i nienawidzą kobiety, chociaż i jedni, i drudzy zabiegają o jej uwagę.
A wśród nich jest jeszcze on. Przyjaciel z dzieciństwa, którego spotyka w najmniej odpowiednim dla siebie momencie.
Czy zemsta okaże się silniejsza od uczucia, jakie rodzi się w jej sercu? Czy zaryzykuje utratę przyjaciela tylko po to, by dopiąć swego i zrealizować plan układany w głowie przez lata? A może pragnienie odwetu weźmie górę nad uczuciami i drogi tych dwojga rozejdą się na zawsze?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Wiktoria Gische, 2021Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2022All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja:Kinga Szelest
Korekta:Aneta Krajewska
Zdjęcie na okładce I: © by Ironika/Shutterstock (kobieta)
Zdjęcie na okładce II:obraz Volker Glätsch/Pixabay (schody)
Projekt okładki: Adam Buzek
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna:Adam Buzek, [email protected]
Ilustracje przy nagłówkach: © by Sabelskaya/Dreamstime
Ilustracja na IV stronie:© by William Barnard Clarke - [5], Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=16540137
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-8290-183-2
Imprint Tajemnice PrzeszłościWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Prolog
Warszawa, 1888
Maj, 1872
Koniec czerwca, 1872
Sierpień, 1872
Grudzień 1872
1873/1874
1875
Wrzesień, 1875
Wiosna/ lato 1876
Jaipur i okolice, Indie, 1881
Jaipur, 1883
Warszawa, 1883
1884
Londyn 1885
Maj 1887, Warszawa
Czerwiec 1887, Warszawa
Jesień 1887, Warszawa
1888
Epilog
Zemsta najbardziej dotyka tego, kto próbuje jązadać.
L.M. Montgomer
Prolog
Warszawa, 1888
Ogromny zegar, którego wahadło miarowo przesuwało się z prawa na lewo i z powrotem, stojący w rogu przepastnego holu, nieubłaganie odmierzał czas. Złocone wskazówki majestatycznie przesuwały się pocyferblacie.
Odliczały minuty, kwadranse, godziny.
Panie, odwiedzające ten dom, czasami zatrzymywały się przed jego tarczą i wpatrywały się w nią oczarowane. Hipnotyczna moc cyferblatu zabierała je w im tylko znane miejsca. Wyglądały jak wierni w kościele, skupieni wokół ukrzyżowanego Chrystusa, zatopieni w głębokiej, ekstatycznejmodlitwie.
Może prosiły o więcej czasu? A może o to, aby ten zwolnił lub w ogóle się zatrzymał? Ich prośby miały zostać na zawsze w sferze pragnień, iluzorycznychmarzeń.
Chronos był nieubłagany. Pan wszechrzeczy, patrzący na wszystko i wszystkich, widzący najmniejsze uchybienie, nie miał w zwyczaju spowalniać upływających minut. Niektórzy byli zdania, że nawet jeprzyspiesza.
– Nie trzeba być filozofem ani geniuszem, żeby wiedzieć, że czas biegnie wtedy, gdy i my dokądś gnamy bądź czymś się rozkoszujemy; a płynie wolno, mozolnie wówczas, gdy mamy go w nadmiarze bądź jesteśmy poddawani rzeczom niemiłym naszej duszy lub naszemu ciału. – Właścicielka domu, w którym stał ów zachwycający zegar, oddaliła się od gości wpatrzonych w wahadło, którzy nawet nie zwrócili uwagi na jejsłowa..
Na moment ich wzrok skupił się na jej zmysłowejsylwetce.
Dochodziła trzecia nadranem.
Większość zaproszonych już dawno wyszła. Pokoje, które jeszcze przed chwilą rozbrzmiewały gwarem rozmów i śmiechem, znowu zrobiły sięciche.
Kobieta ubrana w elegancką, zmysłową suknię, której miękki, lejący materiał podkreślał zgrabne kształty, zatrzymała się przy schodach. Dłoń miała obleczoną w długą rękawiczkę, a na jej nadgarstkach połyskiwały bransolety wysadzane szlachetnymi kamieniami. Pogłaskała z czułością kutą balustradę, jakby gładziła plecy kochanka, wygięte w szale miłosnych igraszek. Prawdziwe mistrzostwo warte bajońskiej sumy, którą zapłaciła, i czasu, który musiała odczekać, żeby wreszcie dostać to, cozamówiła.
Za każdym razem, kiedy przyglądała się wizerunkowi smoka, zachwycała się kunsztem artysty kowala, który wykuł całą balustradę. Jedyną w swoimrodzaju.
Rozwarty pysk mitycznego stwora z długimi wąsami, wyrastającymi po obu stronach rozwartych nozdrzy, witał gości tuż przy pierwszym stopniu. Reszta poręczy miała kształt wijącego się ciała, które kończyło się na ostatnim piętrze ogonem zwieńczonymkolcami.
Gdy przyjechała do Warszawy, długo szukała odpowiedniej kamienicy. Koniecznie w ścisłym centrum. Wielkiej, majestatycznej. Najlepiej podupadającej, wymagającej ogromu pracy i wysokich nakładówfinansowych.
I wreszcieznalazła.
Wymarzone lokum znajdowało się na Karowej, nieopodal Pałacu Tarnowskich, w którym mieścił się od jakiegoś czasu BankDyskontowy.
Nie to jednak było najważniejsze. Kluczowy był fakt, że stąd miała kilka minut spacerkiem do kamienicy na Krakowskim Przedmieściu, o której lokatorach nie potrafiła i nie chciała zapomnieć. To oni swego czasu stali się motorem jejdziałań.
Sprawcami wszystkiego, cozrobiła.
Wróciła tu, na stare śmieci, polatach.
Zapomniana, zmieniona, tajemnicza, zagadkowa.
Z ogromnym majątkiem, który przywiozła w podróżnych kufrach, a który, szczęśliwym trafem, odziedziczyła po zmarłymmężu.
Po sfinalizowaniu transakcji kupna rozpoczęła wielomiesięczny, kosztowny remont, który stał się atrakcjąmiasta.
Była podobserwacją.
Była najęzykach.
Mówiono o niej. Zachodzono w głowę, skąd kobieta może mieć taki kapitał. Wdowa to czy posażnaspadkobierczyni.
Nie dementowała plotek, a jej milczenie tylko bardziej jepodsycało.
Zastanawiano się, po co ta demolka. Konwersowano o tym na przyjęciach, na spacerach w Łazienkach, podczas przerw w teatrze, na prywatnych obiadkach i proszonychkolacyjkach.
Ponoć nawet walkowach.
Plotka głosiła, że znudzone żony, oddając się swoim mężom, wpatrywały się w sufit, niecierpliwie odliczając sekundy do końca nużącego aktu. A potem, kiedy oni jeszcze nie ostygli, panie unosiły się na łokciach i zaczynały rozprawiać o tajemniczej kobiecie, którą nazywanoLukrecją.
– Cóż to za imię? – pytały jedna zdrugą.
– Czy nie zbyt swawolne? – zastanawiały się, nie doczekując się odpowiedzi od zawiedzionych mężów, którzy naciągając spodnie, już marzyli o harcach w łóżkach spragnionych i bezwstydnychkokot.
A ona pozostawała nauboczu.
Na początku prawie wcale nie bywała. Jedynie od czasu do czasu i tylko w miejscach publicznych. W parkach, w domach handlowych, w operze. Raz pokazała się w kasynie u boku przystojnego mężczyzny, ponoć znanego w kręgu bogatychpań.
I chociaż płynął do niej strumień zaproszeń, grzecznie je odrzucała. Tłumaczyła się nawałem pracy, brakiem czasu, ale tak po prawdzie nie miała jeszcze ochoty odkrywaćkart.
Nie wtedy, kiedy dom był wciążpobojowiskiem.
Zaczęła wizytować na kilka tygodni przed ukończeniem prac. A i wówczas odpowiadała półsłówkami. Zagadkowo, zachowując szczegóły dla siebie i podgrzewającatmosferę.
Aż wreszcie siędoczekali.
Dniaotwarcia.
Dnia, w którym witała gości w swoichprogach.
– Panowie mile witani są tylko dziś – zaznaczyła na wejściu, lustrując towarzyszące imkobiety.
Przyglądała się damom intensywnie. Zwracała uwagę na ich zachowanie. Na ich mowę ciała. Na to, co chciały ukryć, ale nie do końca im sięudawało.
I tworzyła zamkniętą listę ekskluzywnych bywalczyń, które zamierzała zaprosić do swojego domu. Do swoistego klubu dlapań.
Wyłącznie dlapań.
Myśleli, że żartuje, ale ona była poważna. Wszak mężczyźni mieli swoje kluby. Swoje jaskinie, w których oddawali się wszelakim rozkoszom. Ten dom miał być dla ich żon, sióstr i dorosłych córek. Miejsce, w którym mogły uwolnić się spod kurateli drugich połówek, braci iojców.
Miejsce, gdzie mogłypoplotkować.
Zrzucićmaskę.
Stać sięsobą.
Gdzie, co odważniejsze, mogły spełniać swojemarzenia.
Jej dłoń ponownie pogładziła metalową głowę smoka. Nie powinna wchodzić na górę. Siłą woli powstrzymywała się przed zrobieniem pierwszego kroku. Aby zagłuszyć tę pokusę, zlustrowaławnętrze.
Fortuna, którą wydała, nie poszła na marne. Przepych wyzierał z każdego miejsca. Onieśmielał, oplatał jak macki ośmiornicy, uzależniał. Sprawiał, że ci, którzy byli tu raz, pragnęli wciążwracać.
Grube perskie dywany, które sprowadziła z Kaszan, tłumiły kroki odwiedzających, pozwalając zapadać się ich stopom w miękkośćwełny.
Mahoniowe rzeźby, które ustawiła w całym domu, wzbudzały zaskoczenie i oburzenie. Zawstydzały, wywoływały rumieniec na twarzach, a przede wszystkim przyciągały wzrok, zachwycały i zmuszały dodyskusji.
W ogromnym holu, który witał gości, znajdowała się także, oprócz krętych schodów z balustradą w kształcie smoka, ogromna fontanna, z której w dniu otwarcia podczas przyjęcia tryskał szampan. W pokoju muzycznym zaś ustawiono pozłacane pianino. Wykonane na zamówienie za bajońskąsumę.
Ludzie kręcili głowami. Nie dowierzali. Pomstowali na takie marnotrawstwo. Pukali się w czoło. Zazdrościli, a co bogatsi starali się zdobyć namiar na mistrza, który instrument wykonał, aby zamówić takisam.
