Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Witaj daleka Australio!
Bill Bryson kontynuuje radosną podróż po świecie, jak zwykle pełną przezabawnych zwrotów akcji. Tym razem za zadanie stawia sobie oswoić i zawojować Australię. Jadowite stworzenia czy surowy klimat tego kontynentu to tylko kolejne atrakcje wyprawy. Ta nieprzewidywalna i ekscytująca kraina szybko zdobywa jego serce. I trudno się dziwić! Ludzie są niesamowicie sympatyczni, radośni, ekstrawertyczni i niezawodnie pomocni. Miasta australijskie są bezpieczne, czyste i prawie zawsze zbudowane nad wodą. Społeczeństwo jest zamożne i dobrze zorganizowane. Jedzenie jest znakomite, piwo zimne, słońce zawsze świeci, na każdym rogu można dostać kawę... Czego jeszcze chcieć od życia?
Bill Bryson to pisarska ekstraklasa, podana z rozbrajającym humorem!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Spośród wielu osób, którym winien jestem wdzięczność za pomoc w przygotowaniu tej książki, chciałbym szczególnie podziękować Alanowi Howe’owi i Carmel Egan za gościnność i poświęcenie mi swego cennego czasu, mimo iż wiedzieli, że trafią do jednej z moich książek; Deirdre Macken i Allanowi Sherwinowi za ich przenikliwe uwagi i dzielny udział w tym, co nastąpi; Patrickowi Gallagherowi z Allen & Unwin oraz Louise Burke z Australian National University za hojne zaopatrzenie mnie w książki i inne materiały badawcze; i wreszcie Juliet Rogers, Karen Reid, Maggie Hamilton i Katie Stackhouse z Random House Australia za rzetelną i, jak zawsze, sympatyczną pomoc.
Podziękowania należą się również Australijczykom: Jimowi Barrettowi, Steve’owi Garlandowi, Lisie Menke, Val Schier, Denisowi Wallsowi, Stelli Martin, Joelowi Beckerowi, Barbarze Bennett, Jimowi Brooksowi, Harveyowi Henleyowi, Rogerowi Johnstone’owi, Ianowi Nowakowi, personelowi Biblioteki Stanowej Nowej Południowej Walii w Sydney i nieżyjącej już, drogiej Catherine Veitch.
Poza Krajem Kangurów pragnę szczególnie podziękować profesorowi Danny’emu Blanchflowerowi z Dartmouth College za pomoc w zbieraniu danych statystycznych; mojej długoletniej przyjaciółce i agentce Carol Heaton, a także życzliwym i niezwykle utalentowanym ludziom z Transworld Publishers w Londynie, spośród których chciałbym wymienić Marianne Velmans, Larry’ego Finlaya, Alison Tulett, Emmę Dowson, Meg Cairns i Patricka Jansona-Smitha, który jest najlepszym przyjacielem i doradcą, jakiego mógłby sobie wymarzyć autor. Przede wszystkim jednak — jak zawsze — najserdeczniejsze podziękowania należą się mojej ukochanej, cierpliwej, niezrównanej żonie Cynthii.
Podczas lotu do Australii uświadomiłem sobie, trochę zawstydzony, że znowu zapomniałem, jak nazywa się ich premier. Ciągle to robię — rejestruję jego nazwisko w pamięci, zapominam je (na ogół natychmiast), a potem mam okropne wyrzuty sumienia. Wydaje mi się bowiem, że powinna istnieć co najmniej jedna osoba spoza Australii, która wie, kto rządzi tym krajem.
Z drugiej strony bycie na bieżąco z tym, co się dzieje w Australii, wymaga sporego wysiłku. Kilka lat temu, kiedy po raz pierwszy tam leciałem, w samolocie z Londynu czytałem historię polityczną Australii XX wieku i dowiedziałem się z niej zaskakującej rzeczy: kiedy w 1967 roku ówczesny premier Harold Holt spacerował po plaży w Wiktorii, nagle wskoczył do wody i zniknął. Wszelki ślad po nim zaginął. Uznałem to za podwójnie zdumiewające: po pierwsze dlatego, że Australia może tak po prostu zgubić premiera (no bez przesady!), a po drugie, że wiadomość o tym nigdy do mnie nie dotarła.
Prawda jest taka, że poświęcamy skandalicznie mało uwagi naszym drogim kuzynom z drugiego końca świata. Ma to jednak, jak przypuszczam, swoje uzasadnienie: Australia leży bardzo daleko i w większości jest niezamieszkana. Jej liczba ludności — 19 milionów — nie rzuca na kolana (w Chinach co roku przybywa więcej ludzi), a jej gospodarka, pod względem wielkości porównywalna do gospodarki Illinois, odgrywa marginalną rolę na światowej scenie ekonomicznej. Od czasu do czasu Australia przysyła nam pożyteczne rzeczy — opale, wełnę merynosów, Errola Flynna, bumerangi — choć można się bez nich w życiu obejść. Ignorujemy ją jednak przede wszystkim dlatego, że nie chuligani. Jest stabilna, pokojowa i poczciwa. Nie organizuje zamachów stanu, nie trzebi zasobów ryb, nie uzbraja niesympatycznych despotów, nie uprawia koki w prowokacyjnych ilościach i nie rozpycha się bezczelnie łokciami.
Mimo to, nawet po uwzględnieniu wszystkich tych czynników, trudno wyjaśnić, dlaczego poświęcamy Australii tak mało uwagi. Dotyczy to, rzecz jasna, zwłaszcza mieszkańców Ameryki. Zanim jeszcze wyruszyłem w swoją podróż, udałem się do miejscowej biblioteki w New Hampshire i wyszukałem Australię w New York Times Index, aby sprawdzić, jak dużym zainteresowaniem cieszył się ten kontynent ostatnimi laty w mojej ojczyźnie. Zacząłem od 1997 roku — głównie dlatego, że ten tom leżał akurat otwarty na stole. We wszystkich możliwych obszarach tematycznych — takich jak polityka, sport, podróże, nadchodząca olimpiada w Sydney, gastronomia, wina, sztuka, nekrologi i tak dalej — na łamach „New York Timesa” ukazało się w tym roku 20 artykułów poświęconych wyłącznie lub przede wszystkim Australii. W celach porównawczych wyrywkowo sprawdziłem wyniki innych krajów, odkrywając 120 tekstów na temat Peru, około 150 artykułów poświęconych Albanii, mniej więcej tyle samo na temat Kambodży, ponad 300 dotyczących obu Korei, Izraela zaś — grubo ponad 500. Australia jako przedmiot zainteresowania Amerykanów plasowała się gdzieś na poziomie Białorusi i Burundi. Jeśli chodzi o tematy ogólne, to wyprzedzały ją balony i baloniarze, Kościół scjentologiczny, psy (aczkolwiek nie pociągowe) i Pamela Harriman, była ambasador i miłośniczka imprez, która zmarła w lutym 1997 roku — „Times” uznał za stosowne poświęcić tej katastrofie 22 osobne pozycje. Powiedzmy sobie wprost: w 1997 roku Australia była dla Amerykanów wprawdzie trochę ważniejsza niż banany, ale zdecydowanie mniej istotna niż lody.
Jak się wszakże okazuje, 1997 rok był pod względem zainteresowania całkiem niezły dla piątego kontynentu. W 1996 roku napisano o nim tylko dziewięć artykułów, a w 1998 roku zaledwie sześć. Być może w innych częściach świata media częściej zajmują się antypodami — ale przecież nikt tego nie czyta! (Niech podniosą rękę ci, którzy wiedzą, jak się nazywa obecny premier Australii, w którym stanie leży Melbourne, albo potrafią odpowiedzieć na jakiekolwiek związane z Australią pytanie, które nie dotyczy krykieta, rugby, Mela Gibsona albo opery mydlanej Sąsiedzi). Australijczycy są bardzo niezadowoleni, że świat zwraca na nich tak mało uwagi, i trudno im się dziwić. W tym kraju ciągle dzieją się pasjonujące rzeczy.
Przykładem tego jest historia z 1997 roku, która trafiła co prawda do „New York Timesa”, ale znalazła się w rubryce „Różne”. W styczniu tego roku, napisał dziennikarz tej gazety, naukowcy poważnie rozważali hipotezę, że tajemnicze zaburzenia sejsmiczne w głębi australijskiego buszu, do których doszło prawie cztery lata wcześniej, mogły zostać spowodowane przez eksplozję jądrową, wywołaną przez japońską sektę apokaliptyczną Aum Shinrikyo. O godzinie 23:03 (czasu miejscowego) 28 maja 1993 roku igły sejsmografów w całym regionie pacyficznym drgały, bazgrząc gwałtownie w reakcji na bardzo duże zakłócenia w pobliżu miejscowości Banjawarn Station na Wielkiej Pustyni Wiktorii w Australii Zachodniej. Paru kierowców ciężarówek i poszukiwaczy minerałów — oprócz nich praktycznie nikogo nie ma na tym pustkowiu — relacjonowało, że zobaczyli błysk na niebie i usłyszeli albo poczuli huk potężnej, ale odległej eksplozji. Jeden z nich donosił, że w jego namiocie puszka piwa zeskoczyła ze stolika.
Długo nie znajdowano żadnego przekonującego wyjaśnienia. Wykresy sejsmograficzne miały inny kształt niż podczas trzęsienia ziemi albo eksplozji górniczej, a poza tym wybuch był 170 razy silniejszy niż największa eksplozja górnicza, jaką kiedykolwiek zarejestrowano w Australii Zachodniej. Profil sejsmograficzny odpowiadał uderzeniu dużego meteorytu, ale wówczas musiałby powstać krater o średnicy kilkudziesięciu metrów, a niczego takiego nie znaleziono. Naukowcy przez parę dni głowili się nad tym incydentem, po czym, swoim zwyczajem, zakwalifikowali go po prostu do kategorii „zjawisk niewyjaśnionych”.
W 1995 roku sekta Aum Shinrikyo trafiła na czołówki gazet, wpuszczając do tokijskiego metra hurtowe ilości trującego sarinu i zabijając 12 osób. W toku śledztwa ustalono, że wśród licznych posiadłości ziemskich sekty znajduje się również pustynna działka o powierzchni 200 tysięcy hektarów w Australii Zachodniej, leżąca bardzo blisko miejsca owego tajemniczego zdarzenia. Organy ścigania znalazły na terenie posesji zaskakująco nowocześnie wyposażone laboratorium oraz dowody na to, że członkowie sekty zajmowali się wydobywaniem uranu. W innym wątku śledztwa natrafiono na informację, że Aum zwerbowało dwóch inżynierów jądrowych z dawnego Związku Radzieckiego. Jawnie zdeklarowanym celem tej organizacji było zniszczenie świata i wygląda na to, że wydarzenie na pustyni stanowiło próbę generalną przed wysadzeniem w powietrze Tokio.
Chyba już rozumiecie, do czego zmierzam. Australia to kraj, który gubi premiera, a do tego jest tak ogromny i pusty, że kiedy dochodzi tam do detonacji pierwszej na świecie bomby atomowej, z którą rząd nie ma nic wspólnego, bo odpowiada za nią banda zapaleńców-amatorów, potrzeba prawie czterech lat, żeby ktokolwiek to zauważył. Taki kraj na pewno warto poznać.
W związku z tym, że tak mało o nim wiemy, wypadałoby chyba podać kilka faktów.
Australia to szósty co do wielkości kraj świata i największa wyspa — jedyna wyspa, która jest jednocześnie kontynentem, i jedyny kontynent będący jednocześnie państwem. Jest pierwszym i ostatnim kontynentem podbitym z morza. To również jedyne państwo, które zaczynało karierę jako więzienie.
