Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tadeusz Woźniak ponad pięćdziesiąt lat temu pojawił się na naszych scenach, w radiu, telewizji, a chwilę później na winylowych płytach. Jego piosenki przetrwały w naszych głowach i sercach wszystkie te lata i ciągle mają się dobrze, czego najlepszym dowodem jest niesłabnąca popularność jego największego przeboju „Zegarmistrz światła”.
Artysta opowiada Witoldowi Górce o swojej twórczości, postrzeganiu świata, rodzinie, przyjaciołach, muzykach, poetach, reżyserach teatralnych i aktorach, o nagrywaniu płyt, tworzeniu muzyki teatralnej. Mówi o sprawach prywatnych, nierzadko trudnych, jak stosunek do religii czy związki z alkoholem i marihuaną.
To barwna, pełna anegdot i niebanalnych przemyśleń opowieść o historii polskiej muzyki rockowej oraz o społecznych i politycznych mechanizmach mających na nią wpływ. To jednak przede wszystkim opowieść o życiu artysty, pełnym sukcesów, ale i momentów niełatwych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 204
Witek Górka z cierpliwością wytrzymał moje wątpliwości co do wielu wątków osobistych poruszonych w tekście. Także naturalną chęć rozliczenia wszystkich długów, jakie człowiek nieprzerwanie zaciąga u bliźnich. Szybko jednak zrozumiałem, że to jest niewykonalne, i z bólem serca nie wspomniałem o wielu osobach, a także przemilczałem wiele wątków ważnych dla mnie emocjonalnie, ale zbyt głęboko dotykających prywatności. Tu więc dziękuję Wam — wszystkim serdecznym mi ludziom — obecnym kiedyś i dzisiaj w moim życiu. Pamiętam każdy serdeczny gest i każde dobre słowo.
Tadeusz Woźniak ponad pięćdziesiąt lat temu pojawił się na naszych scenach, w radiu, telewizji, a chwilę później na winylowych płytach. Zagościł też w naszych głowach i sercach, umieszczając w nich piosenki, które przetrwały te wszystkie lata i ciągle mają się dobrze.
Zgodził się opowiedzieć o sobie, swojej twórczości, o tym, jak widział świat w latach sześćdziesiątych i jak widzi go teraz. Opowiada o swojej muzykującej rodzinie, synu Filipie, stosunku do religii oraz związkach z alkoholem i marihuaną. Opowiada o nagrywaniu płyt, latach spędzonych na tworzeniu muzyki teatralnej, o przyjaciołach, muzykach, poetach, reżyserach teatralnych i aktorach.
W lutym 1966 roku Tadeusz Woźniak pojawił się w studiu Polskiego Radia i jako Daniel Dan, wokalista zespołu Dzikusy, nagrał swój pierwszy przebój „Na dobre i złe”. Po big-beatowym epizodzie, już pod własnym nazwiskiem, śpiewał w „Telewizyjnej Giełdzie Piosenki” i na festiwalu w Opolu ballady takie jak „Hej, Hanno” czy „Smak i zapach pomarańczy”, by w 1972 roku wydać swoją pierwszą długogrającą płytę z „Zegarmistrzem światła”. Dwa lata później wydał płytę „Odcień ciszy” i na kolejne dwadzieścia lat wycofał się z działalności estradowej. Lata te spędził na tworzeniu muzyki teatralnej do ponad setki spektakli. W latach dziewięćdziesiątych powrócił do piosenek, tworząc równocześnie muzykę do filmów. Od 2000 roku pojawiał się regularnie w domach widzów telenoweli „Plebania”, śpiewając tytułową piosenkę i wykonując muzykę ilustracyjną. W 2015 roku wydał swoją kolejną płytę z piosenkami pt. „Ziemia”.
To ja podczas rodzinnego spaceru w Łazienkach. W tamtym czasie w domu wołano na mnie Wojtek
W.G.: Jakie masz wspomnienia z najwcześniejszego dzieciństwa?
T.W.: Mam w sobie taki obraz z całkiem zamierzchłej przeszłości. Moje najbardziej intensywne wspomnienie z dzieciństwa to moment, w którym ojciec wkręca żarówkę. Tu nie chodzi o to, że wkręca, ale o to, że dzieje się to w naszym domu, w którym wcześniej nie było prądu. Mogłem mieć wtedy ze trzy lata, czyli działo się to w 1950 roku. Myślę, że wszyscy, cała rodzina czekała na to światło z takim podnieceniem, że te emocje musiały wpływać także na mnie, skoro pamiętam to do dziś, po sześćdziesięciu pięciu latach. Mam w sobie ten obrazek: ojciec wkręca i nagle żarówka zaczyna świecić. Nic wcześniejszego nie pamiętam.
W.G.: Gdzie wtedy mieszkaliście?
T.W.: Mieszkaliśmy w Warszawie, na Woli, w domu, który ocalał z wojny, ale nie był wykończony. Wybudowano go tuż przed wojną, nie zdążono już wykończyć i w takim stanie dotrwał do 1945 roku. A wtedy w Warszawie nie było gdzie mieszkać, wiadomo, wszystko zrównane z ziemią. Te gołe mury to już był luksus, wystarczał fakt, że były. Dostosowano je prowizorycznie do zamieszkania. Sklecono dom z tego, co było pod ręką, co mieszkańcy wygrzebali z okolicznych ruin. W związku z tym kamienica jeszcze przez lata wyglądała dosyć karykaturalnie. Nie było w niej dwóch takich samych okien, przypominało to jakiś patchwork. Tak to wyglądało od zewnątrz, ale w środku nie było lepiej. Na przykład pamiętam, że nie mieliśmy schodów. Zamiast nich między piętrami i półpiętrami były ułożone dechy z przybitymi do nich listwami, które tworzyły takie szczebelki. Rodzaj drabiny bez dziur. Dopiero w późniejszych latach pięćdziesiątych przeprowadzono wreszcie jakiś konkretny remont. Ta kamienica stoi do dzisiaj, ale wiele wskazuje na to, że jest już przeznaczona do wyburzenia.
W.G.: Duże było to mieszkanie?
T.W.: Z dzisiejszej perspektywy trudno to nazwać mieszkaniem, ale w tamtych czasach to nie było nic wyjątkowego. Nazywając rzecz po imieniu — to był normalny slums. Jeden dwudziestometrowy pokój, w którym mieszkała, a raczej gnieździła się cała rodzina. Nie my jedni, większość ludzi tak wtedy mieszkała.
W.G.: Ubikacja oczywiście na podwórku.
T.W.: Tak. Dopiero podczas tego dużego remontu zafundowano każdemu kibel i to była prawdziwa rewolucja.
W.G.: Ilu was tam mieszkało na tych dwudziestu metrach?
T.W.: Dużo. Ja urodziłem się jako ostatni z jedenastki. Miałem sześć sióstr i czerech braci. Mój najstarszy brat Władek zginął w 1943 roku na placu Trzech Krzyży. Zastrzelili go Niemcy, gdy uciekał z jakąś bibułą, a to wszystko działo się na oczach innego z moich braci, Stanisława, którego nie zatrzymali, bo wyglądał na dzieciaka. W rzeczywistości miał czternaście lat i był mocno zaangażowany w konspirację. Przewoził na przykład broń i bibułę, a w powstaniu walczył na Starym Mieście. Opowiedział mi, jak w pierwszych dniach powstania jego pluton ostrzeliwał Świętojańską od strony Kanonii, blokując Niemcom dostęp do Świętego Jana i Rynku. Dla mnie miało to dodatkowy smak, bo strzelali z okienka korytarzyka, którym król z zamku przechodził na mszę do katedry. Byłem po „Trylogii”, więc w wyobraźni widziałem Krzysię i Ketlinga idących na gorącą i smutną rozmowę. Po upadku powstania warszawskiego brat dostał się do obozu jenieckiego i już nie wrócił do Polski. Żyje do dziś w Kanadzie, ale odwiedza czasem Polskę, która po latach dała mu pełno medali. Kilka lat po wojnie, już w Kanadzie, ożenił się z Niemką, Brygidą. Wydaje mi się to głęboko symboliczne: warszawski powstaniec i Niemka zakochują się w sobie i są szczęśliwi do dziś. W tamtym czarno-białym świecie naturalna i powszechna była nienawiść do Niemców. Wtedy ten ślub spowodował u mnie wstrząs. To był początek kształtowania się mojego światopoglądu. Przez następne lata przyglądałem się z uwagą temu, co robi mój brat, i była to dla mnie szkoła zdrowego rozsądku. Do dziś jest moim wielkim przyjacielem.
Dwie siostry mieszkały w internatach, jedna wydała się za Zagłębiaka i zamieszkała we Wrocławiu, a jeszcze inna mieszkała na Czerniakowie u sióstr szarytek. Na dwudziestu metrach przy ulicy Syreny mieszkała nas razem przynajmniej szóstka.
W.G.: Twoi rodzice byli z Warszawy?