W kamienicy znalazło się również miejsce na małą, ale wykwintną restaurację, urządzoną z pomysłem i blichtrem, przypominała bowiem przedziały Orient Expressu. Panie, które nie miały ochoty ani słuchać muzyki, ani jeść, czy akurat plotkować, mogły zasiąść w głębokim fotelu w bogato wyposażonej bibliotece, w której – i tu znowu przydali się plotkarze – ponoć było kilka białych kruków. Czytając, kobiety zajmowały czas w oczekiwaniu na główną atrakcję tegomiejsca.
Wszystko układało się po jej myśli. Mijały dni, tygodnie. Klub stał się rozrywką dla bogatych pań, które pragnęły zostać członkiniami. Nie każda jednak dostawała zaproszenie. Tylko wybrane. Tylko sprawdzone. Klub miał być elitarny. Miał być tajemniczy. Miał rozbudzaćwyobraźnię.
Cichy szelest, może wiatru, a może sukni, rozproszył uwagę, stojącej przy schodach, Lukrecji. Odwróciła się w stronępiętra.
Chciała zdusić w sobie pokusę. Pragnienie, które kazało jej wejść na górę. I zajrzeć do jednego z wielu znajdujących się tam pokoi. A tych było do wyboru, dokoloru.
Pokój chiński. Pokój perski, w którym grube dywany powieszono także na ścianach. Pokój egipski, który właścicielka kamienicy lubiła najbardziej. W gablocie za grubym szkłem zamknęła niezwykły papirus, podarunek od jednego z jej wielbicieli. Rzecz była to jedyna w swoim rodzaju. Gorszący tak mocno, że po jego odkryciu władze kairskiego muzeum nie chciały go mieć u siebie. Bogaty Anglik zapłacił za niego niezbyt wygórowaną sumkę, a potem, kiedy zdążył już nacieszyć oko bezeceństwami, które na nim namalowano, podarował go Lukrecji, niezamierzającej iść w ślady Egipcjan i chować go przed ludzkimwzrokiem.
Były też pokoje japoński, turecki czy włoski. A w każdym z nich wisiały kryształowe lustra. Mnóstwo luster, powielających wnętrza wnieskończoność.
Luster, które śledziły każdy ruch. Każde napięcie mięśni. Którym nie umykały łzy i strużki potu. Które patrzyły na uśmiech, złość irozczarowanie.
Znowu tenszelest.
Pierwszy krok, potem drugi. Lukrecja zatrzymała się w połowie schodów, gdzie kiedyś usłyszała słowa pewnego mężczyzny, który dzielił się swoim spostrzeżeniem zżoną.
– Mam wrażenie, że ten przepych ma nie tylko obezwładniać i ośmielać, lecz także doprowadzać nasze zmysły do szaleństwa. Toż toczysta…
– Rozkosz, nieprawdaż? – szepnęła mu wprost do ucha Lukrecja. Odsunęła się na przyzwoitą odległość i z uśmiechem na ustach, patrząc to na kobietę, na której policzkach wykwitł rumieniec gniewu, to na zachwyconego mężczyznę, dodała: – Uwielbiam kontemplować piękno. Ono doprowadza mnie do rozkoszy, a jego podziwianie i możliwość przebywania w nim znaczą więcej niż rozkosz sama wsobie.
Na to wspomnienie uśmiech wciąż pojawiał się na jej ustach. Rozweselało ją. Poprawiało humor, ale nieteraz.
Nie kiedy ten uporczywy szelest nie chciał zamilknąć. Nerwy miała napięte jak postronki. Zacisnęła palce na poręczy tak mocno, że aż zbielały jej knykcie. Na nic zdało się liczenie. W końcu ruszyła dogóry.
Szybko, corazszybciej.
Gdyby mogła, przeskakiwałaby po dwa schody. Wreszcie stanęła na drugimpiętrze.
Ruszyła długim korytarzem. Mijała kolejne pokoje. Puste, ciche, samotne.
Pozbawioneżycia.
Przystanęła.
Ten, do którego zmierzała, był na wyciągnięcie ręki. Jeszcze krok, możedwa.
Prawie czuła zimną stal klamki, na której mogła położyć dłoń. Krótkie szarpnięcie i drzwi stanęłybyotworem.
Zamiast tego wyciągnęła klucz z kieszeni sukni. Mały zamek, do którego pasował, od zawsze sprawiał kłopoty. Szarpnęła za klamkę. W końcu zapadka puściła, wydając charakterystyczny dźwięk. Kobieta weszła do małego pokoiku, który sąsiadował ztamtym.
To jej schronienie. Odosobnienie.
Nic wyszukanego. Tylko tu było skromnie. Ascetycznie. Zwyczajny dywan, kupiony na miejskim targu. Stare biurko i krzesło, które zostawił poprzedni właściciel. Sfatygowana tapeta w wielki kwiatowy wzór, przypominający angielski pokójsprzed…
Sprzed wieków – pomyślała.
I jedynie lustro było ogromne. Ukryte przed ludzkim wzrokiem. Niecodzienne. Można by je nazwać cudownymzwierciadłem.
Zamówiła je za oceanem. O jego istnieniu dowiedziała się przypadkiem, na jednym z wykwintnych przyjęć, na które swego czasu uczęszczałapasjami.
Tamten bal, podczas trwającego sezonu, zapisał się w jejpamięci.
Jednym z powodów był młody wynalazca, którego miała przyjemność poznać w domu majętnego podróżnika, tego samego, który podarował jej papirus ze sprośnymimalunkami.
Głowa naukowca, Emila Blocha, pełna byłapomysłów.
– Czasami mam wrażenie, że mój mózg zaraz rozpadnie się na kawałki. Eksploduje od natłoku myśli. Nie nadążam spisywać tego, co produkują moje szarekomórki.
Ekscytacja Amerykanina udzieliła się także Lukrecji, która zamiast oddawać się walcom, słuchała wywodów nowegoznajomego.
– Przyjechałem tu nie po przygody. Te mam u siebie. Na Dzikim Zachodzie, chociaż broń Boże nigdy tam nie byłem. Mieszkam w Bostonie. Pewnie mógłbym udać się do Nowego Jorku, gdzie żyje zarówno śmietanka towarzyska, jak i elita finansowa, ale oni szukają innych rozwiązań. Tu, na Starym Kontynencie, będzie mi łatwiej. Szukam bowiemmecenasa.
– Kogoś z olbrzymią wyobraźnią, ogromną pasją i jeszcze większymi pieniędzmi? – zapytała Lukrecja z dyskretnym uśmiechem, który błąkał się na jej umalowanych na czerwonoustach.
Emil roześmiał się głośno, ściągając na nich wzrok oburzonych matron. Nic sobie z tego nie robiła. Pomyślała wtedy, że jeżeli mężczyzna nie znajdzie nikogo chętnego, aby zaryzykować, może ona się skusi. Ale Bloch znalazł, a ona zamiast wspomóc go finansowo, kupiła prototyp zwierciadła, które choć nie całkiem dopracowane, byłocudem.
Ukazywało to, coukryte.
Patrzyła, widząc, nie będącwidzianą.
– To niesamowite! – wykrzyknęła, kiedy Emil zaprosił ją do pracowni. – To jakaś kuglarska sztuczka?! – zapytała, doskonale wiedząc, że wcale tak niejest.
Obrazy były nieco rozmyte, lekko niewyraźne, alewidoczne.
Tak jakteraz.
W ciemności malutkiego pokoju, który rozświetlał się jasnością pożyczoną z sąsiedniej sypialni, przyglądała się rozgrywającej sięscenie.
Zacisnęła zęby i palce, wbijając paznokcie wdłonie.
Pod złociście opaloną skórą młodego mężczyzny grały mięśnie. Poruszył głową, rozluźniając napięty kark. Wzruszył ramionami, strząsając z nich niewidoczne zmartwienia. Naprężył plecy. Nawet przez niewyraźną taflę lustra Lukrecja widziała na nich zabliźnione rany, których nabawił się podczasnapadu.
Wyciągnęła rękę. Miała ochotę ich dotknąć. Pogładzić. Przybliżyła twarz do zwierciadła i lekko dmuchnęła, pragnąc przynieść mężczyźnieukojenie.
Rozluźniła zaciśnięte pięści. Nie na długo jednak. Kiedy na jego plecach pojawiła się delikatna ręka, wyraźnie odcinająca się bielą nieskażoną promieniami słońca, Lukrecja z bezsilności wbiła paznokcie w miękką skórę dłoni, czując ciepłą, lepką ciecz pod zimnymiopuszkami.
Tamta kobieta była prawie naga. Zdobiły ją tylko pończochy. Sprawiała wrażenie pewnej siebie, ale Lukrecja i tak zauważyła w jej ruchach skrępowanie. Pomimo tego dziewczyna poddała się pragnieniu. Jej towarzysz wciąż stał do lustra tyłem, dlatego Lukrecja nie mogła widzieć jego twarzy, a tego właśniechciała.
Chciała patrzeć w jegooczy.
Chciała w nich czytać jak w otwartejksiędze.
Mężczyzna, odwróciwszy się nagle, szybkim, płynnym ruchem złapał kobietę wpasie.
Konsternacja, a nawet lekka panika, mignęła w jej oczach. Kochanka poddała się jednak niememu nakazowi. Położyła się na stole, przyciskając twarz do białej jedwabnej serwety haftowanej w fikuśne esy-floresy. W tej pozycji jej pośladki prężyły się okazale. Mężczyzna przyjrzał się im uważnie. Z uznaniem pokiwałgłową.
Wziął niewielki zamach i klepnął najpierw jeden, potem drugi. I chociaż Lukrecja nie mogła tego usłyszeć, z łatwością wyobraziła sobie charakterystyczny dźwięk, jaki wydał klaps na nagą, sprężystą pupę, oraz jęk, będący mieszanką strachu, zdziwienia i akceptacji. Dłoń kochanka pogładziła plecy kochanki. Sunęła od karku, wzdłuż kręgosłupa, popośladki.
Lukrecja nie widziała dobrze, ale była pewna, że jego ręka podążyła na wewnętrzną stronę damskiego uda. Przejeżdżał palcami po gładkiej, nieco zaróżowionej skórze. Kobieta całkowicie oddała siępieszczocie.
Zamknęłaoczy.
Rozchyliła usta i bezwiednie co jakiś czas oblizywaławargi.
Oddychała coraz szybciej. A im bardziej przyspieszał jej oddech, tym bardziej robiła sięniecierpliwa.
Bez słowa, poruszając zmysłowo biodrami, dawała kochankowi znak, że nie na udach pragnie czuć jego zwinne, smukłe palce, które specjalnie przedłużały słodką torturę. W końcu, kiedy ruchy kochanki stały się bardziej wyraziste, bardziej natarczywe, niespokojne, wsunął palce w miękkie wnętrze jej wilgotnej, gotowej na grę kobiecości. Doznanie musiało być tak wielkie, że kochanka uniosła głowę, szeroko otwierając, nie tylko oczy, lecz takżeusta.
Lukrecja jak zahipnotyzowana przyglądała się palcom mężczyzny, który pieścił niewielki guziczek ukryty w różowych fałdkach, wygrywając na nim wyłącznie sobie znaną melodię, która coraz szybciej sprowadzała ekstazę na powolnym mu „instrumencie”.
Ciągły jęk rozkoszy, wpleciony w oddech niczym u maratończyka, to wznosił się na wyżyny, to opadał, osiągając gardłowe nuty. Podniecenie kochanki zbliżało się do punktu kulminacyjnego, sprawiając, że z niewinnej, nieśmiałej kobietki stała się łasą na pieszczotykocicą.
Odwróciła się twarzą w stronę kochanka. Nie miała jednak zamiaru zająć się jego potrzebami. Stała sięegoistką.
Podniosła się na dłoniach, siadając na stole. Wiedziona instynktem położyła się na plecach. Nogi zaś oparła o brzeg stołu i rozchyliła jak najszerzej, aby ułatwić pieszczoty. Zamknęła oczy, wypychającbiodra.
Mężczyzna przez chwilę lustrował ją od stóp dogłów.
Kiedy w końcu zaczęła się niecierpliwić, jego palce wróciły do przerwanej gry. Znowu stał sięwirtuozem.
Zabawiał się zaróżowionym guziczkiem, przesuwał palcem w górę i w dół. Pomagał sobie drugą ręką, rozgarniając różowe, mokre fałdki. Wsunął do ciepłego wnętrza najpierw jeden, a potem kolejnypalec.
Krzyknęła.
Wysokie tony w głosie kochanki dotarły aż do uszu podglądaczki. Gdy ciało kobiety zaczęło drżeć z rozkoszy, oczy mężczyzny znowu spojrzały wprost naLukrecję.
Patrzył tak przez dłuższy moment. Patrzył tak, jakby wiedział, że ona stoi po drugiej stronielustra.
Wreszcie, nie bacząc na wijącą się pod jego ręką kobietę, wyszedł z sypialni. Zaskoczona kochanka jeszcze przez jakiś czas leżała w nieobyczajnej pozie na wielkim, okrągłym stole, który przed paroma sekundami szorowała nagimi pośladkami, zostawiając na błyszczącej nawierzchni mokry ślad, świadczący o jejpodnieceniu.
Lukrecja stała przed lustrem równie zszokowana jak, szukająca okrycia, kobieta. Zdziwienie nie trwało jednak długo. Nie dane jej było zastanawiać się nad tym, czego właśnie była świadkiem, ponieważ drzwi do jej małego pokoiku otworzyły się zimpetem.
– Zadowolona? – Mężczyzna stał przed Lukrecją wzburzony, ale to nie podniecenie było iskrą, która wznieciła trawiący googień.
– Wróć do niej! – Lukrecja była kłębkiem nerwów, ale dawno temu nauczyła się nad nimi panować i nigdy ich nie okazywać, dlatego chociaż wewnątrz drżała jak osika, głos miała stanowczy iopanowany.
Mężczyzna parsknął śmiechem, a potem w trzech krokach znalazł się koło niej. Złapał ją za rękę. Poczuła na skórze wilgoć i była pewna, że specjalnie dotknął jej palcami, którymi jeszcze przed chwilą masował tamtąkobietę.
Przyciągnął Lukrecję do swojego ciała. Patrzyli na siebie bez mrugnięcia okiem. Mierzyli się spojrzeniem, rzucając sobie nawzajem wyzwanie, jak wojownicy przed walką. Wreszcie Lukrecja wyszarpała łokieć z uścisku. Miała ochotę chwycić za chusteczkę i wytrzeć miejsce, którego przed momentem dotykały jego palce, ale powstrzymała się. Nie miała zamiaru dawać musatysfakcji.
– To był pierwszy i ostatni raz – mówił cicho, prawie szeptem, mężczyzna.
– Jesteś moimdłużnikiem.
– Myślałem, że kochankiem, ale nie martw się. – Spoglądał na nią z wściekłością widoczną nie tylko na twarzy, lecz także w oczach. Był zły i srodze zawiedziony. Wreszcie znowu się odezwał. Był już spokojniejszy. A może to nie spokój Lukrecja usłyszała w jego głosie, ale rezygnację. – Zawsze spłacam swojedługi.
Chwilę później ciszę domu zagłuszyło dosadne trzaśnięciedrzwiami.
Maj, 1872
Gwar Krakowskiego Przedmieścia przytłumił odgłos bijących dzwonów, obwieszczających południe. Marcelina westchnęła ciężko. Czekało ją, jak zwykle, kilka godzin namieście.
Całe szczęście wiosna tego roku była wyjątkowo ciepła, a maj bił wszelkie rekordy gorąca. Najbardziej bała się zimy oraz dni, kiedy deszcz lał się znieba.
Odpędziła smutnemyśli.
Nie czas na troski – przemknęło jej przezgłowę.
Wiosna rozpieszczała mieszkańców miasta. Pewnie lato też nie poskąpi pięknych dni, a jesień zrobi się złota. W każdym razie do zimy byłodaleko.
– „Nie martw się na zapas”, powtarza mój tatko, a mamunia, że nikt nie wie, co może się wydarzyć – mawiał Adaś, którego Marcelina spotykała od czasu do czasu podczas spacerów po KrakowskimPrzedmieściu.
Najpierw omijali się z daleka. Potem coś tam do siebie wykrzykiwali. W końcu zaczęli rozmawiać, bawić się w chowanego i biegać razem to tu, totam.
Tak narodziła się ich przyjaźń, której wprawdzie jeszcze nie dostrzegali, nie pielęgnowali, ale byli po prostu zbyt młodzi, aby zdawać sobie sprawę, jak cenne może być uczucie, które ichpołączyło.
Tymczasem Marcelina uświadomiła sobie, że nie widziała Adasia od jakiegoś czasu. Zmartwiła się. Mały Drzewiecki mieszkał na Powiślu w starej rozwalającej się chacie. Ojciec imał się dorywczej roboty. Matka prała i cerowała, ale i tak było u nich biednie. Igłodno.
Adaś był chudy jak szczapa, a kiedy widziała go ostatnim razem, a było to już kilka tygodni temu, nie wyglądał za dobrze. Marcysia jednak pomna słów własnej matki, żeby broń Boże sama nie zapuszczała się na Powiśle, starała się tam nie spacerować ani nawet za bardzo się niezbliżać.
Ale obawa o przyjaciela doskwierała jej coraz mocniej, zwłaszcza że Adam wyglądał wówczas tak źle, że żal było patrzeć. I jeszcze tenkaszel.
Nagle ktoś ryknął Marcelinie naduchem.
– Z drogi, smarkulo!
Przestraszyła się tak bardzo, że aż podskoczyła. Woźnica wygrażał jej tymczasem, odjeżdżając w siną dal. Faktycznie, stała na środku ulicy, zaaferowana własnymi myślami. Odsunęła się pod mur jednej z kamienic, chowając się pod mansardowym dachem. Przyglądając się wozom, dorożkom i przechodniom, zaczęła zastanawiać się, corobić.
Może powinnam sprawdzić? – dumała. – Jeżeli raz jeden zapuszczę się na Powiśle, nic się nie stanie, a i matka się nie dowie, boskąd.
Z drugiej strony już z samego rana powzięła decyzję o małymspacerze.
Miała w planach wyprawę do pobliskiego Ogrodu Saskiego, gdzie niedawno otwarto mleczarnię. Nie kawiarnię, w której spotykali się panowie albo panie w towarzystwie mężów, ojców czy przyzwoitek, ale prawdziwą mleczarnię, gdzie można się było napić mleka prosto odkrowy.
– Panie, toż to fanaberie. – Usłyszała Marcelina swego czasu, przeciskając się między spacerowiczami, których również zwabiła nowaatrakcja.
Nie tylko dzieci chciały na własne oczy zobaczyć krasulę, która stała cierpliwie, nie zważając na rzucane w jej stronę spojrzenia i dziwne okrzyki oraznawoływania.
– Co pan powiadasz? – Drugi z mężczyzn, przyglądający się tłumowi chętnych, nie wydawał się przekonany do racji swego towarzysza. – Przecież to doskonały zamysł. Kto z nas ma okazję pijać świeże mleko? Patrz pan na te dzieci. Jak żywo, klnę się na własne zdrowie, że one krowy na oczy nie widziały. Pomnisz pan moje słowa. To będzie atrakcja. Atrakcjasezonu!
I owszem, była.
Mleczarnia zawsze wypełniona była po brzegi. Oprócz mleka oczywiście bardzo chętnie zamawiano także maślankę, śmietankę, kawę orazherbatę.
Z czasem w sprzedaży pojawił się również poncz, na który jednak Marceliny stać niebyło.
Opierając się teraz o ścianę kamienicy tuż przy placu Zamkowym, dziewczynka przełknęła ślinkę na samą myśl o pysznościach zmleczarni.
Jutro – zdecydowała w duchu – jutro odwiedzęAdasia.
Wahała się jeszcze chwilę, a potem biegiem ruszyła w stronę ogrodu. Już z daleka zauważyła, że wszystkie miejsca przy rozstawionych szerokich, drewnianych stolikach są zajęte. Nie zmartwiło jej to bynajmniej, ponieważ nie miała możliwości, aby usiąść na wygodnymkrześle.
Drobne, które trzymała w ręce i które dostawała od czasu do czasu od jednego czy drugiego wujka, odwiedzającego jej matkę, starczyły tylko na mleko albo herbatkę, a poza tym kto to widział, żeby dziecko przysiadało przystoliku.
Wkroczyła dośrodka.
Wzięła głęboki oddech, wciągając w nozdrza panujące w lokalu zapachy. Nigdy nie była na wsi, ale wyobrażała sobie, że właśnie tak musi tam pachnieć. Swojsko, błogo. Mlekiem, świeżym pieczonym chlebem iserem.
Ileż by dała, żeby choć raz pojechać na wieś. Bawić się beztrosko od rana do wieczora. Paść na siano i zasnąć błogo. Zjeść pajdę chleba grubo posmarowaną masłem. Wytrzeć usta i biały wąs pod nosem. Nie martwić się, co robić przez wiele godzin, i nie bać się wracać dodomu.
Dziś znowu, jak co dzień, będzie musiała zakraść się do pokoju, który zajmowała z matką. Cioteczka Borowikowa od dawna patrzyła na nią krzywo. Nie raz i nie dwa słyszała, jak czyni rodzicielce wyrzuty. Tajemnicą poliszynela było, że mąż zostawił ją zaledwie kilka lat po ślubie, ponieważ nie mógł dłużej znieść jej paskudnego, gderliwego i zgorzkniałegocharakteru.
– Pozbądź się tego bachora. Ileż razy mam ci mówić, że to nie jest miejsce dla niej? Chyba że trzymasz ją tu jako świeżą krew. I co mi tu gałami przewracasz i dzióbrozdziawiasz?
Marcelina słuchała, chowając się podschodami.
Na chwilę Borowikowa zamilkła. Nie na długo. Zanim znowu zaczęła wrzeszczeć, roześmiała się głośno. Nie był to jednak śmiech radosny, leczszyderczy.
– Modlić mi się tu kokota jedna będzie. Możesz ją zatrzymać, ale jak tylko podrośnie, to masz ją do zawodu przyuczyć. Zarobi więcej niż wy wszystkie razemwzięte.
Marcelina popijała mleko, przyglądając się spacerującym damom. Zastanawiała się, czy i na nie ktoś tak okrutniewrzeszczy.
Na dnie zostały może z dwa łyki. Zamiast wypić je jednym haustem, Marcelina odstawiła szklankę na bok, na niewielki murek, na którym zazwyczaj siadała. Miała swój rytuał. Większość wypijała zachłannie. Tylko resztki zostawiała na potem. Lubiła się nimi delektować. Siedzieć z dala od gwaru, a jednak mieć wszystko nawidoku.
Gdzieś z oddali dolatywały do jej uszu odgłosy orkiestry oraz srogie oklaski, a po nich przerażone okrzyki i napominania o ostrożność. Kiedy usłyszała to po raz pierwszy, zerwała się ze swojego miejsca, zapominając nawet o ostatnich łykach mleka. Pognała w kierunku harmidru. Okazało się, że to jedna z pobliskich kawiarni, chcąc przyciągnąć klientów, którzy woleli swojski klimat mleczarni, zaprosiła na występy orkiestrę i trupęcyrkową.
Dziś zapewne także odbywał się pokaz sztuczek i akrobacji. Marcelina wolała jednak oddać się obserwacjom spacerowiczów niż podziwianiużonglerki.
Wiele uwagi poświęcała plotkującym paniom. Wszystkie, oczywiście te dobrze ubrane, w towarzystwie mężczyzn lub innych starszych pań, nosiły otwarte parasolki, chroniąc się przed słońcem. Ich skóra była biała, bez wyrazu, koloru. Prawieprzeźroczysta.
Nigdy nie będę taka blada – pomyślałaMarcelina.
– Adaś! – wykrzyknęła na głos, przyciągając kilkaspojrzeń.
Bladość spacerujących pań przypomniała jej o przyjacielu z Powiśla. Dopiła mleko i już po chwili ruszyła w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, a stamtąd w stronęrzeki.
Minęła kawiarnię, w której, jak opowiadała jej matka, spotykała się warszawska cyganeria. Ponoć bywał tu Chopin. Nie miała pojęcia, kim była cyganeria ani Chopin, ale mama mówiła o tym z takim uniesieniem, że musiał to być ktośważny.
Przechodząc obok urzędu pocztowego na rogu Trębackiej i Koziej, nagle wpadła na pewien pomysł. Fakt, iż nie pomyślała o tym wcześniej, zaskoczył ją tak bardzo, że zatrzymała się w pół kroku, tarasującprzejście.
– A idziesz ty! – zakrzyknął listonosz, trącając ją ciężkątorbą.
Marcelina uskoczyła na bok, zastanawiając się, co zrobić. Jeżeli Adaś będzie chory, to w rodzinnym domostwie z pewnością nie dojdzie do zdrowia. Ale czy mogła proponować rodzicom przyjaciela, że zabierze go do siebie, o czym właśnie pomyślała, nie zapytawszy matki o zdanie. Wahała się tylko chwilę. W końcu puściła się biegiem w kierunku Senatorskiej, gdzie znajdował się przybytek cioteczkiBorowikowej.
Biegła ile sił w nogach. Z emocji, chwaląc się w duchu za niezwykły pomysł, zapomniała, że do domu powinna wejść od strony podwórza, a najlepiej o tej porze nie przychodzić wcale. Zapomniała, że powinna schować się gdzieś przed oczami klientów, a przede wszystkim przed Borowikową, która z trudem znosiła jej obecność pod swoimdachem.
– Gdyby nie to, że jesteś jeszcze młoda, ładniutka i, jak mówią zadowoleni bywalcy, wiesz do czego służy język i potrafisz nim zmyślnie obracać, już dawno wywaliłabym ciebie i tego małego bachora na zbitypysk.
Borowikowa powtarzała te słowa średnio dwa razy wmiesiącu.
Zawsze po tym Marcelina znikała jej z oczu i chowała się tak dobrze, że czasami nawet jej matka, Zofia Bitner, nie potrafiła znaleźćcórki.
Zapewne gdyby nie ekscytacja, Marcysia byłaby bardziej uważna, zważywszy, że ledwie wczoraj właścicielka burdelu wypomniała jej matce, że nie pozbyła się córki zaraz pourodzeniu.
Małego zamieszania narobiła już przy wejściu, w drzwiach zderzyła się bowiem z klientem, który zachwiał się od impetu, z jakim na niego wpadła. Nie bacząc na zdziwienie mężczyzny, nie przeprosiła go nawet, tylko pognała w kierunku schodów, prowadzących na pierwsze piętro, na którym znajdowały się intymne pokoje, jak mawiały zatrudnione u Borowikowejpanienki.
Marcysia nigdy jeszcze nie była w tej części domu, ponieważ sypialnie, w których mieszkały „dziewczynki”, znajdowały się na wyższej kondygnacji, na którą można było dostać się odrębnymi schodami. Właśnie tymi, którymi powinna byłaprzyjść.
– Gdziemama?
Lola, kobieta, która przyjęła się do Borowikowej ledwie kilka miesięcy wcześniej, uniosła brwi w zdziwieniu. Zamiast jednak przepędzić Marcysię, wskazała jej ostatnie drzwi po prawej stronie korytarza. Odprowadziła dziewczynkę obojętnym wzrokiem. Wzruszyła ramionami i zeszła do salonu, gdzie zaczęło zbierać się coraz więcejgości.
Marcelina pognała we wskazanym kierunku. Oparła rączkę na klamce i wbiegła dośrodka.
– Ma… – słowa uwięzły jej wgardle.
Stanęła jak wryta w drzwiach otwartych na oścież, wpatrując się w rozgrywającą się na łóżkuscenę.
*
Zofia zamknęła oczy, poddając się pieszczotom dwóch mężczyzn, których poleciła jej obsłużyćBorowikowa.
– Jadwiga jest chora. Zastąpisz ją, rozumiesz?
Kilka minut później zaprowadziła klientów do pokoju, który zwykle zajmowała. Nie bawili się w zbędą kurtuazję. Zdjęła suknię, oni pozbyli się spodni ikoszul.
Jeden z nich, starszy, podszedł do Zofii od tyłu. Drugi, nieco młodszy, a może w tym samym wieku, tylko wyglądający młodziej, stanął z nią twarzą w twarz. Poczuła, jak ich dłonie nacierają na wewnętrzną stronę jej ud. Stanęła wrozkroku.
Zamknęła oczy. Palce starszego wślizgnęły się w jej wnętrze. Wysuwał je i wsuwał. Robił to z dużą wprawą. Raz wolniej, potem prędzej. Znowuzwalniał.
Czuła, że wzbiera w niej pożądanie. Rzadko kiedy klient doprowadzał ją do prawdziwej rozkoszy, ale ci dwaj mieli talent. Była na granicy. Pomyślała, że jeżeli starszy nie przestanie, zacznie prosić owięcej.
– Szybciej. – Westchnęła, czując, że oni też byligotowi.
Pomimo tego nie miała ochoty ich dotykać. Jeszcze nie teraz. Dopóki sami nie będą się tegodomagać.
Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek poddała się rozkoszy, nie musząc dawać nic od siebie. Tymczasem długie, zwinne palce młodszego bawiły się kwintesencją jej kobiecości, zataczając na niej małe kółka i pocierając ją raz mocniej, raz słabiej. Pomyślała, że mężczyzna ma palce pianisty i że gra na niej niczym wirtuoz nainstrumencie.
Nabrzmiała. Zrobiła się mokra. Nogi zaczęłydrżeć.
– Już – jęknęła.
Nie przestawali. Ich pieszczoty stały się słodkątorturą.
– Już! – krzyknęła ze złością, ponieważ jej nieposłuchali.
Usłyszała cichy śmiech, a potem uniosły ją mocne dłonie. Kazali jej uklęknąć i wypiąć pośladki. Posłusznie spełniłazachciankę.
Młodszy stanął przed nią. Uśmiechał się znacząco. Nie musiał jej zachęcać. Cała była pożądaniem. Przyjmowała i była gotowa dawać. A wiedziała, jak to robić. Wzięła go doust.
Najpierw tylko trochę. Mały kawałek. Mężczyzna jęknął, odchylając głowę. Wodziła po nim językiem. Szybko, wolno. Przygryzała zębami. Ssała jak dziecko ssie pierś matki. Zapamiętała się w tym tak bardzo, że dopiero po chwili poczuła przyjemne dreszcze, których sprawcą był drugi zklientów.
Jedną ręką trzymał ją za biodra. Wchodził w nią głęboko. Tak, że czuła jego jądra na swoich pośladkach. Nagle pochylił się lekko nad jej plecami i palcami odnalazł jej kobiecość. Tym razem nie był to delikatny masaż. Kochanek był natarczywy, ostry. Prawiebrutalny.
– Tak! Tak! Mocniej! – krzyknęła, wypinając siębardziej.
Jeszcze kilka pchnięć i nadejdzie spełnienie, na które czekała tak długo. Inni klienci dbali tylko o swojezadowolenie.
Kto martwi się przyjemnościąkurwy?
I kiedy pierwsze dreszcze zaczęły pojawiać się gdzieś w okolicach brzucha; kiedy sekundy dzieliły ją od przyjemnego drżenia ciała, jakiś nieproszony gość z impetem otworzyłdrzwi.
