Zaginiony kontynent. Podróż po prowincjonalnej Ameryce - Bill Bryson - ebook

Zaginiony kontynent. Podróż po prowincjonalnej Ameryce ebook

Bill Bryson

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bezlitosna w osądzie i przezabawna w formie relacja o ponownym odkryciu Ameryki i poszukiwaniach idealnego miasteczka.

Prawie nikt nie wyjeżdża z Des Moines w stanie Iowa. Jednak Bill Bryson wyjechał i po dziesięciu latach spędzonych w Anglii postanowił wybrać się do domu, który okazuje się dla niego… obcym krajem. W leciwym chevrolecie chevette Bryson pokonał prawie 14 000 mil na terenie trzydziestu ośmiu stanów, aby sporządzić ten zabawny i przenikliwy raport na temat kondycji małomiasteczkowej Ameryki.

Od głębokiego Południa po Dziki Zachód, od miejsca urodzenia Elvisa po Custer’s Last Stand, Bryson odwiedza miejscowości, którym nadaje własne nazwy, sugerujące nudę, ospałość i monotonię. Jego nadzieje na znalezienie amerykańskiego marzenia kończą się koszmarem chciwości, ignorancji i zanieczyszczenia środowiska.

„Zaginiony kontynent to niezwykle zabawny portret współczesnej Ameryki, a jednocześnie przejmujące wspomnienie o utraconej młodości. Prawdziwe arcydzieło komizmu”.

„Publishers Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 442

Oceny
3,9 (51 ocen)
16
19
12
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Całkiem niezła

Przestrzenie, przestrzenie ...
00

Popularność




Bill Bryson Zaginiony kontynent Tytuł oryginału The Lost Continent: Travels in small-town America ISBN Copyright © Bill Bryson 1989All rights reserved Copyright © 2019 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Redakcja Grażyna Kurkowska Projekt graficzny okładki Paulina Radomska-Skierkowska Projekt graficzny i opracowanie techniczne bloku książki Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Mojemu ojcu

Część pierwsza – Wschód

Rozdział pierwszy

Pochodzę z Des Moines. Ktoś musi.

Kiedy pochodzisz z Des Moines, to albo się godzisz z tym faktem bez szemrania, żenisz się z miejscową dziewczyną o imieniu Bobbi, dostajesz pracę w fabryce Firestone i zostajesz w tym mieście do końca życia, albo przez cały okres dorastania nieustannie jęczysz, w jakiej strasznej dziurze przyszedłeś na świat, i nie możesz się doczekać, kiedy dasz stamtąd nogę, a potem się żenisz z miejscową dziewczyną o imieniu Bobbi, dostajesz pracę w fabryce Firestone i zostajesz tam na zawsze.

Prawie nikt nie wyjeżdża z Des Moines. A to dlatego, że Des Moines to najsilniejszy środek hipnotyczny, jaki zna ludzkość. Pod miastem stoi wielka tablica z napisem: WITAMY W DES MOINES. TAK WYGLĄDA ŚMIERĆ. To znaczy nie ma takiej tablicy, właśnie ją wymyśliłem, ale Des Moines potrafi nieźle człowieka usidlić. Ludzie, którzy nie mają z tym miastem nic wspólnego, zjeżdżają z autostrady międzystanowej, by kupić benzynę albo hamburgera, i zostają w nim na zawsze. Niedaleko domu moich rodziców mieszka pewne małżeństwo z New Jersey. Od czasu do czasu można ich zobaczyć, jak spacerują po okolicy, nieco zdezorientowani, ale z dziwnie błogimi minami. W Des Moines wszyscy mają dziwnie błogie miny.

Jedyną znaną mi osobą, która nie czuła się w Des Moines błogo, był pan Piper. Ten sąsiad moich rodziców, podejrzliwy idiota z twarzą w kolorze wiśni, ciągle rozbijał samochód o słupy telefoniczne. Na każdym kroku widziało się słupy telefoniczne i znaki drogowe niebezpiecznie pochylone na pamiątkę stylu jazdy pana Pipera. Demolował je w całej zachodniej części miasta, trochę jak pies obsikujący drzewa. Pan Piper, najwierniejsza ludzka kopia Freda Flintstone’a, aczkolwiek bez jego wdzięku, był także masonem i republikaninem — spod znaku Nixona — i najwyraźniej uważał za swoją życiową misję szerzenie buractwa. Jego ulubioną rozrywką, poza upijaniem się i rozbijaniem samochodu, stanowiło upijanie się i obrażanie sąsiadów, zwłaszcza nas, którzy głosowaliśmy na demokratów, choć był również gotów obrażać wyborców republikanów, jeśli akurat nie miał nas pod ręką.

Kiedy w końcu dorosłem i wyjechałem do Anglii, pana Pipera zirytowało to ponad wszelką miarę. To przecież było gorsze niż głosowanie na demokratów. Podczas każdego mojego pobytu w mieście pan Piper podchodził, żeby mnie skarcić.

— Nie wiem, co ty tam robisz u tych Angoli — mówił prowokacyjnie. — To nie są porządni ludzie.

— Panie Piper, pan nie wie, o czym pan mówi — odpowiadałem z przerysowanym angielskim akcentem. — Jest pan kretynem.

Można było tak mówić do pana Pipera, ponieważ (1) rzeczywiście był kretynem i (2) nigdy nie słuchał tego, co się do niego mówi.

— Dwa lata temu, kiedy Bobbi i ja pojechaliśmy do Londynu, w naszym pokoju hotelowym nie było nawet łazienki! — kontynuował pan Piper. — Jeśli chciałeś się odlać w środku nocy, musiałeś przejść jakieś pół mili korytarzem. Higieniczni ludzie tak nie żyją.

— Panie Piper, Anglicy są wzorem higieny. To powszechnie znany fakt, że zużycie mydła na głowę ludności jest tam najwyższe w Europie.

Ale on prychnął na to szyderczo.

— To guzik znaczy, chłopcze, że są bardziej higieniczni od bandy szkopów i makaroniarzy. Rany boskie, nawet pies jest bardziej higieniczny niż szkopy i makaroniarze. I powiem ci coś jeszcze: gdyby tatuś Johna F. Kennedy’ego nie kupił mu głosów Illinois, nigdy by go nie wybrali na prezydenta.

Mieszkałem koło pana Pipera dostatecznie długo, aby się nie dać zbić z tropu tą nagłą zmianą tematu. Kradzież prezydentury w 1960 roku należała do jego ulubionych biadoleń, wplatanych do rozmowy co dziesięć do dwunastu minut, niezależnie od jej bieżącego kierunku. W 1963 roku, podczas pogrzebu Kennedy’ego, ktoś w Waveland Tap walnął pana Pipera w nos za tę uwagę, a ten tak się wściekł, że natychmiast wyszedł i rozbił samochód o słup telefoniczny. Pan Piper już nie żyje — jest to okoliczność, na którą Des Moines dobrze człowieka przygotowuje.

Kiedy dorastałem, wmawiałem sobie, że bycie człowiekiem urodzonym w Des Moines ma przynajmniej tę zaletę, że skoro pochodzisz stamtąd, to nie przyszedłeś na świat w innym miejscu stanu Iowa. Według kryteriów Iowa Des Moines to mekka kosmopolityzmu, dynamiczny ośrodek zamożności i wykształcenia, gdzie ludzie chodzą w trzyczęściowych garniturach i ciemnych skarpetkach, nierzadko jednocześnie. Podczas dorocznego licealnego turnieju koszykówki, kiedy w mieście gromadziły się na cały tydzień buraki z całego stanu, mieliśmy zwyczaj podchodzić do nich w centrum i proponować, że ich nauczymy, jak się jedzie ruchomymi schodami albo przechodzi przez drzwi obrotowe. Nie zawsze było to takie surrealistyczne, jak mogłoby się wydawać. Gdy mój przyjaciel Stan miał szesnaście lat, musiał na jakiś czas zamieszkać u kuzyna w zapadłej, cuchnącej gnojówką wsi o nazwie Dog Water, Dunceville czy jakoś tak — miejscowości, w której wszyscy wybiegali z zaciekawieniem na ulicę, kiedy ciężarówka przejechała psa. Zanim upłynął tydzień, chory z nudów Stan zaczął namawiać kuzyna, aby pojechali do oddalonej o pięćdziesiąt mil stolicy hrabstwa Hooterville w poszukiwaniu jakiejś rozrywki. Poszli do kręgielni z krzywymi torami i obtłuczonymi kulami, a potem wypili napój czekoladowy i pooglądali w trafice „Playboya”. Po drodze do domu kuzyn westchnął z ogromnym zadowoleniem i powiedział: „O jeny, dzięki, Stan. W życiu się tak dobrze nie bawiłem!”. Była to szczera prawda.

Musiałem kiedyś pojechać do Minneapolis i wybrałem boczną drogę, żeby pozwiedzać okolicę. Nie było tam jednak nic do oglądania — płasko, gorąco, sama kukurydza, soja i trzoda chlewna. Od czasu do czasu napotykałem jakąś farmę albo wymarłe miasteczko, gdzie najwięcej życia miały w sobie muchy. W pewnym momencie, gdy miałem przed sobą kilkumilową, mieniącą się w słońcu wstęgę jezdni, zauważyłem obok drogi brązową kropkę. Podjechałem bliżej i okazało się, że to mężczyzna siedzący na skrzynce przed swoim domem w złożonej z sześciu budynków miejscowości o nazwie Kran albo Pisuar. Rzecz jasna, on sam obserwował mój samochód z bezbrzeżnym zainteresowaniem. Patrzył, jak śmigam obok niego, a ja zobaczyłem w lusterku wstecznym, że odprowadza mnie wzrokiem, dopóki nie zniknąłem w rozedrganym od upału powietrzu. Trwało to chyba z pięć minut. Nie byłbym zaskoczony, gdyby od czasu do czasu do dzisiaj o mnie wspominał.

Na głowie miał czapkę bejsbolową. W Iowa trudno było kogoś przeoczyć, ponieważ każdy nosił czapkę bejsbolową reklamującą traktory John Deere albo karmę dla zwierząt hodowlanych, a także dlatego, że na skutek wieloletniego jeżdżenia w palącym słońcu traktorem John Deere kark takiego człowieka był pokryty głębokimi bruzdami. (Miało to też niezbyt dobry wpływ na jego mózg). Wyróżniał go również fakt, że wyglądał idiotycznie po zdjęciu koszuli, bo jego szyja i ramiona były czekoladowobrązowe, a tors biały jak podbrzusze maciory. W Iowa nazywali to opalenizną farmera. Jeśli dobrze pamiętam, stanowiła ona powód do chluby.

Niemal wszystkie kobiety w Iowa miały imponującą nadwagę — można je było zobaczyć każdej soboty w Merle Hay Mall w Des Moines. Spocone i mięsiste, w szortach i koszulkach na ramiączkach, trochę przypominały ubrane w dziecięce ciuchy słonie i wrzeszczały na swoje pociechy, wykrzykując ich imiona, takie jak Dwayne czy Shauna. Jack Kerouac, czyli ostatni człowiek, po którym bym się spodziewał takich upodobań, uważał, że kobiety z Iowa są najładniejsze w całym kraju, śmiem jednak podejrzewać, że on sam nigdy nie poszedł w sobotę do Merle Hay Mall. A mimo to nastoletnie córki tych grubasek — rzecz absolutnie przedziwna — były wprost zachwycające, miękkie, cudownie zaokrąglone i pachnące naturalną świeżością, niczym koszyk pełen owoców. Nie wiem, jakie zachodziły tutaj procesy, ale musiało to być okropne ożenić się z jedną z tych ponętnych ślicznotek, mając świadomość, że wewnątrz niej znajduje się tykająca bomba, która po nieokreślonym czasie, przypuszczalnie bardzo szybko i bez zapowiedzi, uczyni z niej rozdęte monstrum, jak samopompująca tratwa ratunkowa, z której wyrwano zawleczkę.

Nawet bez tego czynnika motywującego opuściłbym Iowa. Już jako mały chłopiec nie czułem się tam dobrze. Mniej więcej w 1957 roku dziadkowie kupili mi na urodziny gogle Viewmaster i pakiet dysków zatytułowany „Iowa — nasz wspaniały stan”. Pomyślałem sobie wtedy, że kolekcja ta nie rzuca na kolana. Z braku walorów krajobrazowych, parków narodowych, pól bitewnych czy miejsc urodzenia sławnych ludzi jej autorzy musieli uruchomić wszystkie swoje przestrzenne talenty twórcze. Jeśli dobrze sobie przypominam, kiedy nałożyłeś gogle i pokręciłeś białą korbką, mogłeś obejrzeć miejsce urodzenia Herberta Hoovera, imponująco trójwymiarowe, a następnie drugi wielki skarb Iowa, Little Brown Church w Vale (inspiracja dla piosenki, której melodii dzisiaj nikt już nie pamięta), most nad rzeką Missisipi w Davenporcie (wszystkie samochody zdawały się pędzić w stronę Illinois), pole falującej kukurydzy, most nad Missouri w Council Bluffs i znowu Little Brown Church w Vale, ujęty pod innym kątem. Już wtedy pomyślałem, że życie z pewnością ma mi do zaoferowania coś więcej.

Aż pewnego szarego, niedzielnego popołudnia, kiedy miałem mniej więcej dziesięć lat, obejrzałem w telewizji dokument o robieniu filmów w Europie. W którymś momencie Anthony Perkins podążał o zmierzchu schodzącą w dół szosą w dużym mieście. Nie pamiętam, czy chodziło o Rzym, czy Paryż, ale wybrukowana kocimi łbami ulica lśniła od deszczu. Kroczył nią ubrany w prochowiec, przygarbiony Perkins, a ja pomyślałem: „Hej, c’est moi!”. Wtedy zacząłem czytać — nie, pożerać — „National Geographic”, z zamieszczanymi tam zdjęciami przyjaznych Lapończyków, otulonych mgłą zamków i starożytnych miast o nieziemskim uroku. Od tamtej chwili chciałem być chłopcem europejskim. Chciałem mieszkać naprzeciwko parku i patrzeć z okna sypialni na krajobraz gęsto inkrustowany wzgórzami i dachami domów. Chciałem jeździć tramwajami i rozumieć obce języki. Chciałem mieć przyjaciół o imionach Werner i Marco, którzy nosiliby krótkie spodnie, grali na ulicy w piłkę, i bawili się zabawkami z drewna. Sam nie mam pojęcia dlaczego. Chciałem, żeby matka wysyłała mnie po długie bochenki chleba do sklepu z drewnianym preclem nad wejściem. Chciałem wyjść za próg własnego domu i być gdzieś.

Gdy dostatecznie dorosłem, wyjechałem. Zostawiłem za sobą Des Moines, Iowa, Stany Zjednoczone, wojnę w Wietnamie i Watergate, aby osiąść na drugim końcu świata. A kiedy wracałem do Ameryki, był to już dla mnie obcy kraj, pełen seryjnych morderców i drużyn sportowych nie w tych miastach, co trzeba (Indianopolis Colts? Toronto Blue Jays?), i z przystojnym starym pierdołą na fotelu prezydenta. Moja matka znała tego przystojnego starego pierdołę jeszcze z czasów, kiedy jako dziennikarz sportowy Dutch Reagan pracował w stacji radiowej WHO w Des Moines. „Był tylko miłym, sympatycznym i trochę głupkowatym facetem”, opowiadała.

Jest to zresztą całkiem niezły opis większości mieszkańców Iowa. Nie zrozumcie mnie źle, bo wcale nie sugeruję, że mieszkańcy tego stanu są niedorozwinięci umysłowo. Absolutnie nie — to dość inteligentni i rozsądni ludzie, którzy mimo wrodzonego konserwatyzmu zawsze potrafili się zdobyć na wybór uczciwego, jasno myślącego liberała zamiast jakiegoś konserwatywnego kretyna (pana Pipera doprowadzało to do szaleństwa). Z dumą również informuję, że w Iowa jest najwyższy w kraju wskaźnik alfabetyzacji: dziewięćdziesiąt dziewięć i pół procent dorosłych mieszkańców tego stanu potrafi czytać. Kiedy więc powtarzam za matką, że są głupkowaci, oznacza to, iż są ufni, przyjaźni i otwarci. Z pewnością nie można im przypisać zbyt wielkiej lotności umysłu — gdy opowiesz któremuś z nich dowcip, jesteś świadkiem wyścigu między jego mózgiem a wyrazem twarzy — nie dlatego jednak, że nie jest zdolny do szybkich procesów myślowych, ale z uwagi na to, iż nie ma na nie zbyt wielkiego popytu. Mieszkańcy Iowa są odurzeni swoją prostoduszną, zdrową wiarą w Boga, ziemię i bliźniego.

Ludzie w tym stanie są przede wszystkim przyjaźni. Kiedy na Południu wchodzi do restauracji obcy człowiek, zapada cisza i wtedy przybysz zdaje sobie sprawę, że tubylcy patrzą na niego takim wzrokiem, jakby szacowali szanse związane z zamordowaniem go, zabraniem mu portfela i zakopaniem zwłok w płytkim grobie na bagnach. Tymczasem w Iowa ktoś taki znajduje się w centrum uwagi, bo jego przyjazd tutaj jest najciekawszą rzeczą, jaka się wydarzyła w mieście od czasu, kiedy w maju poprzedniego roku tornado porwało starego Franka Sprinkela wraz z jego traktorem. Każdy, kogo spotyka, z radością oddaje mu swoje ostatnie piwo i pozwala mu się przespać z własną siostrą. Wszyscy są szczęśliwi, przyjaźni i przepełnieni dziwną błogością.

Podczas ostatniego pobytu w domu poszedłem do Kresge’s w centrum i kupiłem plik pocztówek, żeby je wysłać do Anglii. Wybrałem najbardziej idiotyczne: zachód słońca nad tuczarnią, farmerzy używający z brawurą ruchomych schodów, podpisani: „Jechaliśmy ruchomymi schodami w Merle Hay Mall!”, i dalej w tym samym guście. Były one do tego stopnia absurdalne, że kiedy je kładłem przed sobą przy kasie, wstydziłem się tak bardzo, jakbym kupował pisemka dla dorosłych. Za wszelką cenę starałem się stworzyć wrażenie, że nie są dla mnie. Tymczasem kasjerka obejrzała każdą z nich z zainteresowaniem i zamyśleniem — z drugiej strony kasjerki zawsze w taki sposób oglądają pisemka dla dorosłych.

W końcu podniosła wzrok i spojrzała na mnie zamglonymi oczami. Miała na nosie okulary w kształcie skrzydeł motyli i tapirowany kok w stylu z lat sześćdziesiątych. „Są naprawdę piękne” — powiedziała. „Wiesz co, skarbie, byłam już w wielu stanach i poznałam wiele miejsc, ale powiem ci, że ten stan jest chyba najśliczniejszy ze wszystkich, jakie widziałam”.

Naprawdę użyła słowa „najśliczniejszy” i mówiła to ze szczerego serca. Ta biedna kobieta znajdowała się w stanie nieuleczalnej hipnozy. Zerknąłem na pocztówki i ku swojemu zdumieniu nagle zrozumiałem, co miała na myśli. Musiałem się z nią zgodzić, bo pocztówki były śliczne. Razem tworzyły małe towarzystwo milczącej adoracji. Przez jedną upojną, beztroską chwilę sam byłem niemal w błogim nastroju. To dziwne uczucie szybko się jednak ulotniło.

Mój ojciec lubił Iowa. Mieszkał tam przez całe życie, a teraz spędza wieczność na cmentarzu Glendale w Des Moines. Co roku ogarniało go jednak nieodparte pragnienie wyrwania się z Iowa i wyjazdu na wakacje. Każdego lata, niekiedy niemal bez zapowiedzi, pakował auto po sam dach, wpychał nas do środka, ruszał do jakiegoś odległego celu, niedaleko granicy stanu zawracał po portfel i znów ruszał do jakiegoś odległego celu. Każdego roku było tak samo. Każdego roku było strasznie.

Najbardziej zabójcza była nuda, Iowa leży bowiem na największej równinie po tej stronie Jowisza. W dowolnym miejscu stanu mogłeś wejść na dach i nie zobaczyć niczego poza jednostajną połacią kukurydzy. Najbliższe morze było oddalone o tysiąc mil, najbliższa góra o 400 mil, wieżowce, rabusie i inne ciekawe rzeczy o 300 mil, a ludzie, którzy nie mieli zwyczaju wsadzać sobie palca do ucha i obracać nim w ramach wstępu do odpowiedzi na pytanie zadane przez obcą osobę — o 200 mil. Aby dotrzeć z Des Moines samochodem do czegoś, co zasługiwałoby na choćby przelotne zainteresowanie, trzeba było wyruszyć w podróż, która w innych krajach uchodziłaby za wielką wyprawę. Oznacza to ocean nieustępliwej nudy w niemiłosiernie rozgrzanej, stalowej kapsule na bezkresnej szosie.

Jeśli dobrze pamiętam, na wakacje zawsze jeździliśmy wielkim niebieskim ramblerem kombi. To szkaradne auto — tata zawsze miał szkaradne auta, dopóki nie przeszedł andropauzy i nie zaczął kupować rączych czerwonych kabrioletów — miało tę zaletę, że było bardzo przestronne. Brat, siostra i ja, którzy siedzieliśmy z tyłu, byliśmy tak bardzo oddaleni od siedzących z przodu rodziców, jakbyśmy przebywali w innym pokoju. Dzięki nielegalnym wtargnięciom do koszyka piknikowego szybko odkryliśmy, że jeśli w jabłko albo ugotowane na twardo jajko wbije się kilkanaście zapałek Ohio Blue Tip, żeby przypominało jeżozwierza, a potem dyskretnie wyrzuci je przez okno, osiągnie się efekt bomby. Jabłko (bądź jajko) wybuchnie z niewielkim hukiem i zaskakująco dużym rozbłyskiem błękitnych płomieni, w wyniku czego jadące za nami samochody wykonają zabawny manewr ratunkowy.

Mój tata, który, jak wspomniałem, był od nas oddalony o wiele mil, nigdy nie wiedział, co się dzieje z tyłu, i nie potrafił zrozumieć, dlaczego kierowcy wyprzedzających nas aut przez cały dzień wykonywali w jego stronę wściekłe gesty i odjeżdżali w siną dal.

— O co mu chodziło? — pytał matkę zranionym głosem.

— Nie wiem, skarbie — odpowiadała matka łagodnie. Mówiła tylko dwie rzeczy: „Nie wiem, skarbie” albo „Chcesz kanapkę, kotku?”. Od czasu do czasu podejmowała nieśmiałe próby przekazania ojcu pewnych informacji, typu: „Czy to światełko na desce rozdzielczej powinno się tak jarzyć, skarbie?” bądź: „Myślę, że potrąciłeś tego psa/człowieka/niewidomego tam z tyłu, kotku”, ale na ogół wystarczało jej mądrości, aby trzymać język za zębami. To wszystko dlatego, że na wakacjach mój ojciec był człowiekiem opętanym. Jego największa obsesja dotyczyła oszczędności. Zawsze nas zabierał do najpodlejszych hoteli lub moteli i do tych przydrożnych lokali gastronomicznych, w których naczynia myto raz w tygodniu. Z poczuciem nieuchronności losu zawsze wiedzieliśmy, że zanim skończymy jeść, na talerzu albo między zębami widelca odkryjemy resztki cudzego jajka. To oczywiście oznaczało biegunkę i długą śmierć w męczarniach.

Ale nie to było najgorsze. Na ogół musieliśmy urządzać piknik na poboczu, a ojciec miał nieomylny zmysł do wybierania w tym celu fatalnych miejsc — na obrzeżu zatłoczonego parkingu dla ciężarówek albo w małym parku, który, jak się później okazywało, leżał w samym sercu jakiejś enklawy nędzy, wskutek czego podchodziły do nas grupki dzieci i stały w milczeniu wokół naszego stołu, aby popatrzeć, jak konsumujemy herbatniki i karbowane chipsy ziemniaczane. A gdy tylko przestawaliśmy jeść, rozpętywała się potworna wichura i moja matka do samego końca pory obiadowej musiała gonić za papierowymi talerzami na obszarze o powierzchni mniej więcej akra.

W 1957 roku ojciec zainwestował dziewiętnaście dolarów i dziewięćdziesiąt osiem centów w przenośną kuchenkę gazową, której zmontowanie przed każdym użyciem trwało godzinę i w dodatku była ona tak niezwykle kapryśna, że my, dzieci, zawsze otrzymywałyśmy polecenie, aby odsunąć się na bezpieczną odległość, kiedy ojciec zapalał gaz. Te środki ostrożności nigdy jednak nie były potrzebne, ponieważ kuchenka budziła się do życia tylko na kilka sekund, po czym gasła. Ojciec przez wiele godzin obracał kuchenkę w różne strony, by osłonić ją przed wiatrem, a jednocześnie zwracał się do niej cichym, wzburzonym tonem, który zazwyczaj towarzyszy chronicznemu obłąkaniu. Przez cały ten czas brat, siostra i ja prosiliśmy go, żeby zabrał nas do jakiegoś lokalu z klimatyzacją, lnianymi obrusami i kostkami lodu stukającymi w szklankach czystej wody. „Tato — błagaliśmy — jesteś człowiekiem sukcesu. Zarabiasz dużo pieniędzy. Jedźmy do Howarda Johnsona”. On jednak nie chciał o tym słyszeć. Był dzieckiem wielkiego kryzysu i jeśli w grę wchodził uszczerbek kapitału, zawsze przybierał udręczoną minę zbiega, który słyszy dobiegające z oddali ujadanie psów gończych.

Kiedy słońce stało już nisko na niebie, ojciec w końcu podawał nam zimne, na wpół surowe i śmierdzące butanem hamburgery. Po jednym gryzie odmawialiśmy dalszej konsumpcji, więc tracił panowanie nad sobą, wrzucał wszystko do samochodu i pełnym gazem wiózł nas do jakiegoś przydrożnego lokalu, gdzie spocony mężczyzna w filcowym kapeluszu palił haszysz, a na jego grillu tańczyły jęzory płonącego tłuszczu. Później, gdy panującą w samochodzie ciszę wypełniały gorycz i niezaspokojone podstawowe potrzeby, przez pomyłkę zjeżdżaliśmy z głównej drogi, gubiliśmy się, a potem lądowaliśmy w jakiejś beznadziejnej dziurze o nazwie Draino, w stanie Indiana, albo Tapwater, w stanie Missouri. Wynajmowaliśmy pokój w jedynym hotelu — z gatunku tych, w których jeśli chcesz pooglądać telewizję, musisz usiąść w recepcji i podzielić się miejscem na spękanej sofie ze skaju ze staruszkiem z wielkimi kołami potu pod pachami. Staruszek ów miał z reguły tylko jedną nogę, a często również inną rzucającą się w oczy usterkę, jak brak nosa albo zapadnięte czoło, co z kolei wiązało się z tym, że choć bardzo chciałeś obejrzeć Laramie albo Our Miss Brooks, twoje spojrzenie bezwiednie i ukradkowo uciekało w stronę spoczywającego obok ciebie nietuzinkowego, nadgryzionego ciała — nie potrafiłeś się oprzeć. Od czasu do czasu okazywało się, że mężczyzna nie ma języka, ale i tak usiłuje cię wciągnąć w ożywioną dyskusję. Wbrew pozorom, nie sprawiało nam to wszystko przyjemności.

Po mniej więcej tygodniu udręki docieraliśmy nad jakąś błękitną, roziskrzoną taflę jeziora, otoczoną górami porośniętymi lasem sosnowym. Było to miejsce pełne huśtawek, rozrywek i radosnych krzyków pluskających w wodzie dzieci, miejsce, które niemal nam wynagradzało przeżyte cierpienia. Tata robił się dowcipny i ciepły, niekiedy zabierał nas nawet do restauracji z gatunku tych, gdzie nie trzeba było patrzeć, jak przygotowują dla ciebie jedzenie, a na podanej ci szklance wody nie widniał autograf namalowany szminką. To było życie. To był upojny przepych.

Na tym właśnie trudnym i chaotycznym tle ogarnęło mnie nieodparte pragnienie powrotu do krainy młodości i odbycie tego, co autorzy notatek na skrzydełkach książek nazywają podróżą do korzeni. Żyjąc na oddalonym o cztery tysiące mil kontynencie, poczułem tęsknotę za domem, która ogarnia człowieka wtedy, gdy osiągnie on półmetek życiowej drogi, a jego ojciec niedawno zmarł, i człowiek ten sobie uświadamia, że ojciec zabrał ze sobą cząstkę jego samego. Chciałem wrócić do magicznych miejsc swojej młodości — na Mackinac Island, w Góry Skaliste, do Gettysburga — i sprawdzić, czy sprostają moim wspomnieniom. Chciałem usłyszeć rozcinający nocną ciszę długi, basowy dźwięk lokomotywy na Rock Island i cichnący w oddali stukot. Chciałem zobaczyć robaczki świętojańskie i usłyszeć cykady, chciałem zanurzyć się cały w tej upalnej, doprowadzającej do szaleństwa sierpniowej pogodzie, która sprawia, że bielizna przykleja się do ciebie jak lateks, a spokojni zazwyczaj ludzie wyciągają w barach pistolety i rozświetlają noc kanonadą wystrzałów. Chciałem się rozejrzeć się za tablicami z reklamami Ne-Hi Pop i Burma Shave, pójść na mecz, posiedzieć w kawiarni z marmurowymi blatami i przejechać samochodem przez małe miasteczka z gatunku tych, w których mieszkali w filmach Deanna Durbin i Mickey Rooney. Chciałem podróżować. Chciałem zobaczyć Amerykę. Chciałem wrócić do domu.

Poleciałem więc do Des Moines i kupiłem cały plik map drogowych, które potem studiowałem na podłodze salonu. Wyrysowałem ogromną okrężną trasę, mającą mnie poprowadzić przez ten dziwny, wielki i na poły obcy kraj. Kiedy matka przynosiła mi kanapki, a ja zadawałem jej pytania o nasze wakacje w dzieciństwie, mówiła: „Och, nie wiem, skarbie”. Wreszcie o świcie któregoś wrześniowego dnia w trzydziestym szóstym roku życia wymknąłem się z domu mojej młodości, wśliznąłem za kierownicę podstarzałego chevroleta chevette, którego pożyczyła mi moja dobroduszna i ufna matka, i ruszyłem płaskimi, pogrążonymi we śnie ulicami miasta. Sunąłem pustą drogą — jedyny człowiek z misją w mieście z 250 tysiącami śpiących dusz. Słońce stało już wysoko na niebie, co było zapowiedzią niemiłosiernie upalnego dnia. Miałem przed sobą około miliona mil kwadratowych szemrzącej z cicha kukurydzy. Na skraju miasta włączyłem się w autostradę stanową 163 i z lekkim sercem pomknąłem w stronę Missouri.

Rozdział drugi

W Wielkiej Brytanii był to rok bez lata. Deszczowa wiosna niepostrzeżenie zmieniła się w ponurą jesień i przez wiele miesięcy niebo rozpinało nad wyspą płaski, szary dach. Czasem padało, ale na ogół było po prostu smętnie. Kraj bez cieni, tak jakby człowiek mieszkał w plastikowym pojemniku na jedzenie. A tutaj słońce oślepiło mnie nagle z całą mocą. Iowa lśniła kolorami i światłem: przydrożne stodoły promieniały błyszczącą czerwienią, a niebo głębokim, hipnotyzującym błękitem. Przede mną ciągnęły się musztardowozielone pola, zaś na jezdni tańczyły iskierki miki. Tu i ówdzie potężne elewatory zbożowe — te katedry Środkowego Zachodu, okręty na morzu prerii — przyciągały światło słońca i odbijały w postaci czystej bieli. Nienawykły do takiego blasku, zmrużyłem oczy i pojechałem do Otley.

Miałem zamiar powtórzyć trasę, którą ojciec zawsze zabierał mnie do domu dziadków w Winfield — przez Prairie City, Pellę, Oskaloosę, Hedrick, Brighton, Coppock, Wayland i Olds. Wszystkie te miasta były wytatuowane w tej właśnie kolejności na skórze mojej pamięci. Wcześniej zawsze jechałem tędy jako pasażer, nie zwracałem zatem większej uwagi na drogę. Teraz z zaskoczeniem stwierdziłem, że natrafiam na dziwne zakręty i niespodziewane skrzyżowania, żądające ode mnie, abym w jakimś miejscu pojechał parę mil w lewo, potem kilka mil w prawo i w końcu znowu w lewo. Znacznie prościej byłoby pojechać autostradą 92 do Ainsworth, a później na południe, do Mount Pleasant. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jaka metoda rozumowania doprowadziła mojego ojca do wyboru tej właśnie trasy, i oczywiście nigdy nie miałem się tego dowiedzieć. Było mi trochę żal, zwłaszcza że ojciec niczego nie lubił bardziej, niż zaścielać stół w jadalni mapami i zastanawiać się nad wariantami różnych tras. Pod tym względem przypominał większość mieszkańców Środkowego Zachodu, w których życiu kierunki odgrywają ważną rolę. Ludzie ze Środkowego Zachodu mają wrodzoną potrzebę orientowania się w przestrzeni, nawet wtedy, gdy opowiadają anegdoty. Każda historia snuta przez mieszkańca Środkowego Zachodu w pewnym momencie zbaczała w gęstwinę monologu wewnętrznego, który przedstawiał się z grubsza tak: „Zatrzymaliśmy się w hotelu osiem przecznic na północny wschód od legislatury, nie, na północny zachód. I chyba nie osiem, tylko dziewięć przecznic. I ta kobieta, która nie miała nic na sobie, naga jak ją Pan Bóg stworzył, z wyjątkiem czapki z futra szopa pracza, biegła w naszą stronę z południowego zachodu… a może południowego wschodu?”. Jeśli w jakimś gronie znajdowało się dwóch mieszkańców Środkowego Zachodu i obaj byli świadkami tego właśnie incydentu, reszta mogła porzucić wszelkie nadzieje, że usłyszy, co się wydarzyło, bo ta dwójka przez resztę popołudnia będzie się spierała o kierunki świata i już nigdy nie uda się powrócić do przerwanej opowieści. Małżonków ze Środkowego Zachodu można było poznać w Europie po tym, że stawali na wysepce pośrodku ruchliwego skrzyżowania, patrzyli na mapę wyrywaną im przez wiatr i kłócili się o to, w którą stronę jest zachód. Europejskie miasta, z ich nieuporządkowanym i niezdyscyplinowanym układem ulic, doprowadzały mieszkańców Środkowego Zachodu do szaleństwa.

Ta geograficzna obsesja przypuszczalnie wiązała się w jakiś sposób z brakiem punktów orientacyjnych w całej środkowej Ameryce. Zdążyłem już zapomnieć, jak tu jest płasko i pusto. Niemal w każdym punkcie w stanie Iowa wystarczyło stanąć na dwóch książkach telefonicznych, aby mieć rozległy widok. Z miejsca, w którym się wtedy znajdowałem, widziałem obszar mniej więcej wielkości Belgii. Nie było tam jednak nic, oprócz kilku oddalonych od siebie farm, zagajników i dwóch wież wodnych, olśniewających srebrnych błysków, które wskazywały, że w danym miejscu jest miasto. Gdzieś na środkowym planie chmura pyłu goniła za samochodem na pol-nej drodze. Z całego krajobrazu wybijały się tylko elewatory zbożowe, lecz one też były jednakowe, toteż nic nie pozwalało odróżnić jednego widoku od drugiego.

Poza tym było bardzo cicho. Nie licząc nieustanego szelestu kukurydzy, do uszu nie dobiegał żaden dźwięk. Gdyby w oddalonym o trzy mile domu ktoś kichnął, na pewno bym to usłyszał („Na zdrowie!”. „Dziękuję!”). Ludzi chyba doprowadzało do szaleństwa to, że żyli w otoczeniu pozbawionym jakichkolwiek doznań, gdzie nie przyciągał spojrzenia żaden przelatujący samolot i nie trąbiły klaksony samochodów, a czas czołgał się tak wolno, że nie zdziwiłbym się, gdyby wciąż oglądali w telewizji Ozzie and Harriet i głosowali na Eisenhowera. („Nie wiem, jak daleko zaszliście w tym całym Des Moines, ale u nas, w hrabstwie Fudd, mamy dopiero 1958 rok”).

Ubogo wyposażone w znaki szczególne były również małe miasteczka. Właściwie jedyną rzeczą, która je od siebie odróżniała, była nazwa. Zawsze miały stację benzynową, sklep spożywczy, elewator zbożowy, sklep ze sprzętem rolniczym i nawozami oraz coś tak nieoczekiwanego, jak przedstawicielstwo handlowe producenta kuchenek mikrofalowych albo pralnię chemiczną, dzięki czemu przejeżdżający przez tę miejscowość człowiek mógł spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie, do czego mieszkańcy Fungus City potrzebują pralni chemicznej. Co czwarta albo piąta miejscowość była stolicą hrabstwa. Każde z nich miało swoją siedzibę przy rynku, gdzie stał urodziwy budynek sądu z armatą z czasów wojny domowej oraz pomnikiem poległych po jednej stronie, a po drugiej lokowały się prywatne biznesy: sklep z tanimi artykułami, bar przekąskowy, sklep żelazny, dwa banki, księgarnia z wydawnictwami chrześcijańskimi, balwierz, dwa zakłady fryzjerskie i sklep z odzieżą męską, którą włożyłby na siebie tylko mieszkaniec bardzo małej miejscowości. Co najmniej dwie z tych placówek nazywały się Vern’s. Na samym środku placu znajdował się maleńki park z grubymi drzewami, estradą, masztem z amerykańską flagą i ławkami, na których siedzieli staruszkowie w czapkach John Deere i rozprawiali o czasach, kiedy mieli do roboty coś innego, niż tylko siedzieć na rynku i rozmawiać o czasach, kiedy mieli do roboty coś innego. W takich miejscach czas posuwał się do przodu ze zgrzytem.

Najlepszą stolicą hrabstwa w Iowa była Pella, czterdzieści mil na południowy wschód od Des Moines. Miasto założyli imigranci holenderscy, w związku z czym w maju każdego roku nadal odbywało się tam wielkie święto tulipanów, na które zapraszali kogoś ważnego, na przykład burmistrza Hagi, aby przyleciał i pochwalił ich cebulki. Lubiłem Pellę, kiedy byłem mały, ponieważ wielu tamtejszych mieszkańców stawiało przed domami wiatraczki, a wtedy miasteczko wyglądało prawie interesująco. Nie powiem, że wyjątkowo interesująco, ale człowiek od małego uczył się doceniać wszelkie przyjemności, na które natrafiał podczas podróży przez Iowa. Poza tym na skraju miasteczka znajdowała się filia Dairy Queen, przy której mój ojciec czasami się zatrzymywał, żeby kupić nam lody w wafelku w polewie czekoladowej. Już choćby dlatego zawsze miałem słabość do Pelli. Kiedy więc przyjechałem tam w ten pogodny wrześniowy poranek, z zadowoleniem zauważyłem, że przed wieloma domami nadal wirują wiatraczki. Zatrzymałem się na rynku i wysiadłem rozprostować nogi. Z racji tego, że była niedziela, staruszkowie z rynku mieli wolne — przez cały dzień pełnili śpiący dyżur przed telewizorami — ale pod każdym innym względem Pella była równie idealna, jak ją zapamiętałem. W parku tłoczyły się drzewa i gazony rozżarzonych szałwii i margerytek. W każdym rogu stał wiatrak, zielony z białymi łopatami, niemal pełnowymiarowy. Sklepy wokół rynku reprezentowały architekturę w stylu „pudełko z płatkami śniadaniowymi” preferowaną w miasteczkach na całym Środkowym Zachodzie, ale tutaj były przyozdobione gzymsami jak w chatce z piernika i innymi radosnymi ornamentami. Wszystkie zakłady miały solidnie brzmiące holenderskie nazwy: Pardekooper’s Drug Store, Jaarsma Bakery, Van Gorp Insurers, Gosselink’s Christian Book Store, Vander Ploeg Bakery. I wszystkie były obowiązkowo zamknięte. W takich miejscowościach jak Pella nadal rygorystycznie przestrzegało się zasady, że niedziela jest dniem wolnym od pracy. Zresztą w całej miejscowości panował ten rodzaj nieziemskiej ciszy, który każe ci się zastanawiać, jeśli jesteś histerykiem, czy mieszkańcy nie padli przypadkiem ofiarą wycieku jakiegoś bezwonnego gazu — w tym momencie podstępnie przejmującym władzę nad twoim ośrodkowym układem nerwowym — przez co Pella zmieniła się w Pompeje na prerii. Na moment stanął mi przed oczami obraz ludzi zjeżdżających ze wszystkich stron, aby popatrzeć na ofiary i szczególnie zachwycić się widokiem młodego mężczyzny w okularach i z zafrasowaną miną, który stoi na rynku i po kres czasów trzyma się za gardło, usiłując otworzyć drzwi samochodu. Wtedy jednak dostrzegłem na drugim końcu rynku człowieka, który wyprowadzał na spacer psa, i uświadomiłem sobie, że zagrożenie minęło.

Nie miałem zamiaru pozostać w Pelli na dłużej, ale poranek był tak cudowny, że ruszyłem na spacer jedną z odchodzących od rynku ulic. Po drodze mijałem schludne domy z muru pruskiego, z kopułkami, ścianami szczytowymi i gankami, na których skrzypiały na wietrze dwuosobowe huśtawki. Oprócz tego słyszałem tylko chrzęst suchych liści pod stopami. Na końcu ulicy znajdował się Central College, niewielka placówka prowadzona przez Holenderski Kościół Reformowany — budynki z czerwonej cegły otaczały jeziorko z łukowatą drewnianą kładką. Panował tam taki spokój, jak po podwójnej dawce valium. College wydawał się porządną, przyjazną, purytańską uczelnią, na której mógłby studiować Clark Kent. Przeszedłem przez kładkę i na drugim końcu kampusu znalazłem kolejne dowody na to, że nie jestem jedyną żywą osobą w Pelli. Z wysokiego okna na jednym z górnych pięter akademika dobiegał dźwięk włączonej o wiele za głośno wieży stereo. Łoskot trwał jeszcze chwilę — chyba kawałek Frankie Goes to Hollywood — a potem z jakiegoś nieokreślonego miejsca rozległ się dudniący głos, który powiedział: JEŚLI NATYCHMIAST NIE WYŁĄCZYSZ TEGO ZASRANEGO RADIA, TO PRZYJDĘ TAM I ROZWALĘ CI CZASZKĘ! Właściciel tego głosu musiał być pokaźnej postury — pomyślałem, że nosi pewnie przydomek Łoś. Pella na powrót pogrążyła się we śnie.

Jechałem dalej na zachód, przez Oskaloosę, Fremont, Hedrick, Martinsburg. Nazwy były znajome, ale same miejscowości nie przywoływały zbyt wielu wspomnień. Dawniej na tym etapie podróży leżałem na podłodze w stanie spowodowanego przez nudę odrętwienia i w piętnastosekundowych odstępach wołałem: „Ile jeszcze? Kiedy dojedziemy? Nudzę się. Kiedy dojedziemy?”. Wydawało mi się, że rozpoznaję zakręt drogi w pobliżu Coppock, bo zaskoczeni przez śnieżycę, w oczekiwaniu na pług śnieżny, spędziliśmy tam kiedyś cztery godziny, a także kilka miejsc, w których się zatrzymaliśmy, żeby moja siostra mogła zwymiotować, między innymi na stacji benzynowej w Martinsburgu, gdzie wyskoczyła z samochodu i obficie bryzgnęła wymiocinami w kierunku kostek chłopaka z obsługi (żebyście widzieli jego taniec!), a drugi raz w Wayland, gdzie ojciec o mało nie zostawił mnie przy drodze, kiedy do niego dotarło, że w ramach zabijania nudy odkręciłem wszystkie plastikowe osłony tylnych drzwi, odsłaniając ciekawy mechanizm wewnętrzny, a wskutek tych działań zarówno same drzwi, jak i okno zostały na zawsze wyłączone z użytku. Jednak dopiero wtedy, gdy dojechałem do zjazdu na Winfield — tuż za Olds, w którym mój ojciec ogłaszał z bezbrzeżną radością, że już prawie dojechaliśmy — poczułem dreszczyk rozpoznania. Nie jechałem tą drogą od kilkunastu lat, ale łagodne zbocza i porozrzucane farmy wyglądały tak samo znajomo, jak moja lewa noga. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. To było jak powrót do przeszłości. Za chwilę znowu miałem być chłopcem.