Mój brat Stanisław. Po wojnie nie wrócił do Polski, zamieszkał w Kanadzie i ożenił się z Niemką — Brygidą
T.W.: Oboje byli z Warszawy. Moja siostra Irmina dotarła gdzieś do informacji, że mama mojej mamy przyjechała do Warszawy z Gostynina, pracowała i zamieszkała na Starym Mieście. Urodziła moją mamę jako panna, ochrzciła ją w katedrze Świętego Jana i dopiero po pewnym czasie wyszła za mąż za powstańca styczniowego, który gdy zmarł, został pochowany z wojskowymi honorami — wiozła go laweta z katedry na Powązki, grała orkiestra i strzelały armaty. Leży tam w kwaterze powstańców z 1861 roku. O ojcu Stanisławie za wiele nie wiemy, poza tym, że rodzina była z Warszawy i tu się urodził.
To my u siostry Marysi w Konstancinie. Od lewej: Marysia, ja, brat Staszek, siostra Irmina, poniżej siostra Teresa z córką Marysi, Kamilą
W.G.: Czym zajmowali się twoi rodzice? Z czego żyliście?
T.W.: Bogato nie było, to oczywiste. Ojciec był budowlańcem, murarzem, malarzem, umiał to wszystko. Warszawa się budowała, więc było co robić. Problem zaczynał się dopiero po robocie. To był trochę wynik tego, że ojciec nie miał łatwego życia. Z tego, co wiem, jego siostry wypchnęły go do roboty, gdy miał dziewięć lat. Poszedł pracować na budowie, a tam, jak to na budowie, starsi koledzy natychmiast wprowadzili go w dorosłe życie. Zaczął palić papierosy i pić wódkę. I niestety tak mu już zostało. W domu więc było dosyć skromnie, ale dało się przeżyć. Moja mama była osobą niezwykle praktyczną i zapobiegliwą. Brat, który został na Zachodzie i osiedlił się w Kanadzie, też zaczął nam pomagać. Nie wspominam więc tego czasu jako jakiegoś koszmaru. Przeciwnie, mam takie przekonanie, że już jako dziecko czułem, iż jestem wolnym człowiekiem. A może nawet szczególnie wtedy tak czułem. Brzmi to trochę paradoksalnie, gdy się pomyśli, w jakim świecie żyliśmy. Byłem wolnym człowiekiem, chociaż miałem cztery, sześć czy osiem lat. Świat, który mnie otaczał, ta rozwalona wojną Wola, to było niezwykle ciekawe miejsce pełne skarbów, dziwnych znalezisk, kuszących piwnic, gruzowisk i zburzonych fabryk. Było super. Pamiętam też moje przedszkole, które znajdowało się naprzeciwko naszego domu. Kiedy zacząłem do niego chodzić, prowadzone było przez siostry zakonne, był to budynek należący do Kościoła. Wkrótce przedszkole upaństwowiono i miejsce sióstr zajęły cywilne przedszkolanki, a zakonnicom zostawiono w budynku jakiś skromny kącik. A za tym przedszkolem zaczynały się tereny Bazy Sokołowskiej, o której pewnie nikt by dzisiaj nie pamiętał, gdyby nie Marek Hłasko. Między ulicami: Płocką, nasypem kolejowym (za Sokołowską), Wolską i Górczewską biło serce Woli. Po przeciwnej stronie Wolskiej był stadion starego klubu Sarmata, a obok, na Płockiej, tłocznia — wtedy jeszcze bakelitowych płyt — Muza. Po latach były tu także tłoczone i moje płyty. Dodam jeszcze, że pod naszym domem w 1956 roku stała Armia Czerwona, zapewne gotowa do interwencji. Zachowywali się powściągliwie, a pętakom takim jak ja pozwalali wszystko obejrzeć. Było bardzo ciekawie.
W.G.: Lubiłeś chodzić do przedszkola?
T.W.: W przedszkolu niezbyt mi się podobało, ale nie pamiętam dlaczego. Bo ani mnie tam nikt nie bił, ani specjalnie nie karcił. Pamiętam swoją przedszkolankę, bardzo miłą osobę. Miałem takie zdjęcie: siedzą dzieciaki i ja siedzę, a ona czyta nam jakąś książkę. Dzieci nie da się specjalnie upozować, jak są znudzone, natychmiast to widać. A tu nie, wszyscy siedzimy bardzo zainteresowani. To znaczy, że nasza pani była dobrą przedszkolanką.
Tak, po latach, mogę z tego zdjęcia wywnioskować. Dlaczego mi się tam nie podobało? Może dlatego, że świat dookoła był o wiele ciekawszy niż to, co wolnemu dziecku miało do zaproponowania przedszkole. Nic dziwnego, że były takie dni, kiedy nie docierałem do przedszkola, wybierając wędrówkę po okolicznych rumowiskach.
Koleżanki i koledzy z przedszkola. W tle budynek przedszkola i nowe bloki odbudowywanej Woli. Ten blondynek — pierwszy z lewej — to ja
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki