Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Samael - anioł, dostarczyciel wyroków śmierci. Kusiciel. Łotr. Duch zniszczenia. Uwodziciel. Wyprany z emocji i głębszych uczuć. Do czasu, aż na jego drodze staje ona... Córka faraona. Piękna, ekscytująca. Rozbudza w nim miłość, której nie jest w stanie zatrzeć upływający czas. Mijają tysiąclecia, a Samael nie ustaje w poszukiwaniu swojej miłości.
Eliza - Krakowianka, archeolog, miłośniczka Starożytnego Egiptu, marzycielka. Od zawsze czuje się silnie związana z Egiptem. Kiedy przyjeżdża do Kairu po raz pierwszy, zdaje sobie sprawę, że już tu była. To nie jest wyobrażenie, to pewność. Zna tę ziemię, jej zapach i rytm. Poza tym od dawna nawiedza ją dziwny, niepokojący sen, w którym widzi pięknego mężczyznę, tulącego kobietę. I chociaż nie może dostrzec rysów twarzy, podświadomie wie, że to ona jest tą dziewczyną.
Co zatem łączy współczesną mieszkankę Krakowa, niepokorną córkę faraona, średniowieczną pannę, oskarżoną o czary i pielęgniarkę, niosącą pomoc na frontach I wojny? Czy miłość może trwać przez tysiące lat i nigdy się nie kończyć?
Kiedy Eliza spotyka na swojej drodze Samaela zdaje sobie sprawę, że ten nieznajomy jest jej bliski. Zna te oczy, ten głos i moc pocałunków…
Nawarstwiają się pytania, dziwne zbiegi okoliczności i wydarzenia. Do domu Elizy zostaje dostarczony tajemniczy pamiętnik, a niedługo potem koperta, która skrywa portret mężczyzny ze snów, naszkicowany na pożółkłym papierze. W obu przypadkach brak nadawcy. Wszystko to sprawia, że Eliza decyduje się na ryzykowny krok, dzięki któremu odkryje, że jej życie jest niezgłębioną zagadką.
Wiktoria Gische na kartach powieści „Wieczność bez Ciebie” serwuje czytelnikowi nietypowy koktajl historii, wierzeń i pragnień.
Zabierze Was w podróż, dzięki której poznacie miłość, pokonującą boskie zakazy i ludzkie przywary. Miłość walczącą z zazdrością, zawiścią i złością.
Dawno nie czytaliście czegoś podobnego. Zatracicie się w stuleciach, by wypłynąć na falach niezwykłego uczucia, które przydarzyło się kiedyś i trwa do dziś.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Wiktoria Gische, 2021Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2022All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowaniaoraz udostępniania publicznie bez zgody Autora orazWydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Barbara Mikulska
Korekta: Aneta Krajewska
Zdjęcia na okładce: © by PKpix oraz © by givaga/Shutterstock
Projekt okładki: Adam Buzek
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]
Ilustracje przy nagłówkach: © by pngtree.com
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-8290-053-8
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Dziesięć lat wcześniej
Obecnie
Róża
W domu
Pierwsze spotkanie
Pamiętnik
Spotkanie
Hrabina
Siedem lat wcześniej
Włochy
Praga
Mam na imię Eliza, ale także Teti, Józefa i wiele innych. Urodziłam się w Krakowie, Achetaton, Piombino…
Jestem egiptologiem.
Byłam królewską córką, szlachcianką, buntowniczką. Jestem sobą, nimi i wieloma innymi.
Łączy nas odradzająca się dusza i miłość, która trwa od wieków.
Miłość po wsze czasy.
Miłość zakazana.
Miłość, z której piękna zrodziła się okrutna kara.
Miłość niedozwolona.
Szalona. Jedyna. Magiczna. Nieśmiertelna.
Miłość, pokonująca boskie zakazy i ludzkie przywary.
Miłość walcząca z zazdrością, zawiścią, złością.
Miłość kobiety i mężczyzny.
Śmiertelnika i nieśmiertelnego.
Miłość pomiędzy sacrum aprofanum.
Miłość, która pragnie wszystko pokonać, ale której na razie nie dane było zaznać szczęśliwegozakończenia…
*
Dziesięć lat wcześniej
– Wybudziłaś się. – Do uszu Elizy dotarł szeptmatki.
Chciała podnieść powieki, uśmiechnąć się, przywitać, ale była zbyt słaba, aby zrobić którąkolwiek z tych rzeczy. Sił wystarczyło jej na poruszenie małym palcem. Poczuła na dłoni czyjś dotyk. To mama gładziła jej rękę. Powoli, uspokajająco.
Eliza przypominała sobie ostatnie dni. Do szpitala trafiła prosto z uczelni, gdzie miała spotkanie w sprawie pracy doktorskiej. Dokładnie zapamiętała podjeżdżającą pod wydział karetkę pogotowia. Wyjącą, obwieszczającej wszem i wobec swoje przybycie. Miała ochotę zapaść się pod ziemię, ale sama była sobiewinna.
Kilka dni wcześniej pojawił się ostry ból brzuch, którego nie potrafiła dokładnie zlokalizować. Zaaplikowała sobie tabletki i ziółka. Przytłamsiła go. Starała się o nim nie myśleć. Rzuciła się w wir pisania i poprawiania. Termin oddania pracy gonił ją niemiłosiernie. Kto w takiej sytuacji przejmowałby się zwykłymi obolałymikiszkami?
Do sprawy podchodziła lekceważąco nawet wtedy, kiedy ból stał się nie do wytrzymania. Ulokował się na dole, po prawej stronie, trochę powyżej pachwiny. Chociaż biologia nigdy nie była jej mocną stroną, nie była w ciemię bita.
Wyrostek robaczkowy. Poboli, poboli i przestanie, wmawiała sobie przez kolejne dwa dni.
W XXI wieku chyba nikt jeszcze od tego nie umarł, dodawała sobie animuszu, łykając kolejne tabletki.
Nie mogła zajmować się wyrostkiem, kiedy była już na prostej z ukończeniem i zatwierdzeniem pracy. Meta, po kilku latach wytężonych studiów, które chciała zakończyć nie magisterką, a doktoratem, była na wyciągnięcie ręki.
W dniu, w którym miała umówione spotkanie na uczelni, pojawiły się dodatkowe symptomy. Do nieprzemijającego bólu dołączyły nudności, brak apetytu, podwyższona temperatura. Brakowało tylko wymiotów. Mam nadzieję, że nie będę rzygać jak kot, pomyślała, podążając do gabinetu promotora.
Już miała się żegnać z profesorem, kiedy poczuła, jak uginają się pod nią nogi. Po plecach pociekła wąska strużka potu. Zrobiło jej się słabo. Przestała słyszeć i widzieć. Profesor chyba coś do niej mówił. Chciał, żeby usiadła, ale zanim zdążyła go posłuchać, osunęła się na ziemię.
Ocknęła się dopiero, kiedy usłyszała wycie syreny. Chciała zaprotestować, ale nie miała już sił. Zabrano ją na ostry dyżur, a stamtąd od razu nastół.
To była jej pierwsza operacja w życiu i o mały włos ostatnia.
Zastanawiała się, czy anestezjolog był śpiący, czy może za bardzo zmęczony?
A może tak miało być?
Podano jej zbyt małą dawkę środków usypiających i w efekcie obudziła się podczas zabiegu. Tych kilkunastu sekund, podczas których doznała najgorszego koszmaru w życiu, kiedy operowano ją bez znieczulenia, na zawsze miało pozostać w jej pamięci. W końcu jednak lekarz zdał sobie sprawę, że coś jest nie w porządku.
Druga dawka usypiaczy była większa. Znacznie większa. Zadziałała szybko i zadziwiająco skutecznie, Eliza z ulgą zanotowała w pamięci, że ból znika, a wkrótce potem straciła poczucie własnej egzystencji. Nie miała świadomości niczego, ani co się z nią dzieje, ani tego, co zachodziwokół.
Nie istniała, aż gdzieś w oddali zobaczyła malutki świetlisty punkt. Nieprzenikniony mrok zaczął się rozrzedzać. Wytężała wzrok. Kiedy ciemność ustąpiła, dostrzegła niewyraźny zarys męskiej twarzy, która pochylała się nad nią. Chyba próbowała przetrzeć oczy, aby lepiej widzieć, ale w podświadomości kołatała myśl, że przecież jest nieprzytomna. Straciła nadzieję, że zobaczy coś wyraźnie. Po chwili jednak, wzrok się wyostrzył, a ona spoglądała na stojącego obok mężczyznę. Był przystojny, ale nierealny.
Milczał. Czuła bijący od niego spokój. Podszedł bliżej. Sięgnął po jej dłoń. Kiedy tak stali, trzymając się za ręce, poczuła mrowienie, najpierw w przedramieniu, potem w prawej połowie ciała, a potem ciepło zalało ją całą. Było jej dobrze jak w objęciachmamy.
Delikatny ruch ręki mężczyzny sprawił, że spojrzała w kierunku, który wskazywał. Była zawieszona gdzieś w górze, ale wysokość wcale jej nie przerażała. Patrzyła w dół, gdzie uwijali się lekarze. Leżała nieprzytomna na stole operacyjnym. Coś było nie tak. Zauważyła to po nerwowej krzątaninie. Medycy dwoili się itroili.
Odwróciła się w stronę mężczyzny, który skinął głową. Dawał jej przyzwolenie na powrót do bezwładnego ciała.
Wtedy coś się zmieniło. Głosy lekarzy stały się bardziej optymistyczne. Stojąca koło łóżka pielęgniarka wciąż powtarzała, że ma nie spać. Że ma na niąpatrzeć.
Łatwo powiedzieć, pomyślała Eliza.
Powieki znowu opadły. Było jej tak błogo, zwłaszcza że mężczyzna, którego widziała przed chwilą, znowu się pojawił. Ktoś popychał jej łóżko, a on szedł obok, trzymając ją za rękę. Tym małym gestem podtrzymywał ją na duchu. Dodawał odwagi. A potem, kiedy byli już na sali pooperacyjnej, piękny blondyn pożegnał się z nią.
– Niebawem się spotkamy – szepnął jej prosto do ucha.
Na koniec ścisnął jej dłoń i uśmiechnął się szeroko.
Bała się, że już nigdy się nie wybudzi, ale w końcu odzyskałaświadomość.
*
Czuła się dobrze. Miała siły, werwę, ochotę do życia. Chciała opuścić dołujące, depresyjne mury miejskiego szpitala. Lekarze, chociaż powtarzali, że wszystko goi się jak na psie, to jednak wciąż prosili ocierpliwość.
– Jutro dostanie pani wypis – powiedział w końcu lekarz prowadzący, kiedy na porannym obchodzie uczepiła się jego ręki i powiedziała, że wypisze się na własneżyczenie.
Najwyraźniej uznał, że może puścić ją do domu. Zresztą Eliza miała wrażenie, że gdyby nie jej mały zjazd podczas operacji, już dawno byłaby poza muramilecznicy.
Najwyższa pora. Chciała jak najszybciej wrócić do pisania. Poprawić kilka rzeczy. Chciała posiedzieć w ogrodzie, a nie w czterechścianach.
Lato w pełni, a ona z przymusu kisiła się w starych, zatęchłych murach.
*
– Nawet nie masz pojęcia, jak w ciągu kilku dni można stęsknić się za domem i ogrodem. Myślałam, że tam zwariuję. – Eliza poruszała się jeszcze ostrożnie, ale rana faktycznie wyglądała bardzo dobrze i goiła siędoskonale.
– Nie forsuj się – biadoliłamatka.
Leokadia Stawska należała do tych matek, które od czasu do czasu borykały się z nadopiekuńczością. Tak było, kiedy Eliza była małą dziewczynką, a potem nastolatką. Podczas takich napadów Eliza nie cieszyła się zbytnią swobodą. Stawska próbowała ją kontrolować. Na każdym kroku. Chciała schować pod kloszem.
Wszystko robiła za bardzo.
Za dużo jedzenia do szkoły.
Za dużo zdrowych soczków.
Za grubo ciuchów w zimie.
Zbyt dużo przytulania, całowania i głaskania.
– Mamo, pamiętaj, że nawet kota można zagłaskać na śmierć – przypomniała Eliza, ruszając w stronętarasu.
Pogoda była wymarzona, żeby posiedzieć na dworze, z ciepłą kawą i dobrą książką.
– Masz coś do poczytania? – zapytała.
– Mam. – Stawska wychyliła się z kuchni, w której szykowała kawę. Mocną, czarną, aromatyczną z dużą ilością cukru i odrobiną cynamonu. – Chciałam przynieść ci to dziś do szpitala, ale skoro napisałaś, że wracasz, to zostawiłam na komodzie. Wczoraj przyszło. Ale ktoś chyba wrzucił bezpośrednio do skrzynki, bo nie ma ani znaczka, ani adresu nadawcy, ani nawet porządnie wpisanegoodbiorcy.
Eliza zabrała kopertę ze starej dębowej komody, która pamiętała ponoć czasy prapra…, nieważne, kilku pokoleń wstecz.
– Moja prababka mówiła, że mebel ten jest w rodzinie od początku XIX wieku. Ponoć był własnością twojej imienniczki. – Ojciec lubił chwalić się historiąkomody.
Był to jedyny zachowany w rodzinie stary mebel z duszą, jak zwykł powtarzać dziadek, kiedy jeszcze żył. Inne cenne rzeczy uległy zniszczeniu w czasie wojny.
Eliza sięgnęła poprzesyłkę.
Obejrzała ją z każdej strony. Nadawca wykaligrafował jedynie jej imię.
Usiadła w wygodnym fotelu i z niecierpliwością otworzyła kopertę. W środku znalazła kilka kartek skreślonych starannym pismem. List napisany na starym, grubym papierze listowym, pożółkłym na skutek upływu czasu.
„SzanownyPanie,
Wreszcie zdobyłam się na odwagę. Wiem, że tak nie przystoi. To karygodne, a matka moja, gdyby się tylko dowiedziała, że do Pana piszę, dostałaby zapewne apopleksji. Kiedy zaś dowiedziałaby się, co chcę napisać, od razu pożegnałaby się z tym światem.
Ale nie mogę dłużej milczeć. Nie mogę skrywać tego, co trawi me wnętrze. To jest żar, od którego płonę za każdym razem, kiedy o Panu myślę.
Tych kilka tygodni było dla mnie jednocześnie niebiańskim uniesieniem i piekielną męką.
Widzieć Pana i nie móc nic z tym zrobić, bo matka moja, niczym mityczny Cerber, pilnuje dostępu do mnie.
Ale nic to…
Moich myśli nie jest w stanie upilnować. Nie posiada władzy nad moim umysłem, który błądzi w obłokach od dnia, kiedy Pana po raz pierwszyujrzałam.
Ten bal u Krotoszyńskich…
Już zawsze będę go pamiętać. Tę chwilę, kiedy wkroczył Pan do sali balowej. Nie tylko ja zamilkłam. Zamilkł cały świat.
Zapomniałam w jednej chwili, że przyjęcie to jest tak marne, że wybrać się na nie, to jak z własnej nieprzymuszonej woli wskoczyć w pokrzywy na boska. Wszyscy jednak chodzą. Zachwycają się. Są ukontentowani. Radzi, że się ich tam przyjmuje, bo dostać zaproszenie do Krotoszyńskich to nobilitacja.
To jak namaszczenie.
Kiedy człowiek pojawi się w ich pałacu, może mieć pewność, że i inne zaproszenia zaczną spływać niczym wody Niagary.
Lawinowo.
Bezustannie.
Chadzam tam od czterech lat, kiedy to miałam swój debiut. Myślałam, że jak zwykle będę się nudzić. Ci wszyscy mężczyźni, którzy się tam pokazują, są tacy zblazowani. Wydaje im się, że tylko czekamy na ich skinienie. Nic bardziej mylnego. Poza tym są… niedouczeni, a przecież mają takie możliwości. Jednak nie o pięknie umysłu chciałam rozmawiać, chociaż ten jest u Pana najpiękniejszy ze wszystkich.
Podsłuchiwałam Pana dysputy z moim ojcem. Człowiek to oczytany i wielce w świecie obyty. Zna swoją wartość, tak samo jak ja zresztą, przez co i on, i ja uznawani jesteśmy za snobów, ale czy tylko po to, aby zdobyć nieszczerą sympatię tłumu, należy wyrzec się dumy ze swoichosiągnięć?
Jak Pan pięknie mówił. Sama nie wiem, czy bardziej zachwycałam się Pana głosem, tym jak i o czym Pan prawił, czy Pana ustami, tak piękniewykrojonymi.
Proszę sobie imaginować, że pisząc te słowa, na samą myśl zrobiło mi się gorąco. Postanowiłam, że mogę nieco poluzować formalności. Zdjęłam więc suknię i wszystko, co pod nią. Godzina jest późna, cały dom śpi, tylko ja piszę do Pana te słowa, tłumiąc chęć wybiegnięcia z domu w stroju Ewy, żeby zacząć szukać Pana po mieście.
Czy wyobraża Pan sobie ten skandal?
Naga kobieta w Krakowie, niczym ladyGodiva…
Marzą mi się Pana usta. Na moich. Jak składają pocałunki. Delikatne, potem coraz bardziej natarczywe. Zaborcze. Zachłanne.
Może to tylko moja wyobraźnia, ale widziałam, jak Pan na mnie patrzy.
Tak, czułam Pana wzrok na sobie. Czułam, jak pieści Pan nim każdy skrawek mego ciała. Jak wdziera się pod moją suknię. Od samego Pana spojrzenia robiło mi się gorąco i dziękowałam swojej Alusi, znaczy pokojówce, że tak ciasno zasznurowała gorset, bo inaczej niechybnie wszyscy zobaczyliby moje nabrzmiałe z pożądania sutki.
Czuję ten przyjemny, pulsujący ból, rodzący się w moim podbrzuszu. Tę wilgoć, która pojawia się tam, czekając na Pana męskość.
Och, proszę się nie dziwić. Nie jestem naiwnym dziewczątkiem. Miałam okazję zobaczyć to i owo. I słyszeć.
Kiedy dziś przypominam sobie te westchnięcia, pojękiwania, pragnę tego samego.
Pana dłoni na moim rozgrzanym ciele. Szkoda, że nie widzi Pan strużek potu, które znaczą ścieżki między moimi piersiami. Torują sobie drogę do pępka i w dół, zatrzymując się na wzgórku, którego wnętrze drży niczym wulkan gotowy do erupcji.
Pożądam Pana.
Pragnę.
Myślę o Panu bezustannie.
O szalonym zespoleniu. Dzikim. Nieokiełzanym. Chciałabym, żeby wziął mnie Pan szybko, brutalnie. Jak bierze się swoją własność.
Widziałam to pragnienie w Pana oczach. Tak czarnych, jak czarne są skrzydła kruka. Tak głębokich jak najgłębsze jezioro. Tajemniczych i pięknych.
Chciałabym szeptać Panu sprośne słowa do ucha za każdym Pana pchnięciem. Głębokim. Szybkim. Nieumiarkowanym.
Chciałabym gładzić Pana włosy, które lśnią obezwładniająco w blasku drżących świec. Ich czerń jest zaskakująca. Niezgłębiona, jak moje pragnienie.
Nigdy nie odważyłabym się napisać tego listu do obcego mężczyzny, ale chociaż nie znam Pana, to w Pana obecności czuję się bezpiecznie.
Wiem, że brzmię nie tylko jak kobieta upadła, ale też jak kobieta szalona. Ale moje myśli, moje drżące na Pana widok serce, a przede wszystkim moje ciało łaknące Pana dotyku, zna Pana tak dobrze, jakby znało od zawsze.
Twoja uwielbiająca Cię,
Elisa”
Stawska poczuła, że płoną jej policzki, a pulsujące między nogami miejsce tylko świadczyło o kunszcie autorki. Gapiła się na pożółkły papier, zastanawiając się, kto i po co przysłał jej list oszalałej z pożądania kobiety. Czyżby należał do jej dalekiej krewnej? Do babki, której była imienniczką? A może cel byłinny?
Odwróciła kartkę, szukając jakiś wskazówek. Zauważyła niewyraźny napis, skreślony ołówkiem i innym charakterem pisma niż ten z drugiejstrony.
„Elizo! Poczułaś to?! Poczułaś, prawda?”
Nie było nic więcej, ale Eliza wiedziała, o co pytał autor. I nie chodziło wcale o pożądanie, które rozbudził w niejlist…
*
Obecnie
Pomarańczowa tarcza słońca, zaczynającego powolną wędrówkę po bezchmurnym, błękitnym niebie, wyłoniła się zza niemal prostej linii horyzontu, ogrzewając złocistymi promieniami największą starożytną nekropolię – Sakkarę.
Miasto dopiero budziło się do życia. Jego mieszkańcy leniwie rozpoczynali kolejny gorący dzień.
Eliza Stawska wyprostowała plecy. Od wczoraj nie mogła pozbyć się nieznośnego, świdrującego bólu w okolicach lędźwi. Przez chwilę masowała obolałe miejsce, żałując, że nie posłuchała słów Adama, który radził przykleić rozgrzewający plaster. Teraz było już za późno. Wzruszyła ramionami, jakby ten gest miał jej ulżyć. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Nie ona jedna zmagała się z tym problemem.
Wytrzymam, pomyślała.
Prace wykopaliskowe mieli zakończyć dziś. Przed nimi roztaczała się perspektywa dłuższego odpoczynku. Większość współpracowników zamierzała wyruszyć do domów wieczorem, najpóźniej jutro. Atmosfera wyczekiwania falowała nad stanowiskiem niczym gorące pustynnepowietrze.
– Nie mogę uwierzyć, że zostajesz. – Lekko zachrypnięty głos Ewy Berger rozległ się tuż nad uchem Elizy. Przez chwilę stały w milczeniu. – I Adam też. Po co wam ten wypad do Amarny? Mało tu piachu? – mówiąc to, Ewa uśmiechnęła sięszeroko.
Niestety, uśmiech znikł z jej ust tak szybko, jak szybko się pojawił. Jej małe dłonie powędrowały do skroni. Masowała je przez chwilę.
– Za każdym razem, kiedy od tego cholernego upału dopada mnie migrena, zastanawiam się, jak to się stało, że zostałam egiptologiem? – Prychnęła nerwowo, jak kotka strzepująca z lśniącego futerka natrętną rękę właściciela, i nie czekając na odpowiedź, pomaszerowała na swojestanowisko.
W jakiś sposób utyskiwanie Ewy wywołało u Elizy wspomnienie niedawnej rozmowy z Adamem Kleinem, który pracował teraz kilka metrów od niej. Zerknęła w jego stronę. Uśmiechnęła się. Znali się jak łyse konie, dlatego nie było mowy, aby zataiła przed nim cokolwiek.
Byli wyjątkiem potwierdzającym regułę, że między kobietą i mężczyzną może zdarzyć się przyjaźń. Czysta, niezatruta pożądaniem i namiętnością. Poznali się na Uniwersytecie Jagiellońskim. I chociaż przez pierwszy semestr darli z sobą koty, z czasem udało im się tę dziwną niechęć przekuć najpierw w twardą, konstruktywną rywalizację, a potem, po imprezie okraszonej mocnym alkoholem, w koleżeński układ, który z roku na rok bardziej się zacieśniał. I tak z wrogów stali sięprzyjaciółmi.
– Nie bookujesz lotu? – zapytał wtedy Adam. Patrzył na niązdziwiony.
Siedzieli w pokoju Elizy, popijając czarną jak smoła, mocną kawę. Spróbowała jej po raz pierwszy, kiedy ojciec w ramach nagrody za znakomicie zdaną maturę zabrał ją ze sobą na wykopaliska. Zaraz po przylocie zaprosił ją do małej kawiarenki, do której zwykł chodzić zawsze po skończonej pracy. Z zafascynowaniem przyglądała się całemu procesowi. Dorodne kawowe ziarna zostały wysypane na żeliwną, płaską patelnię, umieszczoną nad otwartym ogniem. Przyjemny aromat zaczął unosić się w powietrzu. Eliza zamknęła oczy, chcąc wyłączyć wszystkie zmysły. Pragnęła skoncentrować się tylko na kawowym zapachu, który zwiększał się coraz bardziej. Leniwie uniosła powiekę. Stary kelner pomarszczonymi dłońmi energicznie rozgniatał je w miedzianym moździerzu. Eliza zerknęła na ojca, który skierował wzrok na wielki miedziany dzbanek, w którym chwilę później wylądował kawowy proszek, zalany wodą. Elizie wydawało się, że kawa nigdy się nie zaparzy, ale w końcu mukahwi, który przygotowywał napój, nalał ją do filiżanki i chociaż Eliza wyciągnęła rękę, żeby odebrać ją od mężczyzny, ten zerknął na nią srogo, po czym zgrabnie omijając, podał kawę najważniejszemu gościowi przy stoliku – jejojcu.
W końcu mukahwi postawił filiżankę także przed Elizą. Napój był czarny, aromat esencjonalny. Na stoliczku stanęły pojemniczki z daktylami. Eliza odczekała przepisowe dwie minuty, aby fusy osiadły na dnie i z zachłanną ciekawością siorbnęła łyk. Nie tego się spodziewała. Kawa była oszałamiająco mocna, zawiesista, a ponieważ nie dodano do niej cukru, wydawała się Elizie przerażająco gorzka. Otrząsnęła się z obrzydzeniem.
Na wspomnienie swojej pierwszej kawowej degustacji musiała się uśmiechnąć. Trochę trwało zanim zaprzyjaźniła się z kawą po arabsku, z czasem przyznając jej palmę pierwszeństwa nad kawą po turecku, w której gustowała wcześniej. Charakterystyczne chrząknięcie, mające przywrócić ją do rzeczywistości, sprawiło, że znowu zerknęła na wpatrującego się w nią Adama, który tak jak większość kolegów wolał dmuchać na zimne, dlatego już teraz przeglądał najbardziej korzystne oferty linii lotniczych.
– Nie. – Eliza odparła zagadkowo. W pokoju zaległa cisza, którą przerywało tylko miarowe tykanie zegara. – Zanim wyruszę do Krakowa, mam w planie nadrobić zaległości – dodała pochwili.
Zamilkli oboje. Brali się na przeczekanie. Adam parsknąłśmiechem.
– Droczysz się… Jak zawsze, ale tym razem nie jestem ciekawy. – Klein uśmiechnął się szeroko i jakby na potwierdzenie swoich słów, ponownie zatopił wzrok w ekranie komputera.
– Mam zamiar pojechać do Amarny. – Adam zamknął laptop. – To wstyd, że jeszcze tam nie byłam – dodała Stawska. – Pracować w Egipcie, być egiptologiem i nie pojechać do Achetaton? Toż toskandal.
Adam nie odpowiedział. On też nie miał tej przyjemności. Nie brał takiej wyprawy pod uwagę, przynajmniej w najbliższym czasie, a jednak decyzję podjął w kilka sekund. Odłożył komputer, zapominając o lotach do domu. Nie mógł pozwolić jechać Elizie samej. Środkowy Egipt nie był mekką turystów, tym bardziej kobiet. Może nie była egzotyczną blondynką, ale wciąż była piękną dziewczyną.
– A wiesz, że to całkiem sensowny pomysł – podsumował, patrząc naElizę.
Udawała zrelaksowaną, jednak znał ją zbyt dobrze. Przyznała się do wyprawy niby pod przymusem, ale był pewien, że w skrytości liczyła, że pojedzie razem z nią. W końcu jej usta rozciągnęły się w radosnym dziecięcym uśmiechu.
Pokiwał głową. Eliza miała ochotę głośno odetchnąć z ulgą. Za nic w świecie nie przyznałaby się, że obawiała się samotnego podróżowania. Mówiąc Adamowi o wyjeździe, w myślach modliła się, żeby połknął haczyk.
Udało się, pomyślała.
I tak po krótkiej rozmowie, uzgodnili wstępne szczegóływyprawy.
Podekscytowane głosy kolegów przywróciły Elizę do teraźniejszości. Odruchowo zerknęła w stronę miasta, które rozbudziło się na dobre. Ruch w centrum Sakkary robił się większy z minuty na minutę. Z domów wysypywały się całe rodziny. Ludzie rozmawiali głośno, przekrzykując jeden drugiego. Trąbiące samochody i odgrażający się kierowcy nie ułatwiali przechodniom konwersacji. Kakofonia dźwięków stawała się nieznośna.
Eliza westchnęła. Pochylając się ostrożnie z powodu obolałych pleców, wróciła do pracy, nie zdając sobie sprawy, że od jakiegoś czasu była bacznie obserwowana.
*
– Pozwolenie mamy, więc komu w drogę, temu czas – podsumował Adam, wsiadając do wypożyczonego samochodu, którym mieli dojechać na dworzeckolejowy.
Na kilka dni przed planowanym wypadem do Środkowego Egiptu, Eliza i Adam, jako pracownicy misji archeologicznej, zwrócili się do wysokiego urzędnika Egipskiej Służby Starożytności w Kairze o stosowne pozwolenie.
– Nie będę mówił, żeby państwo uważali, bo to wiecie. Niemniej jednak bądźcie ostrożni. A tu mam coś jeszcze – mówiąc to, egipski urzędnik wyciągnął rękę w stronę Adama, podając mu wizytówkę, jak to określił, ważnej figury, pracującej w Minji. – On państwu pomoże wszystko zorganizować. Proszę mi wierzyć, powinniście się z nim skontaktować. – W gabinecie zapadłacisza.
Przedłużająca się i przez to krępująca. W końcu urzędas podniósł się z fotela, dając Elizie i Adamowi do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca.
– Macie moje błogosławieństwo – dodał na odchodnym, kiedy dwójka przyjaciół była już prawie za drzwiami jegopokoju.
– Bilety masz? Nie zapomniałeś? – zapytała teraz Eliza, ciągnąc za sobą małą, podręcznąwalizeczkę.
Zabrali skromny bagaż. Na wypad przeznaczyli trzy dni. Po co narażać się na nieprzyjemności. Chcieli zobaczyć ruiny miasta Echnatona i wrócić, najpierw do Kairu, potem do domu, doKrakowa.
Adam sięgnął do przewieszonego przez ramię plecaka.
– Są. – Pomachał biletami drugiej klasy, które przedwczoraj zarezerwowali na stronie Egyptian NationalRailways.
Dość długo dyskutowali, czy właśnie taki sposób podróżowania wybrać. W końcu po przeanalizowaniu wszystkich „za” i „przeciw” stanęło na pociągu. Zabookowanie miejsc przez Internet było znacznie łatwiejsze dla turysty niż kupowanie ich przy kasie biletowej, gdzie zapewne nie zostaliby obsłużeni i odeszli z kwitkiem.
Z doświadczenia wiedzieli, że podróżowanie egipskimi kolejami to niemałe przeżycie, dostarczające niezapomnianych wrażeń. Mieli już okazję nie raz i nie dwa podróżować w ten sposób. Lokalnie, bo lokalnie, ale koloryt pozostawał ten sam. Na każdym przystanku ze składu wysiadały nieprzebrane tłumu, ale tylko po to, aby kolejne mogły je zastąpić.
Kalejdoskop barwnych postaci.
Głośne dzieci i rozwrzeszczane nastolatki, nie przejmujące się współpasażerami.
Matki z dziećmi, które z trudem utrzymywały swoje pociechy na rękach, kiedy mężczyźni w galabijach siedzieli rozciągnięci na fotelach, za nic mając strudzone kobiety, dodatkowo obwieszone zakupami.
I oczywiście cała gama nachalnych sprzedawców próbująca wcisnąć podróżującym wszystko, od napojów po egipskie badziewne figurki, udające starożytne skarby. Byli wśród nich także żebracy i wszędobylscy kieszonkowcy, przemykający pomiędzy ludźmi niczym Don Pedro z KrainyDeszczowców.
Kiedy w końcu dojechali do celu, Eliza miała wrażenie, że zaraz eksploduje jej głowa. To, co na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów wydawało się dobrą zabawą, na dłuższą metę stawało się prawdziwą torturą.
Główne wejście na dworzec kolejowy w Minji, które jeszcze na początku ubiegłego stulecia było uważane za centrum produkcji bawełny, przywodziło na myśl pylon świątynny.
– Patrzą na nas – zauważyła Eliza, kiedy stanęli na chodniku pod dworcowym zegarem, lustrując przechodniów, którzy bez skrępowania obrzucali ich nieprzychylnymi spojrzeniami. Całe szczęście, że zanim dotarli na miejsce, Adam wysłał wiadomość tekstową pod numer telefonu, jaki przekazał im urzędnik w Kairze. Na wszelki wypadek lepiej od razu skorzystać z jego usług, argumentował, ponieważ Eliza uniosła znacząco brew, dając mu do zrozumienia, że mówiłinaczej.
– Przywyknij – odparł teraz, rozglądając się za kimś, kto mógł pasować do pobieżnego opisu ich przewodnika. – Chociaż Minja jest dużym miastem, to jednak prowincja, na którą mało kiedy zapuszczają się turyści. Zwracamy uwagę. Dobrze, że dałem znać naszemuprzewodnikowi.
Eliza skinęła głową. Czekali. Przysunęła się do Adama, dziękując za jego obecność. W końcu zauważyli chudego jak szczapa mężczyznę, żwawo zmierzającego w ich stronę. Spojrzeli na siebieznacząco.
– Ramzes – szepnął Adam i delikatnie uśmiechnął się doElizy.
Faktycznie, pomyślała.
Mężczyzna, który właśnie zatrzymał się przed nimi, wyglądał jak mumia Ramzesa II. Po krótkim oficjalnym przywitaniu ich opiekun nakreślił plan działania. Wywiązał się z zadania. Aż z nawiązką. Zorganizował nocleg na statku swojego przyjaciela, a na dzień wyprawy do Tell el-Amarna przydzielił im eskortę policji oraz przewodnikaOmara.
*
Omar okazał się również policyjnym agentem, zakochanym w historii własnego kraju, którą chętnie i ze swadą dzielił się z turystami.
– Muszę przyznać, że Omar, zaimponował mi wiedzą. – Eliza jeszcze zerknęła do plecaka, który przygotowała wieczorem. Wolała mieć pewność, że spakowała wszystkie niezbędnerzeczy.
– Mnie też. Zaliczam mu także na plus, że kiedy dowiedział się, że jesteśmy archeologami, chciał wzbogacić swoją wiedzę. Nie przeszkadzają mi nawet jego bezustanne pytania.
Słońce dopiero się budziło. Eliza czuła wciąż sen na powiekach, ale wycieczka do Amarny miała sens tylko wtedy, kiedy wyruszało się o świcie. Droga z Minji zabierała około dwóch godzin. Pewnie szybciej byłoby z Malawi, ale dobrze wiedzieli, że to miasteczko jest jeszcze bardziej nieprzyjazne obcokrajowcom. Podobno nie było tam nawet hoteli.
– Nie masz wrażenia, że chociaż wszyscy starają się być mili, to odetchną z ulgą, kiedy stąd wyjedziemy? – zapytałaEliza.
– Ja też odetchnę. Może Kair nie jest najbezpieczniejszym miejscem na świecie, ale jakoś czuję się tam raźniej.
W końcu po męczącej podróży dotarli na miejsce. Eliza odetchnęła z ulgą, a może rozczarowaniem. Przyglądała się tej namiastce miasta, które kiedyś rozciągało się aż po horyzont. Na północy i południu znajdowały się grobowce dostojników. Zaś po zachodniej stronie Nilu, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się mieszkalna, dawniej reprezentacyjna część Achetaton, po której współcześnie pozostało niewiele. Większość budynków rozebrano tuż po śmierci Echnatona, aby zetrzeć w pył istnienie heretyka, resztki pokryły piaski pustyni. A jednak to dziwne uczucie, które nie opuszczało jej od bardzo dawna, nie opuściło jej także iteraz.
Od pierwszej chwili, kiedy stanęła w Egipcie, poczuła ulgę, jaką czuje człowiek powracający do domu po długiej, niebezpiecznej i męczącej podróży. Tęskniła za tą ziemią i tymi miejscami. Za każdym razem odnosiła wrażenie, że już je kiedyś widziała. Że zna je doskonale.
To przyjemne wrażenie jeszcze nabrało siły. Przymknęła powieki. Do jej uszu doleciał radosny kobiecy śmiech, a ostry blask, odbijający się od złocistego rydwanu, należącego do królewskiego orszaku, wdarł się pod powieki Elizy.
Otworzyła oczy, rozglądając się dookoła, skonsternowana. Adam stał tuż obok, nie zwracając na nią uwagi. Byli tu całkiem sami. Oni i eskorta. Panowała absolutna cisza, nie przerywana ani rozmowami, ani tym bardziej kobiecym śmiechem. Kontemplowali widok. Trwali tak przez kolejne minuty.
W momencie, w którym Eliza zamierzała odezwać się do Adama, zapraszając go na spokojny spacer alejkami miasta, usłyszała pokrzykiwania, mieszające się z końskim rżeniem i chrzęstem piachu rozgniatanego przez koła rydwanu, który pędził wprost na nich. Nie było czasu na rozglądanie się. Nie było czasu na ucieczkę. Spanikowane zwierzę było tuż przed nimi, a oszalały ze strachu woźnica nie potrafił nad nim zapanować. Eliza skuliła się tuż przy nogach Adama, zakrywając głowę dłońmi. Z jej ust wydobył się głośny krzyk, po którym zapanowała idealna cisza i nieprzenikniona ciemność.
Oblepiała ją gęsta czerń. Żadnych odcieni szarości. Żadnego promyka, który próbowałby przedrzeć się przez tę smolistą zasłonę, jaka opadła na oczy Stawskiej. I cisza. Dzwoniąca w uszach. Niepokojąca, doprowadzająca jej umysł i ciało do drżenia. Nie miała pojęcia, ile czasu trwała w swoistym otępieniu. Nagle dotarł do jej uszu męski, przyjemny, kojący skołatane nerwy, głos.
– To wspomnienie. – Usłyszała tuż oboksiebie.
Niestety, panujące ciemności skutecznie utrudniały widzenie i chociaż starała się wysilić wzrok z całych sił, czerń nie pozwoliła niczego dostrzec.
– Eliza, Eliza! – Ktoś szarpał ją zaramię.
Zacisnęła mocniej powieki. Ciemność uleciała wraz z powrotem świadomości. Adam wciąż powtarzał jej imię. Zerknęła na niego jednym okiem. Wszyscy zebrali się dookoła.
– Co to miało być? – zapytałostro.
Musiała go nieźle nastraszyć. Wstała, korzystając z jego pomocy.
– To chyba emocje – odparła, otrzepując oblepione piaskiem ubranie. – Zapomnijmy o tym. Czeka nas przyjemna wyprawa. Idziemy? – zapytała, odchodząc od skonsternowanego przyjaciela i pozostałych uczestnikówwyprawy.
Adam skinął głową, ale po jego minie wiedziała, że wcale nie uważa sprawy za zakończoną. Po prostu nie chciał tego roztrząsać przy obcych i wprawiać ją w zakłopotanie.
– Zastanawiam się, co skłoniło Echnatona do wyboru akurat tego miejsca? – Eliza zatrzymała się na niegdysiejszej alei procesyjnej, którą każdego dnia przemierzał złoty rydwan króla. – Czy to słońce go tak zachwyciło, jako uosobienie Atona, czy po prostu był zwykłym sadystą i znajdował przyjemność w tym, że mieszkańcy miasta smażyli się w upale, tak jak myteraz.
– Nie interesują mnie motywy Echnatona. – Adam spojrzał wyzywająco na Elizę. – Interesuje mnie to, co stało się tam – mówiąc to, wskazał głową niewielkie wzniesienie, na którym stali jakiś czas temu. – I nie chcę słyszeć o wyczerpaniu, podróży, upale, żarze, słońcu, et cetera. Znamy się nie od dziś i chcę usłyszeć prawdę! Dolega ci coś? Jesteś chora? – Ostatnie słowa wypowiadał już nie z gniewem, ale troską wgłosie.
Eliza westchnęła. Nie miała ochoty kłamać ani kluczyć, dlatego opowiedziała mu o swoich dziwnych uczuciach. O tęsknocie, jaką odczuwała będąc z dala od Egiptu. O wrażeniu, że już kiedyś tu była.
– Czasami ogarnia mnie przemożne uczucie pewności, że tu żyłam. To nie jest wrażenie, domniemanie. Marzenie. Pragnienie. To jest pewność. – Zakończyła, wpatrując się w stos kamieni, który kiedyś musiał być okazałym domem z własnym ogrodem i zapewnebasenem.
Adam milczał dłuższy czas. Zastanawiał się nad czymś intensywnie.
– Spróbuj hipnozy? – zaczął po chwili. – Hipnozy regresyjnej. Mówię poważnie. Nie żartuję i nie ma w tym nic śmiesznego – dodał, kiedy Eliza spojrzała na niego z ironicznym skrzywieniemust.
– Zostawmy to, dobrze? – Uniosła rękę, dając przyjacielowi znak, że nie chce już roztrząsać tego tematu. – Przyjechaliśmy zwiedzić miasto. Do tematu hipnozy zawsze możemy wrócić, ale teraz nie chcę o tymmówić.
Adam wzruszył ramionami. Znał ją zbyt dobrze. Gdyby za bardzo naciskał, zaczął na siłę przekonywać, a nawet powiedział, że zna osobę, która od lat zajmuje się hipnozą i stosuje ją na swoich pacjentach z powodzeniem, wówczas na pewno od razu odrzuciłaby pomysł, uznając go za absurdalny. Musiał czekać, dlatego ruszył jej śladem, dając czas na przełknięcie i przetrawienie pomysłu.
Słońce powoli kończyło dzienną wędrówkę po niebie, chowając zaczerwienioną tarczę zahoryzontem.
– Wyobrażam sobie Echnatona, stojącego w pałacowym ogrodzie, podziwiającego zachód słońca. Zachód Atona – prawie z nabożną czcią szepnęła Eliza. – Jest w tym widoku coś niesamowitego. Boskiego. Nie dziwię się, że słońce i idea jego boskiej natury tak owładnęłakrólem.
Jeszcze chwilę kontemplowali widok w milczeniu.
– Zbierajmy się – Adam odezwał się pierwszy. – Pozostali są już przy wozach. Przed nami długadroga.
Po tych słowach zawrócił w stronę Omara i eskorty, która już od dłuższej chwili czekała przy zaparkowanych samochodach. Eliza jeszcze przez kilkanaście sekund wpatrywała się w pomarańczowo-czerwonydysk.
– Eliza… – Usłyszała cichy szept. Tuż zaplecami.
Odwróciła się leniwie, myśląc, że to Adam ją ponagla, ale ten szedł przed siebie, nie zwracając na nią uwagi. Poza tym był już za daleko, żeby mogła go słyszeć. Rozejrzała się dookoła. Wydawało mi się, pomyślała i ruszyła w ślad za nim.
– Eliza. – Ciepło oddechu przesunęło się po skórze jej odsłoniętejszyi.
Gwałtownie odwróciła głowę, chcąc złapać dowcipnisia na gorącym uczynku, ale za nią nie było nikogo. Nie licząc malującej się w oddali męskiej sylwetki, która wyraźnie rysowała się na tle zachodzącegosłońca.
Obserwujący był jednak zbyt daleko, aby mogła podejrzewać go o powtórzenie jej imienia. Chociaż była pewna, że mężczyzna wpatruje się w nią intensywnie.
– Eliza. – Szept powtórzył się po raz trzeci. – Znowu spotykamy się w tym samymmiejscu.
Mężczyzna uniósł dłoń, jakby w geście powitania. Dostrzegła ten ruch w tym samym czasie, kiedy do jej uszu doleciały słowa o spotkaniu. Z wrażenia głęboko zaczerpnęłapowietrza.
– Eliza! – Nawoływanie Adama sprawiło, że dziwne uczucie, zniknęło tak szybko, jak siępojawiło.
– Już idę – odparła i ruszyła w stronęczekających.
Po kilku krokach obejrzała się przez ramię, ale na pagórku, zza którym zniknęło słońce, nie było już nikogo.
Tymczasem Michał stał wciąż w tym samym miejscu, niewidoczny dla ludzkiego oka. Obserwował i ważył słuszność decyzji, jaką podjął po długich tysiącleciach.
*
Róża
Michał zatrzymał się tuż przed małym kamiennym domkiem, z oknami ocienionymi markizami oraz dwuspadowym dachem i wielki ceglanym kominem. Na jego widok kąciki jego ust uniosły się w delikatnym, sarkastycznym uśmiechu. Przed ciężkimi drewnianymi drzwiami, które – tego był pewny – musiały skrzypieć niemiłosiernie podczas otwierania i zamykania, stało kilka osób, czekając cierpliwie na swoją kolej. Nie bacząc na pomrukiwania oczekujących, wyminął ich zgrabnie, złapał za staromodną, zimną klamkę i bez pardonu wszedł dośrodka.
– Dwudziesty pierwszy wiek a przed twoimi drzwiami wciąż stoi gawiedź, czekająca na radę czarownicy – odezwał się, spoglądając na jasnowłosą kobietę, która pochylała się nad marmurowym blatem kuchennej wyspy, starannie odmierzając porcję suszonych ziół. – Mimo upływu wieeeelu – cyzelował to słowo, podkreślając każdą literę – lat, ty wciąż wyglądasz kwitnąco.
Róża wykrzywiła usta w powitalnym uśmiechu. Jej oczy pozostały poważne iskupione.
– To wszystko – zwróciła się do starszej kobiety, która położyła na stół odliczoną gotówkę, zerkając niepewnie na niezapowiedzianego gościa. – Proszę przeprosić w moim imieniu, ale dziś już nikogo nie przyjmę. Dziękuję i do zobaczenia za kilkadni.
Kobieta skinęła głową. Przechodząc obok Michała, przystanęła na chwilę, obrzucając go ciekawskim, pełnym zachwytu spojrzeniem.
– Nie przerywaj sobie. – Michał wpatrywał się w Różę. – Niech pani poprosi kolejnego klienta – zwrócił się do kobiety, nie zaszczycając jej ani jednym spojrzeniem. – Przejdę się. W końcu umościłaś się w malowniczym miejscu – mówiąc to, wskazał ruiny zamku, doskonale widoczne z okien. – Nie mógłbym być tak blisko i odmówić sobie powrotu na stareśmieci.
Wyszedł, zanim Róża zdążyła go zatrzymać. Ona jednak nie zamierzałaoponować.
Michał szybkim, sprężystym krokiem przeszedł na drugą stronę drogi. Miasteczko wyglądało jak uśpione. Jakby ruch uliczny zamarł. Oprócz tych kilku osób, które wciąż czekały pod domem Róży, nie zauważył innych mieszkańców. Zatrzymał się rażony pewną myślą. Pierwszy raz w życiu miał wrażenie deja vu. Stanął tuż przy smętnych ruinach. Z okazałej twierdzy nie pozostało wiele. Obejrzał się przez ramię, spoglądając w stronę domu, który opuścił przed chwilą.
Kto zrozumie kobiety, pomyślał, przypominając sobie wydarzenia, które postawiły Różę na jego i Samaela drodze.
Napływające wartkim strumieniem wspomnienia zaczęły zmieniać się w żywe obrazy.
Zniknęła asfaltowa ulica. Ruiny zamku przeistoczyły się w warowną, onieśmielającą twierdzę, a małe, ale eleganckie i przytulne nowoczesne domy, na powrót stały się wiejskimi, ubogimi chatami. Właśnie rozpoczynała się czwarta dekada piętnastego stulecia.
Minęło kolejne stulecie kary i Samael został uwolniony. Miał przed sobą dziesięć lat wolności. Nie mając lepszego zajęcia, postanowił dotrzymać Samaelowi towarzystwa. Przez wieki zastanawiał się, który z nich wybrał drogę. On, Samael, a może los, który ponownie rzucił ich do Francji.
Rozpoczęli spokojną wędrówkę. Błądzili po świecie, angażując się w życie napotkanych ludzi. W końcu trafili do małej wioski. Tej samej, w której stanął dziś.
Nad ubogimi domostwami piętrzyła się ogromna twierdza – Château deChamptocé.
Zmęczeni podróżą postanowili zatrzymać się tu na dzień lub dwa. Rozsiedli się na skraju wioski, bacznie obserwując domostwa i ich mieszkańców. Ludzi ubogich, ale jak się okazało gościnnych i chociaż nieco bojaźliwych, to jednak nie na tyle, żeby odmówić dachu nad głową oraz strawy dwóm wędrowcom. Grzecznie podziękowali, przyjmując tylko skromne jedzenie. Od panującego zaduchu wiejskiej chaty zdecydowanie woleli rześkie, świeże powietrze.
Upajali się panującą ciszą. Samael pogrążył się w płytkim letargu. Od dnia, w którym został ukarany, bardziej podobny był do człowieka niż do swoich braci. Po ciężkiej podróży potrzebował snu. Odpoczynku.
On sam, chociaż nie musiał regenerować sił, wziął przykład z Samaela. Zamknął powieki. Oczyścił umysł z natłoku myśli, skoncentrował się na otoczeniu. Nie zamierzał podsłuchiwać ludzkich rozmów, a tym bardziej zaglądać do ich umysłów. Jednak było w tym miejscu coś, co nie dawało mu spokoju. Zerknął na Samaela, chcąc sprawdzić, czy i on wyczuwa ten dziwny, drgający niczym gorące powietrze, niepokój. Wokół, jak mgła, unosiła się atmosfera grozy, zła i niewyobrażalnego okrucieństwa. Czuł, jak oblepia jego ciało.
Długo próbował się zrelaksować. Zamiast odprężenia czuł niepokój. W końcu dał za wygraną. Postanowił rozgryźć tajemnicę wioski. Bacznie przyglądał się wszystkim, którzy go mijali. Widział w ich oczach strach. Potrząsnął ramieniem Samaela.
– Przyjrzyj się uważnie tym ludziom. W ich oczach i na ich twarzach wyrzeźbiona jest głębokaobawa.
Samael lustrował chłopów.
– Nie widzę dzieci – powiedział po dłuższej chwili, potwierdzając jego spostrzeżenie.
Ciekawość wzięła górę. Michał przypomniał sobie, że zaczął podsłuchiwać chłopów. Słuchał szeptem prowadzonych rozmów, kiedy wieśniacy siedzący w marnych chałupach kryli się po kątach i szeptali z trwogą. Słuchał ich bojaźliwych myśli, które próbowali ukryć sami przed sobą.
W końcu okazało się, że ludzie w wiosce celowo ukrywali dzieci. Obawa była tak wielka, że ci, którzy mogli, odsyłali je do rodzin w innych częściach Bretanii. Ci zaś, którzy nie mieli takich możliwości, wykopywali w swoich domach głębokie dziury i tam chronili pociechy.
Ich strach związany był z zamkiem, górującym nad marną wioską i jego panem, Gillsem de Rais, który za szaloną odwagę, jaką wykazał się w czasie prowadzonych przez Francję wojen, otrzymał stanowisko konstabla. Dzięki niemu czuł się niezwyciężony.
Kiedy w końcu zapadła ciemna noc, przenieśli się z Samaelem na niepilnowany przez nikogo zamkowy dziedziniec. Stali tam dłuższą chwilę. Wsłuchiwali się w panujące odgłosy, ale jedyne bijące serca, jakie wyczuli, należały do buszujących wszędzie szczurów i nietoperzy.
Przeszukali wszystkie pomieszczenia. Od poddasza, przez komnaty w wieżach obronnych, aż do lochów i piwnic, gdzie oprócz jedzenia składowano jedynie beczki z winem, cierpkim i zalatującym octowym posmakiem. A jednak cały czas towarzyszyło im dziwne uczucie.
Było w tym miejscu zło.
Ponownie stanęli pośrodku dziedzińca. Uspokoili oddechy iserca.
Oczyścili umysły.
Wreszcie w powietrzu wyodrębniła się aura tajemniczości i strachu, które ukryto za pomocą zgrabnego zaklęcia. Znaki pochodziły nie z twierdzy, ale z groty, którą wydrążono w ścianach małego wzniesienia, o które wspierała się jedna strona gmachu. Wejście zabezpieczały kraty, które miały bronić dostępu ludziom oraz zaklęcie, które miało powstrzymać alchemików i magów. Żadne z zabezpieczeń nie było przeszkodą dla niego iSamaela.