Tutaj znajduje się największy żywy organizm na świecie, czyli Wielka Rafa Koralowa, oraz robiąca największe wrażenie, najbardziej znana skała świata, Ayers Rock (lub Uluru, by posłużyć się obecną, oficjalną aborygeńską nazwą). W żadnym innym miejscu na ziemi nie żyje tak wiele stworzeń, które mogą zabić. Dziesięć najbardziej jadowitych węży świata zamieszkuje właśnie Australię. Pięcioro zwierzęcych przedstawicieli tego kontynentu — pająk atraks, kubomeduza, ośmiornica prążkowana, kleszcz Ixodes holocyclus i ryba szkaradnica — należy w swoich kategoriach do najbardziej śmiercionośnych dla człowieka. W tym kraju nawet urocza, mechata gąsienica może cię unieszkodliwić toksycznym ukłuciem, a muszle będą cię nie tylko parzyć, ale niekiedy także zaatakują. Podnieś niewinnie wyglądający stożek na plaży w Queenslandzie — jak mają to w zwyczaju wszyscy naiwni turyści — a przekonasz się, że mieszkający w środku osobnik jest nie tylko zdumiewająco szybki i drażliwy, ale również wyjątkowo jadowity. Jeśli nie zostaniesz śmiertelnie ukąszony lub dźgnięty, możesz zostać schrupany przez rekiny albo krokodyle, porwany przez niepohamowane prądy morskie lub spalony na śmierć przez słońce pośród odludnych pustkowi. Australia nie jest krajem, w którym żyje się łatwo.
Piąty kontynent jest strasznie stary. Od 60 milionów lat, czyli od wypiętrzenia się Wielkich Gór Wododziałowych, Australia w gruncie rzeczy nie zmieniła się pod względem geologicznym, dzięki czemu jedne z najstarszych tworów na świecie miały szanse się zachować: prastare skały i skamieliny, najwcześniejsze ślady zwierzęce i koryta rzeczne, pierwsze przejawy życia. W jakimś nieokreślonym momencie bezmiaru jej przeszłości — może 45, a może 60 tysięcy lat temu, w każdym razie dużo wcześniej, nim w Europie i obu Amerykach pojawiły się istoty zbliżone do dzisiejszych ludzi — Australia została po cichu zajęta przez tajemniczy lud Aborygenów, którzy nie wykazują żadnego wyraźnego pokrewieństwa rasowego ani językowego z jakimikolwiek sąsiadami z tego regionu. Ich obecność na piątym kontynencie wyjaśnia jedynie następująca hipoteza: co najmniej 30 tysięcy lat przed resztą ludzkości zbudowali oni statki pełnomorskie, aby dokonać masowego exodusu, po czym zapomnieli wszystko, co wiedzieli na temat morza, włączając w to sam fakt jego istnienia.
Paradoks ten jest tak deprymujący i wyjątkowy, że wprawia historyków w głębokie zakłopotanie. Z reguły poświęcają mu oni zatem zaledwie parę akapitów, by natychmiast przejść do następnej inwazji — zdecydowanie łatwiejszej do wyjaśnienia, zapoczątkowanej przez kapitana Jamesa Cooka, którego dzielny stateczek HMS „Endeavour” w 1770 roku zawinął do Zatoki Botanicznej. Mniejsza o to, że kapitan Cook nie odkrył Australii, a w czasie tej wizyty nie był nawet jeszcze kapitanem. Dla większości ludzi, nie wyłączając większości Australijczyków, od tego zaczyna się cała historia.
Świat, w którym znaleźli się pierwsi Anglicy, był kompletnie postawiony na głowie — pory roku odwrócone, konstelacje do góry nogami — i nie przypominał niczego, co wcześniej wiedzieli, nawet na zbliżonych szerokościach geograficznych Oceanu Spokojnego. Tamtejsze stworzenia sprawiały wrażenie, jakby źle przeczytały podręcznik ewolucji. Najbardziej charakterystyczne z nich nie biegały, kicały czy galopowały, lecz podskakiwały jak upuszczone na podłogę piłki. Na kontynencie wprost roiło się od zwierzęcych dziwolągów. Zamieszkiwała go ryba, która potrafiła wspinać się na drzewa, latający lis (a tak naprawdę bardzo duży nietoperz) czy tak wielkie skorupiaki, że dorosły człowiek mógł wejść do ich pancerza.
Krótko mówiąc, była to kraina, która nie przypominała żadnej innej na świecie. I nadal nie przypomina. Osiemdziesiąt procent australijskich gatunków roślin i zwierząt występuje tylko tam. Poza tym obfitość fauny i flory kontrastuje z nieprzychylnością środowiska naturalnego. Australia jest najbardziej suchym, płaskim, najgorętszym, najbardziej nieurodzajnym i klimatycznie agresywnym ze wszystkich zamieszkanych kontynentów — w mniejszym stopniu do życia nadaje się tylko Antarktyda. Jest krainą tak jałową, że nawet glebę, praktycznie rzecz biorąc, można uznać za skamielinę. A przecież roi się tam od niezliczonych żywych istot. Naukowcy nie potrafią ocenić, czy liczba gatunków należących do samego świata owadów wynosi sto tysięcy czy dwa razy więcej. Ponad jedna trzecia tych gatunków wciąż jest dla nauki całkowitą tajemnicą. W przypadku pająków proporcje te rosną do 80 procent.
Wspomniałem o owadach między innymi dlatego, że znam pewną historię o małym insekcie, noszącym nazwę Nothomyrmecia macrops. Sądzę, że doskonale — aczkolwiek pośrednio — ilustruje ona wyjątkowość piątego kontynentu. Historia jest nieco skomplikowana, ale całkiem niezła, więc proszę o cierpliwość.
W 1931 roku na Cape Arid w Australii Zachodniej przyrodnicy-amatorzy, wałęsając się po tych krzaczastych pustkowiach, natrafili na nieznany wcześniej okaz owada. Trochę przypominał mrówkę, ale miał nietypowy, jasnożółty kolor i dziwne, wytrzeszczone, wyraziste oczy. Złapali kilka osobników, które trafiły na biurko fachowca z National Museum of Victoria w Melbourne. Człowiek ten nie miał problemu z natychmiastową identyfikacją owada: Nothomyrmecia. Odkrycie to wywołało sensację, ponieważ naukowcy sądzili, że od stu milionów lat podobne stworzenia nie występują już na naszej planecie. Nothomyrmecia była pramrówką, żywym reliktem epoki, w której mrówki zaczęły wyodrębniać się od os. Był to entomologiczny odpowiednik odkrycia stada triceratopsów, pasących się na jakiejś odludnej łące.
Natychmiast zorganizowano ekspedycję badawczą, ale mimo bardzo skrupulatnych poszukiwań nie udało się znaleźć kolonii owadów na Cape Arid. Członkowie kolejnych wypraw także wracali z pustymi rękami. Prawie pół wieku później, kiedy rozeszła się informacja, że zespół amerykańskich naukowców planuje urządzić nowe polowanie na mrówkę — niewątpliwie z użyciem supernowoczesnych gadżetów, przy których australijski sprzęt przypominałby narzędzia z epoki kamienia łupanego — naukowcy z Canberry zapobiegawczo postanowili podjąć jeszcze jedną próbę odnalezienia tych przeklętych mrówek. Zorganizowali więc własną ekspedycję.
Drugiego dnia wyprawy, kiedy konwój jechał przez pustynię w Australii Południowej, jeden z pojazdów zaczął dymić i prychać, co zmusiło podróżników do urządzenia nieplanowanego postoju na noc w miejscowości Poochera. Wieczorem jeden z naukowców, Bob Taylor, wyszedł z namiotu, aby zaczerpnąć świeżego powietrza, i błądził światłem latarki po okolicznym terenie. Możecie sobie wyobrazić jego zaskoczenie, kiedy na pniu eukaliptusa, tuż koło obozowiska, zobaczył kolonię Nothomyrmecia macrops.
Spróbujmy obliczyć prawdopodobieństwo tego zdarzenia. Taylor i jego koledzy znajdowali się 1300 kilometrów od miejsca zaplanowanych poszukiwań. Na ośmiu milionach kilometrów kwadratowych pustyni, jaką jest Australia, jeden z przedstawicieli niewielkiej grupy mieszkańców świata, zdolnych dokonać takiej identyfikacji, znalazł jeden z najrzadszych i najbardziej poszukiwanych gatunków owada — owada widzianego dotychczas tylko raz, niemal pół wieku wcześniej. A wszystko dlatego, że furgonetka, którą podróżowali badacze, zepsuła się akurat w tej okolicy. Nawiasem mówiąc, w miejscu pierwotnego odkrycia Nothomyrmecia mrówek tych dotąd nie widziano.
Chyba rozumiecie, do czego zmierzam: Australia jest krajem zarazem oszałamiająco pustym i rojącym się od różnych stworów. Stworów ciekawych, prastarych, zagadkowych. Stworów jeszcze nieodkrytych.
Uwierzcie mi: to jest interesujący kraj.
Za każdym razem, kiedy lecisz samolotem z Ameryki Północnej do Australii, w momencie przekraczania międzynarodowej linii zmiany daty zabierają ci jeden dzień z życia, nie pytając cię w tej kwestii o zdanie. Wyruszyłem z Los Angeles 3 stycznia i przybyłem do Sydney 14 godzin później, 5 stycznia. 4 stycznia mnie ominął. Szerokim łukiem. Nie mam pojęcia, gdzie się podział. Wiem tylko, że przez jedną dobę nie istniałem.
Delikatnie rzecz ujmując, trochę mnie to bulwersuje. No bo powiedzcie sami — gdybyście zobaczyli na bilecie lotniczym taki oto tekst: „Przypomina się pasażerom, że podczas niektórych lotów może nastąpić utrata dwudziestu czterech godzin istnienia” (na pewno tak by to sformułowali, sugerując, że to się zdarza tylko od czasu do czasu), to chyba domagalibyście się jakiegoś wyjaśnienia, prawda? Z drugiej strony świadomość, że utrata materialnego jestestwa ani trochę nie boli, niesie z sobą pewną metafizyczną pociechę. Trzeba też uczciwie przyznać, że oddają ci ten dzień podczas podróży powrotnej, kiedy przekraczasz międzynarodową linię zmiany daty w przeciwnym kierunku i przylatujesz do Los Angeles wcześniej, niż wyleciałeś z Sydney — jeszcze sprytniejszy numer.
Z grubsza rozumiem mechanizmy tego zjawiska. Zdaję sobie sprawę, że musi istnieć jakaś umowna linia, na której kończy się jeden dzień i zaczyna drugi, i że kiedy przekraczasz tę linię, zaczynają się dziać dziwne rzeczy z czasem. To jednak nie zmienia faktu, że podróż między Ameryką a Australią pozwala na przeżycie doświadczenia, które w żadnych innych okolicznościach nie byłoby możliwe. Choćbyś nie wiadomo jak intensywnie ćwiczył, koncentrował się, pilnował diety i pedałował na rowerku, nigdy nie osiągniesz takiej formy fizycznej, żeby się zdematerializować na 24 godziny albo znaleźć się w salonie, zanim wyjdziesz z kuchni.
Już samo przybycie do Australii rodzi więc pewne poczucie sukcesu — odczuwasz radość i zadowolenie z faktu, że wychodzisz z budynku terminalu na oślepiające słońce antypodów i uświadamiasz sobie, że wszystkie twoje atomy, zaginione przez ostatnią dobę, znalazły się na powrót w mniej więcej niezmienionym układzie (straciłeś jakieś ćwierć kilo komórek mózgowych, oglądając film akcji z Bruce’em Willisem). W takich okolicznościach człowiek może się tylko cieszyć, że jest gdziekolwiek. Fakt, że tym miejscem jest Australia, to dodatkowy bonus.
