Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bill Bryson posiada rzadki talent tracenia gruntu pod nogami, dokądkolwiek by się udał - nawet (a może przede wszystkim) do kraju, w którym się urodził. Stało się to jasne, kiedy po prawie dwóch dekadach pobytu w Wielkiej Brytanii ten pisarz podróżnik postanowił wrócić do ojczyzny. Niespodziewanym wynikiem owej brzemiennej w skutki decyzji jest niniejszy zbiór zapisków dotyczących najdziwniejszego z fenomenów - amerykańskiego stylu życia. Niezależnie od tego, czy opisuje niebywałe możliwości przerobowe niszczarki do odpadków w zlewie czy egzotykę instytucji pakowacza w supermarkecie, Bryson daje nam po raz kolejny popis swego niepowtarzalnego poczucia humoru, tym razem wycelowanego w najbogatsze i najbardziej szalone państwo na świecie.
"Bryson rewelacyjnie porównuje osobliwości Anglii i Ameryki... Jest poważny, ale i nieprawdopodobnie śmieszny".
"Guardian"
"Niezwykle zabawne i pouczające spojrzenie na Amerykę autora wyjątkowo wyczulonego na absurdy i dziwactwa".
"Spectator"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Późnym latem 1996 Simon Keller — stary przyjaciel i wyjątkowo miły facet — zadzwonił do mnie do New Hampshire i spytał, czy będę pisał cotygodniowy felieton o Ameryce do magazynu „Mail on Sunday’s Night & Day”, którego redaktorem naczelnym właśnie został.
Przez lata w różnych okolicznościach Simonowi wiele razy udawało się namówić mnie do rozmaitych prac, na które nie miałem czasu, ale ta nie wchodziła w grę.
— Nie — powiedziałem. — Nie mogę. Przykro mi. To po prostu niemożliwe.
— To możesz zacząć w przyszłym tygodniu?
— Simon, zdaje się, że nie rozumiesz. Nie mogę tego pisać.
— Myśleliśmy, żeby to nazwać Zapiski z wielkiego kraju.
— Simon, będziesz to musiał nazwać Puste miejsce w pierwszym numerze, bo ja tego robić nie mogę.
— Świetnie — rzucił półgębkiem. Miałem wrażenie, że rozmawiając ze mną, robi równocześnie coś innego — stawiałbym na oglądanie modelek do numeru z kostiumami kąpielowymi. W każdym razie ciągle zakrywał słuchawkę i wydawał jakieś ważne redaktorskie polecenia ludziom w pokoju.
— No, to przyślemy ci umowę — ciągnął, kiedy wrócił do rozmowy ze mną.
— Nie, Simon, nie rób tego. Nie mogę pisać cotygodniowego felietonu dla ciebie. Jasne? Czy to do ciebie dociera? Simon, powiedz, że zrozumiałeś.
— Cudownie. Tak się cieszę. Muszę lecieć.
— Simon, proszę, posłuchaj. Nie mogę pisać tych felietonów. To po prostu niemożliwe. Simon, słyszysz mnie? Halo? Simon, jesteś tam? Halo? Cholera.
Oto więc siedemdziesiąt osiem felietonów z pierwszych osiemnastu miesięcy istnienia Zapisków z wielkiego kraju. A cała rzecz w tym, że ja naprawdę nie miałem na to czasu.
Kiedyś żartowałem sobie w jednej z książek, że istnieją trzy rzeczy w życiu niemożliwe do zrobienia. Nie można wygrać ze spółką telefoniczną, nie można sprawić, żeby kelner nas zobaczył, zanim sam nie jest na to gotowy, i nie można znów wrócić do domu. Przez ostatnie siedemnaście miesięcy po cichutku, a nawet ochoczo, zmieniałem zdanie co do punktu trzeciego.
