Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiele miesięcy musi upłynąć, nim będziemy w stanie uświadomić sobie, na czym polega rozsądne dowodzenie. To lotnicza codzienność uczy nas, w jaki sposób umiejętnie uzupełniać nieodzowne elementy decyzyjne w różnego rodzaju życiowych układankach, które od pierwszych dni w lotnictwie zmuszeni jesteśmy tworzyć.
Najpierw dochodzi do tego w zawczasu budowanych scenariuszach, modelach, wariantach walki powietrznej – dopiero później w praktyce dowodzenia. W czasie wylotów bojowych, które zawsze stanowią sztukę opartą na daleko idącym improwizowaniu w dynamicznie zmieniającej się sytuacji, niezbędne jest chłodne postrzeganie, rejestracja, zbiór i ocena różnorodnych informacji, a potem z pomocą wyobraźni i kojarzenia uzupełnianie brakujących elementów, tak by tworzyć wielowymiarowy, wiarygodny obraz sytuacji.
Raz po raz w powietrzu stajemy w obliczu – przymglonej nieco – scenerii, w której dostępne nam fakty stanowią jedynie fragmenty większej całości, a do tego nie wszystkie okazują się w pełni wiarygodne. Tymczasem jakże często bywa, że mimo wszystko trzeba na ich podstawie podejmować decyzje, wcielać je w życie i realizować zadania.
Pod taką właśnie presją powoli nauczyłem się postrzegać, wprawnie tworzyć brakujące elementy, układać je w większą całość; w ułamkach sekund wnioskować i tworzyć w miarę kompletny, przybliżony do rzeczywistości obraz. Ale też dość szybko uświadomiłem sobie, że to ostre widzenie otoczenia nie pochodzi jedynie z zewnątrz. Płynie również z przemyśleń, notatek i charakteru dowodzącego…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1103
Jak większość pilotów wojskowych jestem romantykiem. Ludzie rzadko ryzykują życie dla sprawy, do której nie są przekonani, w którą tak do końca nie wierzą. Lecz piloci szybkich wojskowych maszyn wciąż pozostają przy starych, sprawdzonych prawdach. Bo wiedzą, że otaczający ich wokół świat to przestrzeń, w której ciągle toczy się walka dobra ze złem, porządku z chaosem, i że prędzej czy później trzeba będzie to dobro bronić. Dlatego jestem głęboko przekonany, że po prostu „robią swoją robotę”, kiedy startują do niebezpiecznego zadania. A prawdziwą cechą każdego bojowego pilota jest to, że pod twardą skorupą z hartowanej stali kryje się gorące serce, co zazwyczaj jest dla nas także krępujące. Wraz z wielu mi podobnymi wybrałem życie pod względem statystyki uważane za niebezpieczne, wyczerpujące dość szybko psychicznie i fizycznie i… do lukratywnych raczej nienależące.
Żółtodziób, pierwsza część Zapachu nieba, jest książką o lotnictwie, o zawiłościach, o trudach lotniczego dorastania. Te przeżycia starałem się oddać tak, jak je sam odczuwałem.
Literatura pamiętnikarska nie jest u nas zbyt popularna. Ale wbrew pozorom chyba w miarę dokładnie oddaje te chwile, gdy wytrwale doskonaliliśmy swoje umiejętności, tylko po to, by umieć je racjonalnie wykorzystać, gdy zajdzie taka potrzeba. Moi wierni Czytelnicy zorientują się, że na kartach także tej książki-pamiętnika występują moi koledzy piloci, nawigatorzy, ludzie nauki i techniki, moi przyjaciele, z którymi spędziłem na lotniskach i w powietrzu wiele godzin.
Część druga, Podniebni łowcy, odnosi się do służby na kierowniczych stanowiskach, do życia dowódczego, doskonalenia lotnictwa polskiego na poziomie operacyjnym. To także pierwsze kontakty z siłami powietrznymi NATO. Zahaczam w niej również o problematykę uciążliwej cywilnej kontroli nad armią, szczególnie zaś nad nieznanym politykom zupełnie lotnictwem. Bo w końcu i do Polski przyszedł czas oparty o amerykańską tezę jeszcze z Wietnamu, że wojskowi niestety nie potrafią prowadzić wojen. Nie może dziwić, że wtrącając się do naszej służby, do tego, na czym się nie znali, doprowadzili do marnego jej poziomu, częstokroć do wypadków, a nawet śmierci, i to nie tylko młodych pilotów. I chociaż wiedzieliśmy lepiej, to te nowe ustalenia, te nowe normy, te zasady nie pozwalały eksponować publicznie naszych poglądów, uzyskanej doświadczeniem wiedzy.
A mimo to nie przestaliśmy wykonywać swoich obowiązków na najwyższym poziomie; wiedzieliśmy, że te zadania są ważne dla nas samych, dla kraju, dla społeczeństwa. Pierwsze kontakty z personelem latającym sił powietrznych NATO to potwierdziły. Mieli do czynienia z lotnikami najwyższej próby. Lotnicy także dziś służą najlepiej, jak potrafią, jak społeczeństwo ma prawo od nich oczekiwać.
Pomimo wielu dramatycznych niejednokrotnie chwil wciąż patrzę na otaczający świat pozytywnie, bo tak mnie nauczono, wyniosłem to z rodzinnego domu, a doświadczenia życiowe stały się przyczynkiem do wielu przemyśleń.
Początek drogi
Przy wyjściu z dworca kolejowego w Bydgoszczy było jak zazwyczaj tłoczno. Wieczorem pożegnałem się z rodziną w moim Szczawnie-Zdroju i przez Wrocław zmierzałem do dowództwa 2. Korpusu Obrony Powietrznej na Szubińską. Tam mieliśmy się stawić w poniedziałek całą dwudziestką świeżo upieczonych podporuczników pilotów. Nocny z Warszawy był zawsze pełny. Pociąg właściwie się wlókł, a nie jechał. Z głośników wydobywały się trudno z reguły zrozumiałe komunikaty – jakiś pociąg miał opóźnienie, inny właśnie podstawiano na tor trzeci przy peronie pierwszym, a wszystkich bez wyjątku przestrzegano, aby „odsunąć się od toru, bo to grozi śmiercią lub kalectwem…”. Niewiele więcej można było zrozumieć. Ludzie podbiegali lub podchodzili do dyżurnego ruchu, który idąc wolno wzdłuż peronu, niechętnie i półgębkiem udzielał informacji.
Na niewielkim placu przed dworcem od razu uformowała się pokaźnych rozmiarów kolejka do taksówki. Stałem z ogromnym, ciemnego koloru marynarskim workiem mieszczącym wewnątrz całe moje popromocyjne wyposażenie i w duchu modliłem się, by możliwie szybko znaleźć się na lotnisku.
Ludzie niecierpliwili się – samochody podjeżdżały dość rzadko i powoli. Siąpił lekki, ale dokuczliwy deszczyk, mżawka prawie. Naprzeciwko naszej kolejki po drugiej stronie ulicy utworzyła się wcale nie mniejsza druga, do budki z piwem. Tam jednak znacznie żwawiej posuwano się naprzód; kilku najbardziej spragnionych skutecznie tamowało dostęp do okienka, za którym senna jeszcze z pewnością ekspedientka jak automat wprawnie ściągała kapsle z butelek.
Wskazówki na dużym dworcowym zegarze przekroczyły właśnie siódmą.
– Przepraszam, Szubińska daleko? – zapytałem stojącą przede mną kobietę z małą córeczką na ręku.
– O, to już za miastem – odpowiedziała z uśmiechem. – Przy szosie wylotowej, będzie z pięć kilometrów, dwadzieścia minut, nie więcej…
Właśnie wtedy podjechało równocześnie kilka taksówek i przerwało dyskurs. Trzecia była moja, nowa warszawa z obszernym, spłaszczonym bagażnikiem. I to było wybawienie, bowiem bez trudu zmieścił mój cały dobytek.
– Na Szubińską…
– Pan porucznik do Korpusu. A na długo?
– Jak to w wojsku. Może na długo, a może nie. Ale raczej na krótko…
Ulica, którą jechaliśmy, była brzydka, zapuszczona, pełna parterowych budynków, niekiedy nawet zwykłych ruder. Rozmazywałem dłonią szybę zapotniałą od deszczu i z ciekawością przyglądałem się miejskiemu pejzażowi. Tu na Lelewela urodzili się moi dwaj bracia: starszy Ryszard i młodszy Zbychu. Ja na okupacyjnym wysiedleniu – w Rozwadowie.
Na ulicy prowadzącej do Korpusu dostrzegłem bibliotekę, stację benzynową i naprawy pojazdów, kilka sklepików. Nieco dalej stał ratusz – podłużny, niski budynek typowy dla budownictwa lat pięćdziesiątych. Obok niego gimnazjum i liceum, ciasno złączone niczym bliźnięta. Z większej witryny ociekającej cienkimi strużkami deszczu, pod miedzianym fryzjerskim talerzem, spoglądał martwo na ulicę gipsowy manekin w rudej peruce – kilka małych sklepików: zegarmistrz, galanteria z jarmarczną pstrokacizną, krawiec, słodycze. Na samym skraju stał kamienny kościół, piękny okaz budowli z XVIII wieku.
Miałem za sobą studia w Dęblinie: kiedy loty, to loty, a tak maszerowanie, maszerowanie, maszerowanie. Lodowaty wiatr na lotnisku, zielone drelichy, szare kry lodowe płynące Wieprzem, zsiniałe z zimna twarze. „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Ale to był początek lepszego samopoczucia w przyszłości. Na tym polega przecież zjawisko pięcia się po życiowej drabinie… upward mobility. Po lotniczej drabinie. A to nas porywało.
Ruch na drodze był znikomy, od czasu do czasu przejechała ciężarówka. Ale za niewielkim rondem wszystko się nagle odmieniło. Widać było ono granicą dwóch światów; dookoła wznosiły się jeden za drugim wysokie bloki. Także nieco dalej z lewej, we wszystkich odchodzących z ronda ulicach, widać było budowlany ruch; spychacze, ciężarówki, dźwigi, grupy przekrzykujących się robotników. Niemłody już taksówkarz całą drogę narzekał na światowy kryzys i na drożyznę, która niechybnie miała nadciągnąć. Odpowiadałem mu rzadko, zastanawiając się, co też mnie czeka. Prowadził warszawę dosyć nonszalancko, wciąż rozmawiając ze mną bez skrępowania.
– Grzebią w tej matce ziemi i grzebią, będzie ponad dwa lata. Już nawet nie wiadomo, jak jeździć. Wciąż nowe nakazy, zakazy, objazd, mandaty…
– Ale za to nowych domów przybywa. Bloki nowoczesne, wysokie, ładne. Ludzie będą się cieszyć.
– Co tam bloki. I tak nie nadążymy. Kropla w morzu potrzeb. – Taksówkarz nie był widocznie zadowolony z bydgoskich porządków.
– No to co, nie budować?
– Dlaczego? Budować. Ale ludzi przybywa. I tak wciąż więcej i więcej. Niedługo to ta nasza Bydgoszcz będzie przypominała jedno ogromne mrowisko. Wiadomo: brat Polak albo kombinuje, albo dzieci robi…
– No wie pan, akurat to zajęcie nie tylko w Polsce ma powodzenie.
– Prawda. Nie tylko… – roześmiał się głośno i zatrąbił na inną taksówkę. – Robota, robota… Weźmy chociażby mnie. Od siódmej do piętnastej za kółkiem, a potem od szesnastej do dwudziestej dorabiam na załadunku ciężarówek.
Wykonał gwałtowniejszy manewr, żeby nie potrącić przechodnia kryjącego się pod czarnym parasolem.
– A to małżonka też pracuje?
– A jakże – zaśmiał się pod nosem, lawirując zręcznie w strumieniu pojazdów. – Pracuje w księgarni, a potem zajmuje się domem…
Wyjeżdżaliśmy z rozbudowującego się śródmieścia, wyłoniła się ulica długa i prosta z drzewami po obu stronach. Znów pojawiły się parterowe domki, tyle że bardziej podmiejskie, ogródki, altany, tu i ówdzie kawałek sadu. Coraz też więcej widziałem wojskowych, w naszych stalowych mundurach, znak, że Korpus był już blisko. Minęliśmy jeszcze jeden, tym razem czerwony kościół po prawej i zaraz potem po lewej wyłonił się kompleks białych sztabowych koszarowych budynków.
– Za nimi, tam jest lotnisko, a ten niski budyneczek to dowództwo, panie poruczniku. Koniec jazdy, należy się trzydzieści osiem…
Młody żołnierz zabrał worek i postawił go pod korytarzową ścianą w kącie wraz z innymi. Niewiele byłem od niego starszy, a może nawet równy wiekiem. Poszedł przodem, zatrzymał się w połowie korytarza i wskazał gestem szerokie drzwi. Usłyszałem dochodzące stamtąd odgłosy głośnej dyskusji. Zaraz potem niemal wpadłem na grupę zajmującą niedbale rozstawione krzesła i zajadle komentującą ostatnie wydarzenia kolegów z promocji. Na mój widok rozległo się gromkie „Oooooo!”. Wyszczerzyliśmy się do siebie. Wszyscy byliśmy ci nowi, nagle rzuceni w wir służbowego życia i niewiedzący do końca, czego od tego życia oczekiwać; mieliśmy jedynie te zagubione, bliskie paniki spojrzenia. Ale zaraz ucichło. Do sali wszedł dowódca Korpusu z jednym pułkownikiem i dwoma podpułkownikami. Kazał nam zająć miejsca, przedstawił się, chociaż znaliśmy go przynajmniej z widzenia, powiedział kilka słów powitania, a potem każdemu z nas kazał powiedzieć coś o sobie. Czuliśmy na sobie uważny, taksujący każdego wzrok starego lotnika. Potem uraczył nas ciepłym, przychylnym i zaraźliwym uśmiechem, który rozświetlił jego zasępioną twarz. Odwzajemniliśmy ten uśmiech. Tak właśnie poznaliśmy legendarnego pilota, prowadzącego akrobacyjnego zespołu myśliwskiego, teraz dowódcę naszego Korpusu. Bardzo skromny, ale wystarczyło tylko spojrzeć, by zrozumieć, z kim ma się do czynienia. Ostatni z nas, Wojtek Sondowski, zakończył swoją wypowiedź, jak przystało na rasowego pilota.
– Cieszymy się, że tu jesteśmy. Chcemy latać i to latać jak najwięcej…
– Tak. O to akurat możecie być spokojni – generał Władysław Hermaszewski potwierdził to, uśmiechając się lekko. – Dziesięciu do Debrzna, reszta Zegrze Pomorskie. Start samolotu transportowego za godzinę.
Ja byłem ta „reszta”…
Debiut
26. plm OPK Zegrze Pomorskie. To było prawie zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. To, co zaczęło się od marzeń, teraz było już rzeczywistością, i to rzeczywistością jakże szczęśliwą.
Jest maj 1962 r. Mam dwadzieścia jeden lat, metr osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, nadmiar odwagi, a pierś wzbiera od oczekujących przeżyć. Wydaje się, że moje serce zaraz wybuchnie. Chciałbym szeroko rozłożyć ramiona i objąć cały świat: ten „demokratyczny” i ten „demokratyczny bardziej”.
Ale po Wrocławiu, Wałbrzychu, Szczawnie-Zdroju, po Dęblinie nawet, zmiana miejsca służby na Zegrze Pomorskie była prawie szokiem. „Zielony garnizon”: świat zabity dechami, wydmuchów odcięty od kultury i cywilizacji, głuchy grajdołek, izolatka odgradzająca od świateł i dźwięków wielkiego miasta. Baza położona była na uboczu, może nawet zbyt na uboczu. Zrazu nie mogłem się przyzwyczaić do pustych niemal dróg i nabierałem przekonania, że nie przyzwyczaję się nigdy.
Rzeźbionych w pionie i poziomie kilka zaledwie budynków postawionych na łagodnej skarpie, w otulinie ogromnego zielonego lasu, z długim, wąskim, dwunastokilometrowym Jeziorem Rosnowskim. Tej bogatej zieleni nigdy nam nie brakowało, ani na ziemi, ani w powietrzu.
Z zewnątrz, z niewielkiego oddalenia położone tuż nad jeziorem osiedle przypominało opuszczone domostwa na Dzikim Zachodzie. Pomalowane na jasny brąz ściany nabierały już zielonych i szarych odcieni. Słone powietrze od morza powodowało, że barwy latem były nawet soczyste, ale jesienią i zimą robiły przygnębiające wrażenie. Osiedle niemal dotykało brzegów jeziora. Prawie zawsze było spokojne jak szklana tafla, a w wodzie u przeciwległego brzegu odbijało się długie, drewniane molo. Wojskowi mieszkańcy trzymali tam różnego rodzaju łodzie, od małych „bączków”, łódeczek z zewnętrznym silnikiem, po kilkumetrowe żaglówki. Wielokrotnie nocą przed zaśnięciem otwierałem okna, wpuszczając chłodny powiew, i słuchałem, jak olinowanie dzwoni o aluminiowe maszty.
Latem siadaliśmy na krawędzi drewnianego pomostu i patrzyliśmy w dół na szarą wodę pluskającą łagodną falą i mieniącą się słonecznym blaskiem.
Kurozwęcz, gdzie mieścił się sztab myśliwskiego pułku, brukowany jest kocimi łbami, a otynkowany na biało przypomina wioskę z teatralnych dekoracji przylepioną z południowej strony do lotniska. Dopiero trzy kilometry dalej jest Zegrze Pomorskie, od którego pochodzi wojskowa nazwa bazy.
Lotnisko leżało na południowy zachód od Koszalina, niedaleko od wybrzeża. Od wschodu, za betonowym pasem biegła tylko jedna asfaltowa droga prowadząca na północ do Koszalina i dalej do Mielna, a w drugą stronę, na zachód – do Białogardu. W tej części Polski można było nieraz jechać dobre pół godziny i nie spotkać żadnego samochodu. Tyle rzeczy było tutaj dla nas nowych. Tydzień na zapoznanie się z lotniskiem, z rejonem przyszłego latania, egzaminy ze sprzętu, przepisów, regulaminów, sprawdzanie naszej wiedzy, zachowań, wytrzymałości… wreszcie loty.
Ranek był nawet pogodny, choć bez słońca. Nisko nad lasami snuły się napęczniałe wilgocią cumulusy, choć na horyzoncie rozłaziły się już, odsłaniając czystą, niebieską przestrzeń. Obok dwóch pamiętających wczesne lata powojenne starych autobusów MAN robiących za domek pilotów na całym wielkim obszarze lotniska panował ożywiony ruch, jak zwykle przed lotami. Wszystkie samoloty ustawione równo pod sznurek gotowe były do startu. Kilkadziesiąt uskrzydlonych srebrnych cygar; ciche, dostojne, bliźniacze. Kręcili się wokół nich mechanicy, krążyły cysterny z paliwem i podobne do więziennych kibitek dystrybutory tlenu i powietrza, zaopatrzone z tyłu w ostrzegawcze znaki. Trochę z boku, jakby nie chcąc rzucać się w oczy, stała samotna sanitarka, a nieco dalej bojowy wóz straży pożarnej. Starzy piloci wypełniali wszystkie fotele wewnątrz autobusów i widać było, że każdy z nich ma swój ulubiony. Wyglądali teraz zupełnie inaczej niż przez te kilka dni uroczystego przyjmowania nas w pułku. My młodzi staliśmy gromadką na zewnątrz i wyglądaliśmy jak ubrani w skórzane kurtki wyrośnięci licealiści.
Na myśl mi przyszły ostatnie godziny popromocyjnego urlopu. Siedzieliśmy przy kawie i lampce varny z moją dziewczyną z dziewiątej jeszcze klasy w „Maleńkiej”, gdy w drzwiach stanęła wysoka blondynka.
– Cześć…
– Cześć, Jadwiga. Poznajcie się, to mój Jurek. Jest właśnie po oficerskiej promocji w Dęblinie i jedzie do swojej przyszłej jednostki.
– Ach, tak. To nie będę przeszkadzać.
– Ależ siadaj. Jurek opowiada o lotach na odrzutowcach. To jest fascynujące. Siadaj i słuchaj…
Odchyliła połę jasnego płaszczyka, usiadła i wydawało mi się, że popatrzyła na mnie z zainteresowaniem.
– Aha, lotnictwo… To wojsko dla technozboczeńców. Tak mi to ktoś określił. To ile ty masz lat? Dwadzieścia jeden? O Boże… Nie wiedziałam, że Polska jest znowu w takim niebezpieczeństwie, że do wojska biorą wprost z kołyski…
– Ty też nie wyglądasz na starszą – wpadłem jej w słowo.
– No niezupełnie. Mam równo dwadzieścia cztery lata. I wierz mi, że pomiędzy światem dwudziestolatka a dwudziestoczterolatki jest jednak ogromna różnica.
Dopiero dużo później zrozumiałem tę prawdę.
Jak zawsze przed lotami panowała ta ledwo uchwytna nerwowość; skrzętnie maskowana, zagadywana, pokrywana nic nieznaczącymi, obojętnymi pogaduszkami, przerywana wybuchami śmiechu.
– Druga eskadra do lekarza. Migiem, chłopcy… – wzywał oficer dyżurny startu z biało-czerwoną opaską na ramieniu. – Szybciej, szybciej, nie marudzić!
Lekarz, por. Bogusz, młody, tęgawy, lekko przygarbiony mężczyzna, siedział w białym kitlu z przewieszonymi przez szyję słuchawkami za mikroskopijnym biureczkiem. Będąc przed trzydziestką, ale mając sporą już fałdę tłuszczu na wysokości bioder, doktor wyraźnie nie pasował do światka pilotów.
– Jak szanowne samopoczucie panów? – przywitał nas od progu, mierząc każdego czujnym, przenikliwym spojrzeniem jasnych, niebieskich oczu. – Spało się dobrze?
– Znakomicie – zapewnił go za nas wszystkich pierwszy z naszej dziesiątki Bolek Sobonia.
Uważnie badał nas po kolei, coś tam notując, wreszcie skończył.
– Powodzenia, panowie…
I było po wszystkim.
Loty trwały. Na płycie ustawione w długą linię srebrzyste Mi-Gi sprawiały wrażenie, jakby wołały o to, by zasiąść za ich sterami. Patrzyłem na codzienną krzątaninę. W oddali Bolek Sobania i Mietek Brańka stali przy gotowych do lotu maszynach i wymieniali z mechanikami uwagi o sprzęcie. Silniki niektórych maszyn już pracowały. Silne podmuchy wychodzących gazów wylotowych, pomimo zabudowanych za każdym stanowiskiem kierownic strug, wzniecały potężną kurzawę i trudno było się zorientować, kto zajmuje miejsce w poszczególnych samolotach. Patrzyłem, jak mechanik odstawia od kadłuba pierwszego samolotu drabinkę, jak ten, co siedzi w środku, zatrzaskuje nad głową osłonę kabiny i wolno rozpoczyna kołowanie na pas startowy. Odprowadziłem samolot wzrokiem aż do chwili, gdy wraz z resztą klucza oderwał się od ziemi i z potężnym hukiem zniknął nad horyzontem.
Czekam na swoją kolejność lotu. Mam jeszcze trochę czasu. W kolumnie nazwisk Planowej Tabeli Lotów moje nazwisko jest dopiero na siódmej pozycji. Wolno poszedłem w kierunku startowego stanowiska dowodzenia, popularnie nazywanego „krasulą”. Nazwa ta była bardzo trafna, jak większość gwarowych, lotniczych określeń – oszklony górą samochód ciężarowy wymalowany był w biało-czarne kwadraty i stąd dostrzegalny zarówno z ziemi, jak i z powietrza.
W powietrzu i na całym lotnisku panował już ożywiony ruch. Samoloty kołowały, startowały, podchodziły do lądowania; ryk silników darł powietrze na strzępy. To był nasz pierwszy po ponad miesięcznej przerwie dzień lotny i wszystko – samoloty i ludzie – tym zauważalnym, wzmożonym tempem jakby usiłowali nadrobić dotychczasowe lenistwo.
Przed „krasulą” przy nożycowej artyleryjskiej lornecie pełnił służbę młody żołnierz, którego jedynym zadaniem była kontrola w podchodzącym do lądowania samolocie wypuszczenia podwozia i klap. Z boku lornety miał zamontowany przycisk do sygnalizacji kierownikowi lotów, że wszystko jest w porządku. Gdy tak nie było, robił raban i pilot samolotu musiał przejść na ponowne zajście.
Przez szyby „krasuli” widziałem kierującego lotami: w skupieniu obserwował cały ruch na lotnisku, w ręku trzymał mikrofon i monotonnym, nieznoszącym sprzeciwu głosem zezwalał na starty i lądowania, przyjmował meldunki z powietrza, akceptował lub zabraniał przelotów z jednej strefy do innej.
Przez chwilę z uwagą przysłuchiwałem się nieco chrapliwym, zniekształconym przez laryngofony głosom pilotów wykonujących zaplanowane zadania. Ciałem i duszą tkwiłem tam wysoko w górze, gdzie właśnie znajdował się cały mój nowy pułk. Mrużąc oczy przed promieniami słońca, odprowadziłem wzrokiem kolejną parę samolotów, która właśnie zatoczyły zgrabny półokrąg nad wschodnią połową lotniska, wykonując lot w rejon trzeciego zakrętu. Grzmot silników odrzutowych przewiercał uszy. Zaraz podeszli do lądowania. Spod głównych kół podwozia wykwitły pasemka błękitnego dymu, gdy dotknęły startowego pasa. Kilka sekund później na beton opadły przednie kółka i maszyny pokołowały w stronę hangaru, oddalonego o kilkaset zaledwie metrów. Należało już wracać. Pierwszy lot to coś jakby przejażdżka, żeby się obudzić, rozejrzeć po wybrzeżu, poznać procedury i lokalne punkty orientacyjne w rejonie przyszłych lotów.
Pierwszy lot w moim nowym, macierzystym od kilku dni pułku miałem wykonać po nakazanej trasie na wysokości siedmiu tysięcy metrów: Zegrze–Debrzno–Słupsk–Zegrze. Kontrolującym był dowódca eskadry mjr Stanisław Białkowski, na którego przyjście czekałem już przed dwumiejscową „sparką”, dokładną kopią bojowego MiG-15, tyle że na dwie osoby. Nie było mi to w smak, bo wieść niosła, że Białkowski nie wybacza nawet najmniejszych błędów. Dużo bym dał, żeby lecieć z kimkolwiek innym.
W oczekiwaniu na wylot zamknąłem oczy i skierowałem twarz ku słońcu, które widziałem nawet przez opuszczone powieki. Lekki wiaterek mierzwił mi włosy. Otworzyłem oczy i na jasnym błękicie nieba ujrzałem wypiętrzające się powoli cumulusy.
Białkowski był w Zegrzu postacią niezwykłą. Wyglądał jak przeciętny pilot myśliwski, ale jego przenikliwy wzrok i postawa odróżniały go natychmiast od innych pilotów, chociaż nosił taki sam kombinezon lotniczy. Miał krótko przystrzyżone włosy, silną budowę i dominującą osobowość. Był żonaty i miał dwoje podrastających dzieci. Uwielbiał siatkówkę i wędkowanie. Na tym jednak kończyło się podobieństwo do wizerunku typowego zegrzyńskiego oficera w stalowym mundurze.
Szybki awans Białkowskiego rozpoczął się, kiedy został jednym z najmłodszych instruktorów szkolenia taktycznego. To on właśnie opracował teorię i praktykę walki na pułapie operacyjnym i zespołowych ataków na cele naziemne.
Przy samolocie kręcił się mechanik. Paliwo, tlen i powietrze były już zatankowane. Coś tam jeszcze sprawdzał pod kadłubem, bardziej chyba dla zabicia czasu niż z istotnej potrzeby, bo podając nadchodzącemu Białkowskiemu pokładową książkę, zameldował zwięźle: „Samolot gotowy do lotu”.
– Wszystko gra?
– Tak jest, panie majorze.
Po pięciu szczebelkach metalowej drabinki wspiąłem się do kabiny. Stanąłem na brudnoszarej poduszce spadochronu siedzeniowego, a następnie ustawiłem nogi po obu stronach drążka sterowego, zanim opuściłem się na siedzenie. Spadochron był zimny i twardy, ale niemal tego nie zauważyłem.
Szybko powtórzyłem w pamięci całą procedurę przedstartową, wzrokiem i dotykiem zbadałem położenie każdego przełącznika i przycisku w zasięgu obu rąk. Sierżant od kabiny Białkowskiego przeszedł do mnie i pomógł zapiąć pasy. Ramiona i tułów przytrzymywała uprząż, która przyciskała ciało do katapultowego fotela. Poza tym, niczym kierowca wyścigowy, moje długie nogi miałem wyciągnięte przed siebie i schowane głęboko pod tablicę przyrządów pokładowych. Wreszcie osłona kabiny została zamknięta, opuszczona w dół z tępym stuknięciem. W kabinie zrobiło się ciszej.
Czułem za plecami obecność dowódcy. Znów przeleciała mi przez głowę myśl, że tak jak zawsze, tak i teraz wolałbym być w samolocie sam. To uczucie nie opuszczało mnie nigdy w lotach kontrolnych. Na ziemi raczej szukałem towarzystwa, nie przepadałem za samotnością; inaczej w powietrzu – tutaj obecność instruktora była zawsze złem koniecznym, przeszkadzała w pełnym odbiorze przepięknych wrażeń, na pozór zawsze do siebie podobnych, a w istocie stale nowych, innych. Ale z tym odczuciem nie zdradzałem się przed nikim…
Teraz całą uwagę skupiłem tylko na tych czynnościach, które musiały być terminowo i precyzyjnie wykonane. Zaraz poczułem, jak silnik wchodzi gładko na obroty. Na znak technika samolotu wszyscy obsługujący „sparkę” mechanicy wyszli spod maszyny. Otrzymałem zezwolenie na wykonanie zadania rutynowym „start zezwalam”.
Płynnie zwiększyłem obroty turbiny. Silnik i wszystkie przyrządy pracowały właściwie. Narastającą moc silnika równoważyłem, utrzymując płatowiec na hamulcach. Następnie kiwnąłem jednocześnie dłońmi i dwaj szeregowi doskonale wyćwiczonymi ruchami zanurkowali pod skrzydła maszyny, wyciągnęli podstawki zabezpieczające koła główne przed ruszeniem i natychmiast wyprostowali się, abym zobaczył, że wszystko w porządku. Teraz pchnąłem dźwignię ciągu o dwa centymetry w przód i gdy samolot tylko ruszył, natychmiast zebrałem obroty do minimum i siłą inercji zmieniłem kierunek kołowania na pas startowy.
Gdy tylko podniosłem maszynę w powietrze, schowałem podwozie i klapy podskrzydłowe i piąłem się w górę z kursem na Białogard. Czujne oczy wędrowały bez przerwy od przyrządu do przyrządu, 1500, 2000, 3000 metrów, coraz wyżej i wyżej. Ciemna plama Białogardu wchodziła pod kadłub; na skrzydła padały raz jasne promienie słońca, to znów cienie mijanego zachmurzenia.
Wróciłem wzrokiem do sztucznego horyzontu, kontrolując położenie maszyny podczas wyprowadzania samolotu na kurs pierwszego odcinka trasy. Chmury stawały się coraz rzadsze, tu i ówdzie widać było rozległe prześwity. Rzuciłem okiem w prawo. Warstwa chmur była z tej strony bardziej jednolita. Minęło jeszcze kilka chwil i chmury zostały całkowicie pod nami. Wtedy właśnie odniosłem wrażenie, że horyzont przyjmuje jakieś dziwne położenie; nie leży poziomo, a jest nieco koślawy, jakby miał lewy zwis. Potrząsnąłem szybko głową do przodu i na boki, jak zawsze, gdy tylko pojawiały się najmniejsze nawet symptomy jakichkolwiek złudzeń w powietrzu. Jeszcze w dęblińskiej szkole nauczył mnie tego mój wspaniały instruktor i przyjaciel Józef Zduńczyk. Nie zawsze to oczywiście pomagało, ale tym razem złudzenie ustąpiło nadspodziewanie szybko: horyzont znów leżał równolegle do skrzydeł, a sztuczny horyzont wskazywał lot bez zwisów. Teraz dopiero odkryłem, że niebo na 7000 nie było całkiem czyste.
– To zamglenie tam koło Szczecinka zaraz się skończy… – usłyszałem z tylnej kabiny. Białkowski był na oblocie pogody i doskonale znał panujące w rejonie warunki atmosferyczne.
W dole szukałem potwierdzenia swego geograficznego położenia. Miałem już za sobą naukę ziemi. Gdy bowiem samolot stał się na tyle posłuszny, że mogłem na krótko wypuścić drążek sterowy z ręki, gdy rzeki i miasta zaczęły mieć nazwy, gdy ziemia po prostu dawała się czytać. W miarę jak stawałem się biegły w sztuce pilotowania i nawigowania, dostrzegałem kolejno to, co genialny Picasso dostrzegł od pierwszego rzutu oka. Trójkąty, prostokąty, kwadraty, romby. Kolory. Bo tuż po siewie ziemia jest czarnofioletowa, wcale nie czarna. Inaczej wygląda z góry ugór, a inaczej łąka. Tory kolejowe są lepiej widoczne zimą niż latem. Znikają jeziora pod śniegiem. Ucząc się ziemi kolejno, jak pisania liter alfabetu, dopiero teraz po kilku latach swobodnie mogę się rozglądać i odkrywać tajemnice barw i perspektywy. Byłem dokładnie na kursie. Tak z niezliczonej ilości kompozycji plastycznych leżących głęboko pod nami wyłaniał się wyraźny, dający się czytać płynnie obraz przychylnej mi pomorskiej ziemi.
Przeszedłem na kanał naprowadzania i od razu ogarnął nas zgiełk przechwyceń i walk powietrznych. Głos jakiegoś nawigatora spokojnie podawał zmiany kursu i odległość do przechwytywanego celu. Inny nakazywał pilotowi nagły manewr wysokością w dół… Musiałem odczekać nieco, by zgłosić swoją pozycję. Ale moja obecność nikogo zbytnio nie zainteresowała; jakiś nawigator burknął, że mnie widzi i żebym nie przeszkadzał; „Rób swoje” – powiedział.
Leciałem lotem poziomym, równo na wysokości siedmiu tysięcy. Gdzieś daleko z przodu z prawej, pewno nad Bydgoszczą, błysnęła złota nitka błyskawicy na tle wypiętrzonych w górę chmur, przecięła czerń chmurowej piramidy, ale nie była zwiastunem zmiany pogody. Jakaś rejonowa burza.
Na pierwszym punkcie zwrotnym przyjąłem nowy, północny kurs na Słupsk. Ten drugi dziewięćdziesięciokilometrowy odcinek przemknęliśmy w dziewięć minut i gdy tylko wskazówka radiokompasu zasygnalizowała przelot nad lotniskiem, przyjąłem kurs „do domu”.
I właśnie wtedy, z góry od prawej strony, cały w słońcu, wyłonił się srebrzysty punkcik – byłem dla kogoś treningowym celem.
– Z prawej u góry samolot…
– Taaaa – usłyszałem w odpowiedzi. – Zaczynaj schodzić w dół.
Przeszedłem na radiowy kanał lotniskowy, wykonałem niewielki dowrót w lewo. Dokoła gnane wiatrem chmury kłębiły się, gęstniały, to znów ulegały rozrzedzeniu, czasami widać było ziemię. Na wysokości dwa i pół tysiąca dla kontroli położenia wezwałem lotniskowy radionamiernik, który potwierdził zgodność lotu w kierunku lotniska. I kiedy tylko wskazówka radiokompasu zaczęła dochodzić do kursu pasa startowego, dowróciłem maszynę w prawo na kurs lądowania. Zaraz też wypuściłem podwozie i klapy, rozpoczynając schodzenie z wysokości.
Spod chmur wyłoniły się kwadraty dojrzewającego zboża, ale zaraz za nimi mroczny masyw leśny z długą kichą Jeziora Rosnowskiego. Czułem rozpierającą mnie radość, jak zawsze, gdy udało się dobrze wykonać lot. Na krańcu jeziora widać już było lotnisko. Po minucie koła dotknęły betonu. Zapiszczały hamulce, chwilę jeszcze trwało kołowanie na stoisko. Przełknąłem ślinę i wziąłem głęboki oddech. Spłynęło na mnie poczucie ulgi. Rozejrzałem się jeszcze wokół i zamknąwszy „stop-kran”, poczułem, jak silnik wdzięcznie zmniejsza obroty, a potem cichnie zupełnie.
Mechanicy szybko wtoczyli samolot na jego miejsce w szeregu innych maszyn i podstawili drabinkę. Białkowski wyskoczył pierwszy, głęboko wciągnął powietrze i ściągnął rękawiczki. Kiedy zameldowałem się po locie, zdjął z głowy hełmofon i zmusił się do uśmiechu.
– Nie ma to jak twardy grunt pod nogami, nieprawdaż, poruczniku…? – Zaciągnął się zapalonym przed momentem papierosem.
Ruszyliśmy wolno w stronę domku-autobusu. Podczas tej rozmowy moją uwagę przyciągały jego oczy, czarne i błyszczące. Bił z nich żar, jakiego nigdy przedtem u nikogo nie zauważyłem. Równocześnie była w tych oczach melancholia człowieka, który dość napatrzył się już w swoim życiu na wyczyny powierzonych jego pracy młodych pilotów. Zawiał lekki, orzeźwiający wiaterek, chłodził twarz i przywracał dobre samopoczucie.
– W porządku, panie poruczniku. Widać, że lekcja została odrobiona, dobrze przygotowana – ocenił mój lot. Jeszcze nigdy dotychczas nie byłem tak dumny z żadnej opinii. – Nadchodzą dla waszej dziesiątki w Zegrzu cudowne dni i cudowne zdarzenia… Naprawdę cudowne. A ten, który niebawem znajdzie się w samym ich środku, stoi teraz przede mną…
I opowiedział mi o życiu swoim i pułku, gdy zmierzaliśmy do miejsca odpoczynku.
Może to był sposób, żebym nabrał pewności siebie. A może byłem tak dobrym aktorem, że Białek nie zauważył, że mój żołądek szalał przez te pięćdziesiąt minut lotu z niepewności i strachu.
Walka
Dwa dni później wróciłem z Koszalina dychawiczną wąskotorówką, nazywaną pieszczotliwie przez wszystkich ciuchcią. Hotelowa recepcjonistka w przybrudzonym nieco szalu na ramionach podała klucz, nie podnosząc nawet głowy. Miała szarą zmęczoną twarz i oczy czerwone z niewyspania. Pomimo to robiła na drutach z takim zapamiętaniem, że nic poza tą czynnością zdawało się dla niej nie istnieć.
Pokój miałem niewielki, a jego umeblowanie zgodne z najtańszym chyba wariantem Centrali Handlu Meblami; jedynie to, co naprawdę niezbędne do życia: jasny kwadratowy stół, trzy biurowe krzesła, szpitalne łóżko, szafka przyłóżkowa z nocną lampką, ubraniowa szafa i wieszak (czteroramienny – jak głosiła naklejka). Podłoga była goła, prócz małego skrawka powierzchni przy łóżku, gdzie położono mikroskopijny, zielony chodniczek. Nie różniłby się ten skromny pokój od tysiąca innych, gdyby nie sterty wypożyczonych z garnizonowej biblioteki i zakupionych książek zajmujących każde niemal wolne miejsce i niewielki model srebrnego myśliwca MiG-17. Mój pokój był mały, ale można w nim było całymi godzinami marzyć. Spoglądać przez okna na rozległe jezioro, zapomnieć o kłopotach i czytać. To było moje wszystko, moje królestwo, dom, pokój odpoczynku, przyjęć, czytelnia i sypialnia.
Za to dni płynęły szybko, niepostrzeżenie, od lotów do lotów. I wciąż w kółko uczyliśmy się, i zdawaliśmy egzaminy dotyczące najdrobniejszych szczegółów płatowca, silnika, osprzętu samolotu i jego uzbrojenia. Pakowano nam do głów wiedzę o taktyce, nawigacji, technice pilotowania, meteorologii i wielu innych zagadnieniach. Tu rządziła pracowitość i dyscyplina. Urlop miałem zaplanowany w październiku, pobyt w zakopiańskim „Groniku” w grudniu. W końcu roku powinniśmy zrobić drugą klasę pilota wojskowego. To zaś, oprócz umiejętności prowadzenia myśliwskich walk powietrznych, wymagało znajomości sposobów niszczenia celów naziemnych na poligonie oraz zapoczątkowanie doskonalenia w lotach nocnych. Ambitny Białkowski zaplanował nam także szkolenie w lotach nad morzem.
Po miesiącu znaliśmy lotnisko i teren wokół tak, że mogliśmy się po nich poruszać z zawiązanymi oczami. Nie było żadnego wolnego dnia, lataliśmy niemal bez przerwy, także w soboty, a nawet trzy razy w niedziele, bo akurat miała być wymarzona pogoda. Ale każdy z nas czuł się w powietrzu coraz lepiej, coraz pewniej.
Latanie traktowaliśmy po prostu jako naszą pasję. To było fascynujące, na tyle dobrze opanować maszynę, żeby swobodnie wykonywać przewroty, pętle, immelmany, a potem sprowadzać maszynę bezpiecznie na ziemię. Ludziom nie jest pisane latać, a większość nie potrafi także nauczyć się pilotażu, tym bardziej uwielbiałem tę szczególną wolność. I nadal ją uwielbiam.
Nas młodych mimo pieczołowitej indoktrynacji w większości nie obchodziły względy natury geopolitycznej. Jak większość młodych wojowników, byłem zapaleńcem i dość prostym w sumie urządzeniem. Miałem dwie srebrne gwiazdki na pagonach munduru, na piersi upragnioną „gapę” pilota i świetny samolot bojowy. I czułem się największym szczęściarzem na ziemi, otrzymując z lotnictwa niezłe wynagrodzenie za coś, co i tak chętnie bym robił za darmo, za samo pozwolenie na latanie. Nie przejmowałem się za bardzo tymi, z którymi zawsze powinienem być gotowym do walki. A będąc jednym z tych gości, którzy walczą, zawsze trzeba wierzyć, że jest się lepszym, groźniejszym, bardziej przebiegłym i bardziej zabójczym niż facet siedzący w kabinie wrogiego samolotu. Byłem święcie przekonany, że jesteśmy najlepsi.
Jeszcze w Dęblinie, a potem w pułku, cały czas mówiono nam, że w Korei MiG-15 deklasował amerykańskie F-80 Shooting Star i F-86 Sabre. Lataliśmy na dobrym myśliwcu uzbrojonym w trzy działka pokładowe wystarczająco ciężkie, by na strzępy poszatkować każdy samolot nieprzyjaciela. Elastyczny silnik MiG-a jeszcze w 1946 r. kupiono w Wielkiej Brytanii, co Stalin skomentował z dezaprobującym zdziwieniem: „…co też za idiota sprzedaje nam swoje najgłębsze tajemnice…?”, i dawał nam w powietrzu wiele satysfakcji. Sam samolot był typowo ruski – nadzwyczaj prosty, odporny na uszkodzenia, funkcjonalny i do tego stopnia niezawodny, że dość szybko zyskał sobie miano „samolot-żołnierz”.
Wiedzieliśmy też, że F-86 Sabre, koreański konkurent MiG-a, uzbrojony był jedynie w sześć karabinów maszynowych, które mogą (ewentualnie) „nadgryźć” tylko solidnie zbudowany sowiecki myśliwiec. Miał słabszą prędkość wznoszenia, ale lepszy system celowniczy. I jak czytaliśmy w przemycanych od szczecińskich marynarzy „Air Force Magazine”, lepszych… pilotów. I dlatego trzeba było wypruwać sobie flaki, by mistrzowsko opanować MiG-a, nie dać się zestrzelić byle patałachowi z Bostonu, a pokazać mu, gdzie raki zimują, odnieść zwycięstwo.
Problem był jedynie w tym, że ten cholerny „zgniły Zachód” chyba górował znacząco nad naszym systemem tak pod względem materialnego poziomu życia ludności i dobrobytu, jak poziomu technologicznego zaawansowania. Chyba potrafił produkować niezłe samoloty a jednocześnie jeszcze automatyczne pralki, lodówki, roboty kuchenne, pyszną kawę, kakao i masło. Socjalistyczny obóz mimo usilnych starań jakoś nie potrafił tego dokonać. Inni, bardziej zaradni, mądrzejsi ludzie czy co?
Tymczasem mocno tkwiliśmy za Churchillowską żelazną kurtyną. Nie tylko w polityce, ale i w portfelach. Cytrusy w delikatesach na święta, lepsza herbata, lepsza kawa, whisky czy prawdziwe dżinsy, klocki lego i miniaturki zachodnich aut na amortyzatorach, oczywiście tylko z Pewexu. Za dolarowe bony, kupione u cinkciarza.
Wciąż jesteśmy w pułku „młodzi”. Dni lecą jeden za drugim nieprawdopodobnie szybko, nie mamy nawet zbyt dużo czasu, by wreszcie ogarnąć się nieco w „cywilne łaszki” a poznaliśmy już trochę dobrodziejstwa Koszalina, Szczecinka, Połczyna i Białogardu. Wybieraliśmy się tam chwytać umykającą młodość. Takich wypraw oczywiście nie było zbyt wiele, lecz niosły ze sobą nie mniej adrenaliny niż podniebna akrobacja czy lądowanie w minimalnych warunkach pogodowych.
Było naprawdę miło. Ciuchcia woziła nas najczęściej jednak do Koszalina na trzy–cztery godziny. Pozwalało to na wizytę w księgarni, pobyt w Mokce na kawie z „Bachusem”, bo już na podryw licealistek z sukcesem czasu ździebko brakowało.
Cały efekt takiego życia psuł zimny hotel, po którego wszystkich korytarzach hulały przeciągi, oraz deszcz tańczący na dachu i bębniący w szyby okien.
We wtorek miałem zaplanowaną pierwszą walkę powietrzną z nawigatorem eskadry, statecznym, grzecznym i bardzo przez nas lubianym kpt. Igorem Utkiewiczem. Na postawieniu zadań Białkowski tryskał wigorem, obiema dłońmi naśladował samoloty i nie wiadomo jak, ale udawało mu się sprawić, że doskonale zapamiętywaliśmy, co miał nam do przekazania. Pułk chyba miał szczęście, że miał go w swoim składzie bojowym. Potem przez godzinę maglował nas por. Janusz Drożyński – szef strzelania powietrznego naszej eskadry, spec do taktyki, „szef ognia i dymu”, jak go nazywali wszyscy. Ten posługiwał się dwoma srebrzystymi modelami samolotów, ale tak umiejętnie, że zawsze MiG nie wiedzieć, jakim cudem znajdował się w ogonie Sabre’a.
Leżałem wygodnie na łóżku i patrząc w popękany sufit mojego pokoju, rozpatrywałem różne warianty sytuacji powietrznej, próbując znaleźć najlepsze dla siebie rozwiązania. Naczytałem się wspomnień Skalskiego, Urbanowicza, Zumbacha, Arcta, Rolskiego i Króla i wiedziałem, że pilot myśliwski zazwyczaj walczy samotnie. Jest wprawdzie częścią klucza czy eskadry, piloci oczywiście współdziałają w powietrzu ze sobą na taktycznym szczeblu, ale walka ma zawsze charakter osobisty – pojedynku między pilotami. To sztuka oparta na postrzeganiu dynamicznie zmieniającej się w powietrzu sytuacji – zbierając i rejestrując różnorodne informacje, trzeba możliwie szybko uzupełniać brakujące elementy dzięki wiedzy i wyobraźni, tak by stworzyć w swym umyśle wielobarwny obraz. Jej wynik zawsze w znacznym stopniu zależy od indywidualnych umiejętności i właściwej interpretacji zmieniającej się gwałtownie sytuacji, zdolności do wyciągania potencjalnych korzyści z aktualnego położenia, wyczucia, jak pokierować starciem i narzucić przeciwnikowi swoje reguły gry, jak uzyskać w powietrzu przewagę i zabijać najbardziej skutecznie i pewnie. Ale aby to osiągnąć, trzeba doskonale znać możliwości swojego samolotu i potrafić je wykorzystać w maksymalnym stopniu. Trzeba latać na granicy ryzyka, a czasem nawet je przekraczać w sferze, gdzie ciało i zmysły, odczucia stają się jednym z systemów maszyny, jej specjalistycznych układów, a ludzki mózg i komputer pokładowy oddziaływają na siebie wzajemnie w tym szczególnym połączeniu człowieka z maszyną. Jeszcze podczas studiów w Dęblinie por. Zduńczyk nauczył mnie jednej podstawowej zasady walki powietrznej: nie przyjmuj niczego na wiarę. Wszelkie warianty i plany rozegrania walki zazwyczaj ulegają błyskawicznym zmianom i jedynie wyposażony w bogatą wyobraźnię pilot może przeżyć. Ten, kto nie potrafi w porę o siebie zadbać, kto trafnie nie przewiduje manewrów przeciwnika, prędzej czy później oberwie. To było w poniedziałkowe popołudnie.
Wieczorem nie mogłem zasnąć. Leżałem na plecach, gapiąc się w ciemność i jeszcze raz myśląc o wszystkich wątpliwościach, próbując wizualizować sposoby poradzenia sobie z nimi.
Walka ofensywna ma miejsce wtedy, gdy atakuje się przeciwnika. On reaguje różnie, ale trzeba go zestrzelić, z nim uda mu się zmienić pozycję i zrobić to szybciej, lepiej, dokładniej.
Walka defensywna to sytuacja, gdy niestety jest się zwierzyną, na którą poluje przeciwnik i znajduje się z tyłu, w ogonie. Trzeba umiejętnie obronić się przed jego atakiem, a potem utrzymać się przy życiu na tyle długo, żeby pozbawić go przewagi i oczywiście wykończyć.
Walka odmienna to taka, gdy toczy się przeciwko innemu niż zazwyczaj w szkoleniu, odmiennemu typowi samolotu. Ale zawsze podstawowym celem każdej walki kołowej jest znalezienie się z tyłu za maszyną przeciwnika albo zmuszenie go do zejścia z własnego ogona, co zazwyczaj daje szansę znalezienia się za nim. Toteż największym wyzwaniem było dla mnie utrzymanie się za ogonem samolotu Utkiewicza i ulokowanie chociażby jednej, nawet najkrótszej, celnej serii z fotokarabinu. Jak blisko trzymać się „przeciwnika”? Kiedy atakować, a kiedy jedynie towarzyszyć jego MiG-owi? A jak dopuszczę do spadku prędkości? Jak zabezpieczyć się przed korkociągową?
Jaskrawe słońce późnego maja oblewało wszystko z góry, jakby ktoś wychlusnął ogromną złotą misę światła i wiatru. Las dookoła stał w zielonych płomieniach, wiosna jak harfa dźwięczała o poranku w młodym listowiu otaczających osiedle topoli i rozkwitał bez.
Teraz siedziałem na leżaku obok swojego dowódcy klucza por. Ignacego Jonika, wysłuchując w skupieniu ostatnich wskazówek.
– Szybkość, pamiętaj, szybkość jest w lotnictwie podstawą wszystkiego. Setki razy wbijają nam to do głów i zwykle o tym zapominamy, patrząc tylko za celem. Ale zawsze jak będziesz miał zapas prędkości i wysokości, z pewnością niemal z każdej sytuacji wybrniesz z honorem. A co potrafi z samolotu wycisnąć Utkiewicz, zaraz przekonasz się na własnej skórze. Z pewnością brać cię będzie na różne sztuczki… Pamiętaj: prędkość i jeszcze raz prędkość…
– Tak jest. Przemyślałem tę walkę kilka razy i wydaje mi się, że mam także swoje sposoby…
– No, no, no… więcej skromności. Nie odstawiaj kozaka. – Spojrzał na mnie przenikliwie swoimi czarnymi jak węgiel oczami. – Spotykałem już w życiu różnych chojraków. Nie wszyscy dobrze skończyli, a też byli mocni w gębie. Ostatnio Stasiu Dziekan, wiesz, co się z nim stało na walce.
– Wiem…
Każdy z nas wiedział. Kiedy MiG utraci sterowność poniżej prędkości trzysta kilometrów na godzinę, spada w dół jak strącony w przepaść głaz. Sześć ton metalu wiruje do ziemi, połykając w jednej zwitce ponad tysiąc metrów. Można korkociąg zastopować sterami w trzecim obrocie, lecz do tego potrzebna jest duża wysokość i… głęboka wiara, że wyjdzie. A ta wiara była złudna. W praktyce należało unikać korkociągowych sytuacji.
– No więc… Na wszelki wypadek jeszcze raz przypominam: gdybyś przypadkowo wpadł w korkociąg, natychmiast wyprowadzaj. A poniżej trzech tysięcy – wiadomo, katapulta. I w żadnym wypadku nie czekaj na jakiś cud, bo ich nie ma…
– Tak jest, wszystko będzie „na mikado”. Tylko to słońce, chmur na lekarstwo…
Niemal każdy z nas wcisnął się w bardzo obcisły kombinezon przeciwprzeciążeniowy, który niezapięty na nogach przypominał nieco skórzane kowbojskie spodnie z amerykańskich westernów albo takie, jakich używa się na rodeo, ale dzielił się przy tym na wiele wypełnianych powietrzem komór. Gdy myśliwiec manewrował z dużą prędkością, napełniały się gwałtownie sprężonym powietrzem. Obciskały dokładnie nogi i brzuch, pomagając krwi w jej podróży do mózgu, a to pomagało zapobiegać utracie przytomności. Z boku kombinezonu zwisał przypominający niemowlęcą pępowinę krótki przewód, który podłączało się do gniazda sprężarki w samolocie.
Punktualnie o dziesiątej zameldowałem się Utkiewiczowi. Ten niewysoki, proporcjonalnie zbudowany i umięśniony mężczyzna zawsze sprawiał wrażenie odprężonego i swobodnego, choć wyczuwało się, że to pozorny spokój, że na zagrożenie odpowie błyskawicznie. Zresztą jego ciemne włosy, czarne oczy i nienagannie dopasowany kombinezon upodabniały go do jastrzębia. Spojrzał na mnie z ukosa.
– A, to pan… Pokręcimy się trochę nad plażowiczami koło Mielna.
Ale kiedy poszedłem do swego samolotu, ruchy miałem już bardziej nerwowe niż zwykle; w moje myśli bez pardonu wdzierał się zwyczajny niepokój, ulatywała gdzieś pewność siebie i mimo czynionych wysiłków nie potrafiłem jej zatrzymać. Byłem pod wrażeniem mistrzostwa Utkiewicza i wiedziałem z opowiadań, że lata genialnie i niewielu udaje się z nim wygrać.
– Fotokarabin załadowany. Tylko wsiadać, drzwi zamykać… – zameldował mechanik.
Zająłem miejsce w kabinie. Robiło się coraz cieplej; przez chwilę przymknięte powieki przebijała czerwień słońca. Nieco bardziej w prawo ode mnie kończył przygotowanie do lotu Utkiewicz. Miał ciało pilota myśliwca, krępe i silne. Z pewnością lepiej od innych nadawało się do znoszenia przeciążeń. Rozmawiał jeszcze przez chwilę z dowódcą eskadry, ale już z nogą na drabince; zaraz potem sadowił się we wnętrzu kabiny.
Poranne powietrze było czyste i rześkie, bez termicznych prądów i póki co wolne od turbulencji, które pojawiały się wraz z przedpołudniowym upałem.
Uważnie sprawdziłem wszystkie urządzenia pokładowe, nie zaniedbując najmniejszego nawet drobiazgu. Poczułem, że pasy bezpieczeństwa wiążące mnie z fotelem katapultowym są nieco poluzowane, więc usadowiłem się wygodniej, jak to robiłem przed każdym startem, i ściągnąłem je do oporu. W końcu włączyłem radio, dopasowałem do twarzy maskę tlenową i kiedy „płucka” zareagowały właściwie na wdech i wydech, zgłosiłem gotowość do lotu.
– Trzydziesty, parą do strefy – poprosił Utkiewicz i zaraz otrzymaliśmy pozwolenie.
Od razu włączyłem instalację rozruchową i podałem rutynową w takich sytuacjach komendę.
– Od silnika. Patrz płomień…
Niemal razem z tą komendą wrócił spokój i pewność siebie. Rozluźniłem mięśnie, zwilżyłem językiem wargi i poprawiłem się w katapultowym fotelu. Ruchy, gesty dokładne, precyzyjne, wystudiowane, jak w balecie.
– Jest płomień – potwierdził mechanik i poruszył sterem kierunku, sygnalizując, że proces rozruchu silnika przebiega prawidłowo. Jak zwykle poruszyłem drążkiem sterowym, który sterczał z podłogi między kolanami. Zatoczyłem nim nieduży krąg, pociągnąłem w lewo i prawo, ku przodowi i do tyłu i wypośrodkowałem. Ster kierunku również poruszał się bez żadnego oporu. Zatrzasnąłem osłonę kabiny i przekręciłem kran hermetyzacji. Utkiewicz już kołował na pas.
Na drodze startowej zająłem pozycję dwadzieścia na trzydzieści metrów z boku i nieco z tyłu samolotu prowadzącego i za moment śmigaliśmy już po betonie. Obszernym łukiem w prawo zwiększaliśmy wysokość w kierunku Mielna. Przed nami był wyłącznie błękit, we wszystkich możliwych odcieniach. Horyzont jak prosta linia narysowana niebieskim atramentem, a nad nią błękitna nieskończoność nieba. Ziemia leżała w dole rozpięta i lśniąca jak brązowy skórzany pas. Docisnąłem maskę tlenową do twarzy, kilka razy zrobiłem głęboki wdech; tlen podawany był prawidłowo.
Z prawej została plama Koszalina, przed sobą mieliśmy długi pas wybrzeża, a dalej tylko woda. Od razu zablokowałem żyroskop celownika, włączyłem fotokarabin – byłem gotów.
– Trzysta siódmy na pozycję, zezwalam atakować…
I teraz rozpoczynała się powietrzna partyjka szachów, która miała rozegrać się w ekspresowym tempie. Miałem przeciwko sobie doskonałego pilota, świetnie znającego zalety i wady MiG-a. Obaj doskonale wiedzieliśmy, jaki będzie prawdopodobny rezultat starcia, ale miałem mglistą nadzieję, że może uda mi się ulokować w kadłubie jego myśliwca jedną krótką, króciutką chociażby serię.
MiG Utkiewicza przechylił się płynnie w lewo, wszedł w dość łagodny wiraż. Zaraz poszedłem w jego ślady i mocniej ścisnąłem rękojeść drążka. Nie zamierzałem przegapić tej wyśmienitej okazji. Ześlizgnąłem się poniżej o kilkadziesiąt metrów i świetlisty krąg celownika zatrzymał się na sylwetce celu. Srebrny kadłub samolotu przeciwnika na odległości trzystu metrów błysnął jaskrawo w słońcu. Jeszcze chwilka, maleńka poprawka zwiększająca wyprzedzenie i wyprułem pierwszą serię.
