Zasada nenufaru - Goeudevert, Daniel - ebook

Zasada nenufaru ebook

Daniel, Goeudevert

1,0

Opis

Masowe zwolnienia, skandale korupcyjne, kryzysy finansowe oraz coraz większa przepaść między biednymi i bogatymi mocno nadwerężyły zaufanie do osób zawiadujących gospodarką. Daniel Goeudevert, który przez wiele lat był wysoko postawionym menedżerem w przemyśle motoryzacyjnym, zagląda za błyszczące fasady, by przyjrzeć się światu biznesu. Demaskuje przy tym nasze wyobrażenie o czysto racjonalnej ekonomii i uświadamia nam, że jest to niebezpieczna iluzja. Pokazuje, że jeśli wszechwładna gospodarka nadal będzie się tak panoszyć, pozbawi nas podstaw życia. Stawką jest jeden z naszych najważniejszych zasobów – zaufanie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Daniel Goeudevert

Zasada nenufaru

Wydano na licencji DuMont Buchverlag

Tytuł oryginału: Das Seerosen-Prinzip. Wie uns die Gier ruiniert

Autor: Daniel Goeudevert

Przekład z języka niemieckiego:Agencja STRIDE (Grzegorz Zaręba)

Redakcja i korekta: Olga Gorczyca

Projekt okładki: Maciej Matejewski

Skład: Maciej Matejewski, Paweł Niemiro

Zdjęcia na okładce: © DudiQ – Fotolia.com (lilia),

© Fernando Alonso Herrero – iStockphoto.com (budynki)

Wszelkie prawa zastrzeżone. Zabrania się wykorzystywania niniejszej książki lub jej części do celów innych niż prawnie ujęte bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy. Zgodnie z prawem autorskim, bez uprzedniej zgody wydawcy zabrania się powielania, zapisywania oraz zamieszczania dzieła lub jego części w sieci komputerowej, a także w wewnętrznej sieci szkół i innych placówek oświatowych.

© DuMont Buchverlag, Köln 2008

© BC Edukacja Sp. z o.o., Warszawa 2010

Wydawnictwo BC.edu

Warszawa 2010

Wydanie I

Druk i oprawa: Drukarnia Pasaż

ISBN 978-83-62180-30-1

Volkerowi – mojemu przyjacielowi

Lilia wodna pospolita (Nymphaea maligna comunalis) to wymyślony podgatunek z rodziny grzybieniowatych (Nymphaeaceae) i wieloletnia roślina zielna bujnie porastająca powierzchnię, rozprzestrzeniona zwłaszcza w nowoczesnych, dynamicznych społeczeństwach. Z jednej strony uchodzi za mistrzynię samoinscenizacji, ponieważ wszystkie atrybuty jej piękna są ukryte pod wodą, z drugiej – jej kwiaty zawierają odurzający antyseptyk o nazwie nucyferyna, który likwiduje lęki, uspokaja i poprawia nastrój, powodując, że popyt na tę substancję rośnie tak samo szybko jak na mydło wytwarzane z suszonych nasion nenufaru, potrafiące zmyć poczucie winy, przez co jest towarem pożądanym zwłaszcza przez menedżerów, bankierów i polityków.

Od czasów antycznych aż po erę nowożytną lilia wodna była symbolem niewinności, czystości i cnotliwości – jej nasiona pomagały braciom i siostrom zakonnym hamować popędy i dochowywać ślubów czystości. Nie brakowało jednak osób świeckich ostrzegających przed tą rośliną jako „zabójczynią miłości”. Również współczesna ocena nenufaru jako wzoru autoprezentacji jest ambiwalentna. Wprawdzie jego pachnące kwiaty o spiralnie umieszczonych płatkach koronnych skrywają pod cudownym płaszczem zapomnienia wszystko to, co znajduje się niżej, a więc dno i głębię, motywy i zamiary, ale botanicy nie bez racji wskazują, że lilia wodna to roślina bardzo ekspansywna, czerpiąca z podłoża tak dużą ilość substancji odżywczych, że zagraża egzystencji własnego środowiska…

ZAKŁAD O POGODĘ. WSTĘP

Dogłębne studiowanie problemu pozwala zyskać na czasie.

Alfred Herrhausen

Początek maja w Prowansji. Wiosna. Dużo światła i ciepła. Łagodne, pachnące powietrze pieści skórę. Kwitnące krajobrazy pełne barw i zapachów pozwalają zapomnieć o zimie. Wydaje się, jakby nagle wszystko powracało do życia. Swoista orgia istnienia.

Gdy tylko mogę, spędzam maj w Prowansji. Uważam, że to najpiękniejszy miesiąc na południu Francji. A może powinienem był użyć czasu przeszłego? „To był najpiękniejszy miesiąc!” Tej wiosny, podobnie jak w zeszłym roku, wszystko było inne. Południowo-zachodnią Europę od tygodni nawiedzał niekończący się niż znad Atlantyku. Było mokro i zimno. Ani śladu wiosny, łagodnego powietrza i kwitnących krajobrazów. Tymczasem na północy i wschodzie kontynentu skarżono się na niespotykaną suszę i rekordowe upały.

Pogoda. Niewyczerpany temat. Rzeczywiście nie mam pewności, czy już wcześniej nie przeżyłem w Prowansji równie deszczowych majowych dni. Całkiem możliwe. Pamięć bywa zawodna. Tegoroczny maj – podobnie jak zeszłoroczny – ma jednak w sobie coś ostatecznego. Stabilna pogoda należy już chyba do przeszłości. Znajdujemy się w samym środku zmiany klimatu.

Najprawdopodobniej. Ten czy inny ekspert poda pewnie w swoją szacowną wątpliwość to, że za globalne ocieplenie i ekstremalne zjawiska pogodowe odpowiada człowiek, bo przecież klimat to problem zbyt złożony, aby redukować go do prostych zależności. Istnieje wprawdzie zauważalna korelacja między wzrostem zawartości dwutlenku węgla w atmosferze a rosnącymi temperaturami, ale nie jest to przecież dowód na istnienie związku przyczynowo-skutkowego, zwłaszcza że na klimat wpływają również inne czynniki, jak choćby wahania promieniowania słonecznego i kosmicznego, zmiany położenia osi Ziemi, przesunięcia prądów morskich i wiele innych zjawisk. Zresztą okresy ochłodzenia i ocieplenia zawsze następowały jedne po drugich niezależnie od tego, ile dwutlenku węgla znajdowało się akurat w atmosferze. Poza tym badania izotopów głęboko położonych warstw skalnych i lodowych wykazały, że w ciągu ostatnich 500 milionów lat zawartość dwutlenku węgla w otaczającym nas powietrzu nierzadko była nawet dziesięciokrotnie wyższa niż obecnie, jednak nie powodowała ocieplenia klimatu. Tym samym nie możemy wiedzieć na pewno, jak to wszystko wzajemnie od siebie zależy, w związku z czym nie ma powodu, abyśmy popadali w histerię.

Tak, taka właśnie jest współczesna nauka. Po części. Jeszcze dla Tomasza z Akwinu „minimum poznania rzeczy wielkich miało większą wartość niż maksimum poznania rzeczy małych”. Natomiast współcześni eksperci już dawno uznali omylność za swojego największego wroga, zaliczając do kanonu nauki jedynie to, co wiadomo na pewno. Wystarczy cień wątpliwości, aby uznali się za niekompetentnych. Dzięki temu mogą pozostać niewinni i nieomylni sensu stricto. Ale tę pozornie racjonalną ortodoksyjność można utrzymać jedynie za cenę własnego ograniczenia, bo w gruncie rzeczy nie chodzi tutaj o nic innego jak o kapitulację przed złożonością rzeczywistości.

Na wiele ważnych pytań nie da się bowiem odpowiedzieć, zastosowawszy surowe prawa nauki, a przecież wymagają one jakiegoś rozwiązania. Naukowy puryzm nie zawsze jest tutaj pomocny, nierzadko okazując się – zwłaszcza gdy chodzi o pieniądze i karierę – zwyczajną pozą mającą uczynić ekspertyzę bardziej przekonującą. Do każdej sporządzonej opinii można z łatwością znaleźć „eksperta”, który udowodni coś dokładnie przeciwnego. I wcale nie musi to być nieuczciwe. Trzeba jednak zachować zdrową dozę nieufności i nie dziwić się, kiedy na przykład biegły pracujący na zlecenie przemysłu tytoniowego oceni ryzyko palenia o wiele łagodniej – albo przynajmniej jako jeszcze niedostatecznie zbadane – niż naukowcy z resortu zdrowia.

W obliczu coraz częstszych katastrof ekologicznych oraz jednomyślnej ostatnio opinii publicznej przycichł głos sceptyków wątpiących w to, czy za ocieplenie klimatu odpowiada człowiek. I bardzo dobrze, lepiej późno niż wcale, zresztą nie tylko w tej kwestii, ale we wszystkich istotnych sprawach, bo nawet jeśli któryś z zarzutów byłyby uzasadniony, to i tak nie przyniósłby niczego innego niż stagnacja. Długotrwała stagnacja. Dzięki różnorakim ekspertom oraz zadufanym w sobie i notorycznie wszystko lepiej wiedzącym naukowcom gospodarka i polityka to dziedziny, w których wszelkie wyzwania podejmuje się po niemiłosiernie długim okresie przestoju. Dopóki uczeni się kłócą, dopóty nikomu nie będzie się chciało nic zmieniać i domagać się zmian od innych. Do czasu, kiedy trwa dyskusja, wszyscy czują się niewinni jak piękne kwiaty lilii wodnej.

Ja to nazywam brakiem odpowiedzialności. Trzeba wątpić, badać, dyskutować, ale trzeba też działać. Niekiedy równocześnie. Być odpowiedzialnym znaczy odpowiadać na nowe pytania i wyzwania – nawet jeżeli jeszcze nie rozumie się w pełni wszystkich zależności, nawet jeżeli nasza rola w obecnej zmianie klimatu nie została do końca zbadana. Każda obawa – czy to natury społecznej, czy politycznej, czy wreszcie ekologicznej – musi włączać naszą ostrożność. To nie bojaźń, a raczej nakaz zdrowego ludzkiego rozsądku, plan przeżycia, który na pewno nie wykluł się w głowach naiwnych zbawców świata. Nawet zwykłe podejrzenie każe księgowym i złym kapitalistom zachować ostrożność, a niemieckie prawo bilansowe dodatkowo reguluje, jak mają się wówczas zachować – zgodnie z nim zysk można wykazać dopiero wtedy, gdy rzeczywiście się go zrealizuje, podczas gdy stratę bilansuje się już w chwili, gdy jej wystąpienie jest prawdopodobne. Innymi słowy: trzeba zawsze liczyć się z najgorszym, żeby w miarę możliwości do niego nie dopuścić.

Wszystkie próby przepowiadania przyszłości są śmieszne. Na szczęście, bo nawet jeśli nie do końca zbadano przyczyny i skutki jakiegoś zdarzenia, to dopóki istnieje ryzyko, dopóki zachodzi prawdopodobieństwo powstania szkód, dopóty muszę dostosować do niego moje działanie. Inne postępowanie byłoby lekkomyślne, jest lekkomyślne. Przedziwne jest już to, jak rzadko – a w każdym razie jak wolno – uczymy się w tym względzie na popełnionych błędach. Raz po raz lekką ręką pozbywamy się uzasadnionych wątpliwości. Do czego to prowadzi, pokazał dobitnie m.in. kryzys bankowy z roku 2007 i trwające od tego czasu turbulencje giełdowe, w wyniku których odnotowano miliardowe straty, a wiele firm znalazło się na granicy bankructwa, ponieważ banki zbyt ryzykownie udzielały kredytów hipotecznych.

Skutków takiej lekkomyślności, choć na początku niegroźnych, doświadczyłem sam podczas mojego pobytu w Prowansji. Dla milionów ludzi – żyjących na wybrzeżach lub na terenach zagrożonych powodzią bądź suszą – konsekwencją naszej ingerencji w środowisko naturalne jest nie tylko utrata dotychczasowej jakości życia, lecz także jego poważne zagrożenie. Niestety zmiana klimatu najbardziej daje się we znaki tym, którzy najmniej za nią odpowiadają. Według najnowszych badań Międzynarodowego Instytutu Środowiska i Rozwoju udział stu najbardziej dotkniętych krajów w globalnej emisji gazów cieplarnianych wynosi niecałe 5%; same tylko Stany Zjednoczone produkują ich prawie pięć razy więcej, odmawiając jednocześnie udziału w międzynarodowych konwencjach w sprawie redukcji emisji gazów. Oznacza to – zwłaszcza w ubogich krajach, gdzie na działania ochronne niemal brakuje środków – że zmiany spowodowane przez nasz dobrobyt będą miały katastrofalne następstwa. Tym samym zmiana klimatu jest jednocześnie bezpośrednim zagrożeniem sprawiedliwości na świecie. Obie kwestie dotyczą mnie, dotyczą nas wszystkich bezpośrednio i to bez względu na moralność czy przyzwoitość, dobro czy rozsądek – nie od dziś wiadomo, że wszelkie tego typu apele i tak są skazane na niepowodzenie. W przypadku globalnego ocieplenia w zupełności wystarczy, jeśli się skoncentrujemy na własnych korzyściach.

Można to zilustrować pewną grą, a mianowicie zakładem o istnienie Boga wymyślonym przed około 350 laty przez mojego krajana Blaise’a Pascala, wielkiego filozofa i twórcę rachunku prawdopodobieństwa. „Zagrajmy w pewną grę” – powiedział. Grę, w której musi pojawić się rozstrzygające pytanie „orzeł czy reszka”. Nie możemy z całą pewnością wiedzieć, czy Bóg istnieje, ani czy nie istnieje. Musimy się jednak zdecydować, bo „trzecie wyjście nie istnieje”. Na co mamy postawić? Po zbadaniu różnych możliwości odpowiedź Pascala jest jednoznaczna, a do tego absolutnie jasna: „Rozważmy przegraną w przypadku podjęcia decyzji, że Bóg istnieje: jeżeli wygrasz, wygrasz wszystko, jeżeli przegrasz, nie przegrasz niczego. Dlatego nie zwlekaj i postaw na to, że Bóg istnieje”.

Mogę założyć się o to, że zmiana klimatu nastąpi, a jej skutki będą szybsze i bardziej katastrofalne od oczekiwanych. Jakim wynikiem może zakończyć się ten zakład?

Stawiam na zmianę klimatu, a ona następuje. Wówczas podejmuję określone działania, aby przynajmniej zminimalizować jej skutki, czyli wygrywam.

Stawiam na zmianę klimatu, lecz ona nie następuje. Wówczas nie wyrządzając żadnej szkody, poprawiam stan środowiska naturalnego i jakość życia, czyli znów wygrywam.

Wątpię w zmianę klimatu, bo nie mam co do tego ostatecznej pewności, a ona rzeczywiście nie następuje. Wówczas niczego nie wygrywam ani też nie przegrywam.

Wątpię w zmianę klimatu, lecz ona następuje. Wówczas nas wszystkich dosięga najwyższa kara.

Wynik jest całkowicie jednoznaczny: nie zwlekajmy i postawmy na to, że zmiana klimatu nastąpi! Wówczas wygramy, nawet jeśli przegramy zakład.

W czym więc tkwi problem? Dlaczego robimy tak mało, skoro wiemy już tak dużo – jeżeli nie wszystko? Czy brakuje nam rozwiązań technicznych? Ależ nie! Przykładowo przemysł motoryzacyjny od lat byłby w stanie istotnie zredukować zużycie paliwa; również instalacje hybrydowe lub te na gaz ziemny, wodór czy biogaz od dawna są gotowe do codziennego użytku. Tak samo w wielu innych dziedzinach dałoby się za pomocą dostępnych technologii poprawiać wydajność energetyczną, sukcesywnie zwiększając udział alternatywnych źródeł energii.

Dlaczego więc nie dzieje się nic lub dzieje się tak niewiele i tak ospale? Czyżby była to wina kosztów? Także nie! Wprowadzenie katalizatora lub filtra cząstek stałych trwało tak długo nie dlatego, że produkcja i sam produkt były za drogie. Oczywiście nowej techniki nie można mieć za darmo, ale żadne ze znanych mi działań nie okazało się do tej pory przeszkodą. Najdalej w średniej lub dłuższej perspektywie koszty okazują się absurdalnym argumentem. Nie tylko obiektywnie obliczono wysokość ekonomicznej szkody spowodowanej zmianą klimatu (we wszystkich opracowaniach jej wartość znacznie przewyższa ogół kosztów wszelkich możliwych działań związanych z ochroną środowiska), lecz także przedstawiono liczne dowody (np. przemysł solarny) na to, że badanie i rozwój alternatywnych technologii naprawdę się opłaca oraz że takie inwestycje napędzają gospodarkę.

W czym więc tkwi problem? Dlaczego wciąż wesoło pływamy po powierzchni i realizujemy tam nasze kwitnące marzenia, chociaż już od dawna wiemy, że w jeziorze tworzą się „martwe obszary” i grozi mu katastrofa? Dlaczego w obliczu grożącego nam niebezpieczeństwa byliśmy i wciąż jesteśmy bierni? Od działania nie powstrzymuje nas przecież brak wiedzy czy możliwości ani nawet brak chęci. Moim zdaniem problem polega na tym, że w społecznej zmianie klimatu topnieje nasza zdolność podejmowania właściwych decyzji i przedkładania długoterminowej korzyści nad własną wygodę i krótkoterminowy zysk, a także na tym, że we współczesnym świecie z jego podziałem i technicyzacją pracy tracimy z oczu odpowiedzialność za wszystko, co dzieje się wokół nas. Poza tym galopująca współczesność pozbawiła nas przyzwoitości i skrupułów, bo zarówno przyzwoitość, jak i skrupuły wymagają czasu, którego nam najwidoczniej brakuje – przy czym powstaje pytanie, kto kogo właściwie popędza. I dlaczego?

Podejmowanie właściwych decyzji, bycie odpowiedzialnym, przyzwoitym i pełnym skrupułów może zabrzmieć niemodnie i nadopiekuńczo i zapewne coś w tym jest, ponieważ wszystkie te zdolności lub „cnoty” pozostają w sprzeczności z dynamiczną nowoczesnością i wszechwładnie panującą modą na sukces, a poza tym zakładają roztropność, niechybnie prowadząc do spowolnienia. Uniwersalne wartości, na których się opierają, nazywano wcześniej dobrymi obyczajami. Bo tylko kiedy wiem, co wypada lub nie wypada, mogę tego bronić bądź się temu sprzeciwić.

Odpowiedzialność i przyzwoitość mają ponadto nie tylko wymiar cywilny i społeczny, lecz także – co bardzo istotne – ekonomiczny. Zdaje się, że całkowicie o tym zapominamy. Bezwzględność prędzej czy później zostanie ukarana przez rynek. Tylko ten, kto myśli o skutkach podejmowanych przez siebie działań, kto jest rzetelny, kto gwarantuje dobrą jakość i komu można zaufać, może skutecznie i z powodzeniem konkurować z innymi. Dopiero przyzwoitość warunkuje zaufanie – a to, jak dużo takie zaufanie znaczy, można sprawdzić choćby na przykładzie sukcesu niemieckiego eksportu. „Made in Germany” zawsze oznaczało nie tylko wysoką jakość produktu, lecz także rzetelność i uczciwość.

Właśnie o to, o odpowiedzialność i przyzwoitość, powinno chodzić w tej książce – a nie o zmianę klimatu, która nadaje się jedynie na obrazowy wstęp. Zmiana klimatu jest bowiem szczególnie dobrym, bo namacalnym przykładem, który dramatycznie ilustruje, co może się stać, gdy przestaniemy kwestionować nasz stosunek do siebie nawzajem i do naszego środowiska, szukać „właściwych” odpowiedzi na ciągle zmieniające się wyzwania lub przestrzegać zobowiązań podejmowanych w życiu – zarówno prywatnym, jak i gospodarczym.

Odpowiedzialność i przyzwoitość stają się jednak przeżytkiem – co zdają się potwierdzać przykłady z życia codziennego. Volkswagen, Siemens, Nokia czy kryzys bankowy, afery korupcyjne, seksualne, podatkowe czy podsłuchowe – chciwość zdaje się najważniejszą z obowiązujących obecnie zasad rynkowych, a maksymalizacja zysków uświęconym celem wszelkiej działalności zawodowej. „Ten wyścig szczurów za coraz większym zyskiem” – jak ostrzegał już nawet federalny minister finansów – „może naprawdę wstrząsnąć systemem”.

Czym więc jest dziś odpowiedzialność? Dlaczego coraz trudniej postępować właściwie? Czemu tak trudno przemyśleć do końca proponowane rozwiązania? Dlaczego właśnie ludzie zarządzający gospodarką i polityką są tak mało przyzwoici? Jak można wyjaśnić tę społeczną zmianę klimatu i jak jej zaradzić? Dziś potrzebujemy nie tylko środków ochrony przed globalnym ociepleniem, lecz także społecznych celów ochrony klimatu.

To wielkie problemy, wiem. I właśnie dlatego, żeby nie upaść pod ich ciężarem, nie zajmę się nimi wprost i systematycznie jak „ekspert”; nie znam też żadnej drogi na skróty ani jasnych, „prowadzących prosto do celu” rozwiązań czy gotowej instrukcji obsługi, na podstawie której można by sprowadzić społeczeństwo i gospodarkę na „właściwą” drogę. W istocie mogę tylko opisać, jak widzę świat, i zasugerować, jakim chciałbym go oglądać. Działam raczej w oparciu o skojarzenia – praktycznie. Myślę, że przykłady, obserwacje, sytuacje mogą być co najmniej tak samo pouczające jak teoretyczne rozważania albo terapeutyczne porady, do których tak czy inaczej nie czuję się powołany.

To, co mną powodowało w chwili, gdy postanowiłem, że w ogóle zajmę się takimi problemami, wprowadzi nas w sam środek tematu. Odpowiadać za coś znaczy szukać odpowiedzi. Akurat do tego czułem się powołany zawsze – nie tylko w czasie, kiedy byłem menedżerem. Mimo to niniejsza książka zawdzięcza swoje powstanie również atakowi atawizmu. Jest bowiem swego rodzaju powrotem do przedsiębiorczości – przecież musimy coś przedsięwziąć. Nie tylko współokreślać, lecz także współtworzyć.

Muszę jeszcze wyjaśnić, dlaczego upubliczniam moje zainteresowanie tą problematyką, czemu uważam, że moje odpowiedzi mogą zainteresować innych. To przecież wcale nie jest oczywiste, zwłaszcza że nie oferuję niczego naprawdę spektakularnego, co mogłoby przydać moim słowom dodatkowej wagi. Również w medialnej przestrzeni publicznej od dawna panuje zasada nenufaru: im więcej widać na powierzchni – przede wszystkim na powierzchni ekranu telewizora – tym większa jest szansa, że znajdę posłuch, niezależnie od tego, na jaki temat się wypowiadam. To wprawdzie bardzo dziwne, ale obecnie chyba najbardziej uznane świadectwo jakości, którego – wolę przyznać się zaraz na początku – nie mogę niestety przedłożyć. Nie mogę się także pochwalić przejściem Drogi św. Jakuba, ani tym, że przeszkodziłem Chińczykom wnieść ogień olimpijski na Mount Everest; nie chcę doszukiwać się niczego dobrego w narodowym socjalizmie, nie tęsknię też za starymi, dobrymi czasami. Tak samo nie mogę się przemóc, żeby piać z zachwytu nad starą, sprawdzoną dyscypliną. Nie ukrywam żadnego skandalu erotycznego – przyznaję się do swojej heteroseksualności, którą rozpala we mnie dorosła, spokrewniona ze mną jedynie przez ślub kobieta; nie rozprawiłem się też z jej pozostałymi adoratorami.

Cóż więc miałoby uczynić ze mnie interesującego autora? To pytanie zmusza mnie samego do przyjęcia postawy lilii wodnej i umycia rąk. Za niniejszą książkę odpowiadają w pierwszej kolejności moi czytelnicy, którzy na różnych spotkaniach niezmordowanie mobilizują mnie do działania. To im zawdzięczam wiele merytorycznych impulsów oraz motywację do tego, żeby zebrać, a następnie z trudem przelać moje myśli na papier, w czym na szczęście pomógł mi Rüdiger Dammann. Mając go u swego boku, dałem się w końcu namówić i zrobiłem to tym chętniej, że wiele zdarzeń z niedalekiej przeszłości i teraźniejszości zasługuje na moje, nasze wzburzenie oraz że większość z nich ma tę samą siłę napędową, która przez długie lata napędzała również mnie – mianowicie gospodarkę.

W gospodarce, którą mam na myśli, nie ma jednak miejsca na chciwość. W gospodarce, którą mam na myśli, chciwość jest passé, ponieważ – jak zauważył Zygmunt Freud – ludzie skąpi i chciwi „są niewolnikami instynktu, który wyłącza rozum”. Ekonomia z „wyłączonym rozumem” przestaje być ekonomią. Chciwość i skąpstwo są nieekonomiczne, ponieważ podobnie jak piękne nenufary mogą strawić wszystko, co trzyma nas – także tych chciwych i skąpych – przy życiu.

czerwiec 2008

DUCH, KTÓREGO WYWOŁALIŚMY. UBOCZNE SKUTKI RACJONALIZACJI

Istota postępu

Industrializacja, motoryzacja, globalizacja, media elektroniczne, nowoczesna telekomunikacja – żeby wymienić tylko największe obszary – zmieniły społeczną rzeczywistość w sposób i w zakresie, jakiego z całą pewnością nie mogli wyobrazić sobie pionierzy postępu. Wprawdzie można te zmiany opisać, ale nie da się ich tak łatwo zdefiniować, ponieważ decydujące przemiany nastąpiły – że się tak wyrażę – podskórnie.

Istota postępu nie polega przede wszystkim na racjonalizacji, przyspieszeniu, poprawie jakości itd. Należy się jej doszukiwać raczej w tym, co te wszystkie zdobycze z nami zrobiły i robią do dziś. Duch postępu jest o wiele wyrazistszy niż jego konkretne przejawy. Na przykład automobil nie tylko zrewolucjonizował transport przez określenie całkowicie nowego stosunku do przestrzeni i czasu, lecz także zmienił – jak pisał już w 1936 roku austriacki makroekonomista Joseph Schumpeter – styl i podejście do życia ludzi skuteczniej niż jakikolwiek prorok.

Rewolucja w świecie pracy

Modernizm [1] zaczyna się krótkim, płynnym dźwiękiem. Jest 25 kwietnia 1792 roku. Ciężki, metalowy nóż zwalnia drewniany przyrząd, który pędząc w dół, z trzaskiem opada na drewnianego kozła. W drodze z góry na dół gilotyna z ogromną precyzją i prawie bezgłośnie oddziela głowę od tułowia delikwenta skrępowanego na koźle; odcięta głowa wpada do umieszczonego z przodu skórzanego worka i spektakl dobiega końca.

Tłum, który zebrał się tamtego dnia przy paryskim Place de Grève, aby obejrzeć premierowy pokaz nowatorskiego instrumentu skonstruowanego przez niejakiego Guillotina, musiał być odrobinę zawiedziony. Tak „czysta” egzekucja była całkowicie nie w smak publiczności. Odbyła się tak szybko, że pierwszy publiczny pokaz gilotyny mógł być zarazem jej ostatnim. Rozgniewani ludzie domagali się powrotu starej, dobrej szubienicy.

Dalszy ciąg tej historii jest zapewne dobrze znany. Początkowo znienawidzona gilotyna w końcu osiągnęła swój krwawy sukces i stała się przy tym wręcz metaforą Rewolucji Francuskiej. Z czasem przypadła do gustu także widzom. Egzekucje były wprawdzie „kliniczne” i mało spektakularne, ale szafot stał się ulubionym widowiskiem. Przedstawień nie brakowało, zwłaszcza że uśmiercanie za pomocą gilotyny odbywało się niejako seryjnie. Za sprawą tej machiny egzekucja opuściła sferę rzemiosła i wkroczyła do świata maszyn.

Historię gilotyny rzeczywiście czyta się jak podręcznik nowoczesnej racjonalizacji. Powody, które skłoniły pana Guillotina, doktora medycyny i paryskiego deputowanego, do skonstruowania tego jakże postępowego przyrządu, były początkowo szlachetne, a nawet humanitarne. Po pierwsze kara śmierci – kaci musieli być niezłymi partaczami – miała stać się bardziej „ludzka”, a po drugie sam jej akt miał być racjonalny i precyzyjny. Biorąc pod uwagę tamte okoliczności, trudno się temu sprzeciwiać.

Maszyna śmierci przyniosła jednak skutki uboczne, których jej konstruktor z pewnością nie wziął pod uwagę i raczej nie mógł przewidzieć. Cóż bowiem działo się, gdy stawiano ją na rynku jakiegoś francuskiego departamentu? Najpierw jawiła się jako ucieleśnienie władzy państwowej. Następnie przez większość czasu zdawała się być w nieprzyzwoity sposób „bezczynna”. Co to oznacza? Jako maszyna gilotyna łączy w sobie koncepcję pracy, wydajności i szybkości, co dla tysięcznej rzeszy katów, którzy przejęli rewolucję od Ancien régime, było wówczas jeszcze bez znaczenia. Od oficjalnego kata, którego ukryte bezrobocie nagle wykazała, nikt wcześniej nie wymagał regularnego świadczenia pracy. Natomiast maszyna bezczynnie i bezużytecznie stojąca na rynku robiła się coraz bardziej żarłoczna i domagała się pożywienia. Właśnie dlatego w ferworze rewolucji w ciągu zaledwie kilku tygodni stracono więcej ludzi niż wcześniej przez całe dziesięciolecia.

Dr Guillotin zdobył smutną sławę. Nie wiadomo, czy właśnie dlatego żałował, że skonstruował gilotynę. Niewątpliwie jednak smuciła go masowość jej użycia. Opinia wynalazcy została mocno nadszarpnięta, a jego imię od tej pory kojarzyło się wyłącznie ze strugami krwi. Mimo wszystko on sam przeżył rewolucję, a gdy w roku 1814 zmarł w Paryżu w wieku 76 lat, mowę pogrzebową 28 marca wygłosił jego kolega, również lekarz, dr Bourru. Przepełniony żalem mówił: „Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności filantropia naszego kolegi zrodziła instrument, któremu cały naród nadał jego imię. Znów się potwierdziło, jak ciężko jest być dobrym dla innych, nie narażając się przy tym na nieprzyjemności”.

Gilotyna – maszyna, która sama niczego nie wytwarza, jednak jest symbolem seryjnej produkcji – wyznacza prawdziwie głęboką cezurę, zapoczątkowując zmianę paradygmatu, której nie sposób do końca pojąć ani za pomocą kategorii racjonalnych, ani moralnych. Egzekucje wykonywane za pomocą gilotyny były bez wątpienia „czystsze”, podobnie jak intencje jej wynalazcy, który bez wątpienia działał w dobrej wierze. Owa niespotykana, a na pewno niezamierzona żarłoczność nowej maszyny do zabijania jest skutkiem tego, że jako instancję bezosobową i jednocześnie ponadsubiektywną można obarczyć ją odpowiedzialnością. Maszyna staje się swoistą czarną skrzynką, w której można umieścić dowolne motywy i życzenia. Stojący za nimi czynnik ludzki jest na końcu nie do rozpoznania. Coś się dzieje, ale nikt za to nie odpowiada. Maszyna odciąża ludzi – w tym sensie katów można uznać za pierwsze ofiary racjonalizacji – uwalniając ich nieco od odpowiedzialności. Pozbawia więc głowy również w przenośni. Właśnie ten skutek uboczny zmienia nasz sposób myślenia, nasze nastawienie, zachowanie i naszą moralność.

Już wtedy, na początku modernizmu, oczywista stała się jedna z istotnych cech postępu, która – choć rzadko obecna w publicznej świadomości – coraz mocniej odciskała swe piętno: maszyny, innowacji technicznej bądź technologicznej nie można zredukować li tylko do spełnianej przez nią funkcji. Nie jest ona bowiem neutralna i zawiera pewien nadmiar skuteczności. Poza tym zawsze wywiera wpływ na kontekst, w którym się jej używa, niezależnie od tego, czy jest to kontekst polityczny, ekonomiczny, społeczny, czy ekologiczny. W pewnym sensie emanuje z niej „duch” potrafiący przenikać wszystkie społeczne pory. Za tego „ducha”, którego osobiście uważam za istotę postępu, trudno jednak uczynić odpowiedzialnym kogoś konkretnego. Za co na przykład miałby odpowiadać monsieur Guillotin? Za co można by go aresztować? Które ze skutków ubocznych powinien był przewidzieć, których z działań mógł uniknąć?

Pytania o odpowiedzialność aż cisną się dziś na usta, ale odpowiedź na nie jest trudniejsza niż kiedykolwiek. Wobec współczesnej techniki przemysłowej opierającej się na podziale pracy nawet gilotyna prezentuje się niewinnie – w każdym razie jeśli wziąć pod uwagę skrywanie odpowiedzialności. Ten nowy brak przejrzystości obejmujący wszystkie sfery życia to swoisty powrót losu dotykający pierwotnych lęków człowieka, które – jak się zdaje – racjonalnie poskromiliśmy. Podobnie jak protagoniści w powieściach i opowiadaniach Kafki często nie wiemy, co się wokół nas dzieje ani dlaczego się to dzieje. „Coś się dzieje, ale nikt za to nie odpowiada”. Jak gdyby zdarzenia, podobnie jak twórczość własna, posiadały autonomicznego „ducha” potrafiącego uchwalać ustawy, którym bezwładnie się poddajemy i które nazywamy „przymusem okoliczności” bądź „koniecznością”, aby choć odrobinę zatuszować błędne poczucie niemocy. Owo samorozbrajanie się – potwierdzone niestety w licznych ankietach – to fenomen dotyczący większości. Mało kto jeszcze dziś wierzy, że może mieć wpływ na panującą sytuację polityczną czy ekonomiczną.

Rzeczywiście coraz trudniej się w tym wszystkim zorientować. Dziś prawie już nie ma produktów czy usług, za które odpowiadałaby jedna osoba. Brakuje również jednostek potrafiących ogarnąć cały obszar swojej działalności, nie mówiąc o obszarach, w których działają pewne rozwiązania techniczne będące wytworem pracy zespołowej. Który z maklerów giełdowych lub inwestorów byłby w stanie przewidzieć, jak złożone mogą być konsekwencje podjętych przezeń decyzji handlowych? Jak rozważyć całe spektrum możliwych skutków? I co z nimi zrobić, jeśli w ogóle dojdzie się do jakichś wniosków – zwłaszcza że taka aktywność znów może mieć swoje konsekwencje wymagające rozważenia? I tak dalej…

Taka złożoność czyni kwestię odpowiedzialności potwornie skomplikowaną, ale nie całkowicie beznadziejną. Odpowiedzialne działanie jest i będzie możliwe. Poza tym jest ono potrzebne. Właśnie stąd ta książka.

Industrializacja i przyspieszenie

Gilotyna była tylko jednym z wielu sygnałów nadchodzących zmian. Wraz z przypadającym na XIX wiek triumfalnym marszem maszyn rozpoczyna się coraz szybszy rozwój. „Industrializacja” znaczy dosłownie „uprzemysłowienie” (łac. industrialis – przemysłowy [2]) i odnosi się do przyspieszenia, jakiego doświadcza człowiek w kontakcie z maszyną – przyspieszenia, którego nie tylko nie sposób zawrócić, lecz także zahamować i które nie dotyczy już tylko pracy. Duch maszyny ogarnął tymczasem wszystkie dziedziny życia. Stratę czasu uważa się za utratę bytu. Efektywność stała się uniwersalną maksymą. Tempo! Speed!

To, czego żąda się dziś, jutro okazuje się bezwartościowe i bezużyteczne. Produkty, wymagania, wiadomości podlegają coraz szybszej aktualizacji, przez co wiedza oparta na doświadczeniu poprzednich pokoleń przestaje się liczyć. Życie nabrało takiego tempa, że chcąc dotrzymać mu kroku, jesteśmy gotowi odciąć się od wszystkiego i zrzucić z siebie wszystko, co mogłoby nas zatrzymać. Pędząc, nie jesteśmy nawet w stanie powiedzieć, co tak właściwie nas gna, dokąd zdążamy i co mogłoby usprawiedliwić nasz pośpiech.

Oczywiście powód naszej pogoni jest przede wszystkim natury ekonomicznej. Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku amerykański socjolog Robert Levine objechał wraz z zespołem naukowców 31 krajów, ponieważ chciał zbadać tempo życia zamieszkujących je społeczeństw. Badaczy interesowało, jak szybko poruszają się piesi w centrach dużych miast, jak punktualna jest komunikacja, jak dokładnie chodzą publiczne zegary, jak dużo czasu potrzebuje urzędnik pocztowy, aby sprzedać jeden znaczek.

Wynik był mało zaskakujący: w USA, Europie i Japonii żyje się „najszybciej” i „najbardziej punktualnie”, podczas gdy w Azji, Afryce, Ameryce Środkowej i Południowej życie przebiega o wiele spokojniej. W Brazylii na przykład kierowca wypełnionego pasażerami autobusu może niezgodnie z rozkładem jazdy zatrzymać swój pojazd, aby szybko zrobić zakupy. Gdy w Meksyku ktoś punktualnie pojawi się na umówionym spotkaniu, sam będzie sobie winien, jeżeli nie zabierze z sobą dobrej książki.

Oczywiście znamy cenę takiej ociężałości i powolności. Któż inny, jeśli nie my? Zaliczamy się przecież do zwycięzców. Nam się udało. Państwa, w których żyje się szybko, uważają się za część świata wysoko rozwiniętego. Charakteryzują się o wiele wyższym standardem życia i znacznie większym bogactwem niż kraje powolniejsze, które w wielu dziedzinach są zapóźnione i rzeczywiście pragną doścignąć ideał państw „rozwiniętych”.

Ale czy standard życia naprawdę można zmierzyć tylko na podstawie kryteriów ekonomicznych? Jakby nie było, w krajach „szybszych” notuje się o wiele więcej zawałów serca, rozwodów i samobójstw niż w okolicach, gdzie żyje się spokojniej. Nie tak dawno byłym państwowym koncernem Renault we Francji wstrząsnęła tajemnicza seria samobójstw. W 2006 roku władze firmy ogłosiły ambitny plan rozwoju o nazwie „Renault Contrat 2009” i wprowadziły system oceny pracowników mający podkręcić wewnętrzną konkurencję, aby do 2009 roku zbudować 26 nowych modeli samochodów i uczynić z firmy najbardziej dochodowy biznes motoryzacyjny Europy. W wyniku tych działań na początku 2007 roku w centrum rozwojowym Guyancourt doszło w ciągu zaledwie kilku tygodni do trzech samobójstw. Informatyk wyskoczył z okna swojego biura, inżynier utopił się w stawie, a trzeci pracownik powiesił się we własnym domu. Władze koncernu uspokajały wówczas, mówiąc o przypadkowym zbiegu okoliczności mających swoje źródło w problemach osobistych, ale czy rzeczywiście tak było? Rodziny i koledzy nieżyjących widzieli to inaczej. Każda z ofiar, w tym 38-letni mąż i ojciec, przed targnięciem się na swoje życie narzekała na narastający stres w pracy.

Czym zmierzyć jakość życia? Stale rosnącą wydajnością? Efektywnością? Wzrostem ekonomicznym? Produktem krajowym brutto? Kursami akcji? Taktowaniem procesora w moim komputerze, liczbą pikseli mojego aparatu cyfrowego albo mocą mojego odkurzacza? Tuszę, że każdy spontanicznie zaprzeczy, jakoby takie „wartości” miały decydujący wpływ na zadowolenie z życia. Jednak to właśnie te kryteria dyktują naszą codzienność, to właśnie je uważamy za miarodajne, choć w rzeczywistości wcale takimi nie są. Nie znają umiaru, bo tkwią głęboko w logice ekonomii, stale domagając się pomnażania, wzrostu, przyspieszania. To wszystko.

Ale to z całą pewnością za mało. Choćbyśmy nie wiadomo co robili, dzień zawsze będzie trwał 24 godziny. Więcej nie dostaniemy, nawet gdyby nam się zdawało, że czas płynie coraz szybciej, że wciąż mamy go za mało. I tak ochoczo słuchamy rad wszechobecnych, lepiej poinformowanych ekspertów konsekwentnie prezentujących swój ekonomiczny sposób myślenia i skrupulatnie odliczających każdą minutę swojego życia – prawdziwych strategów optymalizacji. „Efektywność” stała się najwyższą wartością we wszystkich sferach życia. Nie ma już czasu na eksperymenty. Nie ma miejsca na to, co przypadkowe, szczególne, delikatne i ostrożne. Nie ma też przestrzeni, w której odnalazłaby się fantazja. Wszystko ma być tu i teraz, byle natychmiast, byle jak…

Chronologia zdaje się stać w miejscu – czas przestał być linią, wzdłuż której się poruszamy i która w każdej chwili pozwala się cofnąć, żeby nie stracić orientacji. Tak, czas rozpadł się na luźną sekwencję oderwanych od siebie punktów, a każdy z nich jest bezwzględny, to znaczy pozbawiony jakiegokolwiek „przed” i jakiegokolwiek „po”, i odnosi się jedynie do „teraz”. Brakuje nie tylko z góry określonego kierunku, lecz kierunku w ogóle. Skaczemy bez celu i wytchnienia od punktu do punktu w nadziei, że dokądś dotrzemy. Jednak w odróżnieniu od przeżywania życia to skakanie po nim prowadzi donikąd. Każdy nowy przystanek jest zawsze tylko początkiem, punktem wyjścia do następnego skoku w niepewność. Każdy stopień efektywności podnosi ciśnienie, zamiast je obniżać. Wraz ze wzrostem tempa ludzka niecierpliwość wcale nie maleje; paradoksalnie dzieje się inaczej – im szybciej człowiek żyje, tym staje się niecierpliwszy.

Jest w tym jakieś szaleństwo, jak trafnie ujął to kiedyś Heinrich Böll w „Anekdote zur Senkung der Arbeitsmoral” [3], w której opisał spotkanie będące ilustracją zwyczajnego obłędu: nowoczesny turysta – wyznawca efektywności – spotyka w porcie w pewnym odległym, „zacofanym” kraju biednie odzianego rybaka, który leżąc na plaży obok swojej niewielkiej łodzi, drzemie w słońcu. Co za widok! Turysta wyciąga aparat: „błękitne niebo, lazurowe morze z łagodnymi, bieluteńkimi bałwanami fal, czarna łódź i rybak w czerwonej czapce. Pstryk”. Zimny, mechaniczny odgłos – w czasach Bölla nie było jeszcze aparatów cyfrowych – budzi mężczyznę, turysta czuje się przyłapany na gorącym uczynku i próbując ukryć zakłopotanie, zaczyna rozmowę. Rybak w oszczędnych słowach opowiada, że dzisiejszy połów był udany, więc ani jutro, ani pojutrze nie musi wypływać. Słysząc to, turysta kręci głową, siada na brzegu łodzi i zaczyna wychwalać błogosławieństwa efektywności: „Proszę sobie wyobrazić, że wypływa Pan dziś drugi, trzeci, a nawet czwarty raz… Zresztą nie tylko dziś, lecz każdego pogodnego dnia. Proszę to sobie wyobrazić!”. Następnie tłumaczy rybakowi, że wówczas mógłby dokupić do łodzi silnik, a później nawet sprawić sobie cały kuter. Połowy byłyby coraz lepsze, dzięki czemu byłoby go stać na chłodnię, wędzarnię, fabrykę marynat, a nawet restaurację serwującą potrawy z ryb. „A wtedy…” – ciągnie i nagle przerywa, bo zachwyt, w który wpadł, na chwilę odejmuje mu mowę. „Co wtedy?” – pyta rybak. „Wtedy…” – odpowiada w natchnieniu turysta. – „Wtedy mógłby pan siedzieć sobie w porcie, drzemać w słońcu i patrzeć na to wspaniale morze”. „Ale ja właśnie to robię” – mówi oschle rybak. – „Tylko obudziło mnie pańskie pstryknięcie”.

Zorientowany na sukces i przesiąknięty efektywnością turysta Bölla miał przynajmniej jeszcze pojęcie o tym, że praca, gospodarka to nie wszystko, że są one tylko środkiem, który można wykorzystać na przykład do poprawienia jakości życia, tak by kiedyś pracować mniej lub nie pracować w ogóle, tylko leżeć na plaży, rozkoszując się widokiem morza – albo oddać się innemu zasłużonemu nieróbstwu. Nieróbstwo nie jest bowiem początkiem wszelkich wad, lecz w pierwszej kolejności początkiem wszelkich cnót. Już Fryderyk Nietzsche wiedział, że „z powodu braku spokoju nasza cywilizacja dąży do nowego barbarzyństwa”. Dlatego jedną z najważniejszych korekt, jakie proponował, było „umocnienie pierwiastka kontemplacyjnego”.

Jednak to pojęcie jest jak widać ulotne. Co jeszcze oprócz ekonomii pozostało dziś obok lub po pracy? Nawet tak zwany czas wolny od dawna organizuje się pod jej dyktando, przez co – jak alarmują badacze czasu wolnego – już dwie trzecie wszystkich czynnych zawodowo osób nie potrafi wyłączyć się po pracy. Sens życia i poczucie czasu zdają się wyczerpane. I tak każdy bierze dzisiaj to, co może dostać – czy to na giełdzie, czy w stosunkach interpersonalnych. Jutro i tak rozpocznie się nowa gra, w której być może będą obowiązywały inne reguły. Tylko jedna zasada pozostanie nienaruszona, ponieważ stała się ponadczasowa: Należy stale podnosić efektywność! Na wszystko inne nie mamy już czasu…

Nie jest to jednak zwykły ferwor. Jaką bowiem cenę płaci się za masowe uprzemysłowienie? Rzeczywiście wzrasta liczba ludzi, którzy pracują coraz dłużej, jednak zarabiają coraz mniej, podczas gdy tylko nieliczni stale podnoszą swoje zarobki i pomnażają bogactwo. Poczta i kolej po latach strat znów liczą zyski i reagują na to podwyżkami cen oraz likwidacją wiejskich oddziałów i lokalnych połączeń. Reforma zdrowia, za którą najwięcej płacą pracobiorcy i pacjenci, przynosi rekordowe wpływy kasom chorych, których menedżerowie najpierw podnoszą swoje pobory, zamiast – jak zapowiadano przed reformą – obniżyć składki ubezpieczonych. Duże niemieckie przedsiębiorstwa notują zyski, jakich nigdy wcześniej nie miały, ale skarżą się na zbyt duże obciążenia fiskalne, które rzekomo osłabiają Niemcy jako miejsce ich potencjalnych inwestycji, a także na zbyt wysokie koszty płac, które mają jakoby ograniczać ich konkurencyjność na arenie międzynarodowej. Podczas gdy akcjonariusze świętują wzrost obrotów i zysków z kapitału, przedstawiciele zarządów zapowiadają radykalne oszczędności i likwidację tysięcy miejsc pracy.

Każdemu, kto w obliczu tej chciwości – nazywanej eufemistycznie „wymaganiami globalizacji” – nieśmiało zabiera głos, przypominając o czymś tak „niemodnym” jak odpowiedzialność społeczna, przykleja się etykietkę old-fashioned i traktuje jak zagrożenie dla przyszłości gospodarki. Aby utrzymać, a najlepiej podwyższyć konkurencyjność „naszej” gospodarki, podobno konieczne są dalsze zwolnienia podatkowe dla przedsiębiorstw oraz zmiany w prawie pracy – co na pewno wprowadzą politycy (niezależnie od frakcji) w kolejnej „reformie”.

Ta od dawna proponowana przez niemal wszystkich „ekspertów” ekonomiczna droga na skróty, dzięki której można osiągnąć wzrost gospodarczy i społeczny dobrobyt, redukując rolę państwa, świadczenia socjalne, podatki, płace, odpoczynek, wymagania, doprowadziła nas do tej pory jedynie do tego, że zadłużenie państwa, bezrobocie i ubóstwo wzrosły w takim samym stopniu jak zyski przedsiębiorstw. Na to, że ta droga, którą już od 20 lat kroczą zachodnioeuropejskie gospodarki, mogłaby przynieść sukces społeczny – albo chociaż „tylko” gospodarczy – doprawdy nie ma żadnych realnych dowodów.