Tu pozwolę sobie wyznać, że kocham Australię, uwielbiam ten kraj, który za każdym razem na nowo mnie powala. Jedną z konsekwencji poświęcania mu tak niewielkiej uwagi jest nieustanne przyjemne zaskoczenie, że Australia w ogóle istnieje. Wszystkie stereotypy kulturowe i doświadczenia turystyczne mówią, że jeśli ktoś podróżuje taki kawał drogi, to na miejscu powinien zobaczyć ludzi na wielbłądach, nierozszyfrowywalne litery układające się w niezrozumiałe napisy, smagłych mężczyzn w turbanach pijących kawę z filiżanek wielkości naparstka i pykających z fajki wodnej, rozklekotane autobusy, dziury w drogach i mikroby przeskakujące na człowieka z wszystkiego, czego się dotknie. Nic z tych rzeczy. Australia jest superkomfortowa, czysta i znajoma. Poza tym, że wśród mężczyzn w pewnym wieku obserwuje się skłonność do noszenia podkolanówek do szortów, to ludzie są tacy sami jak my wszyscy. Cudowne uczucie. Upajające. Dlatego uwielbiam jeździć do Australii.
Istnieją oczywiście także inne powody i z radością je wyłuszczę: ludzie są niesamowicie sympatyczni, radośni, ekstrawertyczni, bystrzy i niezawodnie pomocni; miasta australijskie są bezpieczne, czyste i prawie zawsze zbudowane nad wodą; społeczeństwo jest zamożne, dobrze zorganizowane i przepojone duchem egalitaryzmu; jedzenie jest znakomite; piwo jest zimne; słońce świeci prawie zawsze; na każdym rogu można dostać kawę; Rupert Murdoch już tam nie mieszka. Czego jeszcze można chcieć od życia?
Była to moja piąta podróż, ale po raz pierwszy miałem zobaczyć prawdziwą Australię — ogromne, spieczone słońcem wnętrze kraju, bezkresne pustkowie między wybrzeżami. Nigdy do końca nie rozumiałem, dlaczego kiedy ludzie namawiają cię, żebyś zobaczył ich „prawdziwy” kraj, zawsze wysyłają cię w bezludne regiony, w których nikt zdrowy na umyśle nie chciałby mieszkać, ale tak to już jest. Nie można powiedzieć, że ktoś był w Australii, jeśli nie przemierzył outbacku.
Na dodatek miałem to zrobić w najbardziej imponujący sposób z możliwych: legendarną koleją Indian Pacific z Sydney do Perth. Jej przyjemnie wijąca się trasa o długości czterech tysięcy kilometrów, obejmująca jedną trzecią kraju, przecina trzy stany: Nową Południową Walię, Australię Południową i Australię Zachodnią. Indian Pacific to królowa linii kolejowych na półkuli południowej. Z Sydney wspina się łagodnie przez Góry Błękitne, przemierza wielką krainę owiec pod bezkresnym niebem, jedzie wzdłuż rzeki Darling do doliny Murray, a nad Murray do Adelaide, przecina wielką nizinę Nullarbor, mija kopalnie złota koło Kalgoorlie, by wreszcie z sapnięciem stanąć na zasłużony odpoczynek w Perth. Najbardziej chciałem zobaczyć Nullarbor, ten niewyobrażalnie wielki kawał zabójczej półpustyni.
„Mail on Sunday” przygotowywał kolorowy dodatek o Australii i zgodziłem się skrobnąć dla nich reportaż. Od dawna planowałem napisać książkę o tym kraju, a dzięki propozycji gazety mogłem to zrobić w wyjątkowo komfortowych warunkach na cudzy koszt — dla mnie bomba. Pierwszy tydzień miałem spędzić w towarzystwie młodego angielskiego fotografa, Trevora Raya Harta, który podróżował z Londynu. Byliśmy umówieni następnego dnia rano.
Dysponowałem zatem jednym dniem wolności, co mnie niezmiernie cieszyło. Do tej pory w Sydney bywałem wyłącznie na promocjach swoich książek, toteż moja znajomość tego miasta ograniczała się jedynie do widoków z okien taksówek na takie nieopiewane przez poetów dzielnice, jak Ultimo i Annandale. Tylko raz, wiele lat wcześniej, podczas mojej pierwszej wizyty, miałem okazję zobaczyć kawałek prawdziwego Sydney, kiedy uroczy przedstawiciel handlowy mojego australijskiego wydawcy zabrał mnie na wycieczkę samochodem, razem ze swoją żoną i dwiema córeczkami, ale totalnie się skompromitowałem i zasnąłem. Uwierzcie mi, nie wynikało to z niewdzięczności czy braku zainteresowania. Po prostu było bardzo ciepło, a ja dopiero co wysiadłem z samolotu. W pewnym momencie — de facto prawie natychmiast — skutki zmiany stref czasowych dały o sobie znać i zapadłem w śpiączkę.
Z żalem przyznaję, że nie należę do ludzi, którzy śpią dyskretnie i ujmująco. Jeśli ktoś zaśnie, ludzie na ogół przynoszą mu koc; ja wyglądam tak, jakbym potrzebował opieki lekarskiej. Ktoś obserwujący drzemkę w moim wykonaniu nabiera poważnego podejrzenia, że wstrzyknięto mi końską dawkę środka zwiotczającego mięśnie. Moje nogi groteskowo się rozłażą, a dłonie zwisają jak u małpy. Wszystkie wewnętrzne akcesoria — język, języczek, gazy jelitowe — postanawiają zobaczyć trochę świata. Od czasu do czasu, jak u zabawkowej kaczuszki, moja głowa giba się do przodu i opróżnia kwaterkę lepkiej wydzieliny, a potem odskakuje do tyłu i zaczyna się hałaśliwie napełniać jak zbiornik spłuczki toaletowej. Poza tym głośno i nieprzyzwoicie chrapię, jak postać z kreskówki: moje nadmiernie elastyczne wargi trzepoczą i z furkotem wypuszczają obłoki pary. Następnie na kilka długich chwil staję się nienaturalnie cichy, co skłania obserwatorów do wymiany zatroskanych spojrzeń i dokonania oględzin pacjenta, po czym dramatycznie sztywnieję i po kolejnej zatrważającej pauzie zaczynam szarpać i miotać całym ciałem, co przypomina spazmy osoby siedzącej na krześle elektrycznym, po naciśnięciu guzika. Potem wydaję z siebie parę przejmujących, zniewieściałych wrzasków i budzę się, by stwierdzić, że w promieniu 150 metrów ustał wszelki ruch, a dzieci poniżej ósmego roku życia panicznie trzymają się spódnic swoich mam. Strasznie ciężkie brzemię.
Nie mam pojęcia, jak długo trwała moja sjesta w samochodzie, ale na pewno nie była to chwilka. Wiem tylko, że kiedy się ocknąłem, w aucie panowała ciężka cisza — z gatunku tych, które zapadają, kiedy usiłujesz pokazać największe atrakcje swego miasta bezwładnej górze mięsa wstrząsanej nieregularnymi konwulsjami.
Rozejrzałem się wokół siebie tępym wzrokiem, przez chwilę nie mając pewności, co to za ludzie, po czym odchrząknąłem i przyjąłem trochę bardziej pionową pozycję.
— Pomyślałem, że może zjadłby pan obiad — zaryzykował kierowca łagodnym tonem, zobaczywszy, że na razie zrezygnowałem z planów zalania jego pojazdu śliną.
— Byłoby bardzo miło — powiedziałem nikłym głosem upodlenia i w tym samym momencie odkryłem ze zgrozą, że kiedy spałem, dwustukilowa mucha skorzystała z okazji i mnie obrzygała.
Pragnąc odwrócić uwagę od mojej nienaturalnie lśniącej osoby, a jednocześnie dać świadectwo zainteresowania zwiedzaniem miasta, dodałem trochę pogodniejszym tonem:
— Czy dalej jesteśmy w Neutral Bay?
Rozległo się parsknięcie z gatunku tych, które emitujemy, kiedy jakiś napój zaleje nam nagłośnię. Potem, z wystudiowaną precyzją, wyjaśniono mi:
— Nie, to są Dover Heights. Neutral Bay była — tu mikrosekundowa pauza dla podkreślenia, że chodzi o niebagatelny okres — jakiś czas temu.
— Aha — zrobiłem poważną minę, aby wyrazić zdziwienie, że zmarnotrawiliśmy tyle czasu.
— Dosyć dawno.
— Naprawdę?
W milczeniu dojechaliśmy do restauracji. Popołudnie było bardziej udane. Jedliśmy w jednej z tych restauracji rybnych, których jest mnóstwo przy deptaku Watsons Bay, a potem poszliśmy popatrzeć na Pacyfik z wyniosłych, poszarpanych przez fale skał nad wejściem do portu. W drodze powrotnej mieliśmy wspaniałe widoki na niepodważalnie najpiękniejszy port świata: błękitna woda, sunące po niej żaglówki, żelazny łuk Harbour Bridge w oddali i przycupnięta obok niego opera. W gruncie rzeczy nadal jednak nie widziałem Sydney, a następnego dnia pojechałem do Melbourne.
Jak można sobie zatem wyobrazić, bardzo mi teraz zależało na nadrobieniu tych zaległości. Sydneysiders, bo tak osobliwie nazywają się mieszkańcy tego miasta, dyszą niepohamowanym pragnieniem pokazania go gościom, więc znowu zaoferowano mi usługi przewodnika. A raczej przewodniczki w osobie Deirdre Macken, uśmiechniętej i do rany przyłóż dziennikarki „Sydney Morning Herald”. Na spotkanie w moim hotelu Deirdre przyszła z młodym fotografem Glennem Huntem i wyruszyliśmy pieszo do Museum of Sydney, niedawno powstałej eleganckiej placówki, która sprawia wrażenie interesującej i edukacyjnej, chociaż żadnego z tych przymiotów nie posiada. Człowiek patrzy na artystycznie niedoświetlone eksponaty — gablotę z zabytkami po pierwszych imigrantach, salę wytapetowaną stronami popularnych czasopism z lat pięćdziesiątych XX wieku — nie mając pewności, co z tego wszystkiego wynika. Wypiliśmy jednak bardzo dobrą latte w muzealnej kafeterii, gdzie Deirdre przedstawiła napięty program dnia.
Za chwilę pomaszerujemy na Circular Quay i wsiądziemy na prom, który przewiezie nas na przystanek Taronga Zoo po drugiej stronie zatoki. Nie zwiedzimy ogrodu zoologicznego, lecz zrobimy sobie wycieczkę pieszą po Little Sirius Cove, a następnie przez soczyście zielone wzgórza Cremorne Point udamy się do domu Deirdre, skąd zabierzemy ręczniki i boogie-boards, by pojechać samochodem do Manly, plażowego przedmieścia nad Pacyfikiem. W Manly coś przekąsimy, potem urządzimy sobie wzmacniającą mięśnie sesję boogie-boardingu, wytrzemy się i…
— Przepraszam, że przerywam — przerwałem — ale co to jest boogie-boarding?
— O, to świetna zabawa. Będziesz zachwycony — rzuciła entuzjastycznie, ale dosyć ogólnikowo.
— Tak, ale co to jest?
— Sport wodny. Ubaw po pachy. Prawda, że ubaw po pachy, Glenn?
