Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie Sycylijczyka Marca de’Angela runęło dwa razy. Podczas trzęsienia ziemi w Mesynie oraz rejsu Titanikiem. Do Nowego Jorku dociera jako sierota.
Doktor Charles Roy, pracujący na wyspie Elias, nie ma serca, aby odstawić Marca do sierocińca. Zabiera go ze sobą.
W domu lekarza Marco poznaje Lee – jego córkę. Z czasem to, co zaczęło się jako przyjaźń, zmienia się w głębsze uczucie. To już nie sympatia. To miłość, która zmusza do trudnych wyborów.
Marcowi najwłaściwsza wydaje się ucieczka. Ramiona Lee zamienia na ciemną czeluść wojny. Dziewczyna jednak nie zamierza się poddać. Wyrusza za de’Angelem do Europy. W samo serce walk i cierpienia.
I chociaż wojna wreszcie dobiega kresu, podróż Lee i Marca jeszcze długo się nie skończy.
Czy dadzą szansę sobie i swoim uczuciom? Czy wygra miłość, a może zwyciężą nieporozumienie i urażona duma?
Czeka ich długa droga do domu…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 414
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tej autorki w Wydawnictwie WasPos
Wieczność bez Ciebie
Zapach Lukrecji
Długa droga do domu
Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka
Copyright © by Wiktoria Gische, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Zdjęcie na okładce I: © by Yevgen Rychko/Dreamstime (para)
Zdjęcie na okładce II: Obraz Perlinator z Pixabay (samolot)
Projekt okładki: Magdalena Czmochowska
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]
Ilustracje przy nagłówkach: © by Kirill Veretennikov/iStock
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-347-8
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Prolog
Los Angeles
Rozdział I
Nowy Jork
Rozdział II
Sycylia, Mesyna i okolice
Nowy Jork
Nowy Jork
Nowy Jork
Nowy Jork
Nowy Jork
Ypres, Belgia
Paryż
Paryż
Londyn
Posiadłość Coole Park
Sycylia
Rzym
Nowy Jork
Nowy Jork
Nowy Jork
Nowy Jork
Los Angeles i Nowy Jork
Los Angeles
Prolog
Los Angeles
Listopad 1932
Spojrzał na zegarek. Miał mnóstwo czasu. Zresztą nie planował pojawiać się w barze punktualnie. Chciał wmieszać się w tłum. Chciał obserwować, nie będąc obserwowanym.
Dotknął kieszeni na piersi. Trzymał tam zaproszenie, które udało mu się zdobyć zaledwie kilka dni temu. Nie obyło się bez problemów, ale w końcu było sporo ludzi, którzy winni mu byli przysługę. Popytał to tu, to tam. Wiadomość rozniosła się lotem błyskawicy. Już kilka godzin po tym, jak zasięgnął języka w interesującej go kwestii, wiedział, do kogo się udać.
Na wspomnienie tamtej rozmowy uśmiechnął się do siebie.
Jak niewiele trzeba, żeby zaskoczyć drugiego człowieka? – pomyślał.
Zawsze myślą, że ktoś przyjdzie po coś ważnego. Zazwyczaj spodziewają się prośby o pieniądze, chociaż powinni wiedzieć, że tego mu ostatnio nie brakowało. Z innymi rzeczami też radził sobie doskonale, chociaż nie był z tego dumny.
Poza tym lubił zaskakiwać. Lubił patrzeć na niedowierzanie, jakie wówczas zaczynało malować się na twarzach jego rozmówców. Tak jak wtedy.
– Chcesz zmarnować mój dług na taką błahostkę? – Starszy, postawny mężczyzna z szeroką blizną na dłoni przeszywał go oczami, stukając palcami o mały kartonik, schowany w białej kopercie. – Mógłbyś prosić o inne rzeczy. Ważniejsze – dodał po chwili z naciskiem.
Ale on nie miał zamiaru prosić o nic innego. Nie odezwał się, tylko wyciągnął dłoń. Mężczyzna za biurkiem pochylił głowę, jakby ten ruch miał skłonić rozmówcę do zmiany zdania. Czarne oczy stojącego przed nim młodzieńca nie zdradzały emocji. Wolał nie przeciągać struny. Podniósł kopertę i podał ją gościowi.
– Nigdy nie kwestionuj moich wyborów – odezwał się Marco, chowając kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Mówił spokojnie.
Cicho.
Nigdy nie podnosił głosu. Przez chwilę mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Wreszcie starszy jegomość zerknął na papiery równo rozłożone na blacie masywnego biurka. Czekał, aż niewygodny gość wreszcie zostawi go samego. Podniósł wzrok dopiero, kiedy usłyszał oddalające się kroki.
Marco de’Angelo wyszedł z jego gabinetu, nie oglądając się za siebie. Już dawno przekonał się, że nie warto. Tylko ludzie niepewni swego tak robią, obawiając się tego, co czai się z tyłu.
Szum fal, które z jednej strony kochał, a których z drugiej głęboko nienawidził, przywróciły go do rzeczywistości.
Tak – pomyślał – mogłem żądać innych rzeczy, ale ta była dla mnie najważniejsza.
Z westchnieniem rezygnacji usiadł na brzegu skalistego wybrzeża. Błękitne wody oceanu rozciągały się poniżej. Przyglądał się mieniącej się palecie barw. Niebieski w szerokiej gamie. Od łagodnych, prawie zielonych tonów aż do ciemnych, wręcz czarnych, które wzbudzały strach i niepewność.
Fale posuwały się najpierw powoli, a potem przyspieszały, rozbijając się o skały. Biała piana, niczym ozdoba deseru z bitej śmietany, kłębiła się na ich wierzchu.
Przyjechał tu z samego rana, kiedy drogi były prawie puste. Większość ludzi jeszcze spała. Ci, którzy spieszyli do pracy, właśnie się do niej szykowali. Turyści przekręcali się na drugi bok, odsypiając upojny wieczór poprzedniego dnia.
– Jeżeli ma pan ochotę zobaczyć coś magicznego, to warto pojechać na Big Sur – mówił z poważną miną recepcjonista. – Gwarantuję, że nic lepszego pan tu nie zobaczy. To jak smakować najlepszą wódkę. Rozkoszować się jej aromatem i ciepłem, które powoduje, kiedy przepływa przez gardło.
Nie planował spędzać wolnego czasu na plaży. Tak po prawdzie unikał jej jak diabeł święconej wody, ale zawsze przegrywał tę nierówną walkę. Ostatecznie lądował na brzegu morza albo oceanu. Szum fal go przyzywał. Wołał go z oddali.
Szeptał mu do ucha jak namiętna kochanka. Przekonywał, że utuli go w żalu, który od dekad skrywał głęboko w sercu. Nie potrafił i nie chciał pogodzić się ze stratą. Nigdy nie zapomniał. Pamiętał każdego dnia, a szum fal tylko wzmagał te wspomnienia.
– Od wieków – szepnął, rozglądając się dookoła.
Recepcjonista nie kłamał.
Kiedy zaparkował auto, mgła jeszcze delikatnie unosiła się nad urwiskiem. Stanął na jego brzegu. Niczym samobójca, który wciąż rozważał wszystkie za i przeciw. Który nie do końca przekonany był o podjętej decyzji.
Czekał na spektakl, który za chwilę miała odegrać natura. Lekki wietrzyk z wolna rozwiewał szary dym. Jego oczom ukazał się zarys majestatycznych sekwoi. Kochał drzewa. Patrzył na nie z fascynacją. Były wielkie, niewzruszone, wiekowe. Gdyby tylko mógł zrozumieć ich szumiącą mowę… Przełożyć ten szept na zrozumiały język…
Wyobrażał sobie, że opowiadają niezwykłe historie. Były świadkami niezliczonych wydarzeń. Milczące pomniki dziejów. Tak właśnie o nich myślał. Niemi świadkowie historii.
Mgła ustąpiła w jednej chwili. Promienie słoneczne rozświetliły niewyraźny poranek. Spienione fale z wściekłością i zaciętością biły o skaliste wybrzeże.
Jeden nierozważny krok.
Chwila zawahania.
Utrata równowagi mogła kosztować go życie.
Był czas, kiedy nie bardzo by się tym przejął, ale nie teraz. Nie dziś, kiedy chciał wszystko zmienić.
Dużo słyszał o tym miejscu. Recepcjonista nie kłamał. Było piękne. Porywające.
Nie dziwił się, że w pewnym sensie stało się mekką malarzy, poetów, romantyków. Przyjeżdżali tu biedni i bogaci. Ci pierwsi tylko na chwilę. Ci drudzy na stałe. Jadąc autostradą wzdłuż wybrzeża, mijał okazałe rezydencje, należące do znanych artystów i dbających o prywatność milionerów.
Wziął głęboki oddech.
Zapach oceanu, świeżego słonego powietrza, mieszał się z bogatym aromatem kawy, który dolatywał do niego z licznych klimatycznych kawiarenek. Zerknął za siebie. W oddali majaczyła kolorowa promenada. Malutkie, wąskie uliczki już zapełniały się spacerowiczami.
Lokale serwowały wyśmienite śniadania. Galerie zachęcały do zakupów dzieł sztuki. Zawahał się na moment. Zapach kawy stawał się uwodzicielski. Przełknął ślinę. Zaburczało mu w brzuchu.
Nie, nie po to zjawił się nad oceanem. Nie przyjechał tu popijać espresso. Chciał odetchnąć. Nabrać sił przed wieczornymi wydarzeniami. Chciał uwierzyć, że wszystko się uda.
Do trzech razy sztuka – pomyślał, idąc wolno stromym brzegiem.
Gdzieś w oddali majaczyła niewyraźna ścieżka prowadząca prosto na dół, na plażę. Nie było to łatwe zejście, ale skoro inni ryzykowali, postanowił pójść za ich przykładem.
Po wyczerpującym spacerze, przecisnąwszy się w pewnym momencie przez gęsty busz, zza którego dochodził odgłos spadającego wodospadu, wreszcie znalazł się nad samym oceanem.
Był sam. Jedynym człowiek na ziemi. Tego potrzebował. Odosobnienia. Samotności. Usiadł na wielkim, zimnym, lekko wilgotnym kamieniu.
Zamknął oczy. Wsłuchał się w rytmiczny, nieustanny rytm przypływu i odpływu. Fale kołysały go niczym matka usypiająca dziecko.
Tego właśnie się obawiał.
Wspomnień, obrazów z dzieciństwa.
Za to właśnie kochał morze i jednocześnie go nienawidził.
Za przypływ bolesnych doświadczeń.
Za marzenia, że wszystko mogło skończyć się inaczej.
– Marco! Marco!
Głos matki rozbrzmiał w jego myślach.
Stała w drzwiach niewielkiego domku w Sparcie na obrzeżach Mesyny. Jak zawsze w takich chwilach podpierała się pod boki, żeby zaznaczyć zdenerwowanie, jakiego jej przysparzał. Spracowana ręka ułożyła się na szerokich biodrach w znajomy sposób. Tylko matka tak się podpierała, wyrażając tym gestem dziesiątki miotających nią uczuć.
Wołała go już od dobrych kilku chwil, ale on wciąż stał na drodze, wypatrując ojca wracającego z portu.
Często wybierali się na połów razem, chociaż Marco wcale tego nie lubił. Nie przepadał za pracą na łodzi. Za zimnem, za przemoczonym ubraniem i smrodem ryb, ale lubił spędzać czas z ojcem, który w trakcie takich wypadów opowiadał niesamowite historie.
– Marco! – Matka zagrzmiała na cały głos.
Odwrócił się w jej stronę z błagalną miną, które wyrażała prośbę o jeszcze kilka chwil. Dziś ojciec wyjechał do centrum. A on uwielbiał te dni, kiedy ojciec wyjeżdżał do Mesyny. Wówczas czekał na jego powrót tu, na drodze prowadzącej do ich domku. Czasami udało mu się ubłagać ojca, żeby zabrał go ze sobą, ale dziś głowa rodziny de’Angelów była nieubłagana.
W takich chwilach Marco był niepocieszony. Wyprawa do miasta była dla chłopca cudowną przygodą. Znał je na tyle dobrze, że ojciec pozwalał mu całymi godzinami włóczyć się po mesyńskich uliczkach. W tym czasie sam załatwiał interesy.
Były dni, kiedy Marca zżerała ciekawość. Zastanawiał się, jakie to interesy może prowadzić zwykły, niezbyt zamożny rybak, ale kiedy dopytywał o to ojca, zawsze słyszał, że jest jeszcze za mały na takie sprawy. Raz jeden próbował ojca szpiegować. Szedł za nim, chciał podsłuchiwać jego rozmowy, ale zabawa w tajnego agenta spaliła na panewce. Dostał burę i zakaz wypraw do Mesyny przez kolejne długie tygodnie.
Jedyne, co usłyszał, a co i tak nie zaspokoiło jego ciekawości, to kilka słów na odczepnego.
– Jak podrośniesz, sam się przekonasz.
I tak zakończyły się jego dywagacje na temat interesów ojca.
Niepocieszony spuścił nos na kwintę. Żeby nieco osłodzić gorycz porażki, tatko dał mu kilka drobnych i odgonił. Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Wizja samotnych przechadzek po mieście była równie kusząca, jak i zabawa w szpiega. Poza tym ojciec miał rację. Był dzieckiem i nie powinien był wtykać nosa w nie swoje sprawy. Jak podrośnie, sami zaproszą go do grona wtajemniczonych. Zadowolony z tłumaczenia, ruszył przed siebie.
Krążył wśród niskich domów, stojących po obu stronach dość szerokich uliczek. Przyglądał się przechodniom. Od razu wiedział, kto jest miejscowy, a kto przyjechał zwiedzić miasto. Czasami podchodził do turystów i szedł z nimi krok w krok. Chyba brali go za małego żebraka, bo zamiast go odgonić, dawali kilka drobnych. Nie wyprowadzał ich z błędu. Dziękował i uciekał w kolejną uliczkę.
Nie, nie był rozrzutny. Wszystkie pieniądze, i te zebrane u ludzi, i te otrzymane od ojca, chował do małego metalowego pudełka, które trzymał w kącie tuż przy swoim łóżku. Zaglądał tam średnio kilka razy w ciągu dnia, żeby się upewnić, że nikt nie zabrał jego oszczędności. Zastanawiał się, czy matka o nich wiedziała. Nawet jeżeli tak było, nie zdradziła się tym ani przed nim, ani przed ojcem.
Podczas swoich wojaży po Mesynie lubił zaglądać do katedry mesyńskiej. Był tu kilka razy z rodzicami na niedzielnej mszy. Fascynowała go atmosfera, jaką czuło się od momentu przekroczenia progu świątyni.
Od matki dowiedział się, że gmach ma ponad osiemset lat i chociaż trudno było mu sobie wyobrazić taki szmat czasu, to jednak wiedza ta działała na jego wyobraźnię.
A tę miał bujną.
Marzył o zbrojach rycerskich i turniejach, o których kiedyś usłyszał od jednego dziadka, którego spotkał tu, w Mesynie. Zasiedział się wówczas na schodach jego małego domku. O tym, że już dawno powinien był być w wyznaczonym miejscu spotkania, zorientował się dopiero na widok strapionego ojca, który szukał go między miejskimi zaułkami. Dostał wówczas ojcowską burę. Pewnie zarobiłby też w skórę, ale staruszek, którego słuchał z takim zainteresowaniem, wstawił się za nim u ojca.
Drugim ulubionym miejscem w mieście była latarnia morska. Kręcił się w jej pobliżu, spoglądając w bezkres morza. Wołał go świat. Chciał go zwiedzać, odkrywać. Porównywać.
I jednego był pewny – nie chciał być jak ojciec. Nie chciał zostać rybakiem, bo nawet będąc chłopcem, wiedział, że jeżeli zostanie w Sparcie, nic innego go tu nie czeka.
A teraz, patrząc w dal, na drogę, która prowadziła do ich małego, skromnego domku, czekał na ojca. Przez jedną chwilę przemknęła mu przez głowę myśl, czy kiedyś i jego syn będzie go tak wypatrywał?
– Marco!
Zdenerwowany głos matki wyrwał go z zamyślenia.
Wzruszył ramionami, westchnął, a potem odwrócił się i powłócząc nogami, ruszył w jej stronę.
– Wiesz dobrze, że wróci dopiero pod wieczór. Obiad na stole. – Trzepnęła go delikatnie w ramię, upominając za nieposłuszeństwo.
Tak, zdawał sobie sprawę, że do powrotu ojca minie jeszcze kilka godzin, ale on już nie mógł się doczekać. Nie potrafił usiedzieć na miejscu, bo zawsze po wizycie w mieście ojciec przywoził niespodziankę. Nic wyszukanego, drobnostki. Czasami drewnianą zabawkę. Innym razem coś słodkiego. Niekiedy nic materialnego. Po prostu opowieść, ale niezależnie od tego, czekał na jego powrót z niecierpliwością.
Zerknął na stół. Matka pokiwała głową, jakby chciała powiedzieć „a nie mówiłam”. Uwielbiał makaron z pesto i krewetkami. Ten przepis był popisowym daniem mamy. Podobno nauczyła się tego od swojej matki.
– Jedz.
Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Zaciągnął się zapachem czosnku i pesto zrobionego z pistacji. Oblizał wargi na widok dorodnych białych krewetek. Złapał widelec i nadział na niego porządną porcję. Matka przyglądała mu się z szerokim uśmiecham na twarzy. Uwielbiała karmić swoich chłopców.
Zerknął w jej stronę. Mrugnęła do niego porozumiewawczo. To był ich znak.
Kiedy tak mrugała, wiedział, że czeka na niego niespodzianka w postaci deseru.
Nie mylił się. Chwilę po tym, jak opróżnił talerz ze sporej porcji makaronu, na stół wjechała galaretka cytrynowa.
Doskonała na letnie upały. Miękka, orzeźwiająca, rozpływająca się w ustach. Smak idealny. Połączenie cytrynowego orzeźwienia ze słodyczą cukru.
Podmuch wiatru, niosący delikatne słone kropelki oceanicznej wody, osiadł na twarzy zatopionego we wspomnieniach Marca. Otworzył oczy. I chociaż nie siedział już za drewnianym stołem w kuchni ich rodzinnego domku pod Mesyną, to wciąż czuł na języku kwaskowy smak galaretki.
Zerknął na zegarek. Może nie było jeszcze późno, ale zdecydował się wracać do centrum. Miał ochotę pochodzić jeszcze po molo w Santa Monica, które podobnie jak Big Sur rekomendował recepcjonista z hotelu.
Lubił zwiedzać miejsca, w których jeszcze nie był. Lubił zabierać z nich wspomnienia. Czasami kupował drobne pamiątki. W końcu nigdy nie był pewny, czy jeszcze kiedyś do nich wróci.
Powoli wspinał się wąską, zalesioną ścieżką.
Gdzieś tam na górze zostawił samochód. Zanim odjechał, raz jeszcze rzucił okiem na rozbijające się o brzeg fale. Przywodziły na myśl tyle wspomnień.
Niestety – przemknęło mu przez myśl – więcej było tych złych. Tych, o których pragnął zapomnieć, a które uporczywie do niego wracały z każdym kolejnym szumem wzburzonej wody.
*
Do pokoju hotelowego wrócił na krótko przed dziewiętnastą. Miał jeszcze sporo czasu. Do klubu wybierał się dopiero około dwudziestej drugiej. Poranna wyprawa nad ocean oraz późniejsza niespieszna przechadzka nieco go wyczerpały. Czuł się zmęczony.
Pomyślał, że powinien wrócić nieco wcześniej, ale spacer po molo w Santa Monica niezmiernie mu się spodobał. Już dawno nie czuł się tak dobrze. Swobodnie. Bez przymusu kontroli. Bez ciągłego oglądania się za siebie. Po prostu był.
Wmieszał się w tłum turystów. Podsłuchiwał ich rozmowy. Sprzeczał się z nimi, ale tylko w swojej głowie. Chociaż matka zawsze powtarzała, że nie powinno się oceniać innych, odstąpił od tej zasady. Mierzył ludzi wzrokiem. Uśmiechał się do ładnych dziewcząt. Krzywił na widok niedbalstwa. Strofował w myślach niegrzeczne dzieci. Nagradzał posłuszne i karne.
Po prostu dobrze się bawił.
– Panie, o ileż więcej uroku miałoby to miejsce, gdyby nie było z betonu. – Mały, zgarbiony dziadek, podpierający się na fikuśnej laseczce, usiadł obok Marca na ławce, którą ten zajął dosłownie przed chwilą.
To był dobry punkt obserwacyjny. Tu nie rzucał się w oczy. Tu bezkarnie mógł oddawać się cichemu osądowi. Być surowym sędzią. Nagradzać i karać. Na początku nieco się zżymał, że ktoś pozwala sobie zakłócać mu spokój. Ale dziadek był jednym z tych ludzi, którzy od razu budzili sympatię.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, ale najwyraźniej nieznajomy czuł potrzebę rozmowy.
– Kiedyś przychodziłem tu z wnukami.
Marco przyglądał się swojemu rozmówcy, dając mu do zrozumienia, że słucha go z zainteresowaniem.
– Patrz pan na ten diabelski młyn. Pamiętam, jak go budowali. Ile było krzyku, że nikomu nie potrzebne tu takie dziadostwo. Ale jak tylko stanął gotowy, wszyscy zaczęli się zachwycać. Nie tylko dzieciaki zwariowały na jego punkcie. Sam przejechałem się na nim kilka razy. I dziś miałbym ochotę, ale mam dzięki Bogu na tyle oleju w głowie, żeby wiedzieć, że pewne rozrywki już są poza moim zasięgiem. Dziś co najwyżej mogę zajrzeć do akwarium, a i to jest wspaniałe.
Tak, Marco musiał przyznać rację starszemu człowiekowi. Karuzela robiła wrażenie. Czuł nieodpartą chęć, żeby zakosztować przejażdżki na niej i chociaż był w życiu w wielu sytuacjach, które wydawały się bez wyjścia i mogły kosztować go życie, to patrząc na diabelski młyn, miał obawy, czy powinien do niego wsiąść. Na sam widok nieco go mdliło.
– Chciałbym, a się boję – odezwał się cicho, prawie szeptem, mając nadzieję, że słuch mężczyzny nie jest już tak dobry, jak za młodu.
Najwyraźniej jednak pomylił się w ocenie, bo dziadek zerknął na niego z kpiącym uśmiechem i iskierką sarkazmu w oczach.
– Młody człowieku. – Staruszek cały czas patrzył na Marca przez grube szkła.
Oczy wciąż miał bystre, a teraz były roześmiane. Musiał usłyszeć ciche wyznanie rozmówcy.
– Być na molo w Santa Monica i nie wsiąść do tego potwora, to jakby być w Egipcie i nie zobaczyć piramid. Wiem, co mówię – dodał po chwili. – Byłem w Egipcie.
Marco musiał się roześmiać. Wstał z ławki, skinął staruszkowi i skierował się prosto w stronę karuzeli. Był mu wdzięczny, że go namówił. Wspomnienie wspaniałej przejażdżki zapewne pozostanie z nim na dłużej. Doświadczył niesamowitych emocji. Nagle znowu poczuł się beztroskim dzieckiem. Zamknął oczy, pozwalając, żeby wiatr rozwiał mu włosy. Żeby pęd powietrza studził jego rozgrzane zmysły. Śmiech ludzi, którzy tak jak on odważyli się wsiąść na karuzelę, sprawił, że i on się roześmiał.
Tak samo poruszył go widok tańczących par, zebranych na jednej z największych na Zachodnim Wybrzeżu sal balowych, która już po południu zapełniła się gośćmi. Gdyby miał więcej czasu, sam zaprosiłby jedną czy dwie panie do tańca. Wujek Charles nauczył go kilku standardów.
– Chłopcze, idzie ci całkiem dobrze – pochwalił go już podczas pierwszej lekcji.
Kroki łapał w lot. Słuch miał dobry, a i poczucie rytmu niczego sobie, a że lubił taniec, to i nauka nie szła w las. Niestety nie pamiętał już, kiedy ostatni raz miał okazję zatańczyć i zatracić się nie tylko w muzyce, ale również w ramionach pięknej kobiety.
Miał ochotę wypić kilka lampek wina, ale zamiast tego zjadł coś sycącego.
Siedząca przy barze młoda kobieta najwyraźniej miała ochotę poflirtować.
Może gdyby się nie spieszył i gdyby się nie denerwował, poflirtowałby dłużej, ale nie po to przyjechał do Los Angeles.
Nie dla widoków.
Nie dla jedzenia.
Nie dla pięknych kobiet.
Przynajmniej nie dla tych, które mijał podczas spacerów, a które rzucały mu zalotne spojrzenia.
*
Uśmiech nie schodził z twarzy Marca na myśl, że jego mercedes-benz SS, którego kupił zaledwie kilka miesięcy temu, doskonale sprawdza się w ten ciepły, listopadowy wieczór. Odkąd stał się jego właścicielem, rzadko korzystał ze składanego dachu, chociaż kiedyś uważał, że kabriolet to fanaberia. Jako właściciel jednego z nich zmienił jednak zdanie. Zresztą zaczął myśleć o nim już po krótkiej jeździe na motorze. Przy okazji pewnej naglącej sprawy, którą załatwiał w Chicago, miał okazję, nieco wymuszoną sytuacją, zasiąść na motocyklu. Polubił tę wolność. Wiatr rozwiewający włosy, możliwość nieskrępowanego oglądania otoczenia. Bez ram, bez szyb.
Niestety nie lubił motorów. Więc kiedy tylko nadarzyła się okazja mieć to wszystko, co oferował jednoślad, ale w formie eleganckiego automobilu, nie wahał się ani chwili. Takiej okazji nie zamierzał marnować. Zapłacił za mercedesa ciężkie pieniądze, ale każdy wydany cent był tego wart.
Tego, aby w taką noc jak dziś – pomyślał, jadąc w kierunku Hotelu Ambasador – czuć wiatr na policzkach i patrzeć na bezchmurne, rozgwieżdżone niebo.
Już z daleka zauważył wolno sunące limuzyny. Podjeżdżały jedna po drugiej. Drogie, lśniące, ale przysadziste i toporne. Nie to, co jego autko. Zwinne, smukłe i mruczące równomiernie w rytm pracującego silnika o pojemności ponad siedmiu litrów.
Z czułością pogładził kierownicę.
Dotykał jej delikatnie, niczym gładkiego ciała kochanki. Nie wstydził się przyznać, że kochał ten samochód. Dbał o niego, dopieszczał go i był z niego dumny, niczym ojciec z syna. A mercedes odwdzięczał mu się doskonałą jazdą i niesamowitymi wrażeniami.
Kilka osób, które zmierzały w strony wejścia do hotelu, obejrzało się za siebie. Spoglądali z podziwem na białą karoserię ze srebrnymi zdobieniami.
Tak – pomyślał Marco – robi wrażenie.
Kilka eleganckich dam zwróciło uwagę nie tylko na samochód. Przyglądały się kierowcy. Szeptały do siebie. Uśmiechały się dyskretnie. Rzucały mu powłóczyste spojrzenia. Flirtowały gestem, bez słów, zachęcając do rozmowy. Ale on nie zwracał na nie uwagi. Miał jasno wyznaczony cel, do którego dążył, i nie miał zamiaru się rozpraszać.
Liczne grono fotografów zwróciło się w jego stronę. Ruszyli z aparatami. Z boku błysnęły flesze. Zasłonił oczy ręką. Nie dlatego, że błysk go oślepił, ale dlatego, że nie miał ochoty znaleźć się w plotkarskich gazetach, w których zadawano by sobie pytanie, kim był tajemniczy mężczyzna w białym mercedesie.
Od zawsze unikał fotografów, zdjęć i reporterów. Te, które kiedyś mu zrobiono i które leżały w dość opasłej kartotece, wystarczyły mu za wszystkie inne fotografie.
Wiedział, że tego nie uniknie, i pewnie nigdy by się tu nie pojawił, gdyby nie cel, który pragnął osiągnąć. Cel, który przyświecał mu od wielu miesięcy. W sumie od kilku lat. Od tamtego pamiętnego spotkania.
Może gdyby wówczas był bardziej stanowczy… Może gdyby się nie zawahał… Może…
Ileż to już razy analizował tamtą sytuację. Przypominał sobie każdy szczegół. Wyrzucał sobie słabość i strach.
Dziś odrzuci wszelkie obawy. Obiecał to sobie, decydując się na przyjazd do LA.
Albo dziś, albo nigdy.
Podał kluczyki parkingowemu, a sam wmieszał się w tłum gości, którzy wcześniej uczestniczyli w drugiej gali rozdania nagród filmowych. Teraz, uśmiechnięci, rozbawieni, skorzy do zabawy i głodni, nie tylko wrażeń artystycznych, kierowali się z sali Hotelu Ambasador, gdzie miało miejsce wydarzenie, do tutejszego klubu nocnego.
Marco sięgnął po zaproszenie. Cierpliwie czekał, aż zostanie wpuszczony.
Był ciekaw tego miejsca. Miał okazję wiele o nim słyszeć. Ci, którzy rozpływali się nad jego doskonałością, nie mijali się z prawdą. Nie przesadzali. Nie koloryzowali.
Cocoanut Grove był bogato, wręcz nieprzyzwoicie wyposażony. Egzotyczny wystrój pochłaniał gości od samego wejścia. Marco rzucił okiem na malowidła umieszczone na czarnych satynowych ścianach, które ciągnęły się aż do Parrot Porch, zewnętrznej woliery wypełnionej roślinami. Wśród nich buszowały egzotyczne papugi i kanarki, obok których klubowi tancerze i goście zażywali wytchnienia.
Dym papierosowy, unoszący się w powietrzu, tworzył delikatną mgiełkę. Przyciemnione światła, doskonale współgrały ze złotymi zdobieniami i mauretańskimi łukami. Chińskie lampiony bujały się pośród stojących wszędzie kokosowych palm, między którymi przeciskali się zaproszeni.
Marco zajął miejsce przy barze, który stanowił doskonały punkt obserwacyjny. Lustrował zebranych. Przyglądał im się. I znowu, tak jak na molo, uciszył głos matki, która groziła palcem, nie pozwalając oceniać innych.
Mamo – pomyślał – zasady są po to, żeby je łamać.
Musiał przyznać, że bogactwo wylewało się tu z każdego miejsca. Stawało się przesadne i przerysowane.
Bawił go widok kobiet, które nawet w tak ciepły wieczór przyszły obleczone w futrzane płaszcze, krojem dopasowane do zgrabnych, wyćwiczonych sylwetek. Demonstracyjnie pozbywały się wierzchnich nakryć, lustrując inne panie. Wyćwiczony gest. Wystudiowana poza, a wszystko po to, aby wzbudzić nutę zazdrości w konkurentkach.
Która wyższa, szczuplejsza. Która odziana w kosztowniejszą, bardziej fikuśną kreację.
A było na co patrzeć. Suknie szyte ze skosów, pięknie opinały się na damskich ciałach. Podkreślały, to, co miało zostać uwypuklone, i maskowały mankamenty, których nikt nie powinien zobaczyć. Miał przyjemność przyjaźnić się z zacnym i cenionym krawcem. Rzut okiem wystarczył, żeby rozpoznać tkaninę. Ocenić kunszt mistrza. Finezję szycia, miękkość szwów. Dopracowanie.
Przed oczami Marca wirowały kreacje ze srebrnych i złotych lam, lśniących jedwabi oraz lejącego się, seksownie uwodzicielskiego weluru. Nagie ramiona i mocno wydekoltowane plecy nie pozostawiały zbyt wiele miejsca dla wyobraźni.
Długie włosy, starannie ułożone w miękkie fale, dodatkowo podkreślały kobiecość. Cieszył się, że moda na krótkie boby powoli mijała. Długie loki były dla Marca kwintesencją kobiecości.
Wodził wzrokiem po zebranych. Przyglądał się paniom i ich towarzyszom. Nie zwracał uwagi na rzucane mu spojrzenia. Nie podchwytywał zalotnych gestów. Nie odpowiadał na wysyłane sygnały. Nie zamierzał zawierać znajomości. Włączać się w dyskusje. Przysiadać do stolików.
Przez gwar rozmów przebijała się muzyka. Na parkiet zaczęły wychodzić pierwsze pary. Miał zamiar zatańczyć.
Z uwagą szukał swojej pary. Przeskakiwał wzrokiem z jednej ślicznotki na drugą. W końcu zatrzymał się na tej, dla której dziś się tu pojawił.
Odstawił drinka.
Szedł przez klub powoli, świadom, że przyciąga spojrzenia. Nieznajomy. Tajemniczy. Obcy wśród swoich. Szedł prosto do celu. Nie zatrzymywał się. Nie zerkał na boki.
– Zatańczymy? – zapytał, stając tuż za nią.
Zamarła. Urwała w pół słowa. Poznała jego głos. Odwróciła się powoli. Zmierzyła go wzrokiem. Nie spuszczał z niej oczu. Walczyli na spojrzenia.
Czekał.
Był cierpliwy.
Taki powinien był być wtedy.
Cztery lata temu.
Miał ochotę powiedzieć, że dość czasu już stracili, ale mimo tego nie odezwał się ani słowem.
Na razie postanowił zostawić piłkę na jej połowie.
W końcu podała mu dłoń. Bez słowa pozwoliła się poprowadzić na parkiet. Tańczyli w ciszy. W skupieniu. Przyciągnął ją do siebie.
Nie opierała się. Przytuliła głowę do jego ramienia.
Westchnął cicho. Miał nadzieję, że wreszcie dojdą do porozumienia. Spojrzał w jej oczy.
I zamarł.
Zrozumiał, że bitwa nie została jeszcze przez niego wygrana.
Rozdział I
Nowy Jork
Koniec lata 1927
Lee stanęłana samym końcu, z dala od pozostałych żałobników. Nie zwracała uwagi na wściekłe spojrzenia matki. Rano doszło pomiędzy nimi do scysji. Od lata nic się nie zmieniło. Nie potrafiły ze sobą normalnie rozmawiać. Trudno było im ukryć wzajemną niechęć. Już dawno przestały udawać, że łączy je jakieś cieplejsze uczucie.
– Jak to sobie wyobrażasz? – Matka z kamienną twarzą wpatrywała się w córkę szykującą się na pogrzeb ojca. – Co sobie ludzie pomyślą, kiedy staniesz gdzieś z dala ode mnie? Nie musimy się kochać – narzekała, chodząc nerwowo po pokoju – ale przed obcymi powinnyśmy stwarzać jakieś pozory. Tyle chyba możesz z siebie dać?
Lee odwróciła się w stronę rodzicielki.
– Nigdy nie interesowało cię to, co czujemy ja i ojciec, prawda? Zawsze najważniejsze były pozory. Co ludzie myślą, co powiedzą, jak cię widzą. – Podeszła wolno do Camilli. – Powiem ci, że gdyby sytuacja była odwrotna i gdyby to był twój pogrzeb, stałabym przy boku ojca. Byłabym tam dla niego. Na pewno nie dla ciebie.
Wyminęła matkę i ruszyła do drzwi. Nie zamierzała ulec jej naleganiom. Camilla nigdy nie prosiła. Ona zawsze wydawała rozkazy. Na szczęście wiele lat temu straciła nad nią kontrolę.
To ojciec był dla Lee podporą. Zawsze trzymał jej stronę. To z nim potrafiła rozmawiać godzinami. To on uczył ją w zaciszu swojego gabinetu i namawiał na kontynuowanie nauki. To dzięki niemu podjęła odważną decyzję, żeby kształcić się w kolegium Bernarda, chociaż ostatecznie nie zrealizowała swoich planów. I o to nie miał do niej pretensji. Tylko raz zobaczyła w jego oczach zawód. Mimo tego nie żałowała kroku, który do tego doprowadził. Z biegiem czasu i to zostało jej wybaczone.
Drżała o zdrowie ojca i kiedy zadzwonili ze szpitala i poprosili o jak najszybsze przybycie, czuła, jak zamiera jej serce. Podświadomie wiedziała, że to nie może być nic dobrego. Nie myliła się. Wezwano ją, żeby pożegnała się z ojcem. Dotarła tam z matką w ostatniej chwili.
– Tatko – dopadła do jego łóżka. – Tatko, nie zostawiaj mnie – prosiła ze łzami w oczach.
Wzrok miał nadzwyczaj przytomny. Uśmiechnął się delikatnie, z trudem. Chciał coś powiedzieć. Nachyliła się nad nim, żeby lepiej słyszeć.
– Walcz. Nie poddawaj się. Podążaj za głosem serca. Nie przejmuj się tym, co sobie kiedyś umyśliłem. Miłość jest najważniejsza.
Każde słowo było dla niego wysiłkiem. Szybko tracił siły. Śmierć czyhała tuż przy jego łóżku. Camilla stała z tyłu. Nie podeszła, żeby wziąć umierającego męża za rękę.
Ich małżeństwo dawno, dawno temu przestało funkcjonować. Tylko z wygody i może z obawy przed tym, co powiedzą ludzie, nie rozwiedli się, trwając w martwym związku. Ostatnimi czasy przestali już ukrywać, że ledwie się tolerują.
Lee ścisnęła ojcowską dłoń, wiedząc, że kiedy on odejdzie, ona uczuciowo zostanie sierotą. Teraz bardziej niż kiedykolwiek żałowała podjętych decyzji. To przez nie straciła tyle czasu. Na tak długo zostawiła rodzinny dom, a kiedy wreszcie wróciła niczym syn marnotrawny, ten czas został jej brutalnie odebrany.
Matka wciąż stała z boku. Spokojna, dystyngowana. Nieporuszona. Zimna niczym grecki posąg.
Lee zerknęła na nią oskarżycielsko. Camilla nigdy nie potrafiła okazywać emocji, w szczególności tych związanych z miłością i żalem. Najczęściej zdarzało jej się wpadać w złość. O, tak. Potrafiła się złościć. Wściekać. Dostawać furii, chociaż nigdy nie podnosiła głosu. Nigdy nie krzyczała, a jednak wystarczyło na nią spojrzeć w chwilach, kiedy traciła nad sobą kontrolę, by wiedzieć, że ma ochotę rozszarpać człowieka na strzępy.
Kiedy Lee słuchała jej rankiem w dniu pogrzebu, czekała na taki właśnie wybuch.
– Już dość przysporzyłaś nam zmartwień – dodała Camilla, zatrzymując córkę z ręką na klamce.
– Zmartwień? – zapytała Lee, patrząc na matkę wyzywająco, jakby chciała ją sprowokować. – Wydawało mi się, że tysiące razy nazywałaś to inaczej.
– Oczywiście, skoro chcesz, mogę powtórzyć to i tysiąc pierwszy. – Camilla powoli zaczynała tracić cierpliwość. – Upokorzyłaś nie tylko siebie, ale i nas. Dobrze wiesz, że ojciec podupadł na zdrowiu tylko przez twoje wybryki.
Lee nie odezwała się słowem. Myślała zdroworozsądkowo i wiedziała, że tatko był po prostu chory. Od dawna zmagał się z różnymi dolegliwościami, które w pewnym momencie życia nałożyły się na siebie. Był szewcem, który chodził bez butów. Sam będąc lekarzem, który poświęcił się dla innych, nie dbał o swoje zdrowie.
– Nie mam czasu na chodzenie po lekarzach. – Lubił mawiać, machając ręką na jej prośby, że powinien nieco o siebie zadbać. – Później – dodawał, żeby ją uspokoić.
Niestety to „później” nigdy nie nastąpiło.
U kolegi po fachu znalazł się dopiero, będąc pod ścianą. Ale na ratunek było już za późno. Nieunikniony koniec udało się jedynie odsunąć nieco w czasie.
Może gdybym go nie opuściła, zgłosiłby się po pomoc wcześniej – pomyślała, nie słuchając wciąż marudzącej Camilli.
– I nawet w takiej chwili, kiedy okoliczności wymagałyby okazania szacunku, robisz po swojemu. – Głos matki wdarł się do umysłu Lee. – Nie masz za grosz przyzwoitości. Zastanawiam się, jak to się stało, że wychowaliśmy cię na kogoś takiego – wycedziła ze swoistym obrzydzeniem pani Willson-Roy.
Lee nie podniosła rzuconej rękawicy. Nie miała zamiaru wdawać się w słowne przepychanki. Nie dziś. Nie w tej chwili. Było dla niej oczywiste, że po śmierci ojca jej dni w tym domu są policzone. Od lat nie potrafiła dogadać się z matką. A wszystko zaczęło się tamtego dnia…
Lee zamknęła oczy, potrząsnęła głową, chcąc odpędzić niechciane obrazy, które prześladowały ją, wydawać by się mogło, od wieków.
– Proszę pani, samochód czeka.
Wspomnienia uleciały niczym dym z papierosa.
– Już schodzimy. – Camilla sięgnęła po torebkę. – Zrobisz, jak uznasz za stosowne, ale wiesz, co o tym myślę – powiedziała, mijając córkę.
A teraz stała tam, przed trumną, z twarzą zasłoniętą woalką i z ciemnymi okularami na nosie.
Lee miała ochotę prychnąć z niesmakiem. Jakby te akcesoria miały kogoś zwieść. Miały dać zebranym do zrozumienia, że pogrążona w żałobie wdowa nie może pokazać umęczonej, zalanej łzami twarzy.
Gdybyś potrafiła wybuchnąć rozpaczą, tak jak wybuchasz gniewem… – pomyślała Lee, nie spuszczając wzroku z matki.
Wpatrywała się w nią intensywnie, mając nadzieję, że pani Roy wreszcie pokaże ludzką twarz.
Ksiądz zaintonował kolejną pieśń. Wraz z jego pełnymi ubolewania słowami, niebo zaciągnęło się ciężkimi, czarnymi chmurami. Chwilę później na policzku Lee pojawiła się pierwsza nieśmiała kropla.
Nawet niebo płacze, tylko nie ty, matko – przemknęło jej przez myśl.
Ona też nie płakała. Już zdążyła wypłakać morze łez. I chociaż myślała, że nie ma ich więcej, kiedy patrzyła, jak trumna ojca opada do ciemnego, zimnego grobu, poczuła, że oczy znowu jej zwilgotniały.
Deszcz padał coraz mocniej. Żałobnicy zbili się ciaśniej, chroniąc się pod czarnymi parasolami. Kapłan jakby przyspieszył, chcąc tak jak pozostali schronić się gdzieś przed nawałnicą.
– Już idę do grobu smutnego, ciemnego – zaintonował pieśń w nieco szybszym tempie niż zwykle. – Gdzie będę przebywać aż do dnia sądnego.
Żałobnicy mruczeli coś pod nosem. Ksiądz śpiewał coraz szybciej.
– Gdzie możni królowie kości swe składają. Książęta, panowie w proch się obracają.
Lee nie śpiewała. Nie przyłączyła się do ceremonii. Wciąż stała samotna, wystawiona na deszcz. Niewzruszona, kiedy po uroczystości goście prędko ją mijali, nawet na nią nie patrząc.
Matka szybko podziękowała księdzu, uścisnęła kilkanaście dłoni ludzi składających kondolencje, a potem prawie biegiem ruszyła w stronę samochodu. Przystanęła na chwilę. Spojrzała na córkę, bez słów pytając, czy dołączy do niej. Lee odwróciła się powoli. Nie potrafiła ukryć pogardy dla jej zachowania. Ruszyła w stronę grobu, przy którym pracowali dwaj mężczyźni zasypujący dół.
Ciężka, mokra od deszczu ziemia uderzyła w charakterystyczny sposób o wieko trumny. Ten głuchy dźwięk odbił się w myślach Lee wielokrotnie. Patrzyła jak zahipnotyzowana, jak kolejne bryły spadają do grobu.
Odsunęła się, żeby im nie przeszkadzać. Zatonęła w modlitwie. Stała tak w strugach deszczu dobry kwadrans. Nigdzie się nie spieszyła. W zasadzie przerażała ją perspektywa powrotu do domu. Bez ojca to już nie był jej dom. Nie było tam już ciepła i radości, jaką wnosił Charles Roy. Nie bała się matki ani jej wiecznych pretensji. Bała się, że może wybuchnąć. Mimo wszystko z szacunku dla rodzicielki nie chciała wyrzucić tego, co leżało jej na sercu. Wolała milczeć. Tłamsić wszystko w sobie. Wolała odejść bez pożegnania. Zapomnieć. Nawet nie musiała zbytnio się wysilać, żeby poczuć się jak sierota. Uważała się za nią od śmierci ojca.
Rozejrzała się dookoła. Cmentarz opustoszał. Nie zauważyła nawet, kiedy dwaj grabarze odeszli.
Wspomnienia wróciły nagle. Pamiętała, że przyszła tu kiedyś z ojcem. Była wtedy małą dziewczynką. Odwiedzali grób znajomego taty. Zafascynowało ją to miejsce. Urzekła ją cisza. Taka inna, taka podniosła. Tajemnicza.
– Tak, to piękny cmentarz. – Charles Roy przystanął na jednej z alejek. – Bardziej przypomina park, ale tak właśnie miało być. Znalazłem kiedyś u ojca egzemplarz „The New York Times’a”, w którym jeden z reporterów zauważył, że każdy nowojorczyk ma trzy ambicje. – Doktor Roy zrobił przerwę. Lee czekała z niecierpliwością. – Po pierwsze pragnie żyć na Piątej Alei, po drugie przechadzać się po Central Parku i po trzecie zostać pochowanym tu, na cmentarzu Green Wood.
Tamtego dnia była piękna słoneczna pogoda, nie to co dziś.
Przechadzali się cmentarnymi alejkami długie godziny. Spacerowali. Podziwiali nienaruszony naturalny krajobraz, eleganckie nasadzenia, malownicze alejki. Przyglądali się szerokim utwardzonym dróżkom.
Ojciec pokazał jej piękne pomniki i mauzolea, które wzniesiono w klasycznym greckim stylu. Robiła wielkie oczy. Wypytywała. Chciała wszystko wiedzieć. Wszystko zobaczyć. Najbardziej spodobały jej się grobowce, które przywodziły na myśl egipskie świątynie albo gotyckie kościoły w miniaturze.
– Jest piękny! – wykrzyknęła na widok jednego z takich miejsc.
Przystanęli przed pomnikiem, który wzniesiono ku czci sześciu członków rodziny Brownów, którzy zginęli w katastrofie w Arktyce w połowie XIX wieku. Z prawdziwym zachwytem podziwiała rzeźbę statku, który wyglądał, jakby był do połowy zanurzony w morską toń. Opływały go wzburzone fale.
Tamtego dnia ojciec pokazał jej jeszcze kilka innych perełek. Stojąc teraz nad jego grobem, i sobie i, jemu obiecała, że wzniesie dla niego pomnik, który będzie taką właśnie perełką wśród innych grobowców.
– Do zobaczenia – szepnęła, przeżegnała się i ruszyła powoli w stronę głównej bramy.
*
– Niech to szlag – przeklinał całą drogę Marco.
Wiercił się na tylnym siedzeniu taksówki, zaglądając przez ramię kierowcy. Co rusz go pospieszał, chociaż widział doskonale, że ruch nie pozwalał na szybszą jazdę. O tej porze na ulice wyległy tłumy, a nieuważni przechodnie stanowili największe zagrożenie dla kierujących oraz dorożek i wozów, spowalniających jazdę.
Z westchnieniem zwątpienia opadł na siedzenie. Już dawno nie czuł się tak zdenerwowany. Plan na dziś układał przez długie godziny. Analizował przebieg zdarzeń. Rozmyślał, zastanawiał się. Brał pod uwagę niedogodności, przeszkody. O jednym nie pomyślał. O zbyt dużym ruchu oraz o swoim roztargnieniu.
Problemy piętrzyły się jeden za drugim. Wszystko szło nie po jego myśli.
Uderzył się w udo trzymanym w ręku egzemplarzem „The New York Times’a”, który wpadł mu w ręce kilka dni temu. Gdyby nie on, pewnie nie siedziałby teraz w taksówce ze zbyt mocno bijącym sercem. O dzisiejszym pogrzebie dowiedział się przez przypadek.
– Synu, życiem zawsze rządzą przypadki. – Słowa jego ojca, które usłyszał wieki temu, zadźwięczały mu w głowie.
Na wspomnienie tamtej chwili musiał się uśmiechnąć. Siedzieli wtedy na rybackim kutrze ojca. Przez cały dzień nic nie złowili. Ojciec był załamany, chociaż starał się tego nie okazywać. Zawsze robił dobrą minę do złej gry. Już mieli się zwijać, płynąć do portu, kiedy udało mu się wypatrzyć stadko mew. Wzbijały się w niebo, a potem z całym impetem spadały do wody. W sumie do dziś nie wiedział, dlaczego spojrzał wówczas akurat w tamtym kierunku. A jednak dzień zakończyli sukcesem. Przez czysty przypadek.
Tak samo było z gazetą. Był akurat w okolicach Soho. Zaglądał to tu, to tam. Miał kilka spraw do załatwienia. Czekając na jednego z rozmówców, znaczy się dłużników, z nudów zajrzał do leżącej na stoliku gazety. Chciał sprawdzić, jakie publikuje się teraz zdjęcia. Od dawna już nie zajmował się fotografią zawodowo, chociaż wciąż lubił pstrykać zdjęcia dla przyjemności. Mimo to ciekawość tego, jak zmieniały się branża i moda, wzięła górę.
Kartkował magazyn bez ładu i składu. Rzucał okiem na fotografie. Oceniał krytycznym wzrokiem. Coś mamrotał pod nosem, chwaląc lub ganiąc umiejętności fotografa.
W sumie przewracał strony tylko po to, żeby zająć czymś ręce i zabić czas. Nie lubił czekać bezproduktywnie.
– Może coś mocniejszego? – zapytała barmanka, rzucając mu zalotne spojrzenie.
Podniósł wzrok znad tekstu. Ocenił kobietę. Nie była ani brzydka, ani ładna. Zwyczajna młoda kobieta, która pewnie za jakiś czas zacznie się tu marnować i dziadzieć. Nie powinna była pracować w takim miejscu, ale zachował tę uwagę dla siebie. Pokręcił głową. Nigdy za dużo nie pił, a już z pewnością nie zaglądał do kieliszka przed południem i w pracy.
Wrócił do przeglądania gazety. Powoli zaczął się niecierpliwić. Zerknął na zegarek. Czekanie go mierziło, zwłaszcza na ludzi, którzy byli mu coś dłużni.
To oni powinni byli czekać na niego. Czekanie mocno go pobudzało, robił się wówczas nerwowy i bardzo mało kulturalny. Pamiętał, że tamtego dnia miał ochotę na spokojną rozmowę, ale żeby taka mogła się odbyć, musiał być spokojny. A żeby być spokojnym, musiał zająć czymś umysł. Musiał przestać myśleć, że siedzi na tym cholernym barowym stołku i czeka jak ostatni osioł, będący pod ostrzałem barmanki, która nie przestawała mu się przyglądać. Najwyraźniej miała ochotę na flirt, a może na coś więcej. On nie miał ochoty na nic w tym miejscu z tą czy inną kobietą.
I wtedy to zobaczył. Nekrolog człowieka, który na zawsze wyrył się w jego myślach i sercu.
Zamarł.
Świat na zewnątrz przestał istnieć.
Czytał, a wraz z każą literą oczy zachodziły mu łzami. Górę wzięły wspomnienia, o których starał się zapomnieć. Poczuł, jak z żalu ścisnęło mu się serce.
Jeszcze raz spojrzał na stronę tytułową. Nie mylił się. Treść nekrologu zamieszczonego w „The New York Timesie” nie pozostawiała cienia wątpliwości co do danych zmarłego.
Miał wrażenie, że los wysyłał mu jakiś znak. Prowokował do podjęcia decyzji. Do zrobienia tego, co powinien był zrobić już dawno temu.
Zeskoczył ze stołka, zwinął gazetę i ruszył w stronę drzwi. Nie zwracał uwagi, że ktoś uporczywie go woła. Że błaga, żeby wrócił. Nie zamierzał wracać. Przynajmniej wtedy. Na razie. Wszystkie inne sprawy zeszły na boczny tor. Robota nie zając, nie ucieknie.
– Chłopcze, co ma wisieć, nie utonie. – Lubił mawiać jeden z policyjnych komisarzy, patrząc na wisielca, któremu Marco robił zdjęcia do policyjnych kartotek.
Kilka dni po wizycie w Soho Marco przeklinał los, który zdradziecko sprawił, że jego do tej pory niezawodny samochód jakimś cudem stał się bezużyteczny. Właśnie dziś rano, kiedy najbardziej go potrzebował, odmówił posłuszeństwa. Nie miał czasu na zastanawianie się nad przyczyną awarii. Czym prędzej pospieszył w stronę przeprawy promowej. Przeklinał, że tunel pod rzeką Hudson, którego pierwsze plany powstały ponoć już w tysiąc dziewięćset szóstym roku, wciąż nie został oddany do użytku.
– Wszystko idzie jak krew z nosa – mamrotał do siebie, chodząc po pokładzie barki promowej, wściekły na siebie, że nie pomyślał, by skorzystać z pociągu, ale w nerwach zawsze zapominał o wielu istotnych rzeczach.
Wreszcie przeprawa, która – miał wrażenie – trwała wieczność, dobiegła końca. Torował sobie drogę wśród pasażerów. Nie miał ochoty nawet patrzeć na zegarek. Czas biegł nieubłaganie. Marco modlił się w duchu, żeby zdążyć. Nawet jeżeli miał tam dotrzeć na koniec ceremonii.
Złapanie pustej taksówki graniczyło z cudem. Machnął ręką i ruszył pieszo, rozglądając się za wolną taryfą. Udało mu się dopiero na Hudson Street. Tuż przy Manhattan Bridge zaklął siarczyście. Ruch tego dnia był nieznośny. Niemiłosierny. Jakby wszystko sprzysięgło się przeciw niemu.
Nagle, ze strachem w oczach, pomacał się po kieszeniach marynarki.
Odetchnął z ulgą, kiedy poczuł gruby plik papierów schowanych do wewnętrznej kieszeni na piersi.
– Pamiętam, jak zaczęli go budować.
Słowa taksówkarza wyrwały Marca z zamyślenia.
– Miałem wtedy kilkanaście lat. To było chyba w tysiąc dziewięćset pierwszym. Tak, na pewno w tysiąc dziewięćset pierwszym, bo wtedy urodziła się moja najmłodsza siostra. Mówię panu, piękna wyrosła z niej dziewczyna. – Taksiarz zerknął do wstecznego lusterka, czekając na jakąś odpowiedź, ale Marco uśmiechnął się tylko z grzeczności, nie podejmując tematu.
Nie lubił, kiedy zagadywali go taksówkarze. W ogóle nie przepadał za rozmowami z obcymi ludźmi. Najwyraźniej milczenie pasażera nie zniechęciły kierowcy. Dalej prowadził swój monolog.
– Przychodziliśmy tu co jakiś czas, patrzeć, jak idą prace. Najpierw wszystko szło ślamazarnie. Ojciec to nawet mówił, że nigdy nie skończą tego mostu, a patrz pan, jest gotowy. I jaki piękny.
Na chwilę w taryfie zapadła cisza. Słychać było tylko szum mijających ich samochodów. Dźwięki ulicy uspokajały Marca. Lubił ich słuchać. Lubił wtapiać się w tłum. Przyglądać się ludziom. Czasami siadywał gdzieś na mieście i patrzył na przechodniów, zastanawiając się, kim są i co robią. Czy są szczęśliwi? Czy mają rodziny? Czy coś ich trapi? Czy szukają swojej życiowej drogi? Czy czegoś żałują? Czy, tak jak on, daliby wszystko, aby cofnąć czas?
– Za niedługo powinniśmy być na miejscu. – Takich słów było mu teraz potrzeba.
Nieco się uspokoił. Zdenerwowanie odpuściło. Marco uśmiechnął się szeroko.
Nareszcie jakaś dobra wiadomość – pomyślał – szykując gotówkę.
Zatrzymali się przed głównym wejściem nekropolii, które znajdowało się na rogu Dwudziestej Piątej Ulicy i Piątej Alei. Marco wypadł z taksówki i popędził uliczkami w stronę wymienionej w nekrologu alejki.
Żałował, że nie miał czasu, żeby przyjrzeć się kunsztownie wykonanym rzeźbom, które ozdabiały główne wejście. Był tutaj po raz pierwszy, chociaż nieraz słyszał o tym miejscu. Jakoś nigdy jednak się nie złożyło, żeby miał okazję tu zaglądać.
Aż do dziś – przemknęło mu przez myśl.
Kilka kroków za bramą główną nieco zwolnił. Matka zawsze powtarzał mu, że cmentarz to nie miejsce, po którym można biegać. Nauczyła go szacunku nie tylko do żywych, ale także dla zmarłych.
– Na cmentarzu i w kościele się nie biega – powtarzała za każdym razem, kiedy odwiedzali któryś z tych przybytków. – To miejsce zadumy. Spokoju. Wyciszenia.
Już jako dziecko wziął je sobie do serca i pozostawał im wierny całe życie.
Mimo to nieco przyspieszył. Minął budynek z piaskowca, w którym znajdowała się z jednej strony sala dla gości, z drugiej rezydencja odźwiernego. Miał ochotę przystanąć i rzucić okiem, ale przyszedł tu w ważniejszym niż zwiedzanie celu.
Zresztą pogoda nie nastrajała do spacerów. Jakby tego było mało, już kiedy jechał taksówką, zaczął padać deszcz. To, co z początku wyglądało na niewinny kapuśniaczek, nagle zmieniło się w ulewę z prawdziwego zdarzenia.
Zachciało mu się śmiać, ponieważ prawie nigdy nie rozstawał się z parasolem, a dziś oczywiście nie miał go pod ręką. Przypomniał sobie, że zostawił go w samochodzie. Zwyczaj nierozstawania się z parasolką wziął od matki, która mawiała, że nigdy nie wiadomo, kiedy zacznie padać, i dlatego nosiła go nawet zimą.
Miał nadzieję, że limit nieszczęść zdążył wyczerpać.
Z pochyloną głową, wciśniętą w kołnierz marynarki, parł przed siebie, nie zważając na zacinający deszcz, który przemoczył go już do suchej nitki. Odnosił wrażenie, że spóźnił się na dobre. Nigdzie nie potrafił dostrzec odprawianej uroczystości pogrzebowej. Przystanął. Zaczął się rozglądać, próbując dostrzec cokolwiek przez strugi letniego, ciepłego deszczu.
Gdyby tylko Green-Wood nie był tak ogromny – pomyślał.