Pobyt w Winfield zawsze był radosnym przeżyciem. Ojciec zjeżdżał z autostrady 78, po czym telepał się razem z nami nierówną gruntową drogą jadąc zdecydowanie za szybko. Wyrzucał do góry kłęby białego pyłu i zawsze niezawodnie wzbudzał w matce paniczny strach, pędząc jak wariat w stronę torów kolejowych za ślepym zakrętem drogi i komentując z powagą: „Mam nadzieję, że nie nadjeżdża pociąg”. Dopiero po latach mama odkryła, że tymi torami jeździły tylko dwa pociągi na dobę, oba w środku nocy. Na opuszczonym polu za torami stał samotny wiktoriański dwór przywodzący na myśl karykatury Charlesa Addamsa z „New Yorkera”. Od kilkudziesięciu lat nikt tam nie mieszkał, ale pod wilgotnymi płachtami nadal stały meble. Razem z siostrą i bratem wchodziliśmy tam przez rozbite okno, aby przejrzeć zawartość skrzyń z zatęchłymi ubraniami, starymi egzemplarzami czasopisma „Collier’s” i fotografiami ludzi, którzy mieli dziwnie zmartwione miny. Jak twierdził brat, w sypialni na górze leżało zasuszone ciało ostatniego mieszkańca, kobiety, która zmarła na zawał, kiedy narzeczony porzucił ją przy ołtarzu. Nigdy nie weszliśmy do tego pokoju, ale raz, kiedy miałem jakieś cztery lata, brat zajrzał przez dziurkę od klucza, zawył, krzyknął: „Ona idzie!”, po czym zbiegł na dół na łeb na szyję. Człapałem za nim, szlochając i co krok pryskając moczem. Za dworem ciągnęło się szerokie pole z czarno-białymi krowami, a jeszcze dalej stał dom moich dziadków, ładny, biały, ocieniony baldachimem drzew, z wielką czerwoną stodołą i wieloma akrami trawnika. Dziadkowie zawsze czekali w bramie. Nie wiem, czy widzieli, jak nadjeżdżamy, i pospiesznie zajmowali pozycje, czy też po prostu stali tam godzinami. Całkiem możliwe, że to drugie, bo — powiedzmy sobie szczerze — nie mieli zbyt wiele do roboty. Potem następowało cztery albo pięć dni zabawy. Dziadek miał forda t, którym pozwalał nam jeździć po podwórzu, ku utrapieniu kur i starszych kobiet. Zimą przywiązywał do niego sanki i zabierał nas na długie, mroźne przejażdżki ośnieżonymi drogami. Wieczorami wszyscy graliśmy w karty przy kuchennym stole i do późna w nocy nie kładliśmy się spać. W domu dziadków zawsze było Boże Narodzenie, Święto Dziękczynienia, 4 Lipca albo czyjeś urodziny. Spędzane tam chwile nieodmiennie były szczęśliwe.

Po naszym przyjeździe babcia dreptała po domu, żeby wyjąć z piekarnika jakieś danie. Zawsze jej się udawało czymś nas zaskoczyć. Była jedyną znaną mi osobą — być może nawet jedyną w dziejach ludzkości — która przyrządzała różne rzeczy według przepisów z opakowań. Potrawy te miały nazwy w stylu Rice Krispies ’n’ Banana Chunks Upside-Down Cake albo Del Monte Lima Bean ’n’ Pretzels Party Snacks i na ogół składały się z podejrzanie dużych ilości produktów danego producenta, zazwyczaj w połączeniach, które nikomu by nie przyszły do głowy, chyba że w okresie klęski głodu. Trzeba jednak przyznać tym potrawom, że były nowatorskie. Kiedy babcia stawiała przed tobą jeszcze ciepły kawałek ciasta, tak naprawdę mogło ono zawierać wszystko: kukurydzę Niblets, wiórki czekoladowe, mielonkę, pokrojoną w kostkę marchewkę, masło orzechowe. Rzadko się zdarzało, by nie było w nim Rice Krispies, gdyż babcia miała do nich szczególną słabość i dodawała je do każdego dania, nawet jeśli przepis tego nie wymagał. Wśród kucharzy, którzy nie stwarzają bezpośredniego zagrożenia dla życia, mogłaby uchodzić za jedną z najgorszych.

Wszystko wydaje się teraz tak odległe — a raczej nie wydaje. To było tak dawno temu, że moi dziadkowie mieli wtedy telefon na korbkę, który wisiał na ścianie, a po zakręceniu korbką mówiło się do słuchawki: „Mabel, połącz mnie z Gladys Scribbage. Chcę ją zapytać, jak ona robi Frosted Flakes ’n’ Cheez Whiz Party Nuggets”. Okazywało się jednak, że Gladys Scribbage już podsłuchuje albo na linii jest ktoś, kto wie, jak się robi Frosted Flakes ’n’ Cheez Whiz Party Nuggets. Wszyscy podsłuchiwali. Babcia często podsłuchiwała, kiedy w domu niewiele się działo. Zasłaniała mikrofon dłonią i przekazywała reszcie domowników udramatyzowane relacje o lewatywach, wypadniętych macicach, mężach, który uciekli do Burlington z barmanką pracującą w Vern’s Uptown Tavern i Supper Club Vern oraz innych kryzysach w tym małomiasteczkowym życiu. W domu musiało być podczas owych sesji cicho jak makiem zasiał. Nigdy nie potrafiłem do końca zrozumieć dlaczego, bo jeśli zaczynało się robić naprawdę pikantnie, babcia często włączała się do rozmowy. „Myślę, że Merle to straszna świnia” — mówiła. „Tak, dobrze usłyszałaś, mówi Maude Bryson. Chcę tylko powiedzieć, że moim zdaniem tylko kompletny gnojek mógł zrobić coś takiego biednej Pearl. I dodam jeszcze, Mabel, te biustonosze z fiszbinami można kupić taniej w Columbus Junction”. W 1962 roku firma telekomunikacyjna założyła w domu dziadków normalny telefon, bez funkcji telekonferencji, zaś babcia wpadła w wielki dołek, z którego już nigdy się do końca nie wygrzebała.

Raczej nie oczekiwałem, że dziadkowie będą teraz na mnie czekali przy bramie, ponieważ oboje od wielu lat nie żyli. Miałem jednak mglistą nadzieję, że w ich domu mieszka jakieś sympatyczne starsze małżeństwo i zaproszą mnie do środka, bym się rozejrzał i podzielił swoimi wspomnieniami, a może nawet przysposobią mnie na swojego wnuka. Spodziewałem się co najmniej tego, że dom moich dziadków będzie wyglądał jak wtedy, gdy widziałem go po raz ostatni.

Spotkało mnie rozczarowanie. Droga prowadząca do domu wciąż była wysypana lśniącymi gipsowymi kamyczkami i wyrzucała do góry przyjemne kłęby pyłu, za to przepadły tory kolejowe — zniknęły bez śladu. Zniknął również wiktoriański dwór, zastąpiony budynkiem w stylu ranczerskim, z samochodami i butlami propanu, które były rozstawione po podwórzu niczym zabawki małego dziecka. Co gorsza, na polu, gdzie dawniej pasły się krowy, znajdowało się teraz osiedle pudełkowatych domów. Dawniej dom moich dziadków stał spory kawałek od miasteczka, okolony cienistą wyspą drzew na oceanie pól. Teraz ze wszystkich stron otaczały go niewysokie budynki. Wstrząśnięty zauważyłem, że nie ma już stodoły. Jakiś głupek zburzył moją stodołę! Jeśli chodzi o sam dom — to była rudera. Farba schodziła z niego wielkimi płatami, krzewy powyrywano bez potrzeby, a drzewa zostały wycięte. Wysoka trawa była zaśmiecona tym, co wysypało się z domu, bo się w nim nie zmieściło. Zatrzymałem samochód przed bramą i patrzyłem na to wszystko z rozdziawionymi ustami. Nie potrafię opisać uczucia straty, które mnie ogarnęło. Po chwili w drzwiach pojawiła się otyła kobieta w różowych szortach, która rozmawiała przez telefon z nieskończenie długim kablem i gapiła się na mnie tak samo, jak ja na nią.

Pojechałem do miasta. Kiedy dorastałem, przy głównej ulicy Winfield znajdowały się dwa sklepy spożywcze, jeden sklep z różnościami, knajpa, sala bilardowa, redakcja gazety, bank, fryzjer, poczta, dwie stacje benzynowe, czyli to, czego można się spodziewać w dobrze prosperującej miejscowości. Mieszkańcy robili zakupy na miejscu; wszyscy się znali. Teraz zobaczyłem tylko knajpę i punkt sprzedaży sprzętu rolniczego. Po zburzonych obiektach zostało kilka porośniętych łatami trawy pustych działek, bo nie powstało tam nic nowego. Większość stojących jeszcze budynków była zabita deskami, a w środku nie paliło się światło. Poczułem się jak na dawno porzuconym planie filmowym.

Nie mogłem zrozumieć, co się tutaj stało. Ludzie musieli teraz jeździć trzydzieści mil po bochenek chleba. Pod knajpą kręciła się grupa młodych, osiłkowatych motocyklistów. Miałem zamiar się zatrzymać i spytać, co się przydarzyło ich miastu, ale jeden z nich, kiedy zobaczył, że zwalniam, bez żadnego powodu pokazał mi środkowy palec. Miał około czternastu lat. Natychmiast dodałem gazu i pojechałem w stronę autostrady 78. Mijałem po drodze farmy i łagodne zbocza, które znałem tak dobrze, jak własną lewą nogę. Pierwszy raz w życiu odwróciłem się plecami do jakiegoś miejsca ze świadomością, że nigdy więcej go nie zobaczę. Wszystko to było nad wyraz smutne, ale teraz myślę, że okazałem się bardzo naiwny. Jak zwykle mawiam do Thomasa Wolfe’a, w życiu są trzy rzeczy, których nie da się zrobić: wygrać z firmą telekomunikacyjną, zwrócić na siebie uwagę kelnera, dopóki on sam nie zechce nas zauważyć, i tak naprawdę wrócić do domu.

Rozdział trzeci

Z pustką w głowie pojechałem do Mount Pleasant, gdzie zatrzymałem się na kawę. Miałem ze sobą niedzielny numer „New York Timesa” — jednym z najwspanialszych świadectw postępu ludzkości od czasu, kiedy wyjechałem, było to, że na takim zadupiu jak Iowa można teraz kupić w automacie „New York Timesa” w dniu publikacji, co stanowiło godne podziwu osiągnięcie w dziedzinie dystrybucji prasy — w związku z czym siadłem w kącie i rozłożyłem gazetę przed sobą. Uwielbiałem niedzielny „New York Times”. Pomijając jego liczne zalety jako dziennika, dawał on poczucie pewności już samą swoją objętością. Numer, który miałem przed sobą, ważył chyba dziesięć albo dwanaście funtów i zatrzymałby kulę wystrzeloną z odległości dwudziestu jardów. Czytałem kiedyś, że na jedno niedzielne wydanie „New York Timesa” potrzeba siedemdziesiąt pięć tysięcy drzew, ale było ono warte każdego drżącego listka. Co z tego, że nasze wnuki nie mają czym oddychać? Chrzanić je.

Najbardziej lubiłem czytać te ukryte między ważnymi sprawami świata nudne i mętne rubryki, które budziły we mnie jakąś hipnotyczną fascynację, na przykład rubrykę o domowych remontach („Wszystko, co warto wiedzieć o śrubach i mocowaniach”) i filatelistyczną („Znaczki na dwudziestą piątą rocznicę aeronautyki”). A już wprost uwielbiałem dodatki reklamowe. Gdyby zapytał mnie jakiś Bułgar, jak wygląda życie w Ameryce, odpowiedziałbym bez wahania, żeby sobie nazbierał dodatków reklamowych do „New York Timesa”. Obrazowały one amerykańskie życie w całym jego bogactwie i różnorodności, które przekraczały najśmielsze wyobrażenia większości cudzoziemców.

Jakby dla zilustrowania mojej tezy numer, który miałem przed sobą, zawierał katalog prezentów nowojorskiej firmy Zwingle Company, oferujący dziesiątki produktów z kategorii „Nie miałeś pojęcia, że tego potrzebujesz”: grające prawidło do buta, parasol z radiem tranzystorowym w rączce czy elektryczny młotek do gwoździ. Cóż za wspaniały kraj! Najbardziej spodobała mi się niewielka elektryczna płyta grzejna do postawienia na biurku, żeby kawa nie wystygła. To musiała być prawdziwa gratka dla ludzi z uszkodzonym mózgiem, którzy po zrobieniu sobie czegoś do picia zawsze o tym zapominali i szli na spacer. Nie mniejszą wdzięczność musieli odczuwać epileptycy z całej Ameryki. („Droga Zwingle Company, nie zliczę, ile razy mi się zdarzyło, że po napadzie drgawkowym leżałem na podłodze i myślałem sobie: »O rany, kawa na pewno znowu mi wystygnie«”). A tak na serio, któż to wszystko kupował: srebrne wykałaczki, majtki z monogramem i lusterka z napisem „Człowiek roku”? Często sobie myślałem, że gdybym kierował jedną z tych firm, wyprodukowałbym tabliczkę z politurowanego mahoniu z mosiężną blachą, na której wygrawerowany byłby napis: „A co sądzicie o mnie? Za ten absolutnie bezużyteczny szajs zapłaciłem dwadzieścia dwa dolary i dziewięćdziesiąt pięć centów”. Jestem pewien, że takie tabliczki sprzedawałyby się jak świeże bułeczki.

Choć w głębi serca wiedziałem, że tego pożałuję, w przypływie chwilowego szaleństwa kupiłem sobie kiedyś jedną rzecz z takiego katalogu, a mianowicie przypinaną do książki lampkę do czytania, żeby nie przeszkadzać śpiącej obok osobie. Pod tym względem lampka była bardzo udana, bo prawie nie działała — dawała absurdalnie nikłe światło (w katalogu wyglądała na taką, którą można by dawać sygnały statkom, jeśli jeden z nich zabłądziłby na morzu) i oświetlała tylko dwie pierwsze linijki; zdarzało mi się widzieć bardziej luminescencyjne owady. Po mniej więcej czterech minutach wątły strumyczek światła zatrzepotał i zgasł. Od tamtej pory już nigdy nie używałem owego urządzenia. W całej tej historii istotne było jednak to, że od początku wiedziałem, jak to się skończy, i że gorzko się rozczaruję. Po namyśle stwierdziłem, że gdybym kierował taką firmą, wysyłałbym ludziom puste pudełko z następującą informacją: „Postanowiliśmy nie sprzedawać panu zamówionego przedmiotu, ponieważ, jak doskonale panu wiadomo, nie działałby jak należy i tylko by się pan rozczarował. Niech to będzie zatem dla pana nauczka na przyszłość”.

Od katalogu Zwingle Company przeszedłem do reklam żywności i artykułów gospodarstwa domowego. Zazwyczaj było tam mnóstwo tych jasnych i błyszczących prób nakłonienia czytelników do wypróbowania nowych, ekscytujących produktów z takimi nazwami, jak Hunk o’ Meat Beef Stew ’n’ Gravy („Z tłustymi i mięsistymi kawałkami włókna o konsystencji wołowiny”), Sniffa-Snax („Fascynująca nowa przekąska, którą wciąga się nosem!”) albo Country Sunshine Honey-Toasted Wheat Nut ’n’ Sugar Bits Breakfast Cereal („Teraz wzbogacone w witaminy i zamiennik rodzynek w polewie czekoladowej!”). Te nowatorskie artykuły spożywcze niezmiernie mnie zachwycały. W swoim niekończącym się poszukiwaniu nowych wrażeń smakowych producenci i nabywcy amerykańskiego śmieciowego jedzenia jakiś czas temu przekroczyli pewną barierę wrażliwości. Trochę przypominali w tym zdesperowanych ćpunów, którzy wypróbowali wszystkie znane narkotyki i w ramach walki o jeszcze bardziej intensywne doznania muszą sobie wstrzykiwać do żył płyn do czyszczenia toalet. W całej Ameryce można było napotkać niezliczone małżeństwa z obwisłymi pośladkami, skrzętnie przeglądające półki w supermarketach w poszukiwaniu nowych kombinacji smaków i mające nadzieję znaleźć jakiś nieznany sobie jeszcze produkt, który zaświerzbi ich w ustach i choć na krótką chwilę pobudzi ich ołowiane kubki smakowe.

W tej branży panowała zażarta konkurencja. Wkładki reklamujące żywność nie tylko proponowały pięćdziesiąt centów rabatu, ale też obiecywały, że jeśli konsument odeśle producentowi danego towaru dwie albo trzy etykietki, dostanie w zamian ręcznik kąpielowy Hunk o’ Meat Beach, fartuch i rękawicę kuchenną Country Sunshine albo płytę grzewczą Sniffa-Snax, która służyła do tego, aby kawa nie wystygła, kiedy wskutek nadmiaru cukru we krwi co jakiś czas traciłbyś przytomność. Co ciekawe, bardzo podobnie wyglądały reklamy karmy dla psów, poza tym, że niewiele było gatunków karmy o smaku czekoladowym. Właściwie każdy produkt — od cytrynowych płynów do czyszczenia muszli klozetowej po worki na śmieci o zapachu sosnowym — obiecywał krótki odlot. Nic dziwnego, że tak wielu Amerykanów chodziło po świecie ze szklanymi oczami. Byli kompletnie naćpani.

Pojechałem autostradą 218 do Keokuk. Na mojej mapie odcinek ten zaznaczono jako trasę krajobrazową, była to jednak sprawa dyskusyjna. Z trasami krajobrazowymi w południowo-wschodniej części stanu Iowa było jak z dobrym albumem Barry’ego Manilowa: musiałeś pójść na pewne ustępstwa. W porównaniu z popołudniem spędzonym w ciemnym pokoju nie było źle, ale na przykład w konfrontacji z nadbrzeżną drogą na półwyspie Sorrentino głowy nie urywało. Przyznam, że odcinek ten nie wydawał mi się ani mniej, ani bardziej malowniczy od innych dróg, którymi jechałem tego dnia. Keokuk to miejscowość nad rzeką Missisipi, w miejscu gdzie nad szerokim zakolem rzeki spotykały się Iowa, Missouri i Illinois. Kierowałem się w stronę Hannibal w Missouri i miałem nadzieję, że po drodze do mostu na południu zwiedzę również to miasto. Zanim się jednak zorientowałem, byłem na moście prowadzącym na wschód, do Illinois. Tak mnie to zdeprymowało, że tylko rzuciłem okiem na rzekę — połyskującą brązową smugę, która ciągnęła się w dwóch kierunkach — i z rozpaczą w sercu wjechałem do Illinois. Tak bardzo cieszyła mnie myśl, że znowu zobaczę Missisipi. Przejazd przez tę rzekę w dzieciństwie zawsze był przygodą. Tato wołał: „Jest Missisipi, dzieci!”, a my przyciskaliśmy twarze do okien i znowu byliśmy niemal w chmurach, tak wysoko, że zapierało nam dech, a srebrna rzeka daleko, daleko pod nami powoli toczyła swoje szerokie, majestatyczne wody. Widok ciągnął się całymi milami — w Iowa było to nowe doświadczenie. Widać było barki, wyspy i nadrzeczne miasteczka. Coś pięknego. A potem nagle znajdowałeś się w Illinois, płaskim i pełnym kukurydzy. Z ciężkim sercem zdawałeś sobie sprawę, że to koniec przygody, a doznań wzrokowych sprzed chwili musi ci wystarczyć na cały dzień. Miałeś przed sobą kolejne setki mil jednostajnych pól kukurydzy, które nie dawały nadziei nawet na ślad przyjemności.

Teraz też byłem w Illinois, płaskim, pełnym kukurydzy i nudnym. Dziecięcy głos w mojej głowie zawołał: „Kiedy dojedziemy? Nudzę się. Wracajmy do domu. Kiedy dojedziemy?”. Wcześniej planowałem, że na tym etapie podróży będę w Missouri, i atlas drogowy miałem otwarty na tym właśnie stanie, toteż z pewnym rozdrażnieniem zjechałem na pobocze, aby dokonać kartograficznej korekty. Tablica przede mną informowała: ZAPIĄĆ PASY. W ILLINOIS, TO JEST OBOWIĄZKOWE. Najwyraźniej nie obowiązywała tam jednak znajomość interpunkcji. Ze zmarszczonym czołem studiowałem mapę. Gdybym skręcił w Hamilton kawałek drogi dalej, mógłbym pojechać wzdłuż wschodniego brzegu rzeki i przeprawić się do Missouri w Quincy. Ten odcinek również był zaznaczony na mapie jako trasa krajobrazowa. Pomyślałem, że być może moje pobłądzenie wyjdzie mi na dobre.

Na wspomnianej drodze trafiłem na Warsaw, zaniedbane, nadrzeczne miasteczko. W stronę rzeki opadało strome zbocze, ale potem na powrót zrobiło się płasko, w związku z czym Missisipi tylko od czasu do czasu migała mi przed oczami. Bez zapowiedzi krajobraz rozpłaszczył się w rozległą równinę zalewową, tymczasem słońce zaczynało już opadać za horyzont. Po lewej stronie wznosiły się wzgórza porośnięte drzewami, które zaczynały przybierać jesienne kolory, po prawej zaś okolica była płaska jak stół. Brygady pracujących do późna kombajnów, jak to w porze żniw, jeździły przez pola, wzbijając pył. Widoczne z daleka elewatory zbożowe łapały gasnące słońce i żarzyły się opalizującym, białym kolorem, jakby były podświetlone od wewnątrz. Gdzieś tam, poza zasięgiem wzroku, płynęła rzeka.

Jechałem dalej. Po drodze nie było absolutnie żadnych drogowskazów. Brak oznakowania nie należał w Ameryce do rzadkości, zwłaszcza na wiejskich drogach, prowadzących znikąd donikąd. Musiałeś polegać na własnej orientacji w terenie, która w moim przypadku, nie zapominajmy, całkiem niedawno temu przywiodła mnie do niewłaściwego stanu. Wykalkulowałem sobie, że jeśli będę jechał na południe, to słońce będę miał po prawej (doszedłem do tego w ten sposób, że wyobraziłem sobie siebie samego w maleńkim samochodzie poruszającym się po wielkiej mapie Ameryki), ale droga wiła się i lawirowała, więc słońce droczyło się ze mną, przeskakując z jednej jej strony na drugą. Po raz pierwszy tego dnia miałem poczucie, jakbym się znajdował pośrodku ogromnego kontynentu, na kompletnym odludziu.

Szosa nagle zmieniła się w polną drogę. Gipsowe kamyczki, wyszczerbione jak groty strzały, z potwornym łoskotem uderzały o podwozie. Oczyma duszy widziałem popękane rury, pryskający na wszystkie strony rozgrzany olej i siebie samego, jak zatrzymuję się na tej drodze przy akompaniamencie buchającej pary. Rozbrykane słońce właśnie osiadało na horyzoncie, zachlapując niebo jasnoróżowymi plamami. Z duszą na ramieniu jechałem dalej i szykowałem się na noc pod gwiazdami, w towarzystwie psopodobnych zwierząt obwąchujących mi stopy, tudzież węży szukających ciepła w mojej nogawce. Przód zbliżającej się burzy pyłowej przybrał postać pikapa, który wyminął mnie z piekielną prędkością, obsypując moje auto kamiennymi pociskami, dudniącymi o drzwi i odbijającymi się z trzaskiem od szyb. Znowu byłem sam, tyle że w chmurze pyłu. Brnąłem dalej, gapiąc się bezradnie w półmrok. Pył rozwiał się w samą porę, abym dwadzieścia stóp przed sobą mógł zobaczyć skrzyżowanie ze znakiem stop. Obiema stopami nacisnąłem na hamulec, a kiedy samochód wpadł w poślizg, wydałem z siebie odgłos jak Tarzan, kiedy ten nie zdołał chwycić się liany. Za znakiem stopu moje auto przesunęło się bokiem na asfaltową szosę i stanęło na niej, rozkołysane. Po chwili dobiegło do mnie potężne trąbienie gigantycznego tira — orgia srebrnych klaksonów i migających światełek — który śmignął obok mnie i na nowo rozkołysał moje auto. Gdybym ześliznął się na szosę trzy sekundy wcześniej, samochód zostałby zgnieciony do rozmiarów kostki rosołowej. Zjechałem na pobocze i wysiadłem, by obejrzeć uszkodzenia. Wyglądało to tak, jakby auto zostało zbombardowane w nalocie dywanowym workami z mąką; spod zdartej farby wyzierały plamy gołego metalu. Westchnąłem, bo poczułem się zagubiony i oddalony od domu, po czym zauważyłem drogowskaz w stronę Quincy. Całe szczęście, że auto przynajmniej obróciło się we właściwą stronę.

Uznałem, że jak na jeden dzień wystarczy. Trochę dalej znajdowało się miasteczko, które nazwę Dullard, bo gdyby jego mieszkańcy rozpoznali się w tej opowieści, mogliby mnie pozwać do sądu albo przyjść do mojego domu i zmasakrować mnie kijami bejsbolowymi. Na skraju miasteczka stał stary motel. Wyglądał dość zapyziale, ale fakt, że nie walały się przed nim spalone meble, wskazywał, iż lokuje się on o szczebel wyżej w porównaniu z tymi, które wybierał mój ojciec. Zaparkowałem auto na żwirowym podjeździe, a potem wszedłem do środka. W recepcji siedziała około siedemdziesięciopięcioletnia kobieta. Miała na nosie okulary w kształcie motyli i włosy upięte w tapirowany kok w stylu lat sześćdziesiątych. Pochylała się nad jednym z tych zeszytów z łamigłówkami, w których z gąszczu liter trzeba wyłowić słowa. Jeśli dobrze pamiętam, wydawnictwo to nosiło tytuł „Zagadki słowne dla tępaków”.

— Słucham? — burknęła, nie podnosząc wzroku.

— Chciałbym wynająć pokój.

— To będzie trzydzieści osiem dolarów i pięćdziesiąt centów — odparła, a jej długopis łapczywie zakreślił słowo YUP.

Byłem skonsternowany. Za moich czasów pokój w motelu kosztował dwanaście dolarów.

— Ja nie chcę kupić pokoju, tylko przespać w nim jedną noc — wyjaśniłem.

Spojrzała na mnie z powagą znad oprawek okularów.

— Pokój kosztuje trzydzieści osiem dolarów i pięćdziesiąt centów. Za noc. Plus podatek. Bierze pan czy nie?

Miała przykro brzmiący akcent i do każdego słowa dodawała jedną nadprogramową sylabę.

Oboje wiedzieliśmy, że do najbliższego motelu mam kawał drogi.

— Tak, biorę — powiedziałem pełnym skruchy tonem, po czym wpisałem się do księgi gości i z chrzęstem poszedłem po żwirze do swojej suite du nuit. Nie widziałem żadnych innych klientów. Wszedłszy z torbą podróżną do pokoju, rozejrzałem się wokół. Czarno-biały telewizor odbierał tylko jeden kanał, a na rurce w szafie wisiały trzy wygięte wieszaki. W łazience było spękane lustro i zasłony prysznica nie do pary. Deskę klozetową przepasywała wstęga papieru z napisem: „Zdezynfekowane dla twojego bezpieczeństwa”, ale w muszli pływał niedopałek otoczony wianuszkiem tytoniu. Pomyślałem, że ojcu by się tutaj spodobało.

Wziąłem prysznic — ściślej mówiąc, z zamontowanej w ścianie słuchawki skapało mi na głowę trochę wody — a potem poszedłem obejrzeć miasteczko. W restauracji o pasującej do otoczenia nazwie Chuck’s zamówiłem chrząstkę i pieczoną piłeczkę do palanta. Nie sądziłem, że gdziekolwiek na Środkowym Zachodzie można dostać tak niedobre jedzenie, ale w Dullard to się udało. Nigdy wcześniej nie jadłem czegoś tak okropnego, a pamiętacie przecież, że mieszkam w Wielkiej Brytanii. Danie miało wszelkie cechy gumy do żucia. Do tej pory czuję w ustach jego smak, kiedy mi się odbije.

Później przespacerowałem się po miasteczku. Nie było tam zbyt wiele do oglądania, bo Dullard składało się z jednej ulicy, silosu zbożowego i torów kolejowych na jednym końcu, mojego motelu na drugim i paru stacji benzynowych oraz sklepów spożywczych pośrodku. Wszyscy przyglądali mi się z zainteresowaniem. Sporo lat temu, w kwiecie mojej młodości, kiedy wiele rzeczy robiło jeszcze na mnie wrażenie, przeczytałem mrożące krew żyłach opowiadanie Richarda Mathesona o zapadłej wiosce, której mieszkańcy czekali każdego roku na przybycie samotnego, obcego człowieka, żeby go zjeść w ramach corocznego grilla. Ludzie tutaj patrzyli na mnie grillowymi oczami.

Zakłopotany, wszedłem do ciemnego lokalu o nazwie Vern’s Tap i zająłem miejsce przy barze. Byłem jedynym klientem, nie licząc siedzącego w kącie staruszka, który miał tylko jedną nogę. Barmanka była uprzejma. Na jej nosie tkwiły okulary w kształcie motyli, a tapirowane włosy były upięte w kok w stylu lat sześćdziesiątych. Natychmiast dało się poznać, że mniej więcej od 1931 roku działała na lokalnym rynku usług erotycznych. Hasło „Gotowa na seks” miała wypisane na twarzy, choć cała reszta raczej do tego nie zachęcała. Jakimś cudem barmanka zdołała wcisnąć swój obfity zadek w czerwone szorty i naciągnąć na piersi przylegającą bluzkę. Wyglądało to tak, jakby przez pomyłkę włożyła ubranie swojej wnuczki. Miała około sześćdziesięciu lat, więc było to okropne. Zrozumiałem, dlaczego staruszek z jedną nogą postanowił usiąść w najodleglejszym kącie sali.

Zapytałem ją, jak mieszkańcy Dullard spędzają czas wolny.

— Masz na myśli coś konkretnego, skarbie? — spytała i rzuciła mi sugestywne spojrzenie.

Szyld „Gotowa na seks” zamigotał, co głęboko mnie rozstroiło. Nie byłem przyzwyczajony do tego, by kobiety robiły mi propozycje, ale zawsze przeczuwałem, że kiedy to już nastąpi, to na głębokiej prowincji Illinois, z sześćdziesięcioletnią babcią.

— Myślałem o czymś takim, jak teatr albo międzynarodowy turniej szachowy — zaskrzeczałem z cicha. Gdy już jednak ustaliliśmy, że moja miłość do barmanki może mieć charakter wyłącznie platoniczny, ta zrobiła się całkiem rozsądna, a nawet urocza. Z wielką szczerością i licznymi szczegółami opowiedziała mi o swoim życiu, którego kanwą była oszałamiająca parada kolejnych małżonków. Siedzieli oni teraz w więzieniu albo zostali zastrzeleni. Kobieta raczyła mnie intymnymi wyznaniami w rodzaju:

— Jimmy zabił swoją matkę, nie mam pojęcia dlaczego, ale Curtis nigdy nikogo nie zabił, to znaczy raz przez przypadek, w czasie napadu na stację benzynową, kiedy pistolet sam mu wystrzelił. Floyd, mój czwarty mąż, też nigdy nikogo nie zabił, ale jak ktoś go wkurzył, to Floyd łamał mu ręce.

— Pewnie masz ciekawe spotkania rodzinne — zasugerowałem uprzejmie.

— Nie wiem, co się stało z Floydem — ciągnęła. — W tym miejscu na brodzie miał mały dołeczek. Wyglądał z nim jak Kirk Douglas. Naprawdę był śliczny, ale potrafił się nieźle wściec. Po tym, jak ciachnął mnie szpikulcem do lodu, mam na plecach bliznę o długości dwóch stóp. Chcesz zobaczyć?

Zaczęła podciągać bluzkę, ale ją powstrzymałem. Gadała i gadała godzinami, tymczasem facet w kącie, który ewidentnie podsłuchiwał, od czasu do czasu obnażał w uśmiechu wielkie żółte zęby. Podejrzewam, że Floyd urwał mu nogę w przypływie dobrego nastroju. Po zakończeniu rozmowy barmanka spojrzała na mnie spod oka, jakbym próbował zrobić ją w konia, i spytała:

— Skąd przyjechałeś, skarbie?

Nie miałem ochoty opowiadać jej historii swojego życia, więc odparłem tylko:

— Z Wielkiej Brytanii.

— To muszę ci przyznać, kochaneczku, że jak na cudzoziemca mówisz całkiem nieźle po angielsku.

Zaopatrzywszy się w sześciopak piwa, w końcu wróciłem do motelu. W pokoju dokonałem odkrycia, że w moim łóżku jeszcze całkiem niedawno leżał koń. Do tego wniosku skłonił mnie charakterystyczny zapach oraz wgniecenie w materacu, tak głębokie, że aby widzieć cały ekran telewizora na drugim końcu łóżka, musiałem maksymalnie rozłożyć nogi. Noc była gorąca, a klimatyzator, stary Philco, zużywał tyle energii na robienie industrialnego hałasu, że jedynie od czasu do czasu wydmuchiwał odrobinę chłodnego powietrza. Leżałem z sześciopakiem na piersi, skutecznie unieruchomiony, i po kolei wypijałem piwa. Tymczasem w telewizji leciał talk-show prowadzony przez jakiegoś odpicowanego gogusia w blezerze; nie uchwyciłem jego nazwiska. Na liście priorytetów tej kategorii mężczyzn wysokie miejsce zajmuje dbałość o włosy. Ten przerzucał się bredniami z szefem kapeli, który oczywiście miał srebrzystą kozią bródkę, a potem odwrócił się do kamery i powiedział poważnym tonem: „Żarty na bok, kochani. Jeśli mieliście kiedyś jakiś problem osobisty, kłopoty w pracy albo po prostu nie wychodzi wam w życiu, z pewnością bardzo was zainteresuje, co ma wam dziś wieczorem do powiedzenia nasz pierwszy gość. Panie i panowie: doktor Joyce Brothers”.

Kapela zagrała radosną melodię, a na scenę wkroczyła Joyce Brothers. Wyciągnąłem głowę na maksymalną wysokość, na jaką pozwalało łóżko, i zawołałem: „Joyce! Joyce Brothers!”, jak do starej znajomej. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie widziałem Joyce Brothers od lat, lecz ona wciąż była taka sama. Ani jeden włos na jej głowie nie zmienił położenia od czasu, kiedy w 1962 roku widziałem ją po raz ostatni, a ona ględziła coś o menstruacji. Wyglądało to tak, jakby przez dwadzieścia pięć lat trzymali ją w jakimś pudełku. Ze wszystkich moich życiowych doświadczeń to było najbardziej zbliżone do podróży w czasie. Patrzyłem szeroko otwartymi oczami, jak Joyce Brothers i pan picuś gawędzą o zazdrości o penisa i jajowodach. Z napięciem czekałem, kiedy prowadzący powie do niej: „A teraz, Joyce, pytanie, którego oczekuje ode mnie cała Ameryka: co robisz, żeby zachować tak młody wygląd? Kiedy wreszcie zrobisz coś z tą fryzurą? I czym tłumaczyłabyś fakt, że gospodarze talk-show, tacy jak ja, wciąż cię do siebie zapraszają?”. Powiedzmy sobie szczerze, Joyce Brothers była dosyć nudna. Jeśli włączyłeś Johnny Carson Show i zobaczyłeś ją wśród gości, mogłeś mieć absolutną pewność, że całe miasto poszło na jakąś balangę albo premierę. Joyce Brothers to ucieleśnienie najgłębszej prowincji Illinois.

Ale podobnie jak w przypadku większości niezwykle nudnych osób, było w tej kobiecie coś cudownie uspokajającego. Jej pogodne oblicze w rozżarzonym pudle w nogach mojego łóżka sprawiło, że zrobiło mi się dziwnie ciepło na sercu i poczułem się pogodzony ze światem. W tym zapyziałym motelu, pośrodku wielkiej, pustej równiny, po raz pierwszy czułem się jak w domu. Coś mi mówiło, że kiedy się obudzę, zobaczę ten obcy kraj w nowym, lecz dziwnie znajomym świetle. Z radością w sercu zasnąłem i miałem piękny sen o południowym Illinois, leniwie toczącej swoje wody Missisipi i doktor Joyce Brothers. W końcu ilu ludzi mogłoby powiedzieć coś takiego o sobie?

Rozdział czwarty

Rano przekroczyłem Missisipi w miejscowości Quincy. Z jakiegoś powodu rzeka nie wyglądała na tak wielką ani majestatyczną, jak ją zapamiętałem, owszem, była dostojna i imponująca, ale też w pewien sposób drętwa i nudna. Missouri wyglądało dokładnie tak samo jak Illinois, które wyglądało dokładnie tak samo jak Iowa. Z tą jednak różnicą, że tablice rejestracyjne były w innym kolorze.

W pobliżu Palmyry zatrzymałem się w przydrożnej restauracji na śniadanie i zająłem miejsce przy kontuarze. O tej godzinie, tuż po ósmej rano, w lokalu roiło się od farmerów. Jeśli było coś, co farmerzy uwielbiali robić, to jechać do miasta i spędzić pół dnia (w zimie cały dzień) na siedzeniu przy kontuarze z bandą innych farmerów, piciu kawy i debilnym droczeniu się z kelnerką. Myślałem, że o tej porze roku są najbardziej zapracowani, ale oni nie sprawiali wrażenia, by im się gdzieś spieszyło. Od czasu do czasu jeden z nich kładł na kontuarze ćwierćdolarówkę, wstawał z miną człowieka, który właśnie zatankował do żołądka sześć galonów kawy, mówił Tammy, żeby nie robiła niczego, czego on by nie zrobił, i wychodził. Chwilę później słyszeliśmy na podjeździe chrzęst żwiru pod kołami jego pikapa, ktoś wygłaszał na jego temat jakąś szczerą uwagę, po czym rozmowa leniwie wracała do wieprzy, polityki albo futbolu, a kiedy Tammy znalazła się poza zasięgiem słuchu, do upodobań seksualnych różnych ludzi, w tym jej samej.

Mój sąsiad miał tylko trzy palce u prawej dłoni. Ludzie na ogół nie są świadomi, że większości farmerów brakuje jakiejś części ciała. Kiedy byłem mały, mocno mnie to rozstrajało. Długo wiązałem te ubytki z zagrożeniami typowymi dla rolniczego życia, bo w końcu farmerzy mieli do czynienia z mnóstwem niebezpiecznej maszynerii. Ale kiedy się nad tym dogłębnie zastanowić, wielu ludzi ma do czynienia z niebezpieczną maszynerią, lecz jedynie niewielki odsetek z nich doznaje trwałych obrażeń. Na Środkowym Zachodzie trudno było spotkać farmera powyżej dwudziestego roku życia, któremu jakaś maszyna rolnicza nie urwałaby palca czy kończyny i nie rzuciłaby jej na sąsiednie pole. Moim zdaniem farmerzy robili to specjalnie. Pracując dzień po dniu koło tych potężnych młockarni i snopowiązałek ze zgrzytającymi trybami, paskami klinowymi i skomplikowanymi mechanizmami, być może dawali się trochę zahipnotyzować całemu temu hałasowi i ruchowi. Stali, gapili się na wirującą maszynerię i myśleli sobie: „Ciekawe, co by się stało, gdybym wsadził tam palec”. Wiem, że to się wydaje bez sensu, ale musicie sobie uświadomić, iż farmerzy nie przejawiali w tych kwestiach zbyt wiele rozsądku, ponieważ nie czuli bólu.

Nie zalewam. Na łamach„Des Moines Register” codziennie można było przeczytać reportaż o farmerze, który niechcący urwał sobie ramię i spokojnie pokonał sześć mil do najbliższego miasta, by dać je sobie z powrotem przyszyć. W materiałach tych zawsze można było przeczytać: „Ściskając w dłoni ucięte drugie ramię, Jones powiedział do swojego lekarza: »Chyba sobie odciąłem to moje durne ramię, doktorku«”, a nie: „Tryskając na wszystkie strony krwią, Jones podskakiwał histerycznie przez dwadzieścia minut, zemdlał, a potem próbował biegać we wszystkie cztery strony świata naraz”, tak jak to by się działo z wami albo ze mną. Farmerzy po prostu nie czuli bólu. Nie przemawiał do nich ten cichy głos w głowie, że nie powinieneś tego robić, bo to jest głupie i będzie potwornie bolało, a przez resztę życia ktoś inny będzie ci musiał kroić jedzenie. Mój dziadek był dokładnie taki sam. Kiedy naprawiał samochód, auto często zsuwało się podnośnika, a on kogoś wołał, żeby je znowu podniósł, ponieważ sam miał kłopoty z oddychaniem, albo przejeżdżał sobie kosiarką przez stopę, albo dotykał kabla pod napięciem, wywalając korki w całym Winfield, ale wychodził z tego bez szwanku, nie licząc szumu w uszach i utrzymującego się przez dłuższy czas swądu spalonej skóry. Jak większość mieszkańców wiejskiego Środkowego Zachodu, dziadek był praktycznie niezniszczalny. Farmera mogły zabić tylko trzy rzeczy: piorun, traktor i starość. Mój dziadek zmarł ze starości.

Pojechałem czterdzieści mil na południe i poszedłem zobaczyć dom rodzinny Marka Twaina, zadbany, bielony budynek z zielonymi okiennicami, który odstawał od reszty zabudowań w Hannibal. Zapłaciłem dwa dolary za wstęp, lecz przeżyłem rozczarowanie. Mówiono, że udało się wiernie zrekonstruować oryginalne wnętrza, ale w każdym pokoju widać było kable i spryskiwacze. Poza tym bardzo wątpię, by w pokoju młodego Samuela Clemensa było linoleum od Armstronga (z zaciekawieniem stwierdziłem, że miało ten sam wzór, co w kuchni mojej matki) i by w pokoju jego siostry znajdowało się przepierzenie ze sklejki. No i do domu nie można było wejść, wnętrza oglądało się tylko przez okna. Przy oknie nagrany głos informował zwiedzającego jak idiotę, że „to jest kuchnia. Tutaj pani Clemens gotowała posiłki dla rodziny”. Wszystko wyglądało dosyć tandetnie, co nie byłoby nawet takie złe, gdyby dom należał do jakiegoś niedofinansowanego, miejscowego stowarzyszenia literackiego, które w ramach swoich skąpych środków starało się, jak mogło. Tymczasem był on własnością Hannibal i przyciągał rocznie 135 tysięcy gości, przez co stanowił dla miasta prawdziwą kopalnię złota.

Szedłem od okna do okna za łysym grubasem, który dzięki obfitym wałkom tłuszczu wyglądał tak, jakby pod koszulą nosił cały asortyment rurek.

— Co pan o tym, myśli? — spytałem go. Odwrócił się do mnie z tą natychmiastową życzliwością, którą Amerykanie potrafią bez problemu zapałać do obcych. Jest to ich najbardziej ujmująca cecha.

— Myślę, że to jest świetne. Przychodzę tutaj zawsze, kiedy jestem w Hannibal, dwa, trzy razy w roku. Czasem nawet nadkładam drogi, żeby obejrzeć ten dom.

— Naprawdę?

Starałem się nie zdradzać swoim głosem osłupienia.

— Tak. Byłem tutaj już chyba ze dwadzieścia albo trzydzieści razy. To jest prawdziwa świątynia.

— Uważa pan, że dom jest dobrze zrekonstruowany?

— Jasne, że tak.

— Sądzi pan, że wygląda tak samo, jak Twain opisał go w swoich książkach?

— Nie wiem — odparł ten człowiek zamyślonym głosem. — Nie czytałem żadnej jego książki.

Przylegające do domu muzeum było lepsze. Stały w nim dwie gabloty z pamiątkami po Twainie: pierwsze wydania jego książek, maszyna do pisania, fotografie, trochę listów. Jednak niemal żaden eksponat nie wiązał go z tym domem ani z miastem. Warto pamiętać, że Twain wyniósł się z Hannibal i w ogóle z Missouri najszybciej, jak tylko mógł, i nie chciał tam wracać. Wyszedłem się rozejrzeć. Koło domu stało białe ogrodzenie, na którym wisiała tablica z napisem: PŁOT TOMA SAWYERA. W TYM MIEJSCU STAŁ PŁOT ZE SZTACHET, KTÓRY TOM SAWYER MIAŁ ZA ZADANIE POMALOWAĆ, ALE POWIEDZIAŁ SWOIM KOLEGOM, ŻE ODSTĄPI IM TĘ PRZYJEMNOŚĆ, JEŚLI MU ZAPŁACĄ. TOM SIEDZIAŁ I PILNOWAŁ, ŻEBY NIE SPARTACZYLI ROBOTY.

Taka informacja z pewnością potrafiła rozbudzić zainteresowanie literaturą piękną! Tuż obok domu i muzeum Marka Twaina — mówiąc „tuż obok”, mam na myśli drzwi w drzwi — znajdował się lokal o nazwie Mark Twain Drive-In Restaurant and Dinette z małymi zatoczkami parkingowymi pełnymi aut, których pasażerowie jedli z przymocowanych do okien tac. Takie rozwiązanie gastronomiczne dodawało całemu kompleksowi prestiżu. Zacząłem rozumieć, dlaczego Clemens nie tylko wyjechał z Hannibal, ale też zmienił nazwisko.