— Po pachy — potwierdził Glenn, który, jak wszyscy ludzie niemuszący płacić za kliszę z własnej kieszeni, trzaskał zdjęcie za zdjęciem. „Klik, klik, klik”, śpiewał jego aparat, robiąc trzy szybkie i absolutnie identyczne zdjęcia Deirdre i mnie zatopionych w rozmowie.
— Ale na czym to dokładnie polega? — naciskałem.
— Bierze się taką jakby miniaturową deskę surfingową i wypływa w morze, gdzie łapie się wysoką falę i jedzie na niej z powrotem do brzegu. To łatwe, spodoba ci się.
— A co z rekinami? — spytałem zaniepokojony.
— E, tu prawie nie ma rekinów. Glenn, kiedy ostatni raz rekin kogoś zabił?
— Wieki temu — rzucił Glenn i zaczął się zastanawiać. — Co najmniej dwa miesiące.
— Dwa miesiące? — pisnąłem.
— Co najmniej. Rekiny są zdecydowanie przeceniane jako zagrożenie — dodał Glenn. — Zdecydowanie. Najprędzej dopadnie cię rip — stwierdził i powrócił do trzaskania zdjęć.
— Rip?
— Podwodny prąd, który płynie ukośnie do wybrzeża i czasem porywa ludzi na morze — wyjaśniła Deirdre. — Ale nie martw się, tobie nic nie grozi.
— Czemu?
— Bo będziemy nad tobą czuwali.
Z anielskim uśmiechem dopiła kawę i przypominała nam, że trzeba ruszać.
Trzy godziny później, po zrealizowaniu pozostałych punktów programu, staliśmy na Freshwater Beach, plaży w odludnym miejscu koło Manly. Zatokę w kształcie litery U, otoczoną niskimi, krzaczastymi zaroślami, obmywały potwornie wielkie fale, napływające z gigantycznego morza, które najwyraźniej było w złym humorze. Na średnim planie kilku śmiałków w kombinezonach nurków surfowało w stronę pienistych rozbryzgów na skalistym cyplu. Trochę bliżej grupa pływaków była nieustannie maltretowana przez wybuchowe fale, co sprawiało im widoczną radość.
Poganiani przez Deirdre, która nie mogła się doczekać, kiedy wejdzie do tego słonego wywaru, zaczęliśmy się rozbierać — powoli i z namaszczeniem w moim przypadku, w jej przypadku z entuzjazmem — do kostiumów kąpielowych, które kazała nam wcześniej włożyć pod ubranie.
— Jeśli porwie cię rip, cały numer polega na tym, żeby nie panikować — mówiła Deirdre.
Spojrzałem na nią.
— Chcesz mi powiedzieć, żebym utopił się spokojnie?
— Nie, nie, tylko żebyś nie tracił głowy. Nie próbuj płynąć pod prąd, tylko w poprzek. A jeśli nie będziesz dawał sobie rady, pomachaj tak ręką — wykonała zamaszysty ruch, który tylko Australijczyk mógłby uznać za odpowiedni sygnał ze strony pływaka bliskiego utonięcia — i czekaj na przybycie ratownika.
— A jeśli ratownik mnie nie zobaczy?
— Zobaczy cię.
— A jeśli nie?
Ale Deirdre wchodziła już do wody z boogie-board pod pachą.
Wstydliwie upuściłem koszulę na piasek i stałem goły, nie licząc obciachowych kąpielówek. Glenn, który nigdy nie widział na australijskiej plaży tak idiotycznego i osobliwego stworzenia — a jeśli widział, to nie przeżyło — chwycił za kamerę i zaczął robić zbliżenia mojego brzucha. „Klik! Klik! Klik!”, śpiewał radośnie aparat, kiedy Glenn wchodził za mną do wody.
Zróbmy w tym miejscu krótką przerwę na dwie historie.
W 1935 roku, niedaleko miejsca, w którym się teraz znajdowaliśmy, rybacy złapali czterometrowego rekina i przetransportowali go do akwarium w Coogee, gdzie został wystawiony na widok publiczny. Rekin pływał sobie przez parę dni po swoim nowym domu, a potem, ku niemałemu zdziwieniu widzów, zwrócił ludzkie ramię. Kiedy poprzedni raz widziano to ramię, było ono przytwierdzone do młodego człowieka nazwiskiem Jimmy Smith, który — jestem o tym przekonany — zasygnalizował jego utratę przeciągłym, zamaszystym ruchem.
Historia druga. Trzy lata później, w słoneczne i bezwietrzne niedzielne popołudnie w Bondi Beach, również niedaleko od miejsca, w którym się obecnie znajdowaliśmy, zupełnie znikąd pojawiły się cztery gigantyczne, ośmiometrowe fale. Prąd powrotny porwał ponad 200 osób. Na szczęście tego dnia na służbie było 50 ratowników, którzy zdołali ocalić wszystkich z wyjątkiem 6 osób. Mam świadomość, że chodzi o wydarzenia sprzed wielu lat, ale dla mnie nie ma to znaczenia: uparcie powtarzam, że ocean jest zdradliwy.
Z westchnieniem poczłapałem do jasnozielonej wody upstrzonej kremowymi cętkami. Zatoka była zaskakująco płytka, po 30 metrach woda sięgała mi tylko trochę powyżej kolan. Z drugiej strony był tam niezwykle mocny prąd — na tyle silny, aby przewrócić człowieka, który nie zachował czujności. Piętnaście metrów dalej, gdzie woda sięgała nam do pasa, przełamywały się fale. Jeśli odliczyć kilka godzin w lagunowatych wodach hiszpańskiego Costa del Sol i skoku do lodowatej wody w Maine, którego natychmiast pożałowałem, nie miałem żadnych doświadczeń z morzem i konfrontacja ze zwałami słonej wody całkowicie mnie rozstroiła. Deirdre piszczała z radości.
Potem mi pokazała, jak się obsługuje boogie-board. Zasada była obiecująco prosta. Kiedy przyszła fala, Deirdre wskoczyła na deskę i przejechała kilkadziesiąt metrów na grzbiecie fali. Potem Glenn dał popis i ślizgnął się jeszcze dalej. Owszem, wyglądało to na niezły ubaw. I nie sprawiało wrażenia zbyt trudnego. Zaczęło mnie kusić, żeby spróbować.
Ustawiłem się do pierwszej fali, wskoczyłem na deskę i poszedłem na dno jak kloc.
— Jak to zrobiłeś? — spytał zaintrygowany Glenn.
— Nie mam pojęcia.
Powtórzyłem całą operację z takim samym wynikiem.
— Zdumiewające — rzucił.
Przez następne pół godziny pozostała dwójka obserwowała, najpierw z dyskretnym ubawieniem, potem z osłupieniem, a na końcu ze współczuciem, jak znikam pod falami i jestem wleczony po dnie oceanu na obszarze zbliżonym pod względem powierzchni do hrabstwa Polk w stanie Iowa. W nieregularnych, ale długich odstępach czasu wynurzałem się zdyszany i zdezorientowany, w odległości od metra do dwóch kilometrów od brzegu, po czym natychmiast porywała mnie następna fala. Po kilku moich próbach wszyscy plażowicze wstali i zaczęli robić zakłady. Panowała powszechna opinia, że moje poczynania naruszają prawa fizyki.
Z mojego punktu widzenia każda podwodna przygoda była mniej więcej identyczna. Pracowicie usiłowałem powtórzyć zgrabne, kopiące ruchy nóg, które pokazała mi Deirdre, i nie zwracać uwagi na fakt, że głównie tonę, nie posuwając się do przodu. Nie dysponując żadnymi kryteriami porównawczymi, sądziłem, że radzę sobie całkiem nieźle, ale nie będę udawał, że dobrze się bawiłem. Nie potrafię zrozumieć, jak można się dobrze bawić w tak bezlitosnym żywiole jak woda. Pogodziłem się jednak ze swoim losem, bo wiedziałem, że te męki prędzej czy później się skończą.
Byłem zatopiony w moim małym świecie — być może z powodu niedotlenienia — kiedy Deirdre chwyciła mnie za ramię, uniemożliwiając mi kolejnego nurka, i powiedziała chrapliwym tonem:
— Uwaga! Niebieszczak!
Na twarzy Glenna pojawił się wyraz zaniepokojenia:
— Gdzie?
— Co to jest niebieszczak? — spytałem przerażony odkryciem, że istnieje jeszcze jedno niebezpieczeństwo, o którym nie zostałem poinformowany.
— Aretuza — wyjaśniła i wskazała na małą meduzę. Jak się później dowiedziałem z grubej książki, zatytułowanej, jeśli mnie pamięć nie myli, Wszystko, co może cię przyprawić w Australii o makabryczną śmierć, tom 19, rzeczona meduza w innych krajach świata jest nazywana żeglarzem portugalskim. Przyjrzałem się jej uważnie, kiedy koło nas dryfowała: wyglądała dosyć niewinnie, jak niebieska prezerwatywa z tasiemkami.
— Czy ona jest niebezpieczna?
Zanim przekażę wam odpowiedź udzieloną osobie wystraszonej, ciężko poharatanej, dygoczącej, prawie gołej i podtopionej, pozwolę sobie zacytować artykuł Deirdre, który ukazał się trochę później w „Heraldzie”:
Kiedy fotograf robi zdjęcia, rip ciągnie Brysona i jego boogie-board czterdzieści metrów od plaży. Rip przybrzeżny płynie z południa na północ, w odróżnieniu od dalszego, ukierunkowanego odwrotnie. Bryson o tym nie wie. Nie przeczytał tablicy ostrzegawczej na brzegu1. Nic nie wie o niesionej w jego stronę aretuzie — znajdującej się teraz nie więcej niż metr od niego — gotowej go oparzyć i zadać mu dwadzieścia minut strasznego, piekącego bólu i, być może, wywołać reakcję alergiczną, której skutki będzie do końca życia nosił na torsie.
— Niebezpieczna? Nie — odparła Deirdre. — Ale nie otrzyj się o nią.
— Czemu?
— To może być trochę niemiłe.
Spojrzałem na nią z zainteresowaniem graniczącym z podziwem. Długie podróże autobusem są niemiłe. Niemiłe jest wejście do zimnej wody. Niemiłe jest uderzenie w coś łokciem. Oparzenie przez żeglarza portugalskiego — nawet w Iowa o tym wiedzą — to czysta tortura. Zrozumiałem, że Australijczycy osaczeni przez różne zagrożenia musieli stworzyć nowy słownik, aby móc o nich mówić.
— Hej, jeszcze jedna! — zawołał Glenn.
Patrzyliśmy, jak przepływa obok nas. Deirdre wodziła wzrokiem dokoła.
— Czasem przypływają grupami — powiedziała. — Może nie od rzeczy byłoby wyjść z wody.
Nie musiała mi tego dwa razy powtarzać.
Była jeszcze jedna rzecz, którą według Deirdre powinienem zobaczyć, aby zrozumieć australijski model życia i kulturę. Pod wieczór zatem, kiedy niebo się zaróżowiło, pojechaliśmy przez rozmigotane zachodnie przedmieścia Sydney prawie na skraj Gór Błękitnych do miejscowości Penrith. Celem naszej wyprawy był ogromny prostokątny budynek otoczony jeszcze większym i zatłoczonym parkingiem. Świecący napis informował, że mamy przed sobą Świat Rozrywki Penrith Panthers — Penrith Panthers to pierwszoligowy klub rugby, wyjaśnił mi Glenn.
Australia to kraj klubów — sportowych, robotniczych, kombatanckich, afiliowanych przy różnych partiach politycznych — które nominalnie, a czasem faktycznie działają dla dobra różnych segmentów społeczeństwa. Tak naprawdę istnieją jednak po to, żeby zarabiać kolosalne pieniądze z dwóch podstawowych źródeł: sprzedaży alkoholu i hazardu.
Czytałem w gazecie, że Australijczycy są największymi hazardzistami na kuli ziemskiej, z czym wiąże się pewna statystyczna ciekawostka: kraj, w którym mieszka mniej niż jeden procent ludności świata, jest w posiadaniu ponad 20 procent automatów do gry. Australijczycy wydają rocznie na gry hazardowe 11 miliardów dolarów (australijskich2), czyli dwa tysiące dolarów na osobę. Nie widziałem jednak niczego, co by świadczyło o tak ryzykownych pasjach, dopóki nie znalazłem się w Świecie Rozrywki. Był gigantyczny, olśniewający i nieprawdopodobnie dobrze wyposażony. Kluby odgrywają istotną rolę w australijskiej gospodarce. W samej Nowej Południowej Walii zatrudniają 65 tysięcy osób, najwięcej ze wszystkich branż, a pośrednio dają pracę jeszcze 250 tysiącom ludzi. Płacą ponad 2 miliardy dolarów pensji i odprowadzają 500 milionów dolarów podatków. Ten wielki biznes opiera się przede wszystkim na automatach, potocznie zwanych pokie.
Sądziłem, że wpuszczenie mnie będzie wymagało nagięcia przepisów — w końcu chodziło o klub — ale okazało się, że wszystkie australijskie kluby każdemu przyznają przywilej członkostwa w trybie natychmiastowym, nie chcąc nikomu zagradzać drogi do rozkoszy zabawy na automatach. Podpisujesz przy drzwiach tymczasową kartę członkowską i wchodzisz.
Po tłumie wyrozumiałym i pogodnym wzrokiem wodził człowiek, którego identyfikator głosił, że jest to Peter Hutton, szef zmiany. Jak prawie wszyscy Australijczycy był kontaktowy i życzliwie usposobiony wobec świata. Szybko się od niego dowiedziałem, że jego klub liczy 60 tysięcy członków, a przy szczególnych okazjach, takich jak sylwester, przychodzi ich 20 tysięcy naraz. Tamtego wieczoru liczba gości była bardziej zbliżona do dwóch tysięcy. Na terenie klubu znajdowały się niezliczone bary i restauracje, hale sportowe, plac zabaw dla dzieci, nocne kluby i teatry. Właśnie przygotowywali się do budowy kina z 13 salami i żłobka dla 400 dzieci.
— Rany — powiedziałem, bo byłem pod wielkim wrażeniem. — To na pewno jest największy klub w Sydney.
— Największy na półkuli południowej — odparł z dumą pan Hutton.
Weszliśmy do gigantycznego, rozmigotanego kompleksu. Setki pokies stały w rzędach i przed prawie każdym z nich siedziała na stołku skoncentrowana osoba, która wrzucała do środka pieniądze przeznaczone na następną ratę kredytu hipotecznego. Niby są to zwykłe maszyny wrzutowe, ale wyposażone w mnóstwo podświetlonych guzików, które pozwalają wybrać rozmaite opcje: przytrzymać jakąś linię, podwoić stawkę, odebrać część wygranej i diabeł wie, co jeszcze. Z dyskretnego oddalenia przyglądałem się kilku graczom, ale za nic nie mogłem zrozumieć, co oni robią, poza tym, że wrzucali monety do podświetlonej szpary i mieli smętne miny. Deirdre i Glenn również nie byli wtajemniczeni w zawiłości pokies. Wrzuciliśmy dwudolarówkę, żeby zobaczyć, co się stanie, i maszyna natychmiast wypłaciła nam siedemnaście dolarów. Szaleliśmy z radości.
Wróciłem do hotelu jak dziecko, które spędziło cały dzień w wesołym miasteczku — zmęczony, ale przeszczęśliwy. Przeżyłem śmiertelne niebezpieczeństwo na morzu, byłem w klubowym pałacu, przyczyniłem się do w piętnastodolarowej wygranej i zaprzyjaźniłem się z dwiema nowymi osobami. Nie mogę powiedzieć, że znałem Sydney dużo lepiej niż wcześniej, ale mogłem odłożyć to na później. Na razie czekał mnie sen, a rano pociąg.
Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że australijski outback mi się spodoba, kiedy przeczytałem, że Pustynia Simpsona, obszar większy od wielu krajów europejskich, została tak nazwana w 1932 roku3 na cześć producenta pralek, Alfreda Simpsona, który sfinansował badania topograficzne z powietrza. Wzruszył mnie nie tyle prozaiczny charakter zajęcia uhonorowanej osoby, ile wiadomość, że obszar dziewięć razy większy od Belgii jeszcze 70 lat temu nie miał nazwy. Niektórzy członkowie mojej rodziny mają imię dłużej niż Pustynia Simpsona swoją nazwę.
Na tym właśnie polega cały problem z outbackiem: są to tereny tak ogromne i niegościnne, że nadal pozostają w dużej części niezbadane. Słynnej Ayers Rock — obecnie Uluru — nieco ponad sto lat temu nie widział nikt oprócz aborygeńskich strażników tej skały. Nie da się nawet dokładnie powiedzieć, gdzie jest outback. Dla Australijczyków wszystko, co ogólnie wiejskie, klasyfikuje się jako busz. W pewnym nieokreślonym punkcie busz przechodzi w outback. Wal dalej jakieś trzy tysiące kilometrów, a dotrzesz znowu do buszu, potem do miasta, a później do morza. I przebyłeś całą Australię.
W towarzystwie fotografa Trevora Raya Harta, sympatycznego młodego człowieka w szortach i spranym T-shircie, pojechałem więc taksówką na Dworzec Główny w Sydney, okazały, ceglany kloc przy Elizabeth Street. Tam, pod nobliwymi, słabo oświetlonymi sklepieniami, czekał na nas pociąg.
Ciągnąc się na pół kilometra wzdłuż zakrzywionego peronu, Indian Pacific posiadał wszystkie cechy obiecywane w broszurze reklamowej: srebrzyście elegancki, błyszczący niby nowa pięciocentówka, buczący radośnie jak każda potężna maszyna przed długą podróżą i związaną z nią perspektywą nadchodzącej przygody. Wagon G, jeden z siedemnastu w składzie, znajdował się pod opieką pogodnego konduktora imieniem Terry, który zapewniał niemałą dozę lokalnego kolorytu, uzupełniając każdą uwagę optymistycznym australijskim zwrotem.
Potrzebujesz szklanki wody?
— No worries, mate! Nie ma problema, stary! Zadzieram kiecę i lecę!
Właśnie dostałeś informację o śmierci twojej matki?
— No worries, mate! Użyźni glebę.
Zaprowadził nas do naszych jednoosobowych przedziałów sypialnych po dwóch stronach wąskiego korytarza z boazerią. Przedziały były niewiarygodnie małe — tak małe, że schylenie się groziło zaklinowaniem.
— To już wszystko? — zapytałem odrobinę zdeprymowany. — Nie zabrali kawałka?
— No worries — odparł Terry z promiennym uśmiechem. — Ciasnawa, ale ma wszystko, czego panu potrzeba, zobaczy pan.
I miał rację: było tam wszystko, czego człowiek potrzebuje w lokalu mieszkalnym. Przedział był po prostu bardzo zwarty, niewiele większy od typowej szafy ubraniowej, ale stanowił również cud ergonomii kolejowej. Miał chowane w ścianie wygodne siedzenie, dyskretnie ukryty kibelek z umywalką, miniaturową szafkę kuchenną, półkę, na którą można było wsunąć bardzo małą walizkę, dwie lampki do czytania, dwa czyste ręczniki i minisaszetkę z szamponem i mydłem. W ścianie schowane było wąskie odchylane łóżko, które nie tyle się odchylało, ile spadało jak upchnięty w pośpiechu trup, o czym się przekonałem — zapewne podobnie jak wielu nieroztropnych pasażerów z zacięciem eksperymentalnym — kiedy po długiej chwili zdezorientowanego wpatrywania się w ową ścianę zadałem sobie pytanie: „Zaraz, ciekawe, co się za nią kryje?”. W każdym razie była to przyjemna niespodzianka, a uwalnianie rozmaitych wypukłości mojej twarzy z gąszczu sprężyn pozwoliło mi się nie nudzić przez ostatnie pół godziny przed odjazdem pociągu.
Aż wreszcie pociąg zbudził się do życia z serią głuchych wibracji i dostojnie opuścił dworzec w Sydney. Ruszyliśmy w drogę.
Potraktowana jednoetapowo podróż Sydney–Perth zajmuje trzy dni. Nam zlecono jednak wysiąść w starym miasteczku górniczym Broken Hill, aby zakosztować outbacku i sprawdzić, co nas tam pogryzie. Dla mnie i Trevora podróż koleją miała się składać z dwóch części: nocny przejazd do Broken Hill, a potem dwa dni przez Nullarbor. Pociąg telepał się przez bezkresne zachodnie przedmieścia Sydney — Flemington, Auburn, Parramatta, Doonside i Rooty Hill — a potem trochę przyspieszył, kiedy wjechaliśmy w Góry Błękitne. Domów było tu mniej i mogliśmy się napawać późnopopołudniowymi widokami na doliny o stromych zboczach i spowite mgiełką lasy eukaliptusowe, od których sinych wyziewów góry wzięły swoją nazwę.
Poszedłem spenetrować pociąg. Nasze królestwo, pierwsza klasa, składało się z pięciu wagonów sypialnych, wagonu restauracyjnego w pluszowo-aksamitnym stylu „à la secesyjny burdel” i trochę bardziej współcześnie urządzonego baru. W tym ostatnim podróżni mieli do dyspozycji wygodne fotele, na oko obiecujący kontuar i głośniki, z których dyskretnie, acz z żelazną konsekwencją płynęła kompilacja muzyczna, zatytułowana Piosenki, których miałeś nadzieję już nigdy nie usłyszeć. Kiedy przechodziłem przez bar, akurat leciał smętny duet z Upiora w operze.
Za pierwszą klasą znajdowała się trochę tańsza klasa turystyczna, która nie różniła się zasadniczo od naszej, nie licząc wagonu restauracyjnego, będącego czymś w rodzaju kafeterii z plastikowymi stolikami bez obrusów (po tutejszej klienteli najwyraźniej trzeba było wycierać stoły szmatą). Klasę turystyczną kończyły zamknięte na klucz drzwi bez okna.
— Co jest za tymi drzwiami? — zapytałem dziewczynę z kafeterii.
— Klasa ekonomiczna — powiedziała z dreszczem zgrozy.
— Drzwi są zawsze zamknięte?
— Zawsze. — Skinęła głową z powagą.
Klasa ekonomiczna stałaby się moją obsesją, nadeszła jednak pora kolacji. Głośnik obwieścił, że zaczyna się pierwsza tura. Ethel Merman wrzeszczała There’s no business like show business, kiedy wracałem przez bar w pierwszej klasie. Mówcie, co chcecie, ale płuca to ona miała.