I kiedy już zaczął wątpić, usłyszał szybkie kroki stawiane na jednej ze żwirowych alejek. Kilka sekund później jego oczom ukazała się spora grupka skulonych pod parasolami ludzi, którzy szybkim krokiem zmierzali w stronę głównej bramy.
Miał pewność, że ma przed sobą żałobników. Stanął nieco z boku, żeby zrobić przejście. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, ale on uważnie lustrował twarze, mijających go ludzi. Wśród nieznajomych poznał może dwie osoby.
I oczywiście ją, panią Camillę Willson-Roy. Pamiętał ją dobrze. Ona pewnie by go nie poznała, chociaż kto wie? To, co zrobił, zraniło całą rodzinę Royów, dlatego wolał się nie ujawniać. Spuścił głowę, jeszcze bardziej wetknął ją w kołnierz marynarki, i ruszył w stronę, z której nadchodzili kolejni uczestnicy uroczystości złożenia do grobu.
Przyglądał się wszystkim. Szukał tylko jednej osoby, ale na razie nie było jej wśród nich. Szedł coraz szybciej. Z coraz mocniej bijącym sercem. Zżerały go nerwy.
Tyle pytań. Tyle niepewności. Tyle lat…
W końcu zza małego wzniesienia, ograniczającego widok, wyłoniła się połać cmentarza z nagrobkami, a wśród nich jeden świeżo rozkopany grób, przy którym stała już tylko jedna osoba.
Przystanął pod pobliskim drzewem.
Nie zamierzał podchodzić od razu.
Nie zamierzał burzyć tej krótkiej chwili samotności, którą starała się odnaleźć nad grobem ojca, z którym – wiedział o tym z różnych źródeł – pokłóciła się przez niego.
Jedno wydarzenie raz na zawsze przewróciło życie ich wszystkich do góry nogami.
A może to nie było jedno zdarzenie, ale cały ciąg, który był konsekwencją tego pierwszego.
Wszak wszystko mogło potoczyć się inaczej.
Wszak wyjechał. Zostawił rodzinę Royów w spokoju.
Może gdyby wiedział, że jego ucieczka nic nie zmieni, wcale by nie uciekał?
Ileż to razy zadawał sobie te pytania? Ileż to razy roztrząsał jeden i ten sam problem?
Do tej pory zawsze dostawał tę samą odpowiedź. Trzymać się z dala od Royów.
Ale skończył z asekuranctwem.
Lee stała ze spuszczoną głową, wpatrując się w dół, który powoli znikał pod zwałami sypanej przez grabarzy ziemi. Zatonęła w modlitwie, a może w cichej rozmowie z ojcem, z którym pogodziła się dopiero niedawno. Pewnie żałowała, że nie mieli wystarczająco dużo czasu, by naprawić stracone lata.
W końcu zauważył, że przeżegnała się, a potem powoli odwróciła, by ruszyć w ślad za pozostałymi żałobnikami. Nie spieszyła się, a więc nikt na nią nie czekał. Matka odjechała do domu.
Czyżby rozejm, który zawarła z ojcem, nie uwzględniał Camilli?
Marco wzruszył ramionami. Nie przyszedł tu szukać odpowiedzi na to pytanie. Udał się w stronę Lee. Przez chwilę nie zwracała uwagi na nadchodzącego spacerowicza. Nie podnosiła głowy. Nie przyglądała się zbliżającej się męskiej sylwetce.
Może gdyby spodziewała się go tu zastać, wówczas szybciej zorientowałaby się, że ktoś zastąpił jej drogę?
– Przepraszam – szepnęła, chcąc go wyminąć.
Nie uniosła głowy, ale i tak zauważył, że jej oczy były zaczerwienione, a policzki z pewnością nie były mokre od deszczu. Zrobiła krok w bok, ale on przesunął się w tę samą stronę. Wciąż wpatrywała się w czarne, wypolerowane buty. Przesunęła się, żeby okrążyć go z drugiej strony, a wówczas on znowu zastąpił jej drogę. Dopiero wtedy na niego spojrzała.
– Przep… – Słowa uwięzły jej w gardle.
Poznała go. Cofnęła się o kilka kroków. Drżącą z emocji dłoń przysunęła do drgających ust. Mierzyli się wzrokiem. Milczeli.
Mijały cenne sekundy. Potem minuty. Wydawało mu się, że Lee zamarła. Że milczenie nigdy nie zostanie przerwane.
Zrobił krok w jej stronę, wyciągnął rękę, żeby pogładzić jej policzek. Miał ochotę przyciągnąć ją do siebie i przytulić. Ukoić jej ból po stracie ojca. Przeprosić.
Miał jej tyle do powiedzenia.
– Do diabła z tobą – warknęła, kiedy przysunął się jeszcze bardziej.
Odepchnęła jego rękę, a potem szybko i sprawnie wyminęła. Przyspieszyła kroku. Ruszył za nią.
Wołał ją. Prosił, żeby się zatrzymała, ale ona była głucha na jego wołanie.
– Weź przynajmniej to! – ryknął, żeby zmusić ją do reakcji.
Nie powinien był zachowywać się tak na cmentarzu, ale nie miał wyboru. Jego krzyk, który niósł się wśród cichych alejek, zatrzymał ją w pół kroku.
Odwróciła się w stronę Marca. Patrzyła na wyciągniętą rękę, w której trzymał plik mokrych kartek. Podszedł bliżej. Potrząsnął dłonią.
– Weź przynajmniej to – poprosił.
Wahała się. W końcu odebrała gruby plik, a potem bez słowa odwróciła się i odeszła.
Patrzył, jak jej sylwetka staje się coraz mniejsza. Jak powoli znika za małym wzniesieniem. Jak stukot jej kroków ginie z wolna wśród szumu deszczu.
W końcu został sam.
Rozdział II
Sycylia, Mesyna i okolice
Grudzień 1908
Zapach zbliżających się świąt Bożego Narodzenia już od jakiegoś czasu unosił się w powietrzu. To nie było nic oczywistego, ale wraz z nadejściem grudnia zmieniał się cały świat. Marco przyglądał się ludziom. Może tylko mu się wydawało, a może fakt, że niebawem wszyscy będą świętować przyjście Jezusa na świat, wpływał na ludzi kojąco. Znikała gdzieś nerwowość. Na twarzach zaczął gościć uśmiech.
Stawali się bardziej życzliwi. Mniej zdenerwowani. Opieszałość nikogo nie denerwowała.
Pan Donato Batista, najbardziej zgryźliwy sąsiad, któremu przeszkadzało nawet ciche pomrukiwanie wałęsających się po placu kotów, robił się bardziej uprzejmy i cierpliwy.
Zdarzało mu się nawet dokarmiać bezpańskie zwierzaki. Na małe, zagracone podwórko swojego domu wyrzucał niezjedzone resztki, nawołując psy i koty.
– Mamo, nie uwierzysz – szepnął Marco, kręcąc się koło zapracowanej kobiety. – Dziś widziałem, jak pan Donato karmi tego małego, białego kotka. Szeptał coś do niego. Wziął go nawet na ręce i przytulił. Dopiero, kiedy mnie zauważył, odsunął kota od siebie i zaczął marudzić, że te zapchlone sierściuchy włażą tam, gdzie nie mają.
– Zawsze uważałam, że ten stary tetryk tylko udaje takiego gbura, ale w gruncie rzeczy to dobry człowiek z czułym sercem.
Donato Batista znany był ze swojej zgryźliwości. Na palcach jednej ręki można było policzyć dni, kiedy powiedział coś miłego, albo wyciągnął pomocną dłoń do potrzebującego, dlatego Marco nie podzielał zdania matki. Najwyraźniej jednak atmosfera zbliżających się świąt potrafiła wlać w ludzkie serca niezmierzone pokłady dobroci.
Wprawdzie nie był już dzieckiem, ale przychylał się do słów ojca, że w Boże Narodzenie wszyscy na nowo stają się dziećmi, a skoro tak, od kiedy sięgał pamięcią, odliczał dni do Wigilii. Już w październiku od czasu do czasu myślał o świętach. Preludium stanowiło Ognissanti, czyli Dzień Wszystkich Święty i Zaduszki.
Pierwszego listopada zawsze całą rodziną wybierali się na cmentarz. Odwiedzali groby pradziadków, kuzynów, dalszych i bliższych. Spotykali się z sąsiadami. Rodzice prowadzili z przyjaciółmi długie dysputy, stojąc nad grobami zmarłych. Marco i inne dzieci czekali z niecierpliwością na powrót do domu. Kiedy był małym chłopcem, często ciągnął matkę za spódnicę, chcąc zwrócić jej uwagę.