Nie chciała patrzeć. Skupiła się na mężczyźnie stojącym przed nią. On też był już blisko. Wszyscy byli, dlatego nie spojrzeli w stronędrzwi.
– Ma…
Słowa córki dotarły do Zofii zoddali.
Niemożliwe – pomyślała.
– Maaamoooo!
Krzyk Marceliny przegnałpożądanie.
A potem rozpętała sięburza…
Zofia wpadła w panikę. Tego zawsze bała się najbardziej. Że córka zobaczy ją w takiej sytuacji. Przypuszczała, że nadejdzie czas, kiedy będzie musiała wyjaśnić Marcysi, kim jest i czym się zajmuje. Dziewczynka rosła i z każdym kolejnym rokiem rozumiała corazwięcej.
Nie, Zofia Bitner nie była naiwna. Może była niewykształcona, ale z pewnością nie była głupia inaiwna.
A może jednak byłam głupia – pomyślała, patrząc na wrzeszczącą Marcysię, która nagle zerwała się do biegu i z palcami wykrzywionymi niczym szpony rzuciła się namężczyznę.
Ten zapamiętały w pożądaniu wciąż nie zdawał sobie sprawy, że gdyby nie było tak straszno, toby byłośmieszno.
Było źle i kobieta ani przez chwilę nie przypuszczała, że zrobi się jeszcze gorzej. Po pierwsze Zofia, chcąc skłonić Marcelinę do opuszczenia sypialni, zapomniała, że klejnot klienta nadal tkwił w jej buzi. Otworzyła usta i zanim się zorientowała, zraniła mężczyznę dokrwi.
Krzyk zgrozy wydarł się z trzech gardeł. Kochanka, który aż przysiadł na piętach, głaszcząc swoje przyrodzenie; Zofii, która wreszcie mogła wrzasnąć na Marcysię, żeby czym prędzej opuściła pokój, i Borowikowej, która przybiegła na piętro, słysząc harmider. Nie było jednak łatwo wygonićMarcelinę.
Była niczym pchła, skacząca z jednego miejsca na drugie. Unikała długich rąk klienta, który odganiał ją niczym natrętną muchę. W końcu Borowikowa złapała ją za dłoń i szarpiąc w stronę drzwi, zdołała odciągnąć rozsierdzone dziecko od poharatanych paznokciami plecówmężczyzny.
– Wynocha! – wrzasnęła na całegardło.
Na schodach zdążył się już zebrać tłum ciekawskich. Marcelina stała uparcie. Borowikowa pochyliła się nadnią.
– Jeżeli za chwilę nie zejdziesz mi z oczu, pożałujesz. Przysięgam.
Tym razem nie krzyczała. Mówiła spokojnie, prawie szeptem. Jednak coś w jej głosie, a może w spojrzeniu, rzucającym gromy, kazało Marcysi wycofać się z pokojumatki.
– To się w głowie nie mieści. To jest jakiś kabaret? – Starszy z klientów miotał się po sypialni, w pośpiechu narzucającubranie.
– Pani Borowikowa – powiedział, stając przed właścicielką burdelu już w pełni ubrany – gdybym wiedział, że tak to się skończy, nigdy by mnie pani nie namówiła, żeby skorzystać z usług innej dziwki. Jednakże słyszało się to i owo od zadowolonych klientów tej, tej… – Kiwał głową w stronę ubierającej sięZofii.
– Poza tym nie przypuszczałem, że prowadzi pani przedszkole – wtrącił się drugi z mężczyzn. On też zdążył włożyć swoje odzienie. – A może ta mała również świadczy usługi? Ja nie, ale mam kolegów, którzy gustują w nieletnich. Nie boi się pani, że to może ściągnąć na nią władze? To chyba nielegalne? Ale jakże kusząc… – Nie dokończył zdania, ponieważ pokój wypełnił wrzaskBitnerowej.
– Wynoś się! – Zofia, zerwawszy się z łóżka, podbiegła do klientów. – Wynocha! Wynocha!
Była tak upokorzona, tak zawstydzona i tak wściekła na siebie, na Marcelinę, na wszystkich, że nie zauważyła ręki Borowikowej. Dopiero kiedy głowa Bitnerowej odskoczyła na bok, ta zdała sobie sprawę, że burdelmama wymierzyła jej solidny policzek. Zofia złapała się za bolące miejsce. Jakby mało było poniżenia. Na dodatek dostała na oczachzgromadzonych.
Od razu powróciło wspomnienie podobnego policzka. W ten sam sposób rozprawił się z nią mąż, kiedy powiedziała mu o ciąży. Wykrzyczał jej prosto w twarz, że go zawiodła. Że wiedziała, iż nie ma zamiaru bawić małych, rozwrzeszczanych bachorów. A potem bez skrupułów po prostu wyrzucił ją z domu. A że nie miała dokąd się udać, skończyła na ulicy, z której zabrała jąburdelmama.
– Panowie pozwolą. – Borowikowa uśmiechnęła się do milczących klientów. – Zapraszam do siebie. Przecież zawsze możemy porozmawiać. Zapewniam, że będą panowie bardziej niżzadowoleni.
Gdy była już przy drzwiach, spojrzała naZofię.
– Do ciebie jeszczewrócę.
Groźba w jej słowach była aż nadtowyraźna.
*
Marcelina biegła, a po jej zaczerwienionych policzkach spływały łzy. Nikt jednak nie zwracał na nią uwagi. Widok zapłakanych dzieci nie dziwił nikogo. Takich jak ona, umorusanych, smutnych, poszarpanych i zasmarkanych było na Krakowskim Przedmieściu bezliku.
Przechodnie nie zwracali na nią uwagi i ona nie zwracała uwagi nanich.
Gnała przed siebie, jakby goniło ją stado diabłów, a po prawdzie nie gonił jej nikt. Ani klienci burdelu, ani Borowikowa, ani inne panienki. I nawet matka jej niegoniła.
Wreszcie zdyszana, ledwo trzymająca się na nogach, Marcelina zatrzymała się przy skwerze z fontanną, który znajdował się niedaleko kościoła karmelitów. Usiadła na ziemi, żeby odpocząć. Zaczerpnąć powietrza. Wysuszyć łzy i zastanowić się, co będzie. Co stanie się z nią i zmatką.
Bo to, że konsekwencje będą straszne, wiedziaładoskonale.
Była tak zafascynowana pomysłem, żeby zabrać Adasia do nich, że zapomniała o wszystkich zasadach, których kazała przestrzegać jejmatka.
Może nie byłoby tak źle, gdybym na dodatek nie rzuciła się na tego nagusa – myślałaintensywnie.
Na wspomnienie czerwonych pręg, jakie porobiła mu na zadku swoimi pazurami, zachciało jej sięśmiać.
W końcu wyrządzał mamie krzywdę – przemknęło jej przezgłowę.
Musiała jej bronić. Po chwili jednak zdała sobie sprawę, że nikt nie robił Zofii krzywdy. Że nie miała prawa nikogo atakować. Chociaż matka myślała, że ona nie wie, czym się w domu Borowikowej zajmowały panienki, Marcysia może była młoda, ale niegłupia.
Nie raz i nie dwa widziała to i owo. Najpierw bardzo się dziwiła, ale Adaś i jego koledzy szybko ją oświecili. Pokazali nawet, jak robią topsy.
Moja matka i ten gach – przyszło jej dogłowy.
Ten smutny obraz, który wciąż miała przed oczami, sprawił, że znowu zaczęłapłakać.
– Patrz pan, nie byłem tu zaledwie dekadę, a tak się wszystkozmieniło.
Łagodny głos starszego jegomościa, który zatrzymał się przy fontannie w towarzystwie młodszego mężczyzny, wyrwał Marcelinę zzadumy.
– Jeszcze dziesięć lat temu było tu ponad tuzin kamienic. Wszystkie wyburzyli. Szkoda, panie, szkoda. – Staruszek kiwałgłową.
Młodzian nie odzywał się wcale, pozwalając wyżalić się starszemutowarzyszowi.
– Może teraz jest lepiej. Piękniej. Bo i fontanna, i więcej miejsca. Ale tak po prawdzie wiesz, czemu to zrobili? – Nie czekając na odpowiedź tego drugiego, staruszek mówił dalej. – Bo im zaułki przeszkadzały, kiedy carska konnica rozruchy rozganiała. Wmawiali, że to z powodu korzyści komunikacyjnych… – Mężczyzna zawiesił głos. – Ach, panie. Co komu zaułkiprzeszkadzały…?
Marcysia straciła zainteresowanie. Słysząc o zaułkach, przypomniała sobie o Powiślu. W końcu chciała tam dotrzeć. Taki miałaplan.
Zamierzała gozrealizować.
Przyrzekła sobie, że musi dziś odwiedzić Adama, który był zaledwie rok od niej starszy, a przecież był tak chorowity, że mogło go zabraknąć w każdej chwili. Śmierć czyhała nawet naczternastolatków.
Była już koło kościoła Świętego Krzyża, gdy ktoś szarpnął ją zarękę.
– Puszcz… – Urwała w pół słowa, kiedy zobaczyła, że to matka ciągnie ją w stronę wejścia do świątynibożej.
Nie weszły jednak do środka. Zofia stanęła tuż przy ścianie. Jak najbliżej murów, żeby nie zawadzać przechodniom. Marcelina wpatrywała się w matkę, której oczy wyrażały zmęczenie izrezygnowanie.
Niedobrze – pomyślaładziewczynka.
Zofia westchnęła. Miała nadzieję, że uda jej się wyjść, zanim Borowikowa przydybie ją w pokoju, ale burdelmama zatrzymała ją wdrzwiach.
– Siadaj. – Zofia nie miała wyboru. – Powiem raz i od tej chwili nie będę się powtarzać. Nie chcę widzieć tego bachora. Jeżeli ona się tu dziś pojawi, wyniesiecie się stąd obie. Nie obchodzi mnie, dokądpójdziecie.
Bitnerowa zaczęła intensywnie myśleć. Nie miała rodziny, do której mogłaby się udać. Nikogo, kto mógłby jej pomóc. Kto udzieliłby schronienia, choćby na kilka nocy. A może zaczepi się w którymś z sąsiednich burdeli. Była znana. Klienci z pewnością pójdą za nią. Któż nie chciałby u siebie panienki znającej się na swoimfachu.
– O, nie, nie, kochanie.
Słowa Borowikowej wyrwały Zofię zzamyślenia.
– Nie masz co główkować. Sądzisz, że jestem głupią, starą kurwą, której udało się otworzyć własny burdel? – Przerwała, jakby chciała zmusić Zofię do głębszego zastanowienia. – Wszyscy wiedzą, że nie jesteś wolna. Trzymałam cię, bo urodziłaś, pracując już dla mnie, ale wierz mi, nikt, absolutnie nikt, nie przyjmie dziwki z dzieckiem. Nawet u Szlimakowskiej takie numery nieprzechodzą.
Borowikowa spojrzała uważnie na matkę Marceliny, a potem wybuchnęła głośnym, niepohamowanymśmiechem.
– Biedactwo – mówiła, ale słowa ubolewania nie pokrywały się z tonem, jakim je wypowiadała. – Myślałaś, że zahaczysz się u Szlimakowskiej? Wszystkim wam się wydaje, że jej burdel jest lepszy? Że panienki od niej traktowane są jak królewny? To może i pensjonat, ale dla gości. Śliczne wnętrza, sala balowa, restauracja, w której można zjeść wykwintne danie podane przez elegancika w kelnerskim ubranku. Marmury, atłasy, kryształy i dziwki, które mówią o sobie, że są kurtyzanami. Inne uważają, że praca dla niej to nobilitacja. Gówno prawda. – Borowikowa uniosła głos, ale od razu się opanowała. – Pewnie słyszałaś o szkoleniach. Uczą je zawodu, niczym gejsze. Jak mówić. Jak chodzić, czy jak pić wódkę. Znają się na poezji i sztuce. Opanowują flirt do perfekcji. Pięknie, czyż nie? – Borowikowa czekała naodpowiedź.
Zofia przełknęła ślinę ze zdenerwowania. Nie była przekonana, jakiej odpowiedzi oczekuje szefowa. Kiwnęła nieśmiałogłową.
– Ciesz się, wariatko, że pracujesz dla mnie. Sądzisz pewnie, że głupia ze mnie krowa. Stara opryskliwa baba, ale wiedz, że ja tylko na was krzyczę. Ba, wrzeszczę. Wyzywam od wywłok i jeszcze gorzej, ale ja nie biję was i nie znęcam się nad wami. Tak, moja droga, właśnie tak. Nie rób zdziwionych oczu. Te głupie, naiwne dziewki myślą, że złapały pana Boga za nogi, bo Szlimakowska otworzyła przed nimi swoje drzwi. Gdyby wiedziały to, co ja, uciekałyby gdzie pieprzrośnie.
W pokoju zapadła cisza. Nie na długo jednak. Borowikowa otrząsnęła sięszybko.
– W każdym razie moja w tym głowa, byś nie znalazła nigdzie roboty. Chyba że będziesz się łajdaczyć na Powiślu. Ale tam tylko cię wydupczą i nawet nie dostaniesz złamanego grosza. Masz więc wybór: albo gzić się po krzakach, a i tak nie wykarmisz siebie i Marceliny, albo pozbyć się balastu i zostać u mnie. Twoja decyzja. Ale pamiętaj, jak wyjdziesz, to możesz wrócić wyłączniesama.
Po tych słowach ruszyła w stronę wyjścia. Na sekundę jeszcze zatrzymała się w progu i z impetem trzasnęładrzwiami.
Chwilę później Zofia Bitner udała się na poszukiwania córki, którą wreszcie udało jej się wypatrzyć wśród przechodniów na Krakowskim Przedmieściu, tuż obok kościoła ŚwiętegoKrzyża.
– Idziemy. – Szarpnęła opierającą sięMarcysię.
Przed momentem poinformowała córkę, że ta nie wróci z nią do domu Borowikowej. Zrobiła to bez emocji, jakby informowała obcego człowieka, że nie zamierza martwić się jegolosem.
– Idziemy! – krzyknęła, tracąccierpliwość.
W końcu Marcelina ruszyła za matką. Zrezygnowana, zmęczona, poddała się jej naleganiom i sile. Szły powoli. Minęły pomnik Mikołaja Kopernika. Wreszcie znalazły się na Świętokrzyskiej. Przeszły tuż obok folwarku, który na wysokości ulicy Czackiego powstał z inicjatywy księży misjonarzy od Świętego Krzyża, a potem skręciły w stronę placuWareckiego.
– Nie! – wykrzyknęła Marcysia na widok gmachu przytułku dla podrzutków, który ludzie nazywali Szpitalem Dzieciątka Jezus, ale i tak wszyscy wiedzieli, że oddaje się tam niechciane dzieci. – Nie! – krzyknęła raz jeszcze, a potem jednym szybkim szarpnięciem wyrwała się zmęczonej Zofii Bitner i pognała przedsiebie.
W kierunku Powiśla. Do domu Adama, u którego miała nadzieję znaleźć kąt dlasiebie.
*
Tymczasem w domu Bergów trwał tradycyjny rytuał, jak Stanisław Berg zwykł nazywać utyskiwania żony, kiedy tylko on szykował się do wyjścia. Nie miało znaczenia, czy wybywał w interesach, czy dlarozrywki.
– Wychodzisz? – Głos Konstancji, mimo że mówiła spokojnie, ciął niczym ostrynóż.
Stanisław spojrzał spod krzaczastych brwi w stronę żony. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz zastanawiał się, jakim cudem został jej współmałżonkiem. Nie była ani piękna, ani zbyt bystra, ani nawet słodka i usłużna. Nie przypominał sobie też, żeby się do niejzalecał.
Zamyślił się intensywnie, starając przypomnieć sobie ich romantyczne spotkania. Nic. Ani jednego obrazu. Ani jednegowspomnienia.
Nie… – przemknęło mu przezgłowę.
Było jedno, klarowne, wyraziste, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj, a nie latatemu.
On, młody, przystojny, wciąż z włosami niepoprzecinanymi siwizną. I starszy jegomość z podkrążonymi ze zmartwienia oczami, wypranymi zemocji.
Dobijali targu. Handlowali, przekomarzali się. Był twardy. Nieugięty. W końcu podali sobie dłonie. Mariaż został zawarty, chociaż jedyną wartością Konstancji było szlacheckie pochodzenie, które ułatwiło Bergowi podjęcie pewnych intratnychprzedsięwzięć.
Ale przegrałem życie – pomyślał.
– Do Zamoyskiego – odparł dopiero po dłuższej chwili, odganiając z głowy niewygodneobrazy.
Odwrócił się w stronę wielkiego lustra, dając do zrozumienia, że nie zamierza rozwijaćtematu.
Od najmłodszych lat lubił wyglądać schludnie, modnie i ogólnie jak spodigły.
Był pedantem. Był trochę narcyzem. Uwielbiał piękno, a jednak zamiast kobiety, która byłaby dla niego ozdobą, dopełnieniem jego urody, wybrał niezbyt urodziwą pannę. Narzekającą, naprzykrzającą się, ale zkoneksjami.
Konstancja z łatwością wyprowadzała go z równowagi. Miała szczęście, bo mąż nie był wybuchowy. Nie awanturował się i nie dopuszczał rękoczynów, jak wielu miało w zwyczaju. Złość zwykł dusić w sobie. Od czasu do czasu jeździł gdzieś za Warszawę, w szczere pola, gdzie nikt go nie widział i nie słyszał. Tam krzyczał dowoli.
Wrzeszczał, wył. Wyrzucał z siebie zło imarazm.
Potem znowu miesiącami zbierał w sobie wszystko. Tak jak dziś, kiedy Konstancja wciąż stała w drzwiach do jego garderoby, przyglądając mu się uważnie. Nazbytintensywnie.
Czasami chciałbym się zapomnieć – przemknęło mu przez głowę. – Podejść do niej, szarpnąć ją, potrząsnąć, uderzyć, udusić…
– A więc znowu naPowiśle?
Głos żony nieco go otrzeźwił. Konstancja nie dawała za wygraną, burząc tę przyjemną chwilę, gdy Stanisław, patrząc na swoje odbicie, dochodził do wniosku, że „mucha niesiada”.
Niedawno stuknęła mu czterdziestka z niewielkim okładem, ale nadal był przystojnym, postawnym dżentelmenem, za którym oglądały się stare i młode. Również damy, którym nie wypadało. Kiedy szedł ulicą, czuł na sobie spojrzenia kobiet. Czasami nawet mężczyzn. Panny nachylały do siebie głowy i udając, że nie patrzą w jego kierunku, szeptały zprzejęciem.
– Ojcze, ojcze!
Berg natychmiast odwrócił się w stronę, z której dochodził, zmieniający się z dziecięcego w męski, głossyna.
Uwielbiał Dymitra. Kochał bezwarunkowo. Najpewniej przelał na niego także tę miłość, którą powinien kochać żonę, ale nie potrafił obdarzyć uczuciemKonstancji.
Niestety, nawet jej nielubił.
Zerknął na syna, biegnącego doniego.
Odetchnął z ulgą na myśl, że ich dziecko było podobne do niego. W zasadzie stanowiło jego wierną kopię. Dymitr skończył dopiero czternaście lat, a już budził zainteresowanie młodych dam, kiedy zabierali go na proszone obiadki, które zazwyczaj nie kończyły się na drugim daniu, ale na deserze z obowiązkowąherbatką.
Chrząknięcie Konstancji przywróciło Stanisława do rzeczywistości. Zdążyła też zatrzymać syna w połowiedrogi.
– Ani mi się waż – powiedziała cicho. – Ojciec z pewnością cię nie zabierze. I proszę cię, nie krzyw się. To nie przystoi chłopcu. Idź dosiebie.
Berg nienawidził, gdy Konstancja w taki sposób zwracała się do syna, ale nie oponował. Nie przerywał i nie interweniował. Musiał przyznać, że była dobrą, choć surową, matką. Nie chowała Dymitra pod kloszem. Nie trzęsła się nad nim. Kiedyś zwrócił jej uwagę, że matki mające jedno dziecko najczęściej rozpieszczają je do granic możliwości. Spojrzała na niego bez zrozumienia, a potem odparła, że ma zamiar wychować mężczyznę, a nie beksę. Pokiwał wówczas głową zuznaniem.
On też pragnął, aby Dymitr wyrósł na mężczyznę. Tamtego wieczoru Konstancja po raz pierwszy zwierzyła się Stanisławowi, że chciałaby miećdziewczynkę.
Tak – marzyła cicho – dziewczynkę mogłaby rozpieszczać. Kupować sukienki, płaszczyki, kapelusiki, fikuśne dodatki. A z czasem modnie fryzować. Wszystko w zgodzie z jej statusem iwiekiem.
Ruch koło drzwi zwrócił uwagę Stanisława. Mężczyzna zerknął na żonę. Czekała na odpowiedź. Nie zamierzał jej udzielać. Nie zamierzał, ale musiał, bo Konstancja nie zwykła siępoddawać.
– O ile mnie pamięć nie myli, od ostatniej mojej u niego wizyty nic się nie zmieniło i przedsiębiorstwo Zamoyskiego stoi nadal w tym samym miejscu. – Westchnął.
Piętnaście lat małżeństwa sprawiło, że znał swoją żonę lepiej niż samego siebie. Gdy Konstancja coś sobie ubzdurała, nie przestawałamarudzić.
– Czy zatem to musi byćZamoyski?
Stanisław mógł puścić to pytanie mimo uszu, ale nie było sensu udawać, że niesłyszał.
– Konstancjo! – Podniósł nieco głos. Rzadko mówił głośniej, lecz niekiedy musiał jakoś podkreślić swoje niezadowolenie i zniecierpliwienie. – Czy po raz któryś z rzędu musimy powtarzać to samo? Czy to jakiś twój nowy rytuał? Nurzasz się w tych swoich pretensjach z taką przyjemnością, że zaczyna to zakrawać na obsesję. Nic, co powiesz, nie zmieni mojego zdania. Zamoyski to jedyny wybór. Dzięki niemu z kupca, może i majętnego, ba, bardzo majętnego i z wieloma znajomościami w świecie, o których nasza szlachta może czasami tylko pomarzyć, ale jednak w ich oczach tylko kupca, stanę się przedsiębiorcą. Bogatym, znamienitym, docenianym ipodziwianym.
Po tych słowach zgrabnie wyminął żonę i przemierzając długi korytarz, kierował się w stronę drzwi wyjściowych, przy których czekał jego osobisty lokaj, August.
Rzecz to niesłychana – pomyślał Berg – ale darzę tego człowieka większą sympatią aniżeli własnążonę.
Wziął z rąk Augusta kapelusz i laskę. Po chwili zbiegał po schodach. Radosny, wolny i nieskrępowany. Ruszył w stronęPowiśla.
Szedł szybko, marszowymkrokiem.
Lubił te spacery z Krakowskiego Przedmieścia, gdzie mieściła się ich kamienica, a w niej ogromne, zajmujące całe piętro mieszkanie, na brzeg Wisły. Idąc, nie zwracał uwagi na mijanych ludzi. Nie zamierzał się zatrzymywać. Oddawać pogaduszkom, zbierać świeże ploteczki. Nie miał ochoty i czasu na rozmowy. Czasami kątem oka zauważył, że ktoś skłonił mu się, ktoś dotknął laską kapelusza w geście pozdrowienia, ale nigdy nie był pewny, czy to jego pozdrawiano, czy może innegoprzechodnia.
Nie dbał o to, że brano go trochę za gbura. Nadrabiał później na przyjęciach, będąc duszą towarzystwa. Potrafił czarować, zabawiać, opowiadać dowcipy. W takich chwilach zapominano Bergowi, że tego czy tamtego minął na ulicy bez słowa. Nie pozdrowił tej czy tamtej damy. Wszystko szło wniepamięć.
W końcu dotarł na Powiśle. Musiał jednak przyznać Konstancji rację. Pomimo powolnego postępu, na który wpływ miały roboty regulacyjne na Wiśle, wciąż było to miejsce, gdzie nie należało zapuszczać się nie tylko po zmroku, lecz także za dnia. Miejsce, gdzie diabeł mówił dobranoc, a dla wielu ludzi również zapomniane przezBoga.
Kontemplował zastany krajobraz. Z jednej strony piękno natury. Szeroka rzeka, płynąca powoli, majestatycznie, szumiąc cicho i rytmicznie. Wodne ptactwo, głośne, skrzeczące, nachalne, wszechobecne, ale w przedziwny sposób kojące skołatane nerwy Berga. I z drugiej brud i smród. Głód, nędza i rozpacz. Jak okiem sięgnąć widać było małe, drewniane, rozklekotane domki. Ruiny, nienadające się do zamieszkania, a jednak pełneludzi.
To piękno natury uprasza się o porządek, o wielkie białe, czyste dworki z rozległymi ogrodami – pomyślał Berg, chociaż doskonale wiedział, że z uwagi na zagrożenie powodziami nikt z majętnych nie postawi tu swojejrezydencji.
Co innego zakłady rzemieślnicze i większe fabryki przemysłowe, jak ta Zamoyskiego, który – jak wieść gminna niosła – przymierzał się do odsprzedaniaprzedsiębiorstwa.
Zastanawiał się, jak to się dziwnie w życiu układa, że w miejscu, które skupiało prawie połowę zatrudnionych w mieście, przeważała bieda inędza.
Zatrzymał się znowu, żeby jeszcze raz rzucić okiem na otaczający go krajobraz. Powiśle miało wszelkie zadatki, żeby stać się przyzwoitym miejscem do pracy iżycia.
Była tu rządowa fabryka maszyn cukierniczych i gorzelniczych, którą wystawiono na rogu Książęcej i Solca. Były także fabryki gumy elastycznej Józefa Wimmera, którego żona bardzo często zaglądała do sklepu Bergów, oraz fabryka spirytusu. No i oczywiście Warsztaty Żeglugi Parowej Zamoyskiego, do którychzmierzał.
Czyżby jednak nadmiar małych gorzelni, barów i karczem, gdzie po pracy zarobki przepuszczali mieszkańcy, sprawił, że bytował tu społeczny margines oraz lumpenproletariat? – zastanawiał się Berg, przyspieszająckroku.
Omijał podpitych przewoźników, rybaków, zwykłych wyrobników i drwali. Wolał nie wchodzić im w drogę. Cóż z tego, że pijani? Nawet w stanie skrajnego upojenia ci silni i krzepcy mężczyźni byli niebezpieczni. Zahartowały ich życie i ciężka, wielogodzinnapraca.
Było im wszystkojedno.
Nie liczyli na lepsze jutro. Nie czekali i nie troszczyli się o lepszeczasy.
Czymże więc byłaby zaczepka majętnegopana?
Nie, nie bał się kradzieży. Liczył się z nią za każdym razem, przemierzając teulice.
Bał się, że może kiedyś postrada tu życie. Spuścił więc głowę i nie oglądając się za siebie, ruszył docelu.
*
– Drogi panie Berg, cieszę się, że dotarł pan do mnie. – Zamoyski wyciągnął rękę na powitanie. – Czekam jeszcze na jednego gościa, ale cieszy mnie fakt, że mamy chwilę tylko dla siebie. Wiem, że będzie pan zawiedziony, ale musiał pan słyszeć pewneplotki.
Berg usiadł we wskazanym przez mężczyznę fotelu. Idąc do niego, czuł, że dowie się tego, o czym mówiło całe miasto. Skinął zatem głową, ale się nieodezwał.
– Cóż, trudno rezygnować z czegoś, co zbudowało się od podstaw. Czy imaginujesz pan sobie, że do niedawna w małych, drewnianych barakach pomieszkiwało po ponad trzydzieści osób? Jeszcze kilkanaście lat temu nie uszedłby pan stąd w jednym kawałku, a już z pewnością nie z płaszczem na grzbiecie i portfelem w kieszeni. Gwałty, przemoc i złodziejstwo były przykrą codziennością. A ponieważ nikt nie szukał sprawców, złoczyńcy za nic mieli sprawiedliwość. Bandytka uchodziła im bez uszczerbku, czy to na zdrowiu, czy na wolności. Grabili i żyli bezkarnie. Mam swoje zasługi w tym, że dziś jest tu już mniej niebezpiecznie i mniej jak w rynsztoku. Te dwa statki parowe, które ponad ćwierć wieku temu sprowadziłem z Francji, dały wszystkiemu początek. Żegludze i warsztatom. Dziś praca wre, można by rzec. Już nie tylko naprawia się statki, lecz także buduje maszyny parowe, kotły, instalacje dla cukrowni… – Zamoyski przerwał podekscytowany. – Pewnie na usta ciśnie się panu, panie Berg, pytanie „Dlaczego?”. Przecież miłość do tego miejsca, do tego przedsiębiorstwa brzmi w każdym moim słowie. Cóż, drogi panie, nie młodniejemy. Żona nalega, abym zaczął cieszyć się życiem. Nie mogę odmówić słuszności tympostulatom.
Berg uśmiechnął się zprzymusem.
Piękne wytłumaczenie – pomyślał.
Plotki tymczasem głosiły, że Zamoyski sprzedaje firmę, ponieważ transport odchodzi od rzeki. Mówiło się, że kolej jestprzyszłością.
Może lokalnie – stwierdził w duchu Berg. – Ale nie dla niego. Nie dla kogoś, kto pragnął zwozić materiały z dalekich krajów do portów morskich, a potem rzeką transportować tu, doWarszawy.
Rozmyślania Berga i opowieść Zamoyskiego zostały przerwane przez nowegogościa.
– Panie Berg – odezwał się Zamoyski – pozwoli pan, że przedstawię. Maurycy Fajans. To z nim, o ile będzie pan miał takie życzenie, będzie pan prowadziłinteresy.
*
Rozmawiali spokojnie, rzeczowo. Przez kilka godzin. Słońce już dawno zaszło za horyzont. Za oknem zrobiło się szaro. Berg zaczął się podnosić. Pożegnał się uprzejmie. Na razie nie omówili żadnych szczegółów. Zamyślony wracał do domu. Czy pragnienie posiadania własnego statku było marzeniem na wyrost? Może należało nadal korzystać z usług innych? Wszak do tej pory wszystko chodziło jak w szwajcarskimzegarku.
– Nie bardzo rozumiem – biadoliła Konstancja – po cóż ulepszać coś, co jest dobre i doskonaleprosperujące?
Wspomniał teraz słowa żony. Pewnie miała rację. Pewnie powinien zapomnieć o mrzonkach. Statkach. Własnym przedsiębiorstwie żeglugowym. Pozostać kupcem. Właścicielem domu handlowego i cieszyć się zdobytymuznaniem.
Myśli pochłonęły go tak głęboko, że cichy szloch dobiegł go w ostatniejchwili.
Zatrzymał się. Wytężyłsłuch.
Gdzieś w pobliżu płakało dziecko. Szybko zapadająca ciemność utrudniałaposzukiwanie.
W końcu ją zauważył. Siedziała skulona poddrzewem.
– Na Boga! – wykrzyknął, podchodząc do niej. – A cóż robisz tu sama, panienko?
Zamiast wytłumaczenia usłyszał tylko płacz. Dziewczynka rozszlochała się nadobre.
*
Koniec czerwca, 1872
Stanisław Berg rozsiadł się w wygodnym fotelu, przysunąwszy go bliżej w stronę ogromnego biurka, odziedziczonego po ojcu Konstancji. Zaszywał się w swoim gabinecie, którego okna wychodziły na ruchliwą arterię Krakowskiego Przedmieścia, prawie zawsze, kiedy bywał w domu. Wolał słuchać szumu ulicy, nawoływań woźniców czy gazeciarzy niż wsłuchiwać się w utyskiwaniaKonstancji.
Dziś jednak nie szukał tutaj schronienia, chociaż musiał przyznać, że kilka ostatnich tygodni było nader intensywnych. Był tak zajęty i zaabsorbowany, że dopiero dzisiaj udało mu się wygospodarować chwilę wolnego, aby zasiąść do poczynienia wpisu w pamiętniku, który prowadził od wielulat.
Zamiast od razu chwycić za pióro, siedział komfortowo, taksując pokój. Urządził go zaraz po tym, jak wprowadzili się tu z Konstancją. Prawie dwie dekady temu. Nie pasowało mu, że do pomieszczenia prowadzą drzwi nie tylko z korytarza, lecz także z salonu, ale ostatecznie doszli z żoną do cichego konsensusu. Kiedy on chował się tutaj, ona nie nagabywała go tak długo, jak długo nie opuszczał swojej dziupli. Gdy jednak zdecydował się już na wyjście z gabinetu, zdawał się posłusznie słuchać tego, co żona ma dopowiedzenia.
Wciągnąłpowietrze.
Lubił zapach tego miejsca, które przepojone było aromatem papieru, tuszu, cygar oraz kawy, którą pijał pasjami. Jego przyjaciele najczęściej łączyli gabinet z funkcją biblioteki. On nie był zaciekłym bibliofilem. Czytał, czasami, ale kolekcja książek była na tyle skromna, że na ich upchnięcie wystarczył jedenregał.
Był za to kolekcjonerem pamiątek z podróży. Swego czasu, kiedy Dymitra nie było jeszcze na świecie i kiedy on budował prestiż przedsiębiorstwa Berga, w domu spędzał zaledwie kilka tygodni wroku.
Oprócz kontaktów rynkowych, które czasami przekształcały się w trwałe przyjaźnie, przywoził towar, prezenty dla żony i pamiątki dla siebie. Można śmiało powiedzieć, że jego gabinet był swoistym muzeum. Niektóre przedmioty były prawdziwymi perełkami, jak choćby te z Egiptu czyIndii.
Zerknął w stronę uchylonego okna. Z dołu dobiegał dziecięcy śmiech. Na ten odgłos uśmiechnął się szczerze. Powracając wzrokiem do otwartego pamiętnika, usiadł na moment na wygodnejkanapie.
Może by tak uciąć sobie drzemkę? – pomyślał.
Potrząsnął głową, żeby przegonić senność. Sięgnął po cygaro. Lubił zapalić w trakciepisania.
Podumał jeszcze, a po chwili jego ręka sunęła już po białych kartkach, zostawiając na nich szlaczek czarnychliter.
Tamten dzień, kiedy Zamoyski potwierdził plotki, że przedsiębiorstwo swoje sprzedaje, wydawał mi się dniem straconym, lecz dzięki Marcysi, którą spotkałem wtedy, wieczorową porą, nie tylko nie straciłem pogody ducha i nadziei, że wszystko może się odmienić, lecz także zyskałem, zyskaliśmy, nowego członka rodziny. Dziś wreszcie mogę o tym napisać, chociaż kilkanaście dni temu niczego pewni nie byliśmy, a Konstancja, będąca kłębkiem nerwów, wciąż ciosała mi kołki na głowie, że nie staram się tak, jakpowinienem.
A przecież w tamten wieczór obsztorcowała mnie, dając burę, której nawet Dymitr nigdy z jej ust nieusłyszał.
Berg odłożył pióro. Oparł się wygodnie i zamknął oczy, wspominając niedawnewydarzenia.
– Na Boga! – krzyknęła Konstancja, widząc go wchodzącego doprzedpokoju.
Tuż przed nim, skulona ze strachu, stałaMarcelina.
– A cóż to! – Pani Berg nie mogła opanowaćgłosu.
Jej wrzaski ściągnęły na korytarz nie tylko Dymitra, lecz także służbę. Wszyscy przyglądali się przerażonej, umorusanej i zalanej łzamidziewczynce.
– Joasiu – zwrócił się do pokojowej żony Berg. – Zabierz dziecko do kuchni. Musi umierać z głodu. – Poczekał, aż pokojówka zniknie za drzwiami, i odezwał się do reszty ciekawskich. – Proszę udać się do swoich zajęć. Ty, Dymitrze, również. Pewnie masz zajęcia do odrobienia. Nie chciałbym, żeby znowu wzywano mnie do szkoły. Konstancjo – powiedział wreszcie do żony – pozwól do gabinetu. Musimyporozmawiać.
– A jakże – parsknęła, ale nie stawiałaoporu.
Boczyła się tylko chwilę. Wyjaśnił, gdzie natknął się nadziewczynkę.
– Nie mogłem jej tam zostawić. Po prostu nie potrafiłem odejść. Trochę się opierała, ale jest tak wystraszona, zziębnięta i zapewne głodna, że w końcu posłuchała głosu rozsądku. Prawie całą drogę milczała. Dopiero na schodach zdradziła mi swojeimię.
Siedzieli w gabinecie jeszcze długie godziny, zastanawiając się, co zrobić. Jak postąpić. I jakie konsekwencje przyniesie decyzjaStanisława.
O tym ostatnim Berg przekonał się już następnego dnia, z samego rana, kiedy siedzieli w jadalni przed śniadaniem. Dymitr właśnie wyszedł do szkoły. Zostali sami. Najwyraźniej Konstancja tylko na toczekała.
– Nie możesz jej odesłać – zawyrokowała.
Berg nie dyskutował. Czekał na dalszyciąg.
– Musisz dowiedzieć się, kim jest, gdzie jej rodzice. Może mieszka na Powiślu? Pewnie tak, bo cóż innego miałaby tam robić? Zgubiła się? Może ktoś jej szuka? Nie daj Boże zrozpaczona matka. – Konstancja przerwała nachwilę.
Stanisław miał wrażenie, że widzi trybiki, które obracają się w jejumyśle.
– Mam nadzieję, że to sierota – dodała. – Przepraszam, że tak mówię, ale taką mamnadzieję.
Do jadalni wniesiono śniadanie. Stanisław chwycił jeszcze ciepłą bułeczkę. Lubił zapach świeżego pieczywa. Przywodziło mu na myśl beztroskie lata, które spędzał u babci na wsi, będąc małym chłopcem. Lata zabawy, sielanki, śmiechu i prawdziwejwolności.
Konstancja coś tam do siebie szeptała. Uśmiechnął się, przyglądając się żonie. Jej tok myślenia był dla niegooczywisty.
– Konstancjo – mówiąc to, nalał jej gorącej, parującej kawy – zdajesz sobie sprawę, że dopóki nie wyjaśni się status Marcysi, nie możesz niczego planować. Znam twoje pragnienia, wszak nie raz mi o nich wspominałaś i wszak nie raz i nie dwa staraliśmy się wcielić twoje marzenia w życie, ale będziesz musiała zdobyć się nacierpliwość.
Pani Berg oblała się rumieńcem na zawoalowaną wzmiankę męża o łóżkowych ekscesach, którym ostatnimi czasy oddawali się od wielkiego dzwonu i to tylko po to, aby spróbować począć dziecko. Dziewczynkęwłaśnie.
Nie przypuszczał, że Konstancja będzie wytrwała, a jednak wykazała się niezwykłym spokojem i zrozumieniem. On tymczasem przeprowadził małe śledztwo, w którego efekcie trafił do domu uciech paniBorowikowej.
– Szanowna pani – zwrócił się do burdelmamy, która otaksowała go ciekawskim spojrzeniem. Każdy, kto odwiedzał jej przybytek w celu innym niż skorzystanie z usług panienek, był podejrzany. – Chciałbym rozmawiać z ZofiąBitner.
Czekał na jej odpowiedź. Milczała. Bardzo długomilczała.
– Jeżeli zapłaci pan zwyczajową stawkę godzinową, nie obchodzi mnie, co będzie pan z nią robił. Ludzie mają różne zboczenia. Może mi pan wierzyć na słowo. Wiem, comówię.
Zapłacił.
Zaprowadzono go do pokojuZofii.
Ta nie czekając na to, co Berg miał do powiedzenia, zaczęła się rozbierać. Była ładną, zgrabną kobietą, a on mężczyzną w kwiecie wieku i pewnie gdyby nie cel, który go tu sprowadził, chętnie skorzystałby z jej usług. Odchrząknął skrępowany, ponieważ poczuł, że jego ciało zareagowało na widok jej ciała, dlatego odwrócił wzrok, prosząc, żeby sięubrała.
Zofia nie pytała. Podobnie jak Borowikowa widziała i słyszała już wiele. Nie spodziewała się jednak tego, co do powiedzenia miał jej gość. Kiedy Berg wyłuszczył cel swojej wizyty, rozpłakałasię.
Z początku nieśmiało. Kwiliła niczym ptaszek. Potem coraz mocniej, aż w końcu wyła tak głośno i długo, że Borowikowa wparowała do pokoju bez pukania, bojąc się o życie swojej pracownicy. Wspólnymi siłami, Stanisław i właścicielka burdelu, zdołali uspokoićBitnerową.
– Nie, nie, nie… – powtarzała ciągle, zaraz po tym, jak przestała płakać. – Nie.
Czekał, aż zrozumie, z jaką przyszedł do niejprośbą.
– Proszę wyjść – powiedziała, a sposób, w jaki to zrobiła, nie dawał żadnej nadziei na dalszerozmowy.
Przynajmniej tamtego dnia. Berg był nieubłagany. Zachodził do burdelu jeszcze kilka razy. Nie wiedział, czy Bitnerowa sama wreszcie poszła po rozum do głowy, czy Borowikowa jej w tym pomogła; ważne, że matka Marcysi zgodziła się w końcu, aby dziewczynka zamieszkała u nich. Zrobił pierwszy krok. Wszyscy jednak wiedzieli, że prowadzi on dokolejnego.
Sięgnął popióro.
Stałosię.
Zofia Bitner wyraziła zgodę, aby Marcysia została przeze mnie i Konstancję przysposobiona. Damy jej dom, którego nie miałaby szansy mieć, nawet gdyby na powrót zamieszkała z matką. Obawiamy się nieco reakcji Dymitra, który wciąż wilkiem spogląda na małą. Nie dziwię się naszemu synowi. Wszak przez czternaście lat był jedynakiem. I