Mimo starannie pielęgnowanych pozorów nobliwości Indian Pacific jest w historii kolei właściwie dziecięciem, ponieważ zbudowano ją dopiero w 1970 roku, kiedy przez cały kraj pociągnięto linię o standardowym rozstawie szyn. Wcześniej, z różnych skomplikowanych powodów, mającymi pewien związek z międzyregionalną nieufnością i zawiścią, australijskie spółki kolejowe stosowały różne rozstawy. W Nowej Południowej Walii były to 4 stopy 8,5 cala, Wiktoria wybrała wygodniejsze 5 stóp 3 cale, a Queensland i Australia Zachodnia oszczędnie zdecydowały się na 3 stopy i 6 cali, czyli mniej więcej tyle, ile mają kolejki w naszych wesołych miasteczkach (podejrzewam, że pasażerowie wystawiali nogi za okno). Południowa Australia wykazała najwięcej fantazji i miała wszystkie trzy szerokości torów. Podczas jednej podróży ze wschodniego wybrzeża na zachodnie lub na odwrót pasażerów i towary trzeba było pięć razy przeładowywać z pociągu do pociągu — idiotyczna i męcząca operacja. W końcu zwyciężył zdrowy rozsądek i zbudowano zupełnie nową linię, drugą co do długości na świecie po transsyberyjskiej.
Wiem to wszystko, ponieważ Trevor i ja siedzieliśmy przy kolacji ze spokojnym małżeństwem nauczycieli z północnego Queenslandu, Keithem i Daphne. Przy ich nauczycielskich pensjach wyprawa stanowiła dla nich poważny wydatek, toteż Keith dobrze się przygotował od strony merytorycznej. Z zachwytem mówił o pociągu, krajobrazie, niedawnych pożarach buszu — przejeżdżaliśmy przez Lightgow, gdzie w ostatnim czasie spłonęły setki hektarów buszu i dwóch strażaków straciło życie — ale kiedy spytałem o Aborygenów (na tapecie był temat reformy rolnej), nagle zrobił się wymijający i nerwowy.
— To jest problem — powiedział ze wzrokiem utkwionym w talerzu.
— W szkole, w której uczę — zaryzykowała nieśmiało Daphne — aborygeńscy rodzice, no… biorą zasiłek, przepijają te pieniądze i znikają w buszu. A nauczyciele muszą, no… karmić ich dzieci. Z własnej kieszeni. Inaczej dzieci nie miałyby co jeść.
— To jest problem — powtórzył Keith, nadal wpatrzony w swoje jedzenie.
— Ale tak naprawdę to są cudowni ludzie — dodała Daphne. — W każdym razie kiedy nie piją.
Rozmowy nie udało się już zreanimować.
Po kolacji Trevor i ja wypuściliśmy się do wagonu barowego. Trevor podszedł do kontuaru zamówić coś do picia, a ja zagłębiłem się w fotelu i podziwiałem krajobraz o zmierzchu. Przejeżdżaliśmy przez region rolniczy, trochę jałowy. Tło muzyczne, jak zauważyłem z pewnym zainteresowaniem, uległo zmianie: Melanż waszych ulubionych piosenek music-hallowych został wyparty przez Balangę w domu starców.
— Ciekawy wybór muzyki — rzuciłem ironicznie do pary młodych ludzi naprzeciwko mnie.
— Tak, cudowna! — odparli jednym, entuzjastycznym głosem.
Z najwyższym trudem stłumiwszy w sobie krzyk, zwróciłem się do mężczyzny siedzącego obok mnie, na oko wykształconego starszego pana, który miał na sobie garnitur, co odróżniało go od reszty pasażerów, ubranych na sportowo. Gawędziliśmy o tym i owym. Mój rozmówca okazał się emerytowanym adwokatem z Canberry, który jechał odwiedzić syna w Perth. Sprawiał wrażenie rozsądnego i przenikliwego, więc konfidencjonalnym tonem zrelacjonowałem mu moją zaskakującą rozmowę z nauczycielami z Queensland.
— Ach, Aborygeni… — westchnął, kiwając z powagą głową. — Wielki problem.
— Takie odniosłem wrażenie.
— Należałoby ich wszystkich powywieszać.
Spojrzałem na niego zbulwersowany: wyglądał na bliskiego apopleksji.
— Co do jednego! — powiedział z drżącą szczęką, wstał i oddalił się bez słowa.
Aborygeni to temat, który powinienem zbadać, powiedziałem sobie. Postanowiłem jednak, że zanim to zrobię, będę się trzymał w rozmowach tematów ogólnych, takich jak pogoda, krajobraz czy piosenki music-hallowe.
W porównaniu z pokojem hotelowym pociąg ma jedną, wielką, choć oczywistą przewagę, a mianowicie, że widok nieustannie się zmienia. Rano obudziłem się w innym świecie: czerwona ziemia, krzaczasta roślinność, bezkresne niebo i nieprzerwany horyzont, tu i ówdzie urozmaicony przez drzewo eukaliptusowe. Kiedy mętnym wzrokiem patrzyłem przez okno z mojego wąskiego łóżka, przed oczyma przemknęły mi dwa spłoszone przez pociąg kangury. Bardzo ekscytująca chwila. Teraz nie miałem już żadnych wątpliwości: naprawdę jesteśmy w Australii!
Przyjechaliśmy do Broken Hill parę minut po ósmej i, wciąż trochę zaspani, wysiedliśmy z pociągu. W powietrzu unosił się duszący upał — gorąco z gatunku tych, które uderzają cię w twarz, kiedy otwierasz piekarnik, żeby sprawdzić, czy indyk już się upiekł. Na peronie czekała na nas Sonja Stubing, urocza młoda kobieta z biura turystycznego. Wysłano ją, żeby nas odebrała i zaprowadziła do wypożyczalni po samochód, którym mieliśmy poruszać się po outbacku.
— Jakie są tutaj najwyższe temperatury? — spytałem zdyszany.
— Rekord wynosi czterdzieści osiem stopni.
Potrzebowałem chwili namysłu.
— To będzie sto osiemnaście stopni Fahrenheita! — wykrzyknąłem.
Skinęła po stoicku głową.
— Wczoraj były czterdzieści dwa stopnie.
Kolejne szybkie przeliczenie: sto siedem stopni.
— Bardzo gorąco!
— Tak. Za gorąco — przyznała.
Broken Hill to urocza miejscowość: czysta, schludna, z atmosferą optymistycznej zamożności. Niestety nie tego szukaliśmy. Chcieliśmy prawdziwego outbacku: miejsca, gdzie ludzie i owce czują się nieswojo. W Broken Hill były kawiarnie, księgarnia, agencje turystyczne proponujące wspaniałe wakacje na Bali i w Singapurze. W domu kultury wystawiali nawet sztukę Noëla Cowarda. To nie był outback, tylko wymarzone prowincjonalne miasteczko z termostatem ustawionym na maksimum.
Perspektywy zrobiły się nieco bardziej obiecujące, kiedy przyszliśmy do wypożyczalni Len Vodic po terenówkę, która miała nas zabrać na dwudniową wycieczkę po spieczonej słońcem pustyni. Len, właściciel zakładu, był żylastym starszym panem, energicznym i przyjaznym, który sprawiał takie wrażenie, jakby każdy dzień swojego życia poświęcił ciężkiej pracy na łonie natury. Wskoczył za kierownicę i udzielił nam jednego z tych szybkich i precyzyjnych instruktaży przeznaczonych dla ludzi inteligentnych i kompetentnych. Deska rozdzielcza zawierała oszałamiającą gamę zegarów, dźwigni, gałek, wskaźników i przełączników.
— Dobra, a teraz załóżmy, że zakopaliście się w piachu i musicie zwiększyć dyferencjał z prawej strony — mówił Len w jednej z tych rzadkich chwil, gdy udawało mi się za nim nadążyć. — Popychacie tę dźwignię do przodu, żeby wybrać ustawienie dyferencjału pomiędzy dwanaście a dwadzieścia siedem. Potem podnosicie lotki i włączacie dwa silniki odrzutowe — ale nie lewe! To bardzo ważne. Cały czas obserwujcie wskaźniki i nie przekroczcie stu osiemdziesięciu stopni w komorze spalania, bo trzaśnie i rozkraczycie się na pustyni.
Wysiadł i przekazał nam kluczyki.
— Z tyłu jest dwadzieścia pięć litrów dodatkowej ropy. Powinno wystarczyć, gdyby coś poszło nie tak. — Przyjrzał nam się ponownie, tym razem uważniej. — Dołożę wam jeszcze trochę.
— Zrozumiałeś coś z tego? — szepnąłem do Trevora, gdy nasz instruktor zaczął się oddalać.
— Tylko do momentu, w którym wkłada się kluczyk do stacyjki.
Zawołałem za Lenem:
— Co będzie, jak się zakopiemy albo zabłądzimy?
— No jak to, umrzecie!
Oczywiście nie powiedział tego, ale ja tak sobie pomyślałem. Czytałem opowieści o ludziach, którzy zgubili się albo utknęli w outbacku, na przykład o Erneście Gilesie. Ten nieszczęśnik błąkał się przez wiele dni ledwo żywy z głodu, bez kropli wody, i przypadkiem trafił na młode walabii, które wypadło z torby matki. „Rzuciłem się na nie — relacjonował Giles w swoich wspomnieniach — i zjadłem na żywca, surowe, konające — z futrem, skórą, kośćmi, czaszką i tak dalej”. Przytoczyłem historię, która dobrze się skończyła. Uwierzcie mi, zgubić się w outbacku to nie jest przyjemna rzecz.
Ogarnęły mnie złe przeczucia, które nie zniknęły, kiedy rozległ się zachwycony okrzyk Sonji na widok pająka u naszych stóp:
— Patrzcie, redback!
Dla tych, którzy nie wiedzą: redback, czyli pająk Latrodectus hasselti, kuzyn czarnej wdowy, to śmierć na ośmiu nogach. Kiedy Trevor i ja ze skamleniem usiłowaliśmy wejść sobie nawzajem na plecy, Sonja podniosła pająka i z chichotem podsunęła go nam pod nosy na koniuszku palca.
— Bez paniki! Nie żyje.
Ostrożnie przyjrzeliśmy się temu, co nam pokazała: niepozorny pajączek z charakterystyczną czerwoną klepsydrą na grzbiecie. Trudno uwierzyć, że tak małe stworzenie jest zdolne przyprawić człowieka o szybką i potworną agonię, ale taka jest prawda: jedno dziabnięcie diabelskich szczęk redbacka po paru minutach powoduje „konwulsyjne drgawki, obfite wydzielanie płynów i, w przypadku braku szybkiej interwencji medycznej, możliwą śmierć ofiary”. Tak w każdym razie piszą w literaturze przedmiotu.
— Tam raczej nie spotkacie redbacków — uspokoiła nas Sonja. — Znacznie większym problemem są węże.
Dwie pary oczu przypatrywały się jej badawczo, a cztery wysoko uniesione brwi zachęcały ją, aby mówiła dalej.
— Gwardar, puchliniec zachodni, szczękościsk żółtogarbny, mosznokąsacz wschodni, żmija tęgoryja… — cytuję z pamięci i może coś pomieszałem, ale na pewno lista była długa. — Ale nie martwcie się — kontynuowała. — Większość węży nie zrobi wam nic złego. Jeśli zobaczycie w buszu węża, zatrzymajcie się i spokojnie pozwólcie mu przepełznąć wam po butach.
W rankingu „rad, które z najmniejszym prawdopodobieństwem zostaną wysłuchane”, tej przyznałbym pierwsze miejsce.
Kiedy dodatkowa ropa została już załadowana, wsiedliśmy do wypożyczonego pojazdu i ze zgrzytem skrzyni biegów, kilkoma wierzgnięciami i energicznym, lecz niezamierzonym machnięciem wycieraczkami na pożegnanie, ruszyliśmy w drogę. Nasza trasa prowadziła do Menindee, 110 kilometrów na wschód, gdzie miał na nas czekać niejaki Steve Garland. Przejazd trochę mnie rozczarował: kraj był gorący i niegościnnie piękny, mieliśmy też okazję zobaczyć nasze pierwsze willy-willy, około trzydziestometrowy słup wirującego pyłu, który przemieszczał się przez bezkresną równinę na lewo od nas, ale do tego ograniczyła się cała przygoda. Droga była niedawno wyremontowana i dosyć uczęszczana — kiedy zatrzymaliśmy się, żeby porobić zdjęcia, minęły nas cztery samochody. W przypadku awarii nie musielibyśmy czekać na pomoc dłużej niż kilka minut.
Menindee było niewielką osadą nad rzeką Darling: dwie pozbawione cienia ulice parterowych domów, stacja benzynowa, dwa sklepy, motel Burke and Wills (nazwany tak od dwójki XIX-wiecznych podróżników, którzy padli ofiarą bezlitosnego outbacku) i hotel Maidens, który cieszy się pewną sławą, ponieważ wyżej wymienieni Burke i Wills spędzili tam swoją ostatnią noc w cywilizowanym świecie, zanim pomaszerowali ku swojemu tragicznemu przeznaczeniu, jakie czekało ich pośród jałowych rozłogów na północy.
Ze Steve’em Garlandem spotkaliśmy się w motelu. Dla uczczenia bezpiecznego przejazdu, a także niedawnego odkrycia piątego biegu, przeszliśmy na drugą stronę drogi, aby zatopić się w radosnej wrzawie hotelu Maidens. Większość miejsc przy długim kontuarze zajęta była przez mężczyzn w szortach, obcisłych podkoszulkach z plamami potu i kapeluszach z szerokimi rondami. Czułem się, jakbym wszedł na plan nowego odcinka Krokodyla Dundee. Coraz bardziej zaczynało mi się to podobać.
— Przez które okno wyrzucają trupy? — zapytałem sympatycznego Steve’a, bo pomyślałem sobie, że Trevor chciałby odpowiednio ustawić sprzęt przed tym najważniejszym wydarzeniem.
— Tutaj nie ma takich rzeczy — odparł Steve. — Outback nie jest tak brutalny, jak ludzie myślą. Wszystko jest całkiem cywilizowane.
Rozejrzał się wokół siebie pełnym czułości wzrokiem i wymienił pozdrowienia z paroma lumpiarskimi osobnikami.
Garland pracował w Sydney jako fotograf, dopóki jego partnerka, Lisa Menke, nie dostała posady dyrektorki Parku Narodowego Kinchega w okolicy Menindee. On znalazł pracę jako regionalny szef turystyki i rozwoju. Podległy mu obszar miał 67 tysięcy kilometrów kwadratowych (połowa tego, co Anglia), ale mieszkało tam zaledwie 2500 osób. Jego zadanie polegało na przekonaniu sceptycznych autochtonów, że są na świecie ludzie gotowi zapłacić niemałe pieniądze za wakacje w ogromnym, suchym, pustym, dość jednorodnym i piekielnie gorącym miejscu. Drugim zadaniem było znalezienie takich ludzi.
Bezlitosne słońce i odosobnienie powodują, że nie wszyscy mieszkańcy outbacku są szczególnie komunikatywni. Opowiedziano nam wcześniej o pewnym sklepikarzu, którego jakiś uśmiechnięty turysta z Sydney zapytał, gdzie jest najlepsze miejsce do łowienia ryb. Sklepikarz przez chwilę przyglądał mu się z niedowierzaniem i rzucił:
— W rzece, kurwa, a niby gdzie?
Garland tylko się uśmiechnął, kiedy opowiedziałem mu tę anegdotę, ale przyznał, że uzmysłowienie miejscowym potencjału turystycznego regionu wiąże się z pewnymi trudnościami.
Potem spytał, jak nam się jechało. Odparłem, że oczekiwałem trochę bardziej terenowych warunków.
— Niech pan zaczeka do jutra.
*
Miał rację. Rano wyruszyliśmy minikonwojem — Steve i jego partnerka Lisa w jednym samochodzie, Trevor i ja w drugim — do White Cliffs, starej miejscowości górniczej (z kopalniami opali) 250 kilometrów na północ. Kilometr za Menindee skończył się asfalt i jechaliśmy po drodze gruntowej pełnej dziur, kolein i wybojów — kojarzyło się to z jazdą po podkładach kolejowych.
Wzbijając ogromne kłęby czerwonego pyłu, telepaliśmy się w nieskończoność przez gorący i jałowy krajobraz, przez płaskowyże porośnięte łobodą i kłującą trawą spinifex, a gdzieniegdzie także sosną długoigielną i zmęczonymi, nieszczęśliwymi eukaliptusami. Od czasu do czasu mijaliśmy zwłoki kangurów i wylegujące się na słońcu goanna, duże i brzydkie jaszczurki. Diabli wiedzą, jak te stworzenia potrafią przeżyć w tak gorących i suchych warunkach. Koryta niektórych strumieni od piętnastu lat nie widziały wody.
Europejscy pionierzy potrzebowali sporo czasu, żeby się przyzwyczaić do pustki i denerwującej bezużyteczności tych ogromnych obszarów. Pierwsi podróżnicy, przekonani, że natrafią na rozbudowane systemy wodne czy nawet morze śródlądowe, zabrali z sobą łodzie. Thomas Mitchell, który w latach trzydziestych XIX wieku badał gigantyczne obszary zachodniej Nowej Południowej Walii i północnej Wiktorii, wlókł dwie drewniane łodzie przez pięć tysięcy kilometrów suchego jak pieprz buszu i ani razu nawet ich nie zamoczył, ale do końca się ich nie pozbył. „Chociaż łodzie i ich transport były dla nas pod koniec bardzo kłopotliwe — napisał odrobinę eufemistycznie po trzeciej wyprawie — nie chciałem się pozbywać tych niezbędnych akcesoriów każdej wyprawy badawczej”.
Relacje z pierwszych ekspedycji pozwalają skonstatować, że podróżnicy byli zupełnie nieprzygotowani na warunki, jakie zastali. W 1802 roku, podczas jednej z najwcześniejszych wypraw, porucznik Francis Barrallier nazwał temperaturę 27 stopni „duchotą”. Mamy prawo sądzić, że dopiero co przybył do tego kraju. Jego ludzie przez wiele dni bezskutecznie polowali na kangury, zanim przyszło im do głowy, że zwiększą swoje szanse na powodzenie, jeśli zdejmą jasnoczerwone kurtki. W siedem tygodni pokonali zaledwie 200 kilometrów, czyli średnio 4 kilometry dziennie.
Szefowie kolejnych ekspedycji wykazywali tę samą, zgoła komiczną niekompetencję, jeśli chodzi o zaopatrzenie. W 1817 roku John Oxley, naczelny geodeta, wyruszył na pięciomiesięczną wyprawę, mającą na celu zbadanie rzek Lachlan i Macquarie, i zabrał z sobą sto kul — to mniej niż jeden strzał dziennie — i tylko kilka zapasowych podków czy gwoździ. Ta amatorszczyzna fascynowała Aborygenów, którzy przychodzili popatrzeć. „Nasze utrapienia były dla nich niewyczerpanym źródłem uciechy i drwiny” — relacjonował ze smutkiem pewien kronikarz.
W tę tradycję wpisała się również nieszczęśliwa odyseja Burke’a i Willsa. Stali się oni zdecydowanie najbardziej znanymi australijskimi badaczami, co może zaskakiwać, jeśli zważymy, że ich ekspedycja prawie nic nie osiągnęła, kosztowała krocie i zakończyła się tragedią.
Zadanie mieli proste: znaleźć drogę z południowego wybrzeża w Melbourne do zatoki Karpentaria na północy. Melbourne, w tamtych czasach znacznie większe od Sydney, należało do najważniejszych miast imperium brytyjskiego, ale pod względem komunikacyjnym było mocno upośledzone. Wysłanie wiadomości do Londynu i uzyskanie odpowiedzi w najlepszym wypadku trwało cztery miesiące. W latach pięćdziesiątych XIX wieku Instytut Filozoficzny Wiktorii postanowił sfinansować wyprawę przez „upiorną pustkę”, jak poetycko nazywano obszary w głębi lądu. Miało to umożliwić pociągnięcie linii telegraficznej, która połączyłaby Australię z Indonezją, a potem z resztą świata.
Na szefa wyprawy wybrano irlandzkiego policjanta Roberta O’Harę Burke’a, który nigdy nie widział prawdziwego outbacku, słynął z tego, że potrafił się zgubić nawet w Dublinie i nie miał kompetencji ani podróżniczych, ani przyrodniczych. Funkcję geodety pełnił młody angielski lekarz William John Wills, którego podstawowymi kwalifikacjami były pochodzenie rodzinne i chęć szczera. Do największych atutów obu panów należało wyjątkowo bujne owłosienie twarzy.
Chociaż ekspedycje w głąb lądu nie były już w tych czasach żadną nowością, ta zawładnęła wyobraźnią społeczną. 19 sierpnia 1860 roku, kiedy rozpoczęła się Wielka Północna Ekspedycja Badawcza, dziesiątki tysięcy ludzi zgromadziły się przy drodze wyjazdowej z Melbourne. Konwój był tak wielki i ślamazarny, że sam wymarsz zajął grubo ponad pół dnia. Wśród przedmiotów, uznanych przez Burke’a za nieodzowne, znalazły się chiński gong, sekretarzyk, ciężki drewniany stół z kompletem krzeseł i ekwipunek masztalerski „w ilościach wystarczających do przygotowania jego koni i wielbłądów do konkursu na wystawie rolniczej”, jak napisał historyk Glen McLaren.
Zaraz po wyjeździe zaczęły się spory i niesnaski. Po kilku dniach sześć osób zrezygnowało, a drogę do Menindee zaśmiecał prowiant, który uznano za niepotrzebny, w tym 700 kilo (powtórzę: 700 kilo) cukru. Organizatorzy prawie wszystko zrobili nie tak, jak trzeba. Przede wszystkim, wbrew rozsądnym radom, czasowo zaplanowali wyprawę w taki sposób, że jej najtrudniejszy etap miał przypaść na środek lata.
Tak objuczeni potrzebowali prawie dwóch miesięcy na przebycie dobrze wydeptanej drogi do Menindee. List z Melbourne zwykle pokonywał tę trasę w dwa tygodnie. W Menindee skorzystali z wygód hotelu Maidens, dali wypocząć koniom, uzupełnili zapasy i 19 października zagłębili się w pustkę bardziej upiorną, niż sądzili. Przed nimi rozciągały się dwa tysiące kilometrów zabójczych terenów. Cywilizowany świat już nigdy nie zobaczył Burke’a i Willsa żywych.
Jazda przez pustynię była trudna i powolna. W grudniu, po przybyciu do Cooper’s Creek tuż za granicą Queenslandu, mieli za sobą zaledwie 650 kilometrów. Zdesperowany Burke postanowił zabrać z sobą trzech ludzi — Willsa, Charlesa Graya i Johna Kinga — i puścić się w stronę zatoki Karpentaria. Szacował, że z małą ilością bagażu podróż tam i z powrotem zajmie im dwa miesiące. Zostawił obóz pod opieką czterech mężczyzn, którym kazał czekać trzy miesiące.
Posuwali się do przodu znacznie bardziej mozolnie, niż się tego spodziewali. Za dnia temperatura przekraczała 60 stopni. Przebycie interioru trwało dwa miesiące — zamiast jednego — a na miejscu przeżyli rozczarowanie: szeroki pas mangrowców nie pozwolił im dotrzeć do morza, a nawet go zobaczyć. Mimo to jako pierwsi przemierzyli cały kontynent. Niestety zużyli przy tym dwie trzecie prowiantu.
Jak można było przewidzieć, w drodze powrotnej skończyła im się żywność i prawie umarli z głodu. Ku ich wielkiej konsternacji Charles Gray, największy osiłek w całej ekipie, pewnego dnia nagle padł trupem. Obdarci i nie do końca przy zdrowych zmysłach, trzej pozostali mężczyźni ruszyli w dalszą drogę. Wieczorem 21 kwietnia 1861 roku dowlekli się do obozu, by stwierdzić, że ich towarzysze odeszli właśnie tego dnia, po czterech miesiącach czekania. Na pniu drzewa coolibah wycięto następującą informację:
KOPCIE
3 STOPY P.Z.
21 KWIETNIA 1861
Kopali i znaleźli trochę żywności, a także wiadomość mówiącą o tym, co było dla nich boleśnie oczywiste: że strażnicy obozu dali za wygraną i ruszyli w drogę powrotną. Zrozpaczeni i zmęczeni, zjedli kolację i położyli się spać. Rano napisali krótką wiadomość o swoim bezpiecznym powrocie i starannie schowali ją w tej samej kryjówce — tak starannie, że kiedy jeden z członków ekipy przybył tego dnia, żeby ostatni raz rzucić okiem na obozowisko, nie zorientował się, że nieszczęśnicy wrócili i poszli dalej. Gdyby o tym wiedział, dogoniłby ich całkiem niedaleko, powłóczących nogami po kamienistym gruncie w rozpaczliwej nadziei, że dotrą do posterunku policji w oddalonej o 200 kilometrów miejscowości Mount Hopeless (Góra Bez Nadziei).
Burke i Wills zmarli na pustyni, daleko od celu. Kinga uratowali Aborygeni, którzy opiekowali się nim przez dwa miesiące, zanim znalazła go misja poszukiwawcza.
Tymczasem w Melbourne wszyscy nadal czekali na triumfalny powrót bohaterskiej wyprawy, toteż wieści o jej fiasku były jak grom z jasnego nieba. „Cała grupa podróżników rozpłynęła się w powietrzu — napisał dziennikarz „Age” z nieskrywanym osłupieniem. — Niektórzy nie żyją, niektórzy wracają, jeden przybył do Melbourne, inny do Adelaide. (…) Cała ekspedycja była jednym wielkim pasmem błędów”.
Kiedy podliczono wszystkie koszty, łącznie z wyprawą, której celem miało być sprowadzenie ciał Burke’a i Willsa, okazało się, że na całe przedsięwzięcie wydano prawie 60 tysięcy funtów, czyli więcej niż na bardzo udaną ekspedycję Stanleya w Afryce.
Nawet dziś fakt, że większość Australii jest kompletnie pusta, wciąż jeszcze zaskakuje. Tereny, przez które jechaliśmy, oficjalnie nazywają się „półpustynią”, ale w życiu nie widziałem tak nagiego krajobrazu. Co 20 czy 25 kilometrów droga gruntowa i samotna skrzynka na listy sygnalizowały, że gdzieś w pobliżu znajduje się hodowla krów albo owiec. Raz śmignęła koło nas pędząca na złamanie karku furgonetka, zrzucając nam na karoserię kilka ton żwiru i grubą warstwę czerwonego pyłu, ale poza nią jedyną ożywioną rzeczą były nieustanne wibracje kół telepiących się po straszliwie nierównej drodze. Po przybyciu do White Cliffs mieliśmy takie wrażenie, jakbyśmy spędzili dzień w betoniarce.
Widząc dzisiaj tę miejscowość, trudno uwierzyć, że White Cliffs, małe skupisko domów pod ogromnym bezchmurnym niebem, kiedyś było kwitnącym miasteczkiem z prawie 4500 mieszkańców, szpitalem, gazetą codzienną, biblioteką, centrum handlowym ze sklepami, hotelami, restauracjami, burdelami i jaskiniami hazardu. Dzisiaj centrum White Cliffs składa się z pubu, pralni, sklepu z opalami i stacji benzynowej, która pełni też funkcję sklepu spożywczego i kawiarni. Na stałe mieszka tutaj około 80 osób, które żyją w apatycznym świecie upału i kurzu. Jeśli ktoś potrzebowałby obdarzonych odpowiednimi cechami psychicznymi ochotników do skolonizowania Marsa, już wie, gdzie ich szukać!
Z powodu upału większość domów jest zagrzebana w zboczach białych wzgórz, od których miejscowość wzięła swoją nazwę. Najbardziej ambitny z tych budynków — i najsilniejszy magnes na nielicznych turystów, którzy się tutaj zapuszczają — to Dug-Out Underground Motel, dwudziestosześciopokojowy kompleks wcięty w skały zbocza Smith’s Hill. Wędrując po sieci tuneli i grot, poczułem się jak we wczesnym filmie z Jamesem Bondem, jak w jednym z tych podziemnych kompleksów, w których lojalni agenci SMERSH przygotowują się do objęcia władzy nad całym światem poprzez roztopienie Antarktydy lub porwanie Białego Domu za pomocą gigantycznego magnesu. Korzyść z wkopywania się w zbocze wzgórza była jednak odczuwalna natychmiast po wejściu do środka — stała całoroczna temperatura 20 stopni. Pokoje wyglądały ładnie i całkiem normalnie, poza tym, że sufity i pozbawione okien ściany upodabniały je do jaskiń. Po zgaszeniu świateł panowała głęboka cisza i zapadały totalne ciemności.
Nie wiem, ile musiałbym dostać kasy, żebym zamieszkał w White Cliffs na stałe — rządek zer musiałby być naprawdę spory — ale wieczorem, kiedy siedzieliśmy na wyniosłym ogrodowym tarasie z Leonem Hornbym, właścicielem, piliśmy piwo i patrzyliśmy, jak zakrada się noc, uświadomiłem sobie, że suma jest do negocjacji. Miałem właśnie zapytać Leona, mieszczucha z urodzenia — i na oko również z upodobania — co ich opętało wraz z jego sympatyczną małżonką Marge, żeby osiąść w tym zapomnianym przez Boga zakątku ziemi, gdzie na zakupy w supermarkecie trzeba jechać sześć godzin w obie strony porytą koleinami drogą, ale zanim zdążyłem zrealizować swój zamiar, stało się coś niezwykłego. W nasze pole widzenia wskoczyło nagle stado kangurów i zaczęło się malowniczo paść, a słońce opadło na horyzont jak opuszczony na drucie rekwizyt teatralny, okrywając zachodnie niebo setkami barw i odcieni — iskrzącymi różami, ciemnymi fioletami, niechlujnymi pasami czystego karmazynu — a wszystko to w niewyobrażalnej skali, ponieważ na kilkudziesięciu kilometrach rozciągającej się przed nami pustyni nic nie zakłócało tej majestatycznej panoramy. Chyba nigdy nie widziałem tak eksplodującego kolorami zachodu słońca.
— Przyjechałem tutaj trzydzieści lat temu, żeby budować zbiorniki dla owiec — powiedział Leon, jakby przewidział moje pytanie. — Nie miałem zamiaru zostawać, ale to miejsce potrafi człowieka uwieść. Na przykład trudno by mi było się rozstać z tymi zachodami słońca.
Skinąłem głową, po czym Leon wstał i poszedł odebrać telefon.
— Kiedyś było jeszcze ładniej, dawno temu — powiedziała Lisa, partnerka Steve’a. — Wypasa się za dużo owiec.
— Tutaj czy wszędzie?
— Wszędzie. No, prawie wszędzie. W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku była straszna susza. Mówią, że ziemia do tej pory się po tym nie podniosła i chyba już nigdy się nie podniesie.
Później Steve, Trevor i ja zeszliśmy na dół do White Cliffs Hotel, miejscowej gospody, i urok miasteczka stał się jeszcze lepiej widoczny. White Cliffs należał do najfajniejszych pubów, w których byłem. Nie w sensie estetycznym, ponieważ australijskie wiejskie knajpy prawie zawsze są lokalami ascetycznymi i utylitarnymi, z linoleum, laminowanymi blatami i szklanymi lodówkami, ale w sensie towarzyskiej i gościnnej atmosfery. Przede wszystkim było to zasługą właściciela, Grahama Wellingsa, jowialnego mężczyzny z energicznym uściskiem dłoni, fryzurą w stylu młodzieżowego idola filmowego i zdolnością do wzbudzania przekonania, że osiadł tutaj w nadziei, że któregoś dnia spotka kogoś takiego jak ty.
Zapytałem go, co go sprowadziło do White Cliffs.
— Byłem wędrownym postrzygaczem owiec — wyjaśnił. — Przyjechałem tutaj w pięćdziesiątym dziewiątym strzyc owce i zostałem. Wtedy było tutaj o wiele bardziej dziko. Drogi były tak fatalne, że z Broken Hill jechaliśmy osiem godzin. Dzisiaj wystarczą trzy, ale wtedy drogi to była dziura na dziurze. Człowiek wchodził tutaj stęskniony za zimnym piwem, ale lodówek jeszcze nie było. Piwo miało temperaturę pokojową, czyli czterdzieści stopni. Oczywiście nie było też klimatyzacji. W ogóle nie było prądu, chyba że ktoś miał własny generator.
— Czyli od kiedy macie prąd w White Cliffs?
— Od dziewięćdziesiątego trzeciego — odparł po chwili namysłu.
Sądziłem, że się przesłyszałem.
— Od kiedy?
— Od mniej więcej pięciu lat. Mamy też telewizję — dodał z entuzjazmem. — Od dwóch lat.
Wziął do ręki pilota i wycelował w wiszący na ścianie telewizor. Kiedy odbiornik się rozgrzał, Graham urządził nam przegląd wszystkich trzech programów, patrząc na nas z miną, która domagała się osłupiałego podziwu. Byłem w krajach, w których nadal jeździ się furmankami i zbiera siano widłami, w krajach, w których PKB na osobę nie wystarczyłby na spędzenie weekendu w Holiday Inn, ale nigdy wcześniej nie kazano mi patrzeć na telewizor jak na ósmy cud świata.
Graham wyłączył telewizor i z nabożną czcią odłożył pilota na półkę.
— Tak, to był inny świat — podsumował zamyślony.
Dalej jest, odparłem w duchu.
Następnego dnia rano w eskorcie Steve’a i Lisy pojechaliśmy mało uczęszczaną drogą gruntową do asfaltówki w Wilcannia. Oni skręcili w lewo do Menindee, Trevor i ja w prawo do Broken Hill, 197 kilometrów pustą i prostą jak strzelił drogą.
W Broken Hill mieliśmy wolne popołudnie, które poświęciliśmy na zwiedzanie atrakcji turystycznych. Pojechaliśmy do Silverton, niegdyś tętniącego życiem miasteczka górniczego, dzisiaj prawie opuszczonego. Funkcjonuje tam pub, który podobno jest najczęściej fotografowaną i filmowaną knajpą w całej Australii. Nie ma w nim niczego szczególnego poza głównym atutem: wygląda tak, jakby stał na środku pustyni, podczas gdy w rzeczywistości znajduje się o rzut beretem od klimatyzatorów w Broken Hill. Za scenografię filmową posłużył 142 razy — w A Town like Alice, Mad Max 2 i w co drugiej australijskiej reklamie piwa. Lokal ten istnieje dzisiaj właśnie dzięki ekipom filmowym i turystom takim jak my, którzy od czasu do czasu tutaj zaglądają.