Nie odrywałem teraz wzroku od zamkniętego w kleszczach świetlnych rombików celu, choć czułem, że rośnie przechylenie. Kątem oka rzuciłem na sztuczny horyzont, przechył dochodził do dziewięćdziesięciu stopni; siatka celownika tkwiła nieco wyżej. Schodziliśmy w dół, wariometr wskazywał opadanie z prędkością trzydziestu metrów na sekundę.
Nieznacznie zwiększyłem obroty turbiny silnika i pozostawałem nieco niżej pod samolotem „przeciwnika”. I wtedy MiG Utkiewicza przeszedł przez lewe skrzydło i zmalał w gwałtownym nurku, zapraszając do tańca. Maszyną trzepnął strumień zaburzonego powietrza, uderzając jak zamaszysta płachta. Szedłem za nim krok w krok, teraz wyżej nieco, by cały czas śledzić jego poczynania i nie dać się wybić z osi ataku. Prędkość rosła gwałtownie, gdy Utkiewicz zakrzywił lot. Przeciążenie było tak nagłe, że odruchowo napiąłem mięśnie brzucha, a głowa sama weszła głęboko w ramiona. Przełykałem gwałtownie ślinę, próbując uwolnić się od bólu w uszach, ale niewiele mi to pomogło. Napełniający się sprężonym powietrzem kombinezon boleśnie obciskał dół ciała. Na moment przed oczami zawirowały mi ciemne plamy utraty świadomości i szybko przerzuciłem skrzydełko pokładowego inhalatora na awaryjne podawanie tlenu. Ze skrzydeł myśliwca Utkiewicza spływały białe warkocze zerwanych strug powietrza, tworząc malownicze, wygięte w dół łuki. Ale odległość do niego wciąż wzrastała. Musiałem natychmiast zmniejszyć ten dystans.
Zaledwie kilka chwil walki kołowej, wszystko wykonane ładnie, gładko i sprawnie. Dokładnie tak, jak nas uczono w szkole. Byłem coraz bardziej podniecony. Poziom adrenaliny wzrósł. Nigdy jeszcze nie uczestniczyłem w tak gwałtownej walce powietrznej. Wszystkie dotychczasowe loty były szkoleniowe i przebiegały dość spokojnie. Moja myśliwska natura rwała się do walki, podczas gdy logika podpowiadała, że wciąż jestem nowicjuszem, który dopiero uczy się swojego rzemiosła. Przemyślany plan był dobry jedynie na pierwsze trzydzieści sekund walki. Bo potem to już było istne szaleństwo. Nie można było stwierdzić definitywnie, by którykolwiek z nas osiągnął przewagę – nikt jak dotąd trwale nie siedział nikomu na ogonie, nikt nie znajdował się na wyższym pułapie. Po prostu wykonywaliśmy całe serie dzikich manewrów, co jakiś czas mijając się ze sobą na takiej prędkości, że druga maszyna była ledwie smugą na niebie. Fajna partia podniebnych szachów. Raz minęliśmy się tak blisko, że niemal otarliśmy się kabinami. Żaden z nas nie zajął pozycji do otwarcia ognia. Przez kilka minut wykonaliśmy cały szereg manewrów, zdając sobie sprawę, że nieuchronnie zbliżamy się do momentu, który zdecyduje o wyniku. Ale zaraz zadowolenie zaczęło się kruszyć jak kromka suchego chleba. Wiedziałem, że jeśli choć na moment zgubię maszynę Utkiewicza, zaprzepaszczę szansę na honorowe wyjście z walki. A ta zabawa w kotka i myszkę oczywiście nie mogła trwać całą wieczność. Zmuszając ciało do wysiłku i walcząc z zawrotami głowy, z całych sił starałem się utrzymać pozycję za samolotem „przeciwnika”. I wtedy Utkiewicz zaaplikował mi klasycznego blackouta. Na moment włączyłem zakres dopalania i mocniej ściągnąłem stery na siebie. Z prawym przechyłem wspinałem się stromo w górę, trzymając sylwetkę samolotu przeciwnika nieco po prawej. Wykręciłem szyję, żeby cały czas śledzić cel, ale Utkiewicz położył akurat MiG-a w najciaśniejszy manewr, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem. I to akurat na mnie, w lewo. Z końcówek jego skrzydeł zeszły smugi. Moim samolotem szarpnęło gwałtownie i próbując powtórzyć manewr, poczułem się jak w hydraulicznej prasie. Opakowana w hełm głowa z ciężką maską tlenową automatycznie wciśnięta została między barki. Nie miałem nawet ułamka sekundy, żeby napiąć mięśnie. Trzymałem się drążka i dźwigni sterowania silnikiem, kiedy zaczęła ogarniać mnie ciemność. Przeciążenie…
Wszyscy piloci znają zjawisko „blackout”, do którego dochodzi, kiedy przeciążenie przy gwałtownym manewrze spycha krew do nóg, zmniejszając jego ciśnienie w głowie. W pierwszej kolejności następuje rozmycie widzenia, potem jego całkowita utrata – chwilowa ślepota. Czasami może nawet dojść do omdlenia. Blackouty w naszej codzienności są dość popularne. Ale na otrząśnięcie się potrzeba trochę czasu, czasem kilka sekund. Właśnie dlatego blackout w walce powietrznej może spowodować poważne kłopoty, w realnej nawet śmierć…
Uprząż wcisnęła się w moje ramiona. Czułem, jak opada mi żuchwa, a z kącika ust zaczyna cieknąć ślina. Miałem wrażenie, że jakaś potężna siła chce mnie przecisnąć przez oparcie katapultowego fotela. Ważyłem teraz bez mała jakieś 600 kilogramów. Wzrok zamglił mi się nieco, a powietrzne komory przeciwprzeciążeniowego kombinezonu wypełniły się maksymalnie i obcisnęły uda oraz brzuch, starając się, aby krew płynęła we właściwym kierunku. A mimo to czułem, jak z głowy odpływa do stóp, a pośladki stają się kwadratowe. Spowodowany przeciążeniem zawrót głowy mącił ostrość widzenia. Wszystko stało się nieostre i przysłonięte pulsującą bladoróżową szarością. Wszystko było stłumione i zamazane jak we śnie. I wtedy pomyślałem, że nieźle mi się wszystko pochrzaniło.
W głowie czułem zamęt i chaos. Przez trwającą nie wiadomo jak długo chwilę czułem się tak, jakbym pływał, zanurzony głęboko w bezkształtnym, nierozpoznawalnym mroku. Ale nawet gdy całkiem straciłem wzrok, ciągle jeszcze miałem resztki czucia. Potem ciemność zaczęła się stopniowo rozpływać i już rozpoznawałem wszystko wokół.
Niemal wstrzymałem oddech, usiłując wyjść z opresji, a ciało stężało w oczekiwaniu na najgorsze. Zaraz zwolniłem nacisk na drążek, krew szybko dotarła do mózgu i znowu widziałem normalnie.
I kiedy świadomość zaczęła powracać, nagle oślepił mnie całkowicie blask słońca. Ostre promienie zalały całą kabinę; wciskały się dosłownie wszędzie i zmuszały do mrużenia oczu podczas przeglądu przestrzeni powietrznej wokół. Wszystko zrobiło się przeraźliwie białe. Zakląłem szpetnie, gdy maszyna Utkiewicza zniknęła wśród złocistych promieni słońca. Mrużąc oczy, jak gdybym patrzył w rozpalony piec, usiłowałem mimo wszystko dojrzeć samolot „przeciwnika”. Mechanizm zastawionej na mnie pułapki zaczął działać. Odwróciłem na ułamek sekundy wzrok w obawie, że całkowicie zostanę oślepiony. Dopuściłem się niewybaczalnego błędu rozluźnienia się, opuszczenia gardy akurat w momencie, w którym moja gotowość bojowa, wyczucie niebezpieczeństwa i czujność powinny być wyostrzone do granic ludzkich możliwości. I wtedy poczułem wewnętrzne odrętwienie i świadomość utraty czegoś, co było dla mnie niezmiernie ważne.
Jeszcze mocniej ściągnąłem drążek sterowy na siebie, ale samolot stawał się jakiś ociężały, mniej posłuszny, pływał w powietrzu… To nie był dobry znak. Mimo że silnik pracował na pełnym ciągu, prędkość spadła poniżej trzystu kilometrów na godzinę i nagle samolot zadrżał raz i drugi. To były drgania zapowiadające rychłe przeciągnięcie. Maszyna drżała i kolebała się na boki niczym samochód na mokrej drodze podczas hamowania. Przez dobrą chwilę czułem bezgraniczne przerażenie, znane tylko pilotowi, który stracił prędkość, do tego w dość trudnym do precyzyjnego określenia położeniu. Przez chwilę byłem bezradny, jak każdy, komu znikają nagle jego wzrokowe punkty orientacyjne. Przez trwający całe wieki ułamek sekundy nie wiedziałem, gdzie jest góra, gdzie dół, a gdzie boki.
„Wyjdź wreszcie z tego pieprzonego położenia”, domagał się mój mózg. „I to szybko, bo…”.
Gardło miałem suche, spieczone i jakby pełne piasku. Tętniło mi w skroniach, a mózg zdawał się obijać po całej czaszce jak piłka. Czułem, jak pod kombinezonem pot spływa mi z karku po plecach, a pachy robią się mokre. Siła ciągu utrzymywała maszynę w takiej pozycji przez kilkanaście uderzeń serca i mnie w stanie nieważkości. Z trudem zapanowałem nad pęcherzem. Poczułem, że przeciążenie maleje. Byłem rozdygotany po serii gwałtownych manewrów.
Łagodnie, delikatniutko przeszedłem na plecy, wycofałem stery do neutralnego położenia i czekałem… czekałem… czekałem. Drżenie skrzydeł ustąpiło, prędkość zatrzymana na dwustu pięćdziesięciu kilometrach, wreszcie zaczęła stopniowo wzrastać i znów poczułem „gapę” pilota na lewej piersi. Niestety, póki co prędkość samolotu pozostała swego rodzaju poduszką puchową podczas energicznego manewrowania w powietrznej walce. Z szeroko otwartymi oczami i suchością w ustach usiłowałem odnaleźć mojego „przeciwnika”.
Moja głowa obracała się teraz we wszystkie strony. Świadomość sytuacyjną, czyli dość ulotne wyczucie tego, co dzieje się wokół mnie, w jednej chwili diabli wzięli. Nie widząc maszyny Utkiewicza, nie wiedziałem, w którą stronę wykonać manewr uchylenia się od ataku, a co za tym idzie, nie miałem pojęcia, z jakiego kierunku zaatakuje. Znowu poczułem napływ adrenaliny. To, co się przed chwilą stało, nie mogło mi się podobać. Gardło miałem ściśnięte, lecz ręce i nogi pracowały cały czas, poruszały się błyskawicznie. Szybką „żmijką” zmieniając kierunek lotu w lewo i prawo, starałem się wyśledzić, dostrzec samolot „przeciwnika”. Miałem oczy dookoła głowy. Instynkt i nawyki robiły swoje. Dysząc ciężko i stękając pod naporem przeciążenia, położyłem MiG-a w ostry zakręt poziomy, kierując tępy nos na północ.
W nurkowaniu odwróciłem maszynę do normalnego położenia, uspokoiłem nerwy i bacznie obejrzałem horyzont wokół. Wtedy nieoczekiwanie dostrzegłem w peryskopie maszynę Utkiewicza bezceremonialnie wchodzącą mi na ogon. Aż chrupnęło coś w szyi, kiedy szybko spojrzałem do tyłu przez prawe ramię.
Znów poczułem coś w rodzaju może nieco innego niż przed chwilą, ale jednak strachu. A może w ten właśnie sposób dawał o sobie znać nadmiar doznanych emocji?
Trwało to sekundy, ale trwało… Rzuciłem MiG-a na plecy w lewo i ciasnym przewrotem przeszedłem w nurkowanie. Zaraz poczułem się niczym zrzucony przez dzikiego konia jeździec, który spadnie niebawem na ziemię. Tym manewrem grałem na zwłokę – chciałem mieć chwilę, żeby się zastanowić. Nadzieja, że go zaraz znowu ujrzę, była prawie całkowicie unicestwiona, ale z niezrozumiałej przyczyny byłem przekonany, że jeżeli nie zastosuję jakiegoś specjalnego manewru, pozbawię się nawet nikłej szansy. I teraz nie widziałem żadnej, ale w głowie ciągle kołatała mi ta wątła nadzieja. Prędkość rosła bardzo szybko: 500… 600… 700… 800 kilometrów na godzinę; wskazówki wysokościomierza kręciły się wokół skali w szalonym tempie.
Teraz… Szarpnąłem oburącz drążek sterowy na siebie i samolot wystrzelił w górę prosto w jasną plamę słońca. Horyzont rozszerzył się gwałtownie. I gdy tylko tępy nos MiG-a znalazł się dwadzieścia stopni ponad horyzontem, znów ostre promienie na krótką chwilę zalały całą kabinę. Wtedy wykonałem łagodną półbeczkę w prawo i na plecach skontrolowałem tylną półsferę – była pusta. Dobra nasza. Pociągnąłem samolot do kolejnej pętli, potem immelman z przejściem w strome nurkowanie, w końcu zwrotem bojowym w prawo osiągnąłem wysokość 5 500 metrów. Zwaliłem się w dół na lewe skrzydło… Robiłem to wszystko podświadomie, wciąż przeszukując wzrokiem niebo.
Teraz czujnie obserwowałem peryskop, przeglądając strefę ogonową. Czysto. Rozejrzałem się dookoła siebie w lewo i prawo. Utkiewicza nie było koło mnie, gdzieś znikł, przepadł, rozpłynął się w powietrzu. W eterze także panowała cisza. Uśmiechnąłem się lekko pod śliską od potu tlenową maską – zgubiłem przeciwnika.
I wtedy z góry z prawej spadł na mnie cały w słońcu. Wyszedł kapkę do przodu i pomachał skrzydłami. Teraz dopiero odkryłem, że w czasie walki rozłączył się przewód radiowy. Szybko zacisnąłem złącze i po kilku sekundach wahania zdecydowałem odezwać się do przeciwnika. To z pewnością nie był mój dzień.
– Trzydziesty, trzysta siódmy za tobą z prawej…
– Dobra. Dołącz, idziemy do domu.
Dopiero teraz śmielej poruszyłem ramionami i całym ciałem w fotelu, próbując rozluźnić mięśnie. Wyłączyłem uzbrojenie i zająłem stałą pozycję przy skrzydle prowadzącego. Powoli schodziliśmy z wysokości. Dopiero teraz ponad monotonnym hukiem silnika znów odczuwałem lekkie drżenie kadłuba maszyny. Regularność tych odgłosów była niczym balsam, pomagała rozproszyć to nerwowe napięcie, które towarzyszyło niedawnym powietrznym epizodom w walce. Na moment odwrócił głowę w moją stronę, błysnął okularami i machnął dłonią. Nie wiedziałem: wszystko w porządku czy do dupy…
Świetny skurczybyk. No, ale ma ponad dwa tysiące przelatanych godzin na MiG-ach, a do tego pewnie plecy u Pana Boga…
Świat za oszkloną kulą kokpitu wystawiony na pokaz, uporządkowane miasta, wsie, osiedla, drogi na rozwijającej się mapie, którą niesie leżąca w dole ziemia niczym fala przypływu. Widać już było pokrytą lasami Chełmską Górę, miejską zabudowę Koszalina, Manowo i wąską kichę Rosnowskiego Jeziora wyprowadzającą wprost na początek startowego pasa.
Z daleka widać już było lotnisko i szarą wstążkę betonowego pasa dla lotnika piękniejszą niż wszystkie cuda świata razem wzięte. Zwłaszcza że zapłonęła czerwona lampka sygnalizująca resztkę paliwa – zaledwie trzysta litrów, dwanaście do piętnastu minut lotu.
Utkiewicz swobodnie wszedł w nadlotniskowy krąg, poprosił o rozpuszczenie pary i ciasnym manewrem podchodził do lądowania. Powtórzyłem jego zajście i po chwili oba samoloty zatrzymały się na stoisku. Wyłączyłem silnik i odsunąłem osłonę kabiny ku tyłowi. Krępy mechanik wspiął się na nasadę lewego skrzydła i pomógł mi zdjąć pasy uprzęży spadochronu. Potem pomógł wstać i utrzymać równowagę na drabince. Czułem, że bolą mnie mięśnie, każda najdrobniejsza kosteczka. Trochę więc trwało, zanim wygramoliłem się z kabiny i zameldowałem po locie.
– Jak było? – zapytał z uśmiechem.
– Dostałem w skórę, panie kapitanie – to pewne. Dołożył mi pan, że hej…
– Nic nie szkodzi. Odegrasz się jeszcze. Taki to już nasz myśliwski los. Raz ja tobie, drugi raz ty mnie. Musisz bardziej uważać na słońce: raz jest sprzymierzeńcem, ale bywa, że zapiekłym wrogiem…
– Chyba nigdy nie dam panu rady…
– Nie mów głupstw, chłopaku. Po prostu mam więcej doświadczenia w powietrzu. To wszystko.
– Doświadczenie doświadczeniem. Ale to chyba nie do końca tylko to. Jest w tym chyba także coś innego. Czytałem o tym. Ale jak się tego nauczyć?
– Trochę w tym racji. Ale to temat na dłuższą rozmowę. Najpierw jednak przeanalizujemy szczegółowo naszą walkę. Faza za fazą.
Godzinę później rozprawiliśmy się z naszą walką na cacy i już wiedziałem dużo więcej. To była krótka, rzeczowa analiza. Razem przejrzeliśmy „taśmy prawdy” na wyświetlaczu, aby przeanalizować je pod kątem skuteczności taktyki i uzbrojenia. Nie było to dla mnie miłe. Nie pozostawało mi nic innego, jak przyjąć porażkę na klatę i możliwie szybko próbować wyeliminować wytknięte błędy.
– Niezwykle szybka zmienność, a czasem nieokreśloność sytuacji w powietrzu jest – że użyję porównania z kuchni mojej żony – esencją walki powietrznej, ale uzyskanie zaskoczenia należy uznawać za regułę… – powiedział mi na zakończenie.
Wieczorem siedziałam w pokoju z głową podpartą dłońmi, mocno zamyślony. Doszedłem do wniosku, że byłem ignorantem i że nasza walka powietrzna wcale nie przebiegła tak, jak sobie przedtem wyobrażałem, i wcale nie tak jak te, które oglądałem na filmach. Wprawdzie Utkiewicz pocieszył mnie trochę, mówiąc, że było dobrze, wątpiłem jednak, czy mówił prawdę. Byłem po prostu wystraszony, jak rzadko przedtem.
Później w ciemnościach hotelowego pokoju jeszcze raz przeżywałem każdą sekwencję lotu. Próbowałem poskładać jakoś do kupy swą nadwątloną wiarę w siebie. Pocieszałem się w duchu, że być może nikt poza mną tego uszczerbku nie dostrzegł. Ale to była żadna nadzieja.
Dopiero po kilku dniach na nadjeziornej plaży wróciliśmy do tematu. Po części walka powietrzna toczy się pod wpływem instynktu biorących w niej udział pilotów, bo nie ma dość czasu, aby dokładnie rozważyć następny ruch. Poniekąd trochę przypomina taniec. Pilot musi mieć umiejętność selekcjonowania docierających do jego mózgu informacji i wyboru jedynie tych, które w danej sytuacji są najważniejsze. Musi też nauczyć się natychmiastowego, instynktownego reagowania. „Walka defensywna to nie zabawa. Tu nie uganiasz się za zdobyciem potrzebnych punktów. Starasz się ze wszystkich sił ocalić własne życie”. I trzeba to wyćwiczyć podczas długich godzin lotów treningowych i lat lotniczego doświadczenia. Do bólu pamiętać, że powietrzna walka jest prosta – żyjesz albo umierasz. I nie wygrywa osiłek, który potrafi znieść największe nawet przeciążenie, ale pilot, który wie, jak wycisnąć ze swej maszyny maksimum możliwości. Jakiś tydzień później ze swoich odczuć zwierzyłem się por. Dorożyńskiemu. Wysłuchał mnie uważnie, zastanowił się przez chwilę, a potem, patrząc mi w oczy, stwierdził bez ogródek: „Widzisz, walka powietrzna to jak gra w pokera: jeżeli maszyny mają podobne osiągi, sztuka prowadzenia walki polega na ciągłym blefowaniu…”.
W końcu uświadomiłem sobie, że walka w powietrzu wymaga nie tylko mistrzowskiego opanowania pilotażu i umiejętności zestrzelenia samolotu przeciwnika, ale przede wszystkim rozwagi, podejmowania racjonalnych decyzji w ułamku sekundy, podczas lotu z okołodźwiękową prędkością. Bo przewaga technologiczna bez wątpienia należała do domniemanego „przeciwnika”. Dlatego z całych sił należało się starać go zaskakiwać. Zawsze i wszędzie. I na tym tylko polegać mogła nasza przewaga.
Piloci z krótkim stażem lub ci, którzy mało latają, giną pierwsi; nie dlatego, że nie opanowali dobrze pilotażu, ale z powodu niewłaściwych lub niedostatecznie rozwiniętych instynktownych reakcji na bodźce pojawiające się podczas powietrznego starcia. Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, w czasie powietrznego pojedynku czas nie stoi w miejscu. Pilot musi w każdej chwili zdawać sobie sprawę z jego upływu, a także ze swojego położenia w przestrzeni. Utrata orientacji przestrzennej, podobnie jak brak doświadczenia, może stać się przyczyną przegranej, przyczyną śmierci. Refleks – fizyczny i umysłowy – jest dla pilota myśliwskiego cechą zasadniczą, bez której raczej trudno o sukces.
Poligon
Cztery miesiące w bojowym pułku. Zawieramy pierwsze znajomości: w Klubie Oficerskim, w bibliotece, na sportowej hali w pobliskiej szkole, w koszalińskich księgarniach. Jonik, mój dowódca klucza, bardzo interesuje się moją wiedzą nie tylko fachową, specjalistyczną, ale również ogólną. Jest oczytany i często dyskutujemy na różne tematy, szczególnie w trakcie jego wędkowania. W przerwach między dniami lotnymi „połykaliśmy” całe cykle zajęć teoretycznych. Ponad trzysta godzin nauki obejmującej wprost drobiazgową znajomość wszystkich instalacji samolotu na poziomie niemal inżynierskim, wszystkie warianty uzbrojenia. Dogłębnie analizowaliśmy taktykę „nieprzyjaciela”, sposoby przeciwdziałania, każde zagrożenie, z którym być może przyjdzie nam się kiedyś zmierzyć. I lataliśmy bez umiaru. Loty…loty… loty… czasem graliśmy zapamiętale w nogę lub w siatkę dla odprężenia i kondycji. I kochaliśmy to.
Prawie przez cały luty chmury okupowały zachodnią część Polski niemal od ziemi aż do stratosfery. Zima niosła ze sobą wiele takich dni, pozbawionych koloru zadymek, które zacierały odległość i zabijały dźwięk; całe dnie niepewnego światła, kiedy zatroskany świt przechodził w zatroskany zmierzch bez przerwy na dzień. Jeden przygnębiający dzień po drugim.
W ostatnim tygodniu nastąpiła wreszcie wyraźna zmiana. Deszcz przetykany marznącym śniegiem siąpił jeszcze z nisko wiszących chmur, ale czasem wieczorem między stratusami można było nawet dostrzec gwiazdy.
Na czwartek zaplanowano loty na poligon Podborsko położony na południowy wschód od Białogardu. Wstałem wcześnie rano i wyjrzałem za okno. Niebo ponad lasem po drugiej stronie jeziora pełne było czerwonych i pomarańczowych odcieni i świetlistych, warstwowych chmur. Woda w jeziorze połyskiwała pomarańczowym, migocącym światłem. Szron pocukrzył trawniki, choć widać było, że się ociepla. Słońce już wstało – blady, cytrynowy balon dryfujący nad dachami osiedla.
Biały szron topniał w dolnych kątach szyb okiennych zarówno w hotelowych pokojach, jak i w jadalnej sali. Gdy opuszczaliśmy ciepłe kasyno, powietrze było świeże, czyste i wiał zimny wiatr.
Słońce wyłaziło zza drzew, które od wschodu gęstą ścianą zamykały lotnisko, powoli, jakby ociężale. Mróz utwardził powierzchnię ziemi, a te kałuże, które przetrwały całonocny silny wiatr od morza, pokryte były cienkim lodem. Gdy znaleźliśmy się na lotnisku, było już szaro, a niebo, na zachodzie różowe, zlewało się wyżej nad horyzontem z ciemnym jeszcze błękitem. Jaśniało szybko i słońce w pełnej krasie mieliśmy zobaczyć w ciągu następnych piętnastu minut. Pogoda zapowiadała się cudowna, widoczność „milion na milion”, co niektórzy, spoglądając przez szerokie okna stanowiska dowodzenia, oceniali rutynowym: „jak stąd do Hongkongu”. W porannym słońcu rząd MiG-ów na stoisku lśnił niczym żyła srebra. Jednolitą barwę maszyn przełamywały jedynie czerwone numery taktyczne z przodu i biało-czerwone szachownice z tyłu. Obok ustawionych długim rzędem samolotów kręcili się technicy, mechanicy i specjaliści. Podjeżdżały samochody, podciągano rozruchowe wózki – znak, że loty niebawem się rozpoczną. Mechanicy ścigali się z czasem, by zdążyć z przygotowaniem maszyn – taki już był ich los. Podwieszali bomby, ładowali ołówki rakiet do pękatych, podwieszonych pod skrzydłami wyrzutni.
Czułem się jak nowo narodzony. Podniecenie zresztą udzieliło się wszystkim, z obsługą techniczną włącznie, co przejawiało się w uśmiechach, żwawych ruchach, gestykulacji i pozdrowieniach znanym powszechnie gestem z kciukiem do góry.
W ciasnej sali odpraw było tłoczno i gwarno. Ściany poobwieszane były pospiesznie przymocowanymi wycinkami map, fotoszkicami celów, schematami ataków różnymi środkami rażenia, komunikatami meteo. W pomieszczeniu trwały ożywione konwersacje, w których brało udział co najmniej kilkanaście osób. W przedniej części, pod rozwieszoną na ścianie dużą mapą, ściszonym głosem rozmawiali ze sobą dowódcy eskadr. Takie rozmowy, prowadzone na luzie, pozwalały poczuć, że jesteśmy na ziemi cali, zadowoleni i zdrowi.
– Obywatele oficerowie… – Białkowski uprzedził wchodzącego dowódcę.
– No dobrze, panowie, zaczynamy.
Miejsca w salach odpraw zajmowane były według starszeństwa. Każdy dowódca pułku cenił sobie hierarchię, dlatego z reguły rządziła ta właśnie zasada: najpierw wysokie szarże, potem kapitanowie, porucznicy, a następnie my, podporucznicy, zazwyczaj daleko pod samymi ścianami.
Połowę ściany zajmowała duża mapa sytuacyjna, pełna kolorowych prostokątów, kwadratów, kółek, linii i cyfr. Na drugiej połowie wisiały schematy i fotoszkice rejonu naszego uderzenia.
Dowódca pułku mjr Zdzisław Strelau, z rysującą się już tendencją do tycia, kończył omawianie zadania.
– Nieprzyjacielskie wojska uzyskały powodzenie na kierunku Szczecinek – Białogard. Otrzymaliśmy zadanie ogniowego wsparcia jednostek 6. Dywizji aplikacyjnie osłaniającej Kołobrzeg. Pułk trzema eskadrami uderzy na ugrupowanie przeciwnika i zniszczy wyznaczone cele naziemne. Godzina G – 5.30. Pierwszy ze swoją eskadrą startuje mjr Białkowski. Waszymi celami są: radar wczesnego ostrzegania – wskazał punkt na mapie i planie rejonu uderzenia – i rakiety osłony. Radar kontroluje przestrzeń powietrzną i będzie kierować myśliwcami osłony nieprzyjaciela, jeżeli pojawią się w rejonie w czasie naszej operacji. Z uwagi na znaczną liczbę celów będziecie działać kluczami. Dowódcy zostawiam przydział poszczególnych obiektów uderzeń.
Teraz druga eskadra. Wasze MiG-i pójdą po Białkowskim, ale bezpośrednio w rejon celu. Wykonacie podejście nisko i wykosicie wszystko, co mogłoby zagrozić grupie uderzeniowej. Trzecia eskadra zostaje na górze i będzie wyłapywała wszystko, co zacznie się zbliżać na wysokim pułapie w rejon uderzenia. Zostawiam problemy przygotowania grup zarówno do atakowania celów naziemnych, jak i myśliwców osłony do walk powietrznych.
Białkowski, pojawisz się nad celem dopiero wtedy, gdy wszystkie zagrożenia zostaną wyeliminowane.
Używając drewnianego wskaźnika, dowódca zataczał na mapie kręgi, sygnalizując strefy ognia obrony przeciwlotniczej i ostrzegając przed nimi. Ładunek bojowy bomby, rakiety i broń pokładowa… „Siedemnastki” stanowiły dość marną osłonę przed nowoczesnymi „Phantomami”, zaś „dwudzieste pierwsze” miały udzielić wsparcia ogniowego walczącym wojskom lądowym. W końcu czujnie rozejrzał się po sali.
– Jakieś pytania?
Ktoś chrząknął, ktoś zakasłał, ktoś inny zaszurał butami. Pytań nie było.
Potem kolejni specjaliści omawiali szczegóły techniczne i taktyczne, współdziałanie z wojskami lądowymi i kolejność poszczególnych startów. Piloci już w kombinezonach zapoznawali się z przedstawianą sytuacją, czynili ostatnie notatki, sprawdzali obliczenia, ale ich szybkie ruchy i niecierpliwe zerkanie w stronę okien świadczyło o tym, że myślami są już przy swoich samolotach. Jeszcze meteorolog na moment powiesił swoją mapę synoptyczną z aktualną prognozą pogody i po chwili wysypaliśmy się przed budynek – weseli i rozgadani. Autobusy rozwoziły poszczególne grupy wprost na rozległe stoisko samolotów i nieskładna dotąd gromada szybko się uporządkowała: każdy trzymał się swojej pary i klucza. Pochodziliśmy jeszcze trochę po wymalowanej na betonie trasie dolotu do miejsca uderzenia, poćwiczyliśmy manewry nad celem i byliśmy gotowi.
Na stolikach czekało już drugie śniadanie: gorąca herbata, gołąbki i pyszna sałatka warzywna, wędliny, smażony karp. Pani Raszkowej pomagała dziś wysoka, czarnooka Marysia z twarzą zupełnie bez makijażu. Dziękowaliśmy wylewnie za serwowane potrawy, uśmiechając się lubieżnie, ale nie mogliśmy nic wskórać. „Masz dziś wolny wieczór, Marysieńko?”, „Nakarm mnie, nakarm. Nakarm stęsknionego…”, „Poderwać taką i umrzeć…”. W powietrzu krzyżowały się żartobliwe zaczepki, głównie ze strony żonatych, a że wysmukła czarnulka niemal nikomu nie pozostawała dłużna, śniadanie przedłużyło się nieco.
Tymczasem pracował zawzięcie personel techniczny, podciągano lawety pokładowego uzbrojenia, sprawdzano prawidłowość podwieszenia bomb, tankowano tlen i powietrze. Na komendę: „do góry” dwóch mechaników uzbrojenia wydawało zgodny okrzyk „Hooop!” i 250-kilogramowa bomba wędrowała w stronę węzła. Siłą swych mięśni utrzymywali ją w powietrzu, dopóki szef uzbrojenia nie zamknął specjalnych mechanicznych zatrzasków przytwierdzających bomby do belek na skrzydłach i nie wsunął oznaczonych czerwonymi wstążkami zawleczek zabezpieczających. Gdy oba szare korpusy bomb zawisły już na belkach, do każdego z nich podchodził kolejny uzbrojeniec z zapalnikami i wkręcał je w czołowe stożki oraz instalował druciane przewody odbezpieczenia wiatraczka.
Zza sztabowego budynku wyturlała się sanitarka. Wyskoczył z niej doktor Bogusz ze swoją staroświecką torbą kolejarską w ręku. Jego nieco pochylona postać zdawała się być w niezgodzie z porucznikowskim mundurem, w którym niemal zawsze choć jeden guzik musiał być rozpięty. Obrzucił nas spokojnym, czujnym spojrzeniem i najbliżej stojących zaczął rutynowo indagować. Chociaż wiecznie takie same pytania były nudne i monotonne, niestety nie można było ich nie zadać. Wszyscy doskonale o tym wiedzieli, zarówno on, jak i piloci, którzy jak zwykle na nic nie narzekali: byli zdrowi, wypoczęci, nikomu nic nie dolegało i… klawo jest. Wzdychając pociesznie, dawaliśmy sobie mierzyć ciśnienie krwi, tętno, rzadziej temperaturę, traktując ten obrządek jako swego rodzaju dopust boży.
Bogusz zdawał się jednak tego w ogóle nie zauważać, rzeczowo i dokładnie wypytywał żonatych o sekrety alkowy, rodzinne kłopoty, zdrowie dzieci, nas, kawalerkę, o spokój snu, samopoczucie, o najdrobniejsze nawet dolegliwości. Zwykle puszczał nas wolno, rzucił jakiś żart, czasem zrobił notatkę w grubym, czarnym notesie.
Mechanicy raz jeszcze wygrali wyścig z czasem i czekając na nas, stali przy maszynach. Dyszeli ciężko po wciąż jeszcze widocznym wysiłku. Wczesnoporanne słońce igrało na oszkleniu kabin.
Jonik zebrał przed startem cały klucz: Jan Darnowski, Zbychu Gajewski i ja. Raz jeszcze przypomniał charakterystykę i pokrycie terenu w rejonie uderzenia. Mówił wyraźnie, dobitnie i głośno, chociaż wyczuwało się w nim pewne przejęcie spowodowane nietypowym dla nas, myśliwców, zadaniem.
– Cel mamy dość prosty – rakiety na stanowiskach startowych. Ja z Gajewskim niszczymy stację naprowadzania rakiet, ty z Jurkiem rakiety na stanowiskach startowych. Cel z pewnością będzie z daleka widoczny. Kąt nurkowania 25–30 stopni. Uważać na wyprowadzenie z każdego ataku – nie niżej niż 200 metrów. Operacja prosta jak drut: skok na poligon, pełne zaskoczenie, nacisnąć przycisk bojowy i sio. Pytania?
– Czy spodziewać się jakiegoś kamuflażu, celów pozornych…
– Zawsze trzeba się z tym liczyć. Ale to chyba problem innych grup. Nasz cel uważam za zbyt trudny do dokładnego zamaskowania. To wszystko.
Temat został wyczerpany. Załogi rozeszły się do swoich maszyn i tempo działań gwałtownie przyspieszyło. Piloci, poruszając się ociężale w swych stalowego koloru lotniczych ubiorach, długich butach i kombinezonach przeciwprzeciążeniowych, dokonywali skrupulatnego przeglądu maszyn, a także sprawdzali zabezpieczenie podwieszanych zbiorników paliwa, rakiet i bomb. Czujnie badali samoloty w poszukiwaniu ewentualnych wycieków paliwa i mieszanki hydraulicznej, po czym od niechcenia zajrzeli do wlotu do silników odrzutowych, by upewnić się, że żadne obce ciało nie zostanie wciągnięte do wnętrza delikatnego zespołu napędowego. Potem zajmowali miejsca w kabinach.