Grota na pierwszy rzut oka wydawała się pusta. Nie było ani ludzi, ani zwierząt. Przynajmniej żywych. Posuwali się krok za krokiem. Zmierzali w głąb jaskini. W powietrzu unosił się stęchły odór psujących się wnętrzności, krwi i gnijącego mięsa. A wszystko to zmieszane ze smrodem fekaliów i wymiocin. Szli gęsiego wąskim, długim korytarzem. W końcu ich oczom ukazała się skalna komnata. Sceneria odebrała im mowę.
– Boże! – krzyknął na widok, jaki się przed nimiotwierał.
W kamieniu wydrążono półki sięgające skalnego sufitu. Ustawiono na nich setki szklanych słojów, w których ktoś przechowywał ręce, palce, nosy, uszy, nawet głowy i małe nóżki. Szczątki należały do dzieci. Stali w głębokim osłupieniu, szeroko otwierając oczy. Michał zerknął na Samaela, po policzku którego wolno spływała pojedyncza łza. On sam pociągał nosem, zastanawiając się, dlaczego w ludziach drzemie tak niewyobrażalne okrucieństwo?
W czasie, kiedy Michał wspominał swoją pierwszą wizytę w wiosce, Róża przyglądała mu się przez jedno z czterech okien, wychodzących na ruiny zamku. Ona też zapamiętała tamte wydarzenia.
Była przerażonym małym dzieckiem. Kiedy usłyszała nadciągające kroki, przywarła do mokrej ściany. Była pewna, że Gilles de Rais, pan zamku, niewyobrażalny okrutnik, powrócił w towarzystwie swojego maga, aby podczas składania dziecięcych ofiar, wzywać demona imieniem Barron. Wstrzymywała oddech, mając nadzieję, że uda jej się oszukać mężczyzn. Nie chciała umierać. Nie chciała cierpieć jak jej poprzednicy, których de Rais ćwiartował z uśmiechem na ustach. Jakież było jej zdziwienie, kiedy do skalnej komnaty wkroczyło dwóch najpiękniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek widziała. Może to zmęczenie, a może dziecięca wyobraźnia, ale przysięgłaby, że widziała wokół ich postaci delikatne światło. Zrobiła powoli kilka kroków do przodu, żeby przyjrzeć się dokładniej. Chciała ich zapamiętać, a potem przywołać ten obraz w chwili śmierci. I wtedy pomyślała, że może ich zawołać. Otwarła usta, ale gardło miała tak suche, że nie wydobywał się z niego żaden głos. Najwyraźniej jednak jeden z mężczyzn, ten z jasnymi włosami, musiał coś usłyszeć, ponieważ spojrzał w stronę, gdzie stała. Szybkim krokiem podszedł do ściany z przymocowanymi do niej łańcuchami z małymi kajdanami, w które zakuto kilkoro dzieci. Wystarczył jeden ruch i obręcze rozsypały się, upadając z brzękiem na ziemię. Ona i pozostałe dzieci nadal jednak trwały pod ścianą.
– Nie bójcie się – odezwał się donich.
– Jesteście wolni – dodał ten drugi, czarnowłosy.
Przyglądała mu się z fascynacją. Jego oczy, najbardziej niezwykłe oczy, jakie do tej pory widziała, pozostawały smutne, chociaż na ustach błąkał się słabyuśmiech.
Podszedł do nich i wyciągnął dłoń. Patrzyła szeroko otwartymi oczami. Wahała się. W końcu chwyciła jego rękę mocnym uściskiem.
Ani na chwilę nie spuściła wzroku z czarnowłosego mężczyzny. Ten, który zerwał kajdany, nie wzbudzał w niej takiego zainteresowania. Ten drugi z miejsca zdobył jej zaufanie i serce. Dzięki dziecięcej niewinności zobaczyła w nim to, czego z pewnością nie widzieli dorośli. W tym wyjątkowym człowieku o niesamowitych oczach i tak pięknej twarzy, jakiej jeszcze nigdy nie widziała, wyczuła dobroć i tęsknotę za czymś, czego nie znała i o czym nie wiedziała. Targały nim uczucia smutku i żalu. Było w nim też mnóstwo niewypowiedzianego gniewu. Mimo to przylgnęła nie do jasnowłosego Michała, ale do mrocznego Samaela, których imiona poznała nieco później. Odwróciła się w stronę pozostałych dzieci. Skinęła na nie, jakby potwierdzając, że nie mają się czego obawiać.
Po chwili od ściany oderwali się jeszcze dwaj chłopcy. Jeden z nich wlókł za sobą nóżkę. Była złamana. Kość piszczelowa sterczała na wylot, przebijając cienką skórę. Michał położył na niej smukłe palce. Po chwili rana była już tylko koszmarnym wspomnieniem.
Róża wciąż stała przy oknie. Pamiętała, że Michał wyprowadził ją i pozostałe dzieci na świeże powietrze. Samael został w środku, czekając na konstabla i maga. Dopiero po latach dowiedziała się, że de Rais’a odnaleziono ledwie żywego, zakutego w łańcuchy w jaskini, w której przetrzymywał i torturował swoje ofiary. Ciało jego towarzysza było już tylko pokiereszowanym truchłem, nieprzypominającym człowieka. Nad de Rais’em odbył się proces. Dowiedziono mu okrutnych zbrodni, popełnionych na setkach dzieci i skazano na śmierć, która zgodnie ze słowami Samaela miała być dla maga dopiero początkiem bezustannych męczarni.
Szum przejeżdżającego z nadmierną prędkością auta wyrwał ją i Michała z zadumy. Ten ostatni odwrócił się w stronę domu. Ich spojrzenia spotkały się na kilka chwil.
Czego chcesz, pomyślała, wpatrując się w Michała. Twojej pomocy, usłyszała w myślach.
– Znowu? – wyszeptała.
– Jesteś mi to winna. – Cichy, kojący głos dobiegł do jejuszu.
Tak, była mu to winna. Michał wraz z Samaelem zabrał ją i pozostałe przy życiu dzieci. Chłopcy trafili pod czułą opiekę stęsknionych rodziców. Niestety, ona była sierotą. Przez kolejną dekadę wędrowała z braćmi. W tym czasie dojrzała, dorosła. Z dwunastoletniej wylęknionej dziewczynki stała się najpierw zbuntowaną młódką, a potem dojrzałą kobietą. Kobietą zakochaną. Opętaną miłością, która nie miała prawa się ziścić. Po odejściu ukochanego Samaela zamknęła się w sobie. Chciała odejść, ale Michał jej nie pozwolił. Kiedy nie chciała ustąpić, zaczął się targować. Udało mu się ją zatrzymać tylko z powodu obietnicy długiego życia.
I takie było. Długie. Bardzo długie. Dzięki jego sile i energii żyła od wieków, nie starzejąc się i nie chorując. Już kiedy dobili targi, zdała sobie sprawę, że za jego dar, będzie musiała mu się kiedyś odpłacić.
I w końcu nadszedł ten czas.
Czuła jednak, że nie spodoba jej się to, co powie i o co jąpoprosi.
*
W domu
Eliza przeklinała pogodę, chroniąc się przed rzęsistym deszczem pod wielkim, rodzinnym parasolem, który w przypływie impulsu zabrała z domu.
Do Krakowa wróciła tydzień temu z niewielkim okładem i nie było dnia, żeby z nieba nie lały się strugi zimnej wody, chociaż lato było w pełni. Zaklinała pędzące ciemne, pękate chmury, aby wreszcie zrobiły miejsce słońcu.
Atonie, kochany mój, wyjrzyj zza chmur, pomyślała Eliza, podążając ulicą Łobzowską, z której skręciła w Batorego, gdzie pod numerem dwadzieścia umówiła się z przyjaciółką. Mijając dom pod dwunastką machinalnie zwolniła kroku, a nawet na krótką chwilę przystanęła, przypomniała sobie bowiem, że prawie wiek temu pod tym oto numerem mieszkał w Krakowie człowiek wielce kontrowersyjny – doktor Stanisław Kurkiewicz, o którym dowiedziała się całkiem przypadkowo.
Kto by pomyślał, że nasze prababki nie były wcale takie grzeczne?, przemknęło jej przez myśl. Chętnie wstąpiłaby na górę, żeby przekonać się, czy po seksuologu zostały jeszcze jakieś ślady, ale czas ją naglił. Obiecała sobie, że kiedyś nadrobi zaległości. Zresztą ostatnimi czasy uświadomiła sobie, że chociaż mieszkała w Krakowie od dziecka, było w mieście kilka atrakcji, o których nie miała zielonego pojęcia. Klakson, naciskany przez jakiegoś nerwowego kierowcę, przypomniał jej, że też powinna się pospieszyć.
Szła szybko, stawiając długie kroki. Czasami podbiegała. Odchyliła nieco parasol, starając się dostrzec zza niego, czy Karolina już czeka. A jakże, dreptała z miejsca na miejsce, zerkając nerwowo na zegarek. Eliza chciała ją zawołać, ale gwar był dziś wyjątkowo duży. W końcu zamiast zdzierać gardło, jeszcze przyspieszyła. W pewnym momencie, manewrując między przechodniami, tak aby nie uszkodzić ich rozpostartą parasolką, postawiła źle nogę na chodniku. Chwila nieuwagi sprawiła, że zachwiała się mocno, a idący tuż obok mężczyzna odepchnął ją, czy to przez przypadek czy celowo. Pomimo wysiłków straciła równowagę. Najpierw poczuła jak odjeżdżają jej nogi, jak ciągną za sobą plecy i głowę oraz wyciągniętą do góry rękę, w której wciąż trzymała parasol. Usłyszała pisk hamującego samochodu, kiedy część jej ciała nagle znalazła się na jezdni.
Boże, tylko nie pozwól, żeby przejechał mi nogi, pomyślała na sekundę przed tym, zanim wyrżnęła głową o krawężnik.
Czerń zalała jej oczy i umysł. Zniknął uliczny gwar, pisk opon, szum lejącego się deszczu i krzyk Karoliny, która najwyraźniej zdążyła zauważyć jej upadek.
Ocucił ją jednostajny, przyjemny dla ucha szum. Kiedy jednak jej wzrok spoczął na spokojnych ciemnych wodach, odczuła zimno spływające po karku wzdłuż kręgosłupa. Powoli zaczęła do niej docierać powaga sytuacji. Strach zamknął ją w stalowym uścisku. Panika nie pozwoliła zrobić kroku, dlatego zamiast ruszyć się znad brzegu, tylko kręciła głową to w jedną, to w drugą stronę.
Gdzie jestem?, myślała nerwowo.
Gdzie podziała się ruchliwa krakowska ulica?
Jak się stąd, do cholery wydostać?
– Myśl, Eliza, myśl – powtarzała sobie, próbując przeniknąć otaczającą ją ciemność.
Z wolna zaczynała rozróżniać kontury dwóch wysokich nagich występów skalnych, wyłaniających się z nieprzyjaznej morskiejtoni.
Zrezygnowana na chwilę, żeby uspokoić się choć trochę, usiadła na brzegu.
Przyłożyła dłoń do czoła. Potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć się widoku tego dziwnego obrazu.
Zaczęła cichutko odmawiać modlitwę. Najpierw „Ojcze Nasz”, potem „Zdrowaś Mario”.
W końcu uniosła jedną powiekę.
Wciąż tkwiła na brzegu odstręczającego morza lub czymkolwiek była, sięgająca aż po horyzont, nieprzenikniona toń. W oddali zauważyła niedużą łódź, która sprawiała wrażenie nieruchomej, a jednak posuwała się leniwie po wodzie, nie tworząc fal ani załamań. Przyglądała się temu z ciekawością, wytężając spojrzenie. Łajba była coraz bliżej. Bliżej i bliżej, prawie na wyciągnięcie ręki.
Zerwała się na nogi, kiedy zaczęła dostrzegać szczegóły. Łódź dobiła do brzegu, a kierująca nią Śmierć, zerknęła w stronę Elizy pustymi oczodołami, nie zaszczycając jej większym zainteresowaniem. Czarny habit zwisał luźno, spływając po kanciastych konturach. Białe, kościste paluchy sięgnęły po zawinięte, spoczywające na dnie ciało. Eliza zaczęła się cofać.
– Nie bój się. – Uspokajający głos, który rozbrzmiał w jej głowie, wcale nie zmniejszył panicznegostrachu.
Odwróciła się szybko, chcąc zaskoczyć czającego się za nią dowcipnisia, ale za plecami rozciągała się tylko pustka. Szara, nijaka, zatrważająca. A jednak, gdzieś w oddali zamajaczyła męska sylwetka. W jednej chwili zapomniała o Śmierci, która właśnie opuszczała małą, skrzypiącą łódź.
Na linii horyzontu stała postać, którą widziała zaledwie kilkanaście dni temu, w Amarnie. Nie mogła się mylić. I głos, który przed chwilą wlał się w jej uszy, który zamiast ją uspokoić, zdenerwował ją jeszcze bardziej, należał do tego samego mężczyzny.
Michał wpatrywał się w dziewczynę. Śledził ją już od jakiegoś czasu. Wiązał z nią pewne plany, chociaż wciąż nie podjął ostatecznej decyzji. Znalazł się tu nie bez powodu. Ten mały incydent, który właśnie rozgrywał się na Batorego w Krakowie, nie mógł zakończyć jej życia. To nie był jej czas. Świeczka Elizy wciąż paliła się mocnym światłem, a lekki podmuch wiatru, który tylko wykrzywił strzelający prosto w górę płomień, nie miał prawa gozdmuchnąć.
Jednak Michał przeląkł się, kiedy zdał sobie sprawę, że ocknęła się właśnie tu, na brzegu Wyspy Umarłych. Na brzegu prastarego oceanu, który napawał lękiem wszystkich mieszkańców nieba. Nikt o zdrowych zmysłach i bez potrzeby nie zapuszczał się w te rejony.
Więc dlaczego ona się tu znalazła?, nurtowało go to pytanie.
Czyżby się mylił?
Czy jednak Los miał wobec Elizy inne plany?
Rozejrzał się dookoła. Wizyty, które tu złożył, mógłby zliczyć na palcach jednej ręki. Nie wiedział, dlaczego tak nienawidzi tego miejsca. Z pewnością to nie wszechobecna woda była odpowiedzialna za tak silne emocje.
To Wyspa Umarłych tak na niego działała. Już dawno dokładnie ją sobie obejrzał. Przyprawiała go o drżenie, melancholię i strach, który odczuwał tylko tu. Ten malutki skrawek lądu był dla niego niczym innym jak piekłem na niebiańskim oceanie. Straszliwą samotnią. Więzieniem. Otwartym lochem, którego nikt nigdy nie opuścił, o ile nie uzyskał zezwolenia.
Nagle twarz Michała rozjaśnił uśmiech. Zdał sobie sprawę, że w tej właśnie chwili dziewczyna była na wyciągnięcie ręki od miejsca uwięzienia mężczyzny, który oddał wolność za miłość do kobiety, której niewielką cząstkę duszy Eliza nosiła w sobie.
Czyżby dlatego siła tego uczucia przywiodła ją tutaj w chwili, kiedy znalazła się na granicy światów?
Odetchnął.
Któż potrafi zrozumieć ludzką duszę, pomyślał.
Znowu zerknął w stronę brzegu, gdzie stała Eliza. Zdziwił się, kiedy zauważył, że ruszyła w jego stronę. Nie poruszył się. Czekał z uśmiechem na ustach.
– Nie trudź się. Nie zdołasz do mnie dotrzeć. – Usłyszała Stawska, ale słowa, które wwiercały się w jej umysł, zamiast ją zatrzymać, tylko sprawiły, że przyspieszyłakroku.
Wypowiadane ostrzeżenia były wyraźne, jakby mężczyzna, który do niej przemawiał, szedł z nią ramię w ramię. Powtarzał je jeszcze kilka razy. Przystanęła, ale nie dlatego, że uwierzyła, bo chociaż z trudem zmniejszała dystans między nim a sobą, to jednak zaczynała się do niego zbliżać. Przystanęła, ponieważ coś odwróciło jej uwagę. Miała wrażenie, że słyszy szum deszczu i Karolinę, powtarzającą jej imię. Nagie skały, wystające z czeluści zimnych wód, cały brzeg i daleki horyzont, na którym stał nieznajomy, zaczęły tonąć we mgle. Rozpływał się powoli.
Nagle niewielki ruch, dostrzeżony kątem oka, przyciągnął jej uwagę. Mgła wyparowała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zerknęła w stronę wysokiej drabiny. Jeden za drugim wspinali się po niej ludzie. Ci, którzy dopiero zaczynali, poruszali się zwinnie i szybko; inni, którzy byli już bardzo wysoko, tak wysoko, że musiała zadzierać głowę, sapali i drżącymi rękami łapali kolejne wąskie szczebelki. Uniosła głowę wysoko, starając się zobaczyć jej koniec. Uśmiechnęła się na widok malutkiego chłopca, który wychylał się zza szczebelka i z zaciekawieniem patrzył w dół. Jego mała, delikatna rączka trzymała cieniutki patyczek. W drugiej ręce ściskał metalowy puchar. Leniwie zanurzył patyczek w kielichu. Przytknął go do ust i dmuchając z wielkim pietyzmem, stworzył przezroczystą mydlaną bańkę. Dmuchał i dmuchał. Bańka stawała się coraz większa. Wszystkie kolory tęczy pływały po jej powierzchni. Eliza wpatrywała się w ten spektakl drgających kolorów z zachwytem. I nagle – bum! Bańka rozpłynęła się w powietrzu.
Eliza otrząsnęła się z letargu. Powolnym krokiem ruszyła w stronę mężczyzny. Wreszcie dostrzegła, że jego sylwetka wydaje się większa i wyraźniejsza. Odetchnęła z ulgą.
– Eliza! – Spanikowany głos Karoliny dotarł do niej przez szmer rozmów ludzi, którzy wspinali się podrabinie.
– Eliza! – krzyczała Karolina. W jej głosie było słychać narastającą panikę. – Niech ktoś zadzwoni pokaretkę.
– Posłuchałbym. – Eliza spojrzała na mężczyznę, który nagle znalazł się tuż obokniej.
Sapnęła z wrażenia. Był piękny. Nigdy nie przepadała za blondynami, ale ten był anielsko przystojny. Mężczyzna uśmiechnął się zagadkowo, jakby czytał w jej myślach.
– Mogłaś być wszędzie, ale oczywiście musiałaś postawić nogę w jedynym miejscu, którego nienawidzę. Rozum każe mi myśleć, że to czysty przypadek, ale serce mówi mi, że jesteś tu, bo był tu ten, którego szukasz, choć sama o tym nie wiesz. – Michał podszedł bardzo blisko.
Zbyt blisko. Naruszył prywatną przestrzeń Elizy, ale dziewczyna się nie odsunęła. Uniosła brew pytająco. Miała zaciekawiony, ale sceptyczny wyraz twarzy. Czekał na pytanie. Czekał i czekał, a ona wciąż milczała. Gdzieś w oddali wciąż słyszeli nawoływaniaKaroliny.
– Odpowiedz. – W końcu Michał odezwał się pierwszy. – To jeszcze nieczas…
Głos zaniepokojonej przyjaciółki stawał się coraz wyraźniejszy. Czerń zaczęła się rozmywać. Powieki Elizy uniosły się delikatnie.
– Na Boga, ale mnie wystraszyłaś! – Karolina uśmiechnęła się szeroko. Policzki miała zaczerwienione.
Wokół nich zdążył się już zebrać spory tłum gapiów. Eliza złapała się za głowę. Bolała jak jasna cholera, ale na szczęście była cała.
– Chyba nie wzywałaś pogotowia? – zapytała, podnosząc się z mokrejjezdni.
– Oczywiście, że wezwałam. Nie zaszkodzi. Niech zabiorą cię do szpitala. – Jakby na potwierdzenie jej słów, nieopodal zaparkowała karetka, z którego wnętrza wyskoczył młodyratownik.
Stawska nabrała powietrza. Nie tak wyobrażała sobie powrót do domu i dzisiejsze spotkanie. Po chwili pozwoliła zaprowadzić się do pojazdu. I kiedy już miała spokojnie usiąść w środku, jej wzrok spoczął na znajomej sylwetce.
Michał stał w bramie, pod numerem dwanaście, pod którym zatrzymała się ledwie kilka minut temu i uśmiechał się do niejkpiąco.
*
Tymczasem Samael przechadzał się wąskimi uliczkami Kairu, niepomny tłoku, jaki zawsze tu panował.
Był wolny.
Od kilku lat wędrował po świecie. Zachodził to tu, to tam. Wracał do miejsc, które wspominał z nostalgią. I do tych, które z różnych powodów, przysporzyły mu zmartwień, ale najlepiej czuł się tu. W Egipcie. Tu, gdzie wszystko się zaczęło.
I mam nadzieję, że tu się skończy, przeszło mu przezmyśl.
Zastanawiał się, jak wykorzystać pozostały mu czas. Było go już niewiele. Dni, tygodnie. Pewnie nawet nie miesiąc, ale kto wie. Tym razem nie liczył. Nie miał takiej potrzeby.
Przypomniał sobie początek dekady. Mogła wyglądać inaczej. Mógł ulec pokusie, ale nie zrobił tego. Odszedł. Z ciężkim sercem, lecz zrezygnował. Czy zrobił dobrze? Może teraz, na koniec powinien podążać zgodnie z przeczuciem, zdać się na pomoc brata? A może jednak nie. Może lepiej posłuchać intuicji i przeżyć tych kilka tygodni tak jak do tej pory, po swojemu.
Być po prostu wolnym.
Być wolnym jak człowiek. Uśmiechnął się na tę myśl.
Ludzie… Zagadka, której nie potrafił rozgryźć.
Patrzył na nich z fascynacją. Lubił chaos, jaki tworzyli wokół siebie. Ten gwar. Tę wrzawę.
A największa była tu, w Kairze. Targowisko Chan al-Chalili było najstarszym i najchętniej odwiedzanym bazarem. Lubił tu wracać. Lubił ten kłębiący się wokół niego wielojęzyczny tłum. Ocierali się o niego, popychali, przepychali. Potrącali. Krzyczeli, żeby zszedł z drogi. Uprzejmie prosili, żeby zrobił miejsce. Zapraszali do sklepów. Chcieli się targować. Sprzedawać pamiątki. Wciskać w ręce cudowne precjoza i tandetne badziewie.
Prawdziwa Wieża Babel. Miejscowi, spieszący po codzienne sprawunki i głodni wrażeń turyści. Ci ostatni przychodzili tu przeważnie grupami. Bali się poruszać po mieście samotnie, pomni opowieści o porwaniach i napaściach. Zaglądali do małych sklepików, które ciągnęły się aż po horyzont. On też zaglądał. Sprawdzał, co zmieniło się przez ostatnich sto lat. Prawdę powiedziawszy niewiele.
Jakbym był tu wczoraj, pomyślał znowu. Spoglądał na twarze kupców. Potomkowie tych, których miał okazję spotykać wiek temu i jeszcze wcześniej. Te same niecierpliwe, poszukujące naiwniaków oczy, ta sama energia. Zapraszali do siebie, kusząc towarami. Zachęcali do targowania się. A czegóż tu nie było? Kolorowe materiały, suknie błyszczące od złotych cekinów, chusty delikatne jak skrzydła motyla, pachnące ciężko perfumy, egzotyczne przyprawy, od których kręciło w nosach, liście najlepszej gatunkowo herbaty, tandetne repliki egipskich skarbów, aromatyczna kawa, na myśl której Samael przełknął ślinę.
– Kawy? – szepnął Michał, stając tuż obokSamaela.
– I ty tutaj. Nieodzowny znak, że czas się kończy. Właśnie zastanawiam się, co począć. – Samael zerknął nabrata.
Tymczasem mały chłopczyk, opierający się o drzwi sklepu jubilerskiego, przyglądał się im z zainteresowaniem. Najwidoczniej czekał tylko na nawiązanie kontaktu wzrokowego, bo kiedy jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Samaela, stanął tuż przy nim, czekając na rozkaz niczym dobrze wytresowanypies.
– Fishawi – powiedział Samael, nie dodając nic więcej.
– Potrzebujesz przewodnika? – prychnąłMichał.
– Czy masz coś przeciwko dobremu uczynkowi? – I nie czekając na odpowiedź, ruszył w ślad za umorusanym urwisem.
Dzieciak skinął głową ze zrozumieniem, po czym puścił się biegiem, przystając co jakiś czas pośród kramów. Spoglądał za siebie, upewniając się, czy ci dwaj tajemniczy mężczyźni, od których biła energetyzująca aura, dzięki której czuł się sprawniejszy, silniejszy i pewniejszy siebie, podążają za nim. Kluczyli przez kilka, a może kilkanaście minut, aż wreszcie ich oczom ukazała się najstarsza kawiarnia w Kairze.
– El Fishawi – powiedział chłopiec cieniutkimgłosikiem.
Podchodząc do nich, wyciągnął chudą rączkę.
Nic za darmo, pomyślał Samael, kładąc na niej zapłatę za fatygę.
Urwis patrzył na niego jeszcze przez dłuższą chwilę, potem przeniósł wzrok na Michała, który nie wiedzieć czemu, nagle podniósł dłoń i w geście błogosławieństwa położył ją na głowie chłopca. Na ułamek sekundy niewielki promyk jasnego światła ukazał się na włosach małego przewodnika, który zaśmiał się radośnie, po czym ruszył zpowrotem.
– Mijają lata, a tu wciąż tak samo – skwitował Michał, wpatrując się we wnętrze lokalu.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła im się w oczy, były ogromne lustra w ciężkich drewnianych ramach. Na szkle zaczęły pojawiać się brązowe punkciki, a misternie rzeźbione oprawy wymagały renowacji. Pod nimi, tuż obok krzeseł, na których ułożono kolorowe poduchy, stały małe, okrągłe cynowe stoliczki. Rozejrzeli się za wolnymmiejscem.
Kelner krążący wśród gości, sprawnie balansując tacą, podszedł do nich i gestem dłoni poprosił, aby podążyli za nim. Weszli do środka, gdzie panował półmrok, rozświetlony wiszącymi lampami, w których paliły się zapachowe świece. Powietrze przesycone było wonią dymu. Większość gości raczyła się sziszą, wypełnioną aromatycznym tytoniem „sallun”. Kelner przystanął, rozejrzał się po lokalu i w końcu wyszedł na taras, na którym podobnie jak przed kawiarnią, ustawiono okrągłe stoliki. Samael zerknął do jednego z wiszących luster.
– Wciąż jesteś piękny. – Usłyszał okraszony sarkazmem szept Michała. – Brak zmarszczek, brak siwych włosów. Wciąż gładkolicy. A włosy czarne niczym skrzydła kruka. Wszak tobie czas nieszkodzi.
Michał usiadł, nadal drwiąc zbrata.
– A więc chcesz, abyśmy kontynuowali zabawę? – Samael pozostał głuchy na słowne zaczepki. – W sumie chciałem cię o coś zapytać. Nie pierwszy raz, ale jakoś zawsze wypadało mi z głowy. Dlaczego ty? Dlaczego zgodziłeś się być moim nadzorcą? – W powietrzu zaległomilczenie.
Ciężkie, nasycone napięciem. Kiedy Samael stracił nadzieję na odpowiedź, Michał spojrzał na niego zpowagą.
– Bo nie chciałem, żebyś cierpiał jeszcze bardziej. Dobrze wiesz, że inni szczerze cię nienawidzą. Nie jesteś przecież ślepy. Byłeś zbyt uwielbiany przez ojca. Najmądrzejszy, najpiękniejszy, najpotężniejszy. Służyły ci miliony naszych braci. Czy nie zdajesz sobie sprawy, jak musieli się czuć? Byli twoimi sługami. Tylko czekali na twój błąd. Kto by pomyślał, że go popełnisz… I to od razu taki. – Michałzamilkł.
Kelner postawił na stoliczku aromatyczną kawę.
– Uprzedziłem Gabriela. A i Uriel miał zamiar wziąć sprawy w swoje ręce. Byli wściekli, kiedy ojciec zgodził się, żebym to ja cię nadzorował. Wiedzieli, że będzie zbyt łagodnie, dlatego czasami, nie bacząc na ojcowskie protesty, dokładali swoje pięć groszy. Sam wiesznajlepiej.
– Czyżbym miał dług wdzięczności? – W oczach Samaela nie było widać radości, którą można było usłyszeć wgłosie.
– Jeszcze nie, ale zaraz będziesz miał. – Michał też sięuśmiechnął.
Samael uniósł brew. Pomiędzy mężczyznami zawisła długa, niekrępująca cisza.
– Co byś powiedział na wycieczkę? – Michał przerwał przedłużające sięmilczenie.
– Nie miałem w planach. Prawdę powiedziawszy, miałem ochotę pobyć trochę tu, na miejscu – odparł Samael, wskazując ręką okolicę. – Zostało kilka tygodni, a to za mało, aby nacieszyć sięEgiptem.
– Ale nie miałem na myśli zwykłej wycieczki. – Michał nie dawał zawygraną.
– Znudziła mi się pogoń, która zawsze kończy się tak samo. Podziękuję. Nie mam ochoty na kolejne rozczarowanie. Gabriel i spółka pewnie tylko na toczekają.
– Daj się zaskoczyć. – Michał nieustępował.
Samael przyjrzał się bratu. Coś w jego oczach nie dawało mu spokoju.
– Czy jest coś, o czym nie wiem? – zapytał wyraźniezaciekawiony.
– Daj się zaskoczyć – powtórzył Michał, ale na jego ustach igrałuśmiech.
Prawdziwy, radosny, przyjacielski uśmiech, którego Samael nie widział od bardzo, bardzo dawna.
– A więc, dokąd mniezabierasz?
Pytanie zawisło w powietrzu. Kawowy aromat nie koił już skołatanych nerwów Samaela, którego serce od wieków nie biło takszybko.
*
Pierwsze spotkanie
– Nie tak wyobrażałam sobie spotkanie z Karoliną. – Eliza siedziała w swoim ulubionym fotelu, stojącym w rodzinnymsalonie.
Ze szpitala, dokąd zabrała ją karetka, została odebrana przez wystraszoną matkę. Do domu wróciły niecały kwadrans temu. Większość drogi przebyły w milczeniu. Starsza pani Stawska co rusz zerkała na córkę, sprawdzając jej stan. Po cichu, w myślach, z drżącym sercem, odreagowywała informację, że jej jedyna córka została zabrana na rutynowe badania do szpitala, po tym jak straciła przytomność na ulicy. Eliza odezwała się dwa razy, chcąc zapewnić mamę, że czuje się dobrze i nic jej nie jest.
– Ale znasz Lolę – mówiła teraz, moszcząc sięwygodnie.
Posłuchała matki, która nakazała jej odpoczynek. W czasie, kiedy córka szukała najwygodniejszej pozycji, Leokadia Stawska szykowała ciepłą, mocną herbatę. Ulubiony napój Elizy.
– Nie dała się przekonać, że wszystko jest w porządku – ciągnęła Eliza, kiwając w podziękowaniu za filiżankę aromatycznego naparu. – Kiedy ratownik powiedział, że mogę mieć wstrząśnienie mózgu i należy to dokładnie sprawdzić, uparła się jak osioł i nie dała sobie przetłumaczyć, że to tylko strata czasu – biadoliła, nie dając matce dojść dosłowa.
– Czasami tracisz czas na zwykłe głupoty. – W końcu Leokadia mogła zabraćgłos.
Usiadła tuż obok, na drugim fotelu, stawiając kawę z mlekiem na małym stoliczku, ustawionym pomiędzy uszakami. Najczęściej siedziała tu samotnie. Ojciec Elizy, jak i