W zeszłym roku w maju, po niemal dwóch dekadach spędzonych w Anglii, przeprowadziłem się wraz z żoną i dziećmi z powrotem do Stanów. Powrót do domu po tak długiej nieobecności jest zaskakująco deprymującym doświadczeniem, trochę jak przebudzenie z długiej śpiączki. Prędko odkrywasz, że czas dokonał zmian, przez które czujesz się trochę głupawo i nie na miejscu. Wyciągasz beznadziejnie nieadekwatne sumy pieniędzy, robiąc niewielkie zakupy. Głowisz się nad działaniem płatnych telefonów i automatów z napojami i jesteś bardzo zdziwiony, kiedy odkrywasz (dzięki energicznemu szarpnięciu za łokieć), że mapy na stacjach benzynowych nie są już bezpłatne.
W moim przypadku problem był tym większy, że wyjechałem jako młodzieniec, wracałem zaś jako człowiek w średnim wieku. Wszystko to, co się robi, będąc dorosłym — zaciąganie kredytów, wychowywanie dzieci, ustalanie programu oszczędności emerytalnych, rozwijanie zainteresowań instalacją elektryczną domu — robiłem tylko w Anglii. Rzeczy takie jak piece i żaluzje w oknach w kontekście amerykańskim były domeną mojego ojca.
Tak więc nagła odpowiedzialność za stary dom w Nowej Anglii ze wszystkimi jego antycznymi rurami i termostatami, z kapryśnym systemem wywozu śmieci i zagrażającymi życiu drzwiami do garażu była tyleż radosna, co szarpiąca nerwy.
Przeprowadzka do domu po wielu latach nieobecności jest w większości przypadków jak dziwaczna mieszanka tego, co bezpiecznie znane i dziwacznie nowe. To niepokojące znaleźć się równocześnie tak bardzo w swoim żywiole i poza nim. Mogę wymienić całą gamę drobiazgów, które wyróżniają mnie jako Amerykanina — wiem, które z pięćdziesięciu stanów mają ustawodawstwo jednoizbowe, co to jest squeeze play w bejsbolu, kto w telewizji grał Kapitana Kangaroo1. Znam nawet dwie trzecie słów do Sztandaru usianego gwiazdami, a to więcej niż niektórzy ludzie śpiewający publicznie.
Ale wyślijcie mnie do sklepu z materiałami budowlanymi, i nawet teraz będę kompletnie zagubiony. Przez wiele miesięcy prowadziłem mniej więcej takie rozmowy ze sprzedawcą w naszym lokalnym True-Value:
— Cześć. Potrzebuję trochę tego, czym się zatyka dziury w ścianach. Lud mojej żony nazywa to Polyfilla.
— A, znaczy masz na myśli zaprawę gipsową.
— Bardzo możliwe. I potrzebuję trochę tych małych plastikowych zatyczek, które podtrzymują gwoździe w ścianie, jak się zawiesza półki. Ja je znam jako kołki.
— Cóż, my je nazywamy kotwicami.
— Nie omieszkam odnotować w pamięci.
Doprawdy, nie mógłbym się czuć bardziej obco, gdybym stał tam odziany w Lederhosen. To wszystko było dla mnie szokiem. Choć w Anglii zawsze byłem bardzo szczęśliwy, nigdy nie przestałem myśleć o Ameryce jako o domu — w fundamentalnym znaczeniu tego słowa. To było miejsce, skąd pochodziłem, które naprawdę rozumiałem, podstawa, względem której mierzyłem wszystko inne.
Śmieszne, ale nic tak bardzo nie sprawia, że czujesz się obywatelem swojego własnego kraju, jak mieszkanie za granicą. Przez dwadzieścia lat bycie Amerykaninem było cechą, która mnie określała. To w ten sposób byłem identyfikowany, wyróżniany spośród innych. Na tej podstawie dostałem nawet kiedyś pracę — gdy w chwili młodzieńczej bezczelności przekonałem redaktora w „Timesie”, że będę jedyną osobą w jego zespole, która potrafi poprawnie napisać Cincinnati (i tak faktycznie było).
Na szczęście jest też druga strona medalu. Wiele dobrych rzeczy, które już znałem z Ameryki, nabrało czarodziejskiego posmaku nowości. Jak każdy obcokrajowiec byłem zaszokowany tą słynną łatwością codziennego życia, oszałamiającym nadmiarem niemal wszystkiego, cudowną, niezapełnialną przestrzenią amerykańskich piwnic, rozkoszą spotykania kelnerek, które wyglądały na zadowolone z pracy, oraz owym dziwnie zdumiewającym uczuciem, że lód nie jest towarem luksusowym.
Towarzyszyła mi też oczywiście ciągła, nieoczekiwana radość odkrywania na nowo rzeczy, z którymi wyrosłem, a o których w większości zapomniałem: bejsbol w radio; ów głęboko kojący dźwięk moskitiery uderzającej latem o framugę drzwi; gwałtowne burze, kiedy leje jak z cebra; naprawdę wielkie opady śniegu; Święto Dziękczynienia i Czwartego Lipca; owady, które świecą; klimatyzacja w gorące dni; galaretki z kawałkami owoców w środku (których nikt tak naprawdę nie je, ale miło jest, kiedy się trzęsą na talerzu); radośnie komiczny widok samego siebie w szortach. To wszystko naprawdę się liczy, w dziwny sposób.
Tak więc w sumie — myliłem się. Można znów wrócić do domu. Tylko trzeba ze sobą zabrać dodatkową forsę na mapy i pamiętać, żeby pytać o zaprawę gipsową.
6 października 1996
1 Kapitan Kangaroo — popularny serial telewizyjny dla dzieci z Bobem Keeshanem w roli głównej. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).
Kilka dni temu zadzwoniłem do telefonicznej linii pomocy komputerowej, gdyż miałem potrzebę, by ktoś o wiele młodszy ode mnie sprawił, że poczuję się ignorantem. Chłopięco brzmiący głos poinformował mnie, że zanim zacznie się mną zajmować, musi dostać seryjny numer mojego komputera.
— A gdzie mogę go znaleźć? — spytałem z niepokojem.
— Jest na spodzie funkcjonalnej jednostki równoważącej CPU — powiedział albo były to słowa podobnie dezorientującej natury.
I teraz już rozumiecie, dlaczego nie dzwonię zbyt często do swojej telefonicznej pomocy komputerowej. Nie rozmawialiśmy jeszcze nawet cztery sekundy, a już czułem, jak wzburzone fale niewiedzy i wstydu wciągają mnie w lodowatą głębię Zatoki Poniżenia. Z poczuciem nieuniknionej klęski wiedziałem, że teraz mnie spyta, ile mam RAM-u.
— Czy ten numer jest gdzieś niedaleko tego podłączenia do ekranu? — spytałem bezradnie.
— To zależy. Czy ma pan model Z-40LX Multimedia HPii, czy ZX46/2Y Chromium B-BOP?
I tak dalej. Koniec końców okazało się, że numer seryjny mojego komputera jest wybity na małej metalowej plakietce pod spodem głównego pudła — tego z szufladą na CD, która się tak śmiesznie otwiera i zamyka. A teraz nazwijcie mnie idealistycznym głupkiem, ale gdybym to ja umieszczał numer seryjny na każdym komputerze, który sprzedaję, a potem żądał od ludzi, żeby podawali ten numer za każdym razem, kiedy chcą się ze mną skomunikować, to pewnie nie umieściłbym go w miejscu, które wymaga od użytkownika przesuwania mebli i wołania na pomoc sąsiada zawsze wtedy, kiedy potrzebuje się konsultacji. No, ale nie o to mi chodzi.
Numer mojego modelu brzmiał jakoś tak: CQ124765900-03312-DiP/22/4. I o to mi właśnie chodzi: dlaczego? Dlaczego mój komputer potrzebuje numeru o takim zapierającym dech w piersiach poziomie skomplikowania? Gdyby każde neutrino we wszechświecie, każda cząsteczka materii pomiędzy nami a najdalszą wiązką gazu z Big Bangu w jakiś sposób potrzebowała komputera od tego producenta, w takim systemie wciąż jeszcze byłoby mnóstwo wolnych numerów.
Zaintrygowany zacząłem się przyglądać wszystkim numerom w moim życiu i niemal każdy z nich okazał się absurdalnie przesadzony. Na przykład moja karta kredytowa Barclaya ma trzynaście cyfr. To wystarczy na niemal dwa tryliony potencjalnych klientów. Kogo oni chcą oszukać? Moja karta zniżkowa do wypożyczalni samochodów ma nie mniej niż siedemnaście cyfr. Nawet moja dzielnicowa wypożyczalnia wideo zdaje się mieć na swoim koncie 1999 miliarda klientów (co może tłumaczyć, czemu Tajemnice Los Angeles ciągle są wypożyczone).
Ale jak na razie najbardziej imponująca jest moja karta ubezpieczenia medycznego Blue Cross/Blue Shield — jest to karta, którą każdy Amerykanin musi nosić przy sobie, jeśli nie chce, by go zostawiono na miejscu wypadku. Ta karta nie tylko identyfikuje mnie jako numer YGH475907018 00, ale także jako członka grupy 02368. Przypuszczalnie więc w każdej innej grupie istnieje osoba, która ma taki sam numer jak ja. Można sobie niemal wyobrazić, jak organizujemy zjazdy.
To dosyć okrężna droga dotarcia do głównego punktu tej dyskusji, a jest nim to, że jednym z wielkich udoskonaleń codziennego życia w Ameryce w ostatnich dwudziestu latach jest wprowadzenie numerów telefonicznych, które potrafi zapamiętać każdy idiota. Pozwólcie, że wytłumaczę.
Z jakichś skomplikowanych, historycznych powodów każda z cyfr na tarczach amerykańskich telefonów poza 1 i 0 jest opatrzona również trzema literami alfabetu. I tak klawisz z cyfrą 2 ma na sobie także ABC, ten z 3 ma DEF i tak dalej.
Dawno temu ludzie zauważyli, że numery zapamiętuje się łatwiej, jeśli polega się na przypisanych cyfrom literach. Na przykład w moim rodzinnym mieście Des Moines, jeśli chciało się zadzwonić na zegarynkę — czy też, jak to uroczo ujmują Anglicy, na mówiący zegar — oficjalny numer brzmiał 244-5646, czego oczywiście nikt nie mógł spamiętać. Ale jeśli wykręciło się BIG JOHN, był to ten sam numer i każdy go pamiętał (co dziwne, z wyjątkiem mojej matki, której myliło się trochę imię w drugiej części numeru i zwykle rezultat był taki, że pytała o czas nieznajomych, których właśnie obudziła, ale to już osobna historia).
A potem w pewnej chwili w ciągu tych dwudziestu lat wielki biznes odkrył, że może ułatwić wszystkim życie i zapewnić sobie wiele lukratywnych telefonów, jeżeli tylko oprze swój numer na chwytliwej kombinacji liter. Tak więc teraz, niemal zawsze, kiedy dzwonisz do któregokolwiek komercyjnego miejsca, wykręcasz 1-800-FLY TWA albo 244-GET PIZZA i tym podobne. Niewiele zmian ostatnich dwudziestu lat uczyniło życie tak nieprawdopodobnie lepszym dla prostych ludzi, takich jak ja, ale te numery z pewnością.
Tak więc, kiedy ci biedacy w Anglii słuchają drętwego głosu w słuchawce, który informuje, że numer kierunkowy do Chippenham brzmi teraz 01724750, z wyjątkiem numerów czterocyfrowych, do których dodaje się 9, ja zajadam pizzę, rezerwuję bilety lotnicze i czuję się znacznie mniej wrogo nastawiony do współczesnej telekomunikacji.
A oto mój wspaniały pomysł. Uważam, że każdy z nas powinien mieć jeden numer do wszystkiego. Mój oczywiście brzmiałby 1-800-BILL. I ten numer załatwiałby wszystko — na niego by się do mnie dzwoniło, on widniałby na moich czekach, zdobiłby mój paszport, służyłby do wypożyczenia kaset wideo.
Oczywiście trzeba by było napisać na nowo wiele programów komputerowych, ale jestem pewien, że da się to zrobić. Mam zamiar podnieść ten problem u producenta mojego komputera, jak tylko znów znajdę ten numer seryjny.
13 października 1996
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki