Żelazny sen - Spinrad Norman - ebook + książka

Żelazny sen ebook

Spinrad Norman

2,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka zdobyła Prix Tour-Apollo dla najlepszej fantastycznej powieści roku 1974.

Czy Adolf Hitler mógłby zdobyć Nagrodę Hugo?

Prowokująca i bezkompromisowa powieść autora, który według Asimova „przejawiał nieustanną odwagę bycia odmiennym”.

Wielką Republikę Heldonu otacza zewsząd morze zepsucia. Feric Jaggar, młody patriota owładnięty obsesją czystości rasy, wraca z sąsiedniego kraju do ojczyzny. Podporządkowuje sobie lokalną partię na południu, otacza się oddziałami osiłków i bezwzględnie sięga stopniowo po władzę w kraju ‒ wszystko po to, aby pokonawszy najbliższych sąsiadów, ocalić go przed majaczącym na wschodzie złowieszczym imperium Zindu i rządzącymi nim Dominatorami.

Brzmi to znajomo? Przypomina historię jednego z europejskich państw i jego przywódcy? Jeśli tak, to słusznie, bo i autor zawartej tu historii jest znajomy, choć jego losy potoczyły się inaczej niż w rzeczywistości...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 372

Oceny
2,8 (10 ocen)
1
3
2
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

Norman Spinrad jest jednym z pisarzy, którzy wzbudzają skrajne emocje. Jedni twierdzą, że tak wypaczony umysł, jak jego to rzadkość, a drudzy są zafascynowani tym, co potrafi ludzka wyobraźnia stworzyć. Takie powieści to także świetny materiał do dyskusji, klubów książki. Historia, która znajduje się za okładką "Żelaznego snu" to książka w książce. Ta, która została umieszczona w środku istnieje w alternatywnej rzeczywistości i zdobyła w niej nagrodę Hugo. Nie było by w tym niczego dziwnego i zaskakującego gdyby nie to, że jej autorem jest sam Adolf Hitler. Ale także w tej rzeczywistości Hitler ma takie same poglądy, a główny bohater owej książki pragnie dążyć do tego, by w jego kraju były tylko osoby "czyste". Ma wręcz obsesję na punkcie naprawy swojej ojczyzny. Wydaje się znajome? To wyobraźcie sobie, że Hitler jest w tym przypadku genialnym ilustratorem i pisarzem, który wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i żyje tam jak pączek w maśle. Takie książki podczas oceny,...
20
rob2323

Nie polecam

omijać szerokim łukiem
20
DonB7

Nie polecam

Straszna chała Szkoda czasu na czytanie
00
Darekonsek

Nie polecam

Oj ciężko... Niby się czyta, ale delikatnie mówiąc z wielkim niesmakiem. Niby wstęp pozwala domyślić się reszty, ale np Pan z Wysokiego Zamku -P Dicka czytało się dobrze a to.... Nie polecam
00
Weganka_i_Tajga

Dobrze spędzony czas

specyficzna wizja alternatywna
01

Popularność




Książkę tę dedy­kuję Bria­nowi Kirby’emu, który nie pozwala ci odwró­cić wzroku

Pozo­stałe powie­ści science fic­tion Adolfa Hitlera:

IMPE­RA­TOR ASTE­ROID

BUDOW­NI­CZO­WIE MARSA

WALKA O GWIAZDY

ZMIERZCH TERRY

ZBAWCA Z KOSMOSU

RASA PANÓW

TYSIĄC­LET­NIE RZĄDY

TRY­UMF WOLI

JUTRO CAŁY ŚWIAT

O autorze

Adolf Hitler uro­dził się 20 kwiet­nia 1889 roku w Austrii.

Jako młody czło­wiek wyemi­gro­wał do Nie­miec i słu­żył w armii tego kraju pod­czas Wiel­kiej Wojny. Po jej zakoń­cze­niu anga­żo­wał się prze­lot­nie w rady­kalne ruchy poli­tyczne w Mona­chium, po czym w roku 1919 wyemi­gro­wał ponow­nie, tym razem do Nowego Jorku. Ucząc się języka angiel­skiego, wią­zał koniec z koń­cem jako uliczny malarz, a od czasu do czasu doko­ny­wał także tłu­ma­czeń, głów­nie na potrzeby bohemy z Gre­en­wich Vil­lage. Po kilku latach takiego bez­tro­skiego życia zaczął pra­co­wać na zle­ce­nia jako ilu­stra­tor cza­so­pism i rysow­nik komik­sów. Pierw­sze jego ilu­stra­cje dla maga­zynu „Ama­zing” powstały w roku 1930. Dwa lata póź­niej był już eta­to­wym gra­fi­kiem roz­ma­itych cza­so­pism o tema­tyce science fic­tion, a w roku 1935, gdy w wystar­cza­ją­cym stop­niu opa­no­wał język angiel­ski, zade­biu­to­wał rów­nież jako autor tek­stów fan­ta­stycz­no­nau­ko­wych. Resztę życia poświę­cił temu wła­śnie gatun­kowi, reali­zu­jąc się jako pisarz, ilu­stra­tor oraz wydawca fan­zinu. Choć współ­cze­snym fanom science fic­tion naj­bar­dziej znane są jego powie­ści i opo­wia­da­nia, to należy nad­mie­nić, że był także jed­nym z naj­lep­szych ilu­stra­torów Zło­tego Wieku lat trzy­dzie­stych, redak­to­rem kilku anto­lo­gii, zna­nym z cię­tego języka kry­ty­kiem lite­rac­kim i — przez nie­mal dekadę — wydawcą popu­lar­nego fan­zinu „Storm”.

Pod­czas World­conu w roku 1955 otrzy­mał pośmiert­nie nagrodę Hugo za powieść Władca Swa­styk, którą zdo­łał ukoń­czyć tuż przed swoim odej­ściem w roku 1953. Przez wiele lat był aktyw­nym uczest­ni­kiem kon­wen­tów i sze­roko zna­nym gawę­dzia­rzem. Od czasu publi­ka­cji niniej­szej powie­ści barwne kostiumy, które zapro­jek­to­wał na potrzeby Władcy Swa­styk, są nie­od­łącz­nym ele­men­tem prze­bie­ra­nek na każ­dej więk­szej impre­zie fanow­skiej.

Hitler zmarł w roku 1953, ale napi­sane przez niego opo­wia­da­nia i powie­ści są i pozo­staną dzie­dzic­twem dostęp­nym każ­demu miło­śni­kowi science fic­tion.

Adolf Hitler

WŁADCA SWA­STYKI

POWIEŚĆ SCIENCE FIC­TION

1

Paro­jazd z Gor­mondu zatrzy­mał się na obskur­nym dworcu w Pormi w asy­ście syku roz­prę­ża­nych gazów i upior­nego jęku wyda­wa­nego przez wysłu­żony metal. Opóź­nie­nie wyno­siło tylko trzy godziny, co było cał­kiem nie­złym wyni­kiem jak na bor­gra­viań­skie stan­dardy. Opusz­cza­jące pokład istoty, tylko w nie­wiel­kim stop­niu huma­no­idalne, pre­zen­to­wały typową dla tych oko­lic róż­no­rod­ność odcieni skóry, kształtu człon­ków, a nawet spo­so­bów poru­sza­nia się. Na pro­stych i czę­sto zno­szo­nych stro­jach mutan­tów dało się dostrzec resztki pokarmu spo­ży­wa­nego pod­czas nie­mal dwu­na­sto­go­dzin­nego pik­niku, bo tyle wła­śnie trwała ta podróż. Nad gro­madą odmień­ców drep­czą­cych przez błot­ni­sty plac ku pry­mi­tyw­nej beto­no­wej szo­pie, która słu­żyła miej­sco­wym za ter­mi­nal, uno­sił się kwa­śny odór uryny.

Na samym końcu z kabiny pojazdu wynu­rzyła się postać zaska­ku­ją­cej i nie­spo­ty­ka­nej w takich miej­scach urody: wysoki, potęż­nie zbu­do­wany praw­dziwy czło­wiek w słusz­nym jak na ludzką istotę wieku. Włosy miał zło­tawe, kar­na­cję jasną, oczy nie­bie­skie i lśniące. Jego musku­la­tura, kościec i postawa bli­skie były ide­ału, a krótka nie­bie­ska bluza nie tylko lśniła czy­sto­ścią, ale wyróż­niała się dobrym sta­nem.

Feric Jag­gar wyglą­dał jak przy­stało na gene­tycz­nie czy­stego czło­wieka, któ­rym, nawia­sem mówiąc, był. Tylko dzięki temu wytrzy­mał tak dłu­gie zamknię­cie w cia­snej prze­strzeni wypeł­nio­nej bor­gra­viań­skim motło­chem; pod­lu­dzie, co ze wszech miar oczy­wi­ste, szybko zro­zu­mieli, z kim mają do czy­nie­nia. Sam jego wygląd wystar­czał, by mutanci i cała reszta szem­ra­nego towa­rzy­stwa trzy­mali się na dystans.

Cały docze­sny doby­tek Ferica mie­ścił się w skó­rza­nej tor­bie, którą niósł bez widocz­nego trudu; mając bagaż przy sobie, mógł omi­nąć zatło­czony ter­mi­nal i wyjść bez­po­śred­nio na aleję Ulm, która prze­ci­nała odra­ża­jące gra­niczne mia­steczko i bie­gła naj­krót­szą moż­liwą trasą ku mostowi łączą­cemu brzegi rzeki o tej samej nazwie. Dzi­siaj Jag­gar pozo­stawi w końcu za sobą bor­gra­viań­skie nory i odzy­ska prawa należne gene­tycz­nie czy­stemu czło­wie­kowi i Hel­der­czy­kowi, który szczyci się nie­ska­zi­tel­nym pocho­dze­niem, i to dwa­na­ście poko­leń wstecz.

Z głową prze­peł­nioną myślami o jakże już bli­skim osią­gnię­ciu celu Feric mógł sobie pozwo­lić na igno­ro­wa­nie plu­ga­wego wido­wi­ska, które drę­czyło jego oczy, uszy i noz­drza, gdy kro­czył śmiało po gołej ziemi w kie­runku rzeki. Aleja Ulm była niczym wię­cej niż peł­nym błota prze­ko­pem cią­gną­cym się pomię­dzy szpa­le­rem roz­kle­ko­ta­nych bud skle­co­nych zazwy­czaj z topor­nie obro­bio­nego drewna, wikli­no­wych ple­cio­nek i arku­szy pordze­wia­łej bla­chy.

Szlak ten, pomimo widocz­nych nie­do­stat­ków, wyda­wał się głów­nym powo­dem dumy i rado­ści miesz­kań­ców Pormi, o czym świad­czyły nie­dwu­znacz­nie fronty ich ruder przy­stro­jone wszel­kiej maści krzy­kli­wymi napi­sami i pry­mi­tyw­nymi gra­fi­kami zachwa­la­ją­cymi dostępne tam towary, głów­nie miej­sco­wej pro­duk­cji szmirę i — w znacz­nie mniej­szym stop­niu — odpady pro­duk­tów wyż­szej cywi­li­za­cji zza rzeki.

Gorzej nawet, nie­któ­rzy sprze­dawcy poroz­sta­wiali kramy na samej ulicy, ofe­ru­jąc nad­gnite owoce, brudne warzywa i kawałki pokry­tego chma­rami much mięsa. Drąc się ile sił w płu­cach, zachwa­lali te wąt­pliwe dobra tłu­mowi wypeł­nia­ją­cemu szczel­nie aleję, a ten odwdzię­czał się rów­nie gło­śnymi wrza­skami i pochleb­stwami.

Odra­ża­jący smród, nie­ustanny jazgot i odpy­cha­jąca atmos­fera tego miej­sca przy­po­mi­nały Feri­cowi dziel­nicę wiel­kich tar­go­wisk w Gor­mon­dzie, sto­licy Bor­gra­vii, w któ­rym zrzą­dze­niem nie­przy­chyl­nego losu utknął na wiele lat. Gdy był jesz­cze dziec­kiem, chro­niono go, nie pozwa­la­jąc zapusz­czać się w rejony zamiesz­kane przez miej­sco­wych, gdy dorósł, sam zada­wał sobie wiele trudu, nie­rzadko pła­cąc za to wysoką cenę, by uni­kać takich wycie­czek, o ile było to moż­liwe.

Ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów nie miał jed­nak naj­mniej­szych szans na unik­nię­cie widoku par­szy­wych mutan­tów, któ­rzy tło­czyli się na każ­dym rogu i w każ­dym zaułku, a pula gene­tyczna miesz­kań­ców Pormi była rów­nie plu­gawa jak ta, z którą sty­kał się w sto­licy Bor­gra­vii. Tutaj, podob­nie jak w Gor­mon­dzie, na uli­cach było widać wszyst­kie odcie­nie skóry. Błę­kitki, jasz­czu­ro­ludy, arle­kini i krwisto­licy sta­no­wili tylko część mutan­tów; oni pró­bo­wali cho­ciaż zacho­wy­wać pozory czy­sto­ści raso­wej. Pro­blem w tym, że w ota­cza­ją­cym go tłu­mie prze­wa­żali mie­szańcy — łuski mija­nych jasz­czu­ro­lu­dów miały odcień błę­kitu albo pur­pury zamiast obo­wiąz­ko­wej zie­leni, błę­kitki krzy­żo­wały się z arle­ki­nami, a pokryte bro­daw­kami gęby ropu­szan mogły mieć nawet czer­wo­nawy odcień. Do jesz­cze poważ­niej­szych muta­cji nie docho­dziło tylko dla­tego, że dwie takie gene­tyczne porażki nie miały naj­mniej­szych szans na zmaj­stro­wa­nie żywego potom­stwa.

W Pormi wielu skle­pi­ka­rzy było takiego czy innego rodzaju kar­łami — gar­bu­sami, pokry­tymi czarną, krę­coną sier­ścią, z lekko szpi­cza­stymi gło­wami, czę­sto posia­da­ją­cymi wtórne muta­cje skóry — nie­zdol­nymi do wyko­ny­wa­nia cięż­szych prac. W tak małych miej­sco­wo­ściach bar­dziej zaawan­so­wa­nych i tajem­ni­czych mutan­tów spo­ty­kało się znacz­nie rza­dziej niż w sto­licy Bor­gra­vii.

Nic więc dziw­nego, że roz­py­cha­jący się łok­ciami Feric sku­pił w pew­nym momen­cie uwagę na trójce jajo­gło­wych. Ich nagie chi­ty­nowe czaszki poły­ski­wały czer­wo­nawo w bla­sku palą­cego słońca, przez co zaga­pił się i wpadł na papu­gę­bego. Poczuw­szy dotyk Jag­gara, stwór obró­cił się rap­tow­nie i zakle­ko­tał z obu­rze­nia wiel­kim kościa­nym dzio­bem, ale zaraz ucichł i spo­kor­niał, gdyż zro­zu­miał, przed kim stoi.

Szybko spu­ścił swe kaprawe śle­pia, prze­stał kła­pać obsce­nicz­nie zmu­to­wa­nymi zębi­skami i wymam­ro­tał pro­ste słowa prze­pro­sin.

— Wybacz, prawy człeku.

Feric zigno­ro­wał stwora, co oczy­wi­ste; nie zwol­niw­szy kroku, szedł dalej, patrząc pro­sto przed sie­bie.

Chwilę póź­niej poczuł zna­jome drże­nie, oczy­wi­ście nie na ciele, tylko w umy­śle. To spra­wiło, że przy­sta­nął, pomny zdo­by­tego dawno doświad­cze­nia, że takie psy­chiczne wibra­cje ozna­czają nie­chyb­nie obec­ność Domi­na­tora. Czujne spoj­rze­nie zwró­cone na rząd ruder po pra­wej ujaw­niło już wkrótce, że ma go bli­sko sie­bie, bo roz­ta­czany przez mutanta wzo­rzec domi­na­cji nie nale­żał do naj­sub­tel­niej­szych.

Na ulicy opo­dal roz­sta­wiono w rów­nym rzę­dzie pięć stra­ga­nów, a zarzą­dzało nimi trzech kar­łów, do tego pół błę­ki­tek, pół ropu­sza­nin i jasz­czu­ro­lud. Każda z tych zmu­to­wa­nych kre­atur miała wyjąt­kowo tępy wyraz pyska i pusty wzrok, widome znaki dłu­go­trwa­łego prze­by­wa­nia w sidłach domi­na­cji. Na ladach przed nimi leżały mięso, owoce i warzywa, wszyst­kie po równo odra­ża­jące. Więk­szość była tak zepsuta, że nie nada­wała się na sprze­daż nawet według stan­dar­dów panu­ją­cych w Bor­gra­vii. Mimo to wokół sto­isk kłę­bili się mutanci i mie­szańcy kupu­jący te zgniłe dobra za bar­dzo wygó­ro­waną cenę, i to bez waha­nia.

Tylko obec­ność Domi­na­tora w pobliżu mogła tłu­ma­czyć tego rodzaju zacho­wa­nie. W Gor­mon­dzie podob­nych mon­strów było bez liku, jako że w wiel­kich mia­stach roiło się od poten­cjal­nych ofiar, ale fakt, że jeden z Domów zapu­ścił się do takiej dziury, uświa­do­mił Feri­cowi, iż Bor­gra­via ulega wpły­wom Zindu w znacz­nie więk­szym stop­niu, niż do tej pory przy­pusz­czał.

Zapra­gnął zatrzy­mać się, odszu­kać tę odra­ża­jącą bestię i skrę­cić jej kark, ale po krót­kim zasta­no­wie­niu doszedł do wnio­sku, że uwal­nia­nie z wzorca domi­na­cji kilku par­szy­wych mutan­tów nie jest warte opóź­nia­nia długo wycze­ki­wa­nego momentu opusz­cze­nia klo­aki, jaką była Bor­gra­via. Mając to na wzglę­dzie, ruszył dalej.

Nie­długo póź­niej ulica prze­isto­czyła się w drogę wio­dącą przez nie­na­tu­ral­nie wyglą­da­jący zagaj­nik; jej pobo­cza pora­stały kar­ło­wate sosny o pur­pu­ro­wych igłach i pozna­czo­nych lisza­jami, poskrę­ca­nych pniach. Choć trudno byłoby nazwać ten widok pięk­nym, to i tak sta­no­wił on miłą odmianę po poby­cie w hała­śli­wym tyglu splu­ga­wio­nego mia­steczka. Po jakimś cza­sie droga odbiła lekko na pół­noc i na kolej­nym odcinku bie­gła rów­no­le­gle do połu­dnio­wego brzegu Ulm.

W tym miej­scu Feric przy­sta­nął, by spoj­rzeć na pół­noc, za sze­ro­kie, spo­kojne wody rzeki, która wyzna­czała na tym odcinku gra­nicę pomię­dzy jątrzą­cym się wrzo­dem, jakim była Bor­gra­via, a Wielką Repu­bliką Hel­donu. Za kory­tem Ulm widział wspa­niałe, gene­tycz­nie czy­ste dęby Szma­rag­do­wego Lasu, zda się masze­ru­jące gęstymi sze­re­gami ku pół­nocnemu brze­gowi rzeki. W jego oczach te nie­ska­zi­telne gene­tycz­nie drzewa, wyra­sta­jące z żyznej, nie­ska­żo­nej czar­nej ziemi Hel­donu, uosa­biały naj­waż­niej­sze idee Wiel­kiej Repu­bliki będą­cej abso­lut­nym prze­ci­wień­stwem wszyst­kich skun­dlo­nych i zde­ge­ne­ro­wa­nych krain. Tak jak Szma­rag­dowy Las był sie­dli­skiem gene­tycz­nie czy­stych drzew, tak Hel­don był domem gene­tycz­nie czy­stych ludzi, trwa­ją­cych na tam­tym brzegu niby mocna pali­sada dająca nie­ustan­nie odpór zmu­to­wa­nym okro­pień­stwom gene­tycz­nego śmiet­nika ota­cza­ją­cego ze wszyst­kich stron Wielką Repu­blikę.

Masze­ru­jąc dalej tą drogą, Feric dostrzegł most prze­rzu­cony nad Ulm. Ujrzał ele­ganc­kie łuki z cio­sa­nego kamie­nia i naoli­wio­nej stali nie­rdzew­nej, widome dowody nad­rzęd­nej hel­der­skiej tech­no­lo­gii. Przy­spie­szył kroku i już wkrótce odno­to­wał z nie­kła­ma­nym zachwy­tem, że Hel­don zmu­sił par­szy­wych Bor­gra­vian do zaak­cep­to­wa­nia upo­ka­rza­ją­cego faktu, któ­rym było wybu­do­wa­nie for­tecy cel­nej na nale­żą­cym do nich brzegu. Czarno-czer­wono-biała budowla stała okra­kiem nad przy­czół­kiem mostu, kłu­jąc w oczy her­bo­wymi bar­wami, i choć nie powie­wały nad nią sztan­dary, to i tak zda­wała się gło­sić z dumą, że żaden pod­czło­wiek nie otrzyma zezwo­le­nia na ska­la­nie choćby pię­dzi ziemi za rzeką. Dopóki Hel­don zacho­wuje gene­tyczną czy­stość i rygo­ry­stycz­nie prze­strzega praw raso­wych, dopóty ist­nieje nadzieja, że Zie­mia sta­nie się na powrót wła­sno­ścią praw­dzi­wych ludzi.

Kilka róż­nych dróg zbie­gało się u wej­ścia do for­tecy, ale, co Jag­ga­rowi wyda­wało się wielce dziwne, przed jej por­ta­lem stały dłu­gie kolejki żało­snych mie­szań­ców i mutan­tów pil­no­wa­nych przez dwóch tylko ofi­ce­rów służb cel­nych uzbro­jo­nych wyłącz­nie w stan­dar­dowe sta­lowe buławy. Cze­góż mogły tutaj szu­kać te kre­atury, skoro nie miały naj­mniej­szych szans na przej­ście obo­wiąz­ko­wych badań, gdyby nawet kazano je prze­pro­wa­dzić jakie­muś śle­pemu kre­ty­nowi? A tu pro­szę: zwy­czajny jasz­czu­ro­lud stał za stwo­rze­niem, które miało po dodat­ko­wym sta­wie w każ­dej koń­czy­nie. Za nimi cze­kali błę­kitki i gar­bate karły, jakiś jajo­głowy i mie­szańcy wszel­kich rodza­jów, krótko mówiąc, typowy prze­krój bor­gra­viań­skiego spo­łe­czeń­stwa. Co opę­tało tych bied­nych głup­ców, że uwie­rzyli, iż otrzy­mają pozwo­le­nie na przej­ście mostu? Feric zasta­na­wiał się nad tym, zająw­szy miej­sce w kolejce za skrom­nie odzia­nym Bor­gra­via­ni­nem, który przy­naj­mniej na pierw­szy rzut oka nie miał żad­nych widocz­nych wad gene­tycz­nych.

On sam gotów był pod­dać się szcze­gó­ło­wym bada­niom gene­tycz­nym, które poprze­dzą wyda­nie cer­ty­fi­katu czy­sto­ści raso­wej, jedy­nego doku­mentu upraw­nia­ją­cego do wstępu na teren Wiel­kiej Repu­bliki. Wielce sobie cenił to prawo i z całego serca popie­rał jego jak naj­ści­ślej­sze prze­strze­ga­nie. Choć jego pocho­dze­nie nie budziło naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, posta­no­wił, że dowie­dzie swo­jej czy­sto­ści, i prze­pro­wa­dził podobne bada­nia już jakiś czas temu, cho­ciaż wią­zało się to ze spo­rymi nie­do­god­no­ściami i co tu dużo mówić, nie­ma­łymi kosz­tami — w każ­dym razie zro­bił wszystko, co dało się zro­bić w kra­inie zamiesz­ka­nej głów­nie przez mutan­tów i mie­szań­ców, w któ­rej nawet spe­cja­li­ści wyko­nu­jący testy posia­dali liczne skazy gene­tyczne. Gdyby oboje rodzice Ferica nie mieli cer­ty­fi­ka­tów, gdyby jego pocho­dze­nie nie zostało potwier­dzone na wiele poko­leń wstecz, gdyby nie został poczęty na tery­to­rium Hel­donu — bo przy­szedł na świat w Bor­gra­vii, gdzie jego ojca wygnano za popeł­nie­nie rze­ko­mych zbrodni wojen­nych — nie pomy­ślałby nawet o wyjeź­dzie do ducho­wej i raso­wej ojczy­zny, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie widział. I choć każdy Bor­gra­via­nin roz­po­zna­wał w nim natych­miast praw­dzi­wego czło­wieka, co udo­wod­niły także bada­nia gene­ty­ków z kraju mie­szań­ców, to Jag­gar cie­szył się na myśl, że lada moment osta­tecz­nie potwier­dzi swą czy­stość rasową w jedyny sen­sowny spo­sób: sta­jąc się oby­wa­te­lem Wiel­kiej Repu­bliki Hel­donu, ostat­niego bastionu praw­dzi­wych gene­tycz­nie ludzi.

Na co jed­nak liczyli skun­dleni mie­szańcy sto­jący w kolejce do hel­der­skiej for­tecy cel­nej? Weźmy cze­ka­ją­cego przed nim Bor­gra­via­nina. Choć z pozoru wyda­wał się gene­tycz­nie czy­sty, to wydzie­lany przez jego skórę kwa­śny che­miczny odór zdra­dzał praw­dziwą naturę; czyż nie był to wystar­cza­jący dowód, że jego genom został dogłęb­nie ska­żony? Ana­li­tyk Wiel­kiej Repu­bliki natych­miast to zauważy, nawet bez koniecz­no­ści się­ga­nia po spe­cja­li­styczne przy­rządy.

Trak­tat kar­macki zmu­sił Hel­don do otwar­cia gra­nic, ale tylko dla ludzi posia­da­ją­cych odpo­wied­nie cer­ty­fi­katy. Może odpo­wiedź na drę­czące Ferica pyta­nie kryła się w żało­snym pra­gnie­niu dostą­pie­nia zaszczytu zali­cze­nia w poczet praw­dzi­wych ludzi, które żywił każdy, nawet naj­bar­dziej zde­ge­ne­ro­wany mie­sza­niec; pra­gnie­niu tak sil­nym, że prze­wa­żało cza­sem nad zdro­wym roz­sąd­kiem i prawdą dającą się dostrzec w pierw­szym lep­szym zwier­cia­dle.

Tak czy owak, kolejka posu­wała się szybko, a kolejni mutanci co chwilę zni­kali w bra­mie for­tecy cel­nej. Ani chybi pro­ces spraw­dza­nia i odrzu­ca­nia więk­szo­ści Bor­gra­vian prze­bie­gał nad­zwy­czaj spraw­nie. Po paru led­wie minu­tach Jag­gar minął straż­ni­ków pil­nu­ją­cych por­talu i po raz pierw­szy w życiu posta­wił stopę w miej­scu, które mógł bez kozery nazwać ojczy­zną.

Wnę­trze for­tecy urzą­dzone zostało na hel­der­ską modłę, w odróż­nie­niu od całej reszty zabu­do­wań na połu­dnio­wym brzegu rzeki Ulm, gdzie na sku­tek nie­szczę­snych oko­licz­no­ści Feric spę­dził dzie­ciń­stwo i mło­dość. Ogromny hol wyło­żono rów­niutko pły­tami czer­wo­nego, czar­nego i bia­łego kamie­nia, far­bami o tych samych kolo­rach poma­lo­wano też ściany pokryte pole­ro­waną dębiną. Pomiesz­cze­nie roz­ja­śniał blask wiel­kich elek­trycz­nych sfer. Jakaż to róż­nica w porów­na­niu z pry­mi­tyw­nymi beto­no­wymi wnę­trzami i wyso­kimi świe­cami, jakie widy­wał w każ­dym bor­gra­viań­skim urzę­dzie!

Kilka kro­ków dalej hel­der­ski straż­nik, odziany w nie­chlujny nieco szary mun­dur z zaśnie­dzia­łymi mosięż­nymi guzi­kami, dzie­lił sto­ją­cych w kolejce na dwie grupy. Mutanci i mie­szańcy o naj­bar­dziej widocz­nych wadach gene­tycz­nych byli kie­ro­wani w głąb holu, gdzie zni­kali za drzwiami pośrodku naj­dal­szej ze ścian. Feric popie­rał to dzia­ła­nie z całego serca — jaki jest sens w mar­no­wa­niu cen­nego czasu gene­tyka na tak ewi­dent­nych pod­lu­dzi. Nawet zwy­kły straż­nik wie­dział, co robić w takich przy­pad­kach, i odsy­łał ich z kwit­kiem bez bada­nia. Znacz­nie mniej­szą część ocze­ku­ją­cych, któ­rym pozo­sta­wiono cień nadziei, kie­ro­wano w stronę bliż­szego wyj­ścia i choć dało się tam dostrzec sporo wąt­pli­wych przy­pad­ków — cuch­nący Bor­gra­via­nin, który stał przed Feri­cem, naj­lep­szym tego przy­kła­dem — to nie było wśród nich ani jed­nego błę­kitka albo papu­gę­bego.

Pod­cho­dząc do pierw­szego straż­nika, Jag­gar dostrzegł jed­nak dziwny i nie­po­ko­jący szcze­gół. Czło­wiek ten skła­niał głowę przed więk­szo­ścią mutan­tów, któ­rych odpra­wiał z kwit­kiem, jakby przy­zna­wał się do zna­jo­mo­ści z tymi pod­ludźmi; Bor­gra­via­nie także zacho­wy­wali się w spo­sób suge­ru­jący, że ta rutyna nie jest im obca, i — co naj­dziw­niej­sze — nie pro­te­sto­wali nijak, ani sło­wem, ani gestem, gdy byli spła­wiani. Szcze­rze powie­dziaw­szy, nie oka­zy­wali żad­nych emo­cji. Czyżby te żało­sne stwo­rze­nia były zde­ge­ne­ro­wane nie tylko fizycz­nie, ale też umy­słowo i miały tak krótką pamięć, że zapo­mi­nały, co było zale­d­wie dzień wcze­śniej, po czym wra­cały raz po raz, jakby to był jakiś dzi­waczny rytuał? Feric sły­szał o podob­nych przy­pad­kach mają­cych miej­sce w naj­gor­szych gene­tycz­nych śmiet­ni­skach, takich jak Cres­sia i Arbona, ale ni­gdy wcze­śniej nie zaob­ser­wo­wał ich na tery­to­rium Bor­gra­vii, któ­rej pula gene­tyczna była nie­ustan­nie ubo­ga­cana przez prze­by­wa­ją­cych na wygna­niu rodo­wi­tych Hel­der­czy­ków, ludzi, któ­rzy nie zdo­łali uzy­skać cer­ty­fi­katu czy­sto­ści gene­tycz­nej, ale któ­rym naprawdę nie­wiele do tej czy­sto­ści bra­ko­wało, dzięki czemu zwięk­szali pulę genów tej kra­iny, wyno­sząc ją wysoko ponad śred­nią Arbony i Zindu.

Gdy Feric sta­nął w końcu przed znu­dzo­nym urzęd­ni­kiem, usły­szał zadane bez­barw­nym tonem pyta­nie:

— Dzienna prze­pustka, oby­wa­tel czy kan­dy­dat na oby­wa­tela?

— Kan­dy­dat na oby­wa­tela — odparł zwięźle.

Był pewien, że jedy­nym spo­so­bem na dosta­nie się do Hel­donu jest przej­ście szcze­gó­ło­wego testu gene­tycz­nego. Albo jest się oby­wa­te­lem, albo wystę­puje się o cer­ty­fi­kat i prze­cho­dzi testy, a ten, kto je oblewa, nie otrzy­muje wstępu na tery­to­rium Wiel­kiej Repu­bliki. Co więc miała zna­czyć ta trze­cia kate­go­ria?

Straż­nik posłał Ferica do mniej­szej kolejki, wska­zu­jąc kie­ru­nek jedy­nie ski­nie­niem głowy. Był w tym pewien wzo­rzec, coś, co nada­wało spe­cy­ficzny cha­rak­ter tym wszyst­kim dzia­ła­niom — coś, co nie­po­ko­iło Ferica do głębi, jakieś zło uno­szące się w powie­trzu, dziwna mar­twota, brak cha­rak­terystycznej dla Hel­der­czy­ków werwy. Czyżby długa izo­la­cja po bor­gra­viań­skiej stro­nie wpły­wała w tak destruk­cyjny spo­sób na ducha i wolę tych gene­tycz­nie czy­stych ludzi?

Gdy przy­szła na niego kolej, pogrą­żony w nie­we­so­łych myślach Jag­gar wszedł za wska­zane drzwi i tak tra­fił do dłu­giej, wąskiej sali wyło­żo­nej sosnową boaze­rią, którą zdo­biły pła­sko­rzeźby przed­sta­wia­jące typowe sceny z życia Szma­rag­do­wego Lasu. Przez całe to pomiesz­cze­nie bie­gła lada z czar­nego kamie­nia, wypo­le­ro­wana na błysk i inkru­sto­wana bogato ele­men­tami ze stali nie­rdzew­nej, która oddzie­lała peten­tów od czte­rech cel­ni­ków.

Męż­czyźni ci byli praw­dzi­wymi oka­zami czy­sto­ści raso­wej, ale ich mun­dury wyglą­dały nie­chluj­nie, a zacho­wa­nie odbie­gało daleko od zwy­cza­jo­wego żoł­nier­skiego drylu. Koja­rzyli się bar­dziej z kasje­rami ban­ko­wymi albo urzęd­ni­kami pocz­to­wymi niż z cel­ni­kami mają­cymi strzec czy­sto­ści gene­tycz­nej kraju.

Nie­po­kój Jag­gara wzrósł jesz­cze bar­dziej, gdy cuch­nący kwa­śno Bor­gra­via­nin zakoń­czył krótką roz­mowę z pierw­szym funk­cjo­na­riu­szem, starł z dłoni tusz pozo­stały po odci­śnię­ciu linii papi­lar­nych brudną jak dia­bli szmatką, po czym ruszył w kie­runku kolej­nego sta­no­wi­ska. Na końcu sali Feric dostrzegł przej­ście na most strze­żone przez uzbro­jo­nego w buławę i pisto­let czło­wieka, który wpusz­czał na teren Hel­donu najbar­dziej skun­dlone kre­atury. Cała ta ope­ra­cja wyglą­dała naprawdę podej­rza­nie.

Pierw­szy z hel­der­skich funk­cjo­na­riu­szy był mło­dym blon­dy­nem, ide­al­nym przy­kła­dem geno­typu praw­dzi­wego czło­wieka; choć Jag­gar zauwa­żył pewną nie­dba­łość w zacho­wa­niu tego cel­nika, to jego mun­dur był o wiele schlud­niej­szy niż w przy­padku pozo­sta­łych ofi­ce­rów, któ­rych miał oka­zję tutaj widzieć, był też świeżo wypra­so­wany, a mosięż­nych guzi­ków i zdo­bień nie pokry­wała war­stwa śnie­dzi. Przed cel­ni­kiem na lśnią­cej czar­nej ladzie leżały stos for­mu­la­rzy, rysik, bibułka, kawa­łek brud­nej szmatki i nasą­czona tuszem poduszka.

Funk­cjo­na­riusz spoj­rzał Feri­cowi pro­sto w oczy, ale jakoś tak bez prze­ko­na­nia.

— Czy posiada pan cer­ty­fi­kat gene­tycz­nej czy­sto­ści wysta­wiony przez Wielką Repu­blikę Hel­donu? — zapy­tał for­mal­nym tonem.

— Wystę­puję o wyda­nie cer­ty­fi­katu i pozwo­le­nie na wstęp na tery­to­rium Wiel­kiej Repu­bliki w cha­rak­te­rze oby­wa­tela i praw­dzi­wego czło­wieka — odpo­wie­dział Jag­gar z god­no­ścią odpo­wia­da­jącą, jak mnie­mał, pozio­mowi tej roz­mowy.

— Tak — mruk­nął nie­pew­nie ofi­cer, się­ga­jąc po rysik i leżący na wierz­chu for­mu­larz, po czym ode­rwał nie­bie­skie oczy od sto­ją­cego przed nim petenta. — Zała­twmy konieczne for­mal­no­ści. Nazwi­sko?

— Feric Jag­gar — padła dumna odpo­wiedź, rzu­cona w nadziei, że tam­temu coś zaświta.

Choć Heer­mark Jag­gar był jed­nym z mniej waż­nych człon­ków gabi­netu w cza­sach, gdy w Kar­maku pod­pi­sy­wano trak­tat poko­jowy, to w jego ojczyź­nie powinno żyć jesz­cze wielu patrio­tów, któ­rzy pamię­tali nazwi­ska męczen­ni­ków z tam­tego okresu. Cel­nik nie wyka­zał jed­nak żad­nych oznak zain­te­re­so­wa­nia na dźwięk rodo­wego nazwi­ska, zapi­sał je po pro­stu nie­zbyt pewną ręką.

— Miej­sce uro­dze­nia?

— Gor­mond w Bor­gra­vii.

— Posia­dane obec­nie oby­wa­tel­stwo?

Feric skrzy­wił się zmu­szony przy­znać, że tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, jest Bor­gra­via­ni­nem.

— Acz­kol­wiek — dodał pospiesz­nie — oboje moi rodzice byli rodzo­nymi Hel­der­czy­kami, posia­da­ją­cymi cer­ty­fi­katy czy­stymi ludźmi. Moim ojcem był Heer­mark Jag­gar, który słu­żył pod­czas Wiel­kiej Wojny jako pod­se­kre­tarz oceny gene­tycz­nej.

— Zdaje pan sobie z pew­no­ścią sprawę, że posia­da­nie naj­zna­mie­nit­szych choćby przod­ków nie gwa­ran­tuje uzna­nia za praw­dzi­wego czło­wieka, nawet w przy­padku przyj­ścia na świat na tery­to­rium Wiel­kiej Repu­bliki.

Czy­sta rasowo, jasna skóra na twa­rzy Jag­gara poczer­wie­niała w jed­nym momen­cie.

— Pra­gnę przy­po­mnieć, że mojego ojca wygnano nie z powodu ska­że­nia gene­tycz­nego, tylko wier­nej służby Hel­do­nowi. Jak wielu innych pra­wo­rząd­nych oby­wa­teli Repu­bliki padł ofiarą ohyd­nego trak­tatu kar­mac­kiego.

— To aku­rat nie moja sprawa — stwier­dził ofi­cer, po czym przy­tknął palce Ferica do tuszu i odbił je w odpo­wied­nich miej­scach for­mu­la­rza. — Poli­tyka mnie nie inte­re­suje.

— Czy­stość gene­tyczna jest nie­zbędna do prze­trwa­nia rodzaju ludz­kiego! — wysy­czał Jag­gar.

— Nie­wąt­pli­wie — przy­znał bez­myśl­nie funk­cjo­na­riusz, poda­jąc mu usma­ro­waną tuszem szmatkę ska­żoną palu­chami mie­szańca, któ­rego obsłu­żył chwilę wcze­śniej, nie mówiąc o wielu innych, któ­rzy prze­wi­nęli się przez jego sta­no­wi­sko.

Feric oczy­ścił ręce naj­do­kład­niej jak się dało, wyko­rzy­stu­jąc naj­mniej zabru­dzony skra­wek, gdy tym­cza­sem obsłu­gu­jący go ofi­cer prze­ka­zy­wał for­mu­larz Hel­der­czy­kowi po pra­wej.

Drugi cel­nik był męż­czy­zną w słusz­nym wieku, o krótko przy­strzy­żo­nych siwych wło­sach i dostoj­nym, napo­ma­do­wa­nym wąsie. Od razu widać było, że za młodu musiał być kawa­łem chłopa. Teraz jed­nak oczy miał mocno prze­krwione, a wzrok mętny, jakby był bar­dzo zmę­czony, i gar­bił się mocno. Czyżby cią­żył mu nie tylko cię­żar wła­snego ciała, ale i ten meta­fo­ryczny, ogromny, zrzu­cony na jego barki przez Repu­blikę? Rękaw bluzy mun­du­ro­wej szpa­ko­wa­tego ofi­cera zdo­bił emble­mat ana­li­tyka gene­tycz­nego: czer­wony kadu­ce­usz wpi­sany w czarną pięść. Męż­czy­zna zer­k­nął na for­mu­larz, a potem prze­mó­wił obo­jęt­nym tonem, nie patrząc Feri­cowi w oczy.

— Prawy człeku Jag­ga­rze, jestem dok­tor Heimat. Muszę prze­pro­wa­dzić serię testów, zanim wydam ci cer­ty­fi­kat czy­sto­ści raso­wej.

Feric nie wie­rzył wła­snym uszom. Co to za ana­li­tyk, który wygła­sza podobne tru­izmy, poprze­dza­jąc je tytu­łem, któ­rego powi­nien uży­wać dopiero po otrzy­ma­niu pozy­tyw­nych wyni­ków? Jak wytłu­ma­czyć oka­zy­wane na każ­dym kroku nie­ty­pową ospa­łość i nie­wia­ry­godny brak dys­cy­pliny per­so­nelu for­tecy cel­nej?

Heimat prze­ka­zał doku­ment pod­wład­nemu po pra­wej stro­nie, dużo szczu­plej­szemu i o wiele młod­szemu męż­czyź­nie o kasz­ta­no­wych wło­sach noszą­cemu na mun­du­rze insy­gnia skryby. Feric sku­pił na nim uwagę w tym samym momen­cie, a jego dotych­cza­sowe roz­terki ustą­piły innemu, znacz­nie gor­szemu spo­strze­że­niu.

Choć skryba mógł się wyda­wać czy­sty rasowo każ­demu, kto nie miał wystar­cza­jąco wyczu­lo­nego spoj­rze­nia, to Jag­gar natych­miast roz­po­znał w nim Doma!

Nie umiałby powie­dzieć, które dokład­nie szcze­góły wyglądu pozwo­liły mu na usta­le­nie wspo­mnia­nego faktu, ale patrząc na tego męż­czy­znę, wie­dział, że ma do czy­nie­nia z Domi­na­to­rem. Infor­mo­wały go o tym wszyst­kie zmy­sły, także te, o któ­rych ist­nie­niu jesz­cze nie wie­dział; ten gry­zo­nio­waty błysk w jego oku, to bijące z twa­rzy samo­za­do­wo­le­nie. Nie­wy­klu­czone, że Feric odbie­rał wię­cej podob­nych wska­zó­wek, rów­nież na pozio­mie pod­pro­go­wym: choćby nie­pa­su­jący do wyglądu zapach ciała iden­ty­fi­ko­wany wyłącz­nie przez jakieś odle­głe rejony mózgu i ema­nu­jącą z ciała tam­tego ener­gię elek­tro­ma­gne­tyczną, która pobu­dzała zmy­sły Jag­gara, choć pole domi­na­cyjne nie zostało skie­ro­wane w jego stronę. Być może cho­dziło o to, że Feric, praw­dziwy czło­wiek wycho­wu­jący się w peł­nej mutan­tów i mie­szań­ców kra­inie, w któ­rej roz­pa­no­szyli się Domi­na­to­rzy, zdo­łał wyro­bić sobie psy­chiczną reak­cję na ich obec­ność, któ­rej rodo­wi­tym Hel­der­czy­kom, żyją­cym wyłącz­nie wśród swo­ich, po pro­stu bra­ko­wało. Jak­kol­wiek było, choć czę­sto miał do czy­nie­nia z Domami, to jed­nak ni­gdy nie dał się schwy­tać w ich men­talne sieci, mimo że szu­brawcy robili cza­sem wiele, by go omo­tać. To nie­ustanne wysta­wie­nie na ich dzia­ła­nie poskut­ko­wało wykształ­ce­niem zmy­słu pozwa­la­ją­cego wykryć Domi­na­tora, nawet jeśli sto­so­wał bar­dzo sub­telne metody mani­pu­la­cji.

I pro­szę, oto jedna z tych odra­ża­ją­cych kre­atur stoi wła­śnie przed nim z rysi­kiem i for­mu­la­rzem w dło­niach u boku ana­li­tyka, zaj­mu­jąc jedno z naj­waż­niej­szych sta­no­wisk!

To wyja­śniało każdy aspekt sprawy. Cały gar­ni­zon w mniej­szym bądź więk­szym stop­niu został omo­tany wzor­cem domi­na­cji roz­ta­cza­nym wokół cier­pli­wie i sumien­nie przez pozor­nie nie­wiele zna­czą­cego skrybę. To obu­rza­jące! Ale jakim cudem Dom zdo­łał tego doko­nać? Czy ludzie zła­pani w jego sieć zdają sobie sprawę, kto jest ich panem?

Przed Heima­tem leżał nad­zwy­czaj skromny zestaw przy­rzą­dów. Bor­gra­viań­ski fel­czer, z któ­rego usług Feric zmu­szony był sko­rzy­stać ongiś w Gor­mon­dzie, mógł prze­pro­wa­dzić znacz­nie wię­cej testów niż ten Hel­der­czyk, gdyby sądzić po posia­da­nym przez niego sprzę­cie.

Dok­tor podał Jag­ga­rowi duży nie­bie­ski balon.

— Pro­szę go nadmu­chać — powie­dział. — Guma została zmo­dy­fi­ko­wana w taki spo­sób, by tylko bio­che­micz­nie czy­sty oddech praw­dzi­wego czło­wieka zabar­wił ją na zie­lono.

Feric zro­bił, co mu kazano, wie­dząc dosko­nale, że to jeden z naj­prost­szych testów. Zali­czyło go wielu zna­nych mu kie­dyś mie­szań­ców, a co gor­sza, w przy­padku Domów nie spraw­dzał się wcale.

Balon, co oczy­wi­ste, zmie­nił barwę na jasną zie­leń.

— Ana­liza odde­chu pozy­tywna — obwie­ścił Heimat, a skryba Domi­na­tor, nie patrząc na nich obu, posta­wił krzy­żyk w odpo­wied­niej rubryce.

Ana­li­tyk podał Feri­cowi szklaną fiolkę.

— Pro­szę do niej splu­nąć. Pod­dam pań­ską ślinę ana­li­zie che­micz­nej.

Jag­gar napluł do fiolki, żału­jąc bar­dzo, że nie jest to twarz Domi­na­tora, który ode­rwał w końcu wzrok od papie­rów i przy­glą­dał mu się z uda­waną uprzej­mo­ścią.

Dok­tor Heimat roz­cień­czył ślinę wodą, nabrał odro­binę do pipety i prze­lał po kro­pelce do każ­dej z dzie­się­ciu szkla­nych pró­bó­wek sto­ją­cych na drew­nia­nej pod­stawce. Podo­le­wał do nich prze­róż­nych che­mi­ka­liów, w wyniku czego prze­zro­czy­sta ciecz nabrała roz­ma­itych kolo­rów: czar­nego, jasno­nie­bie­skiego, żół­tego, poma­rań­czo­wego, znów jasno­nie­bie­skiego, czer­wo­nego, jesz­cze raz żół­tego, jasno­nie­bie­skiego po raz trzeci, pur­pu­ro­wego i męt­no­bia­łego.

— Ana­liza śliny w stu pro­cen­tach zgodna — oświad­czył dok­tor ponow­nie, pod­no­sząc nieco głos.

Ten test, bada­jący dzie­sięć odmien­nych cha­rak­te­ry­styk śliny czy­stego rasowo czło­wieka, choć na­dal bar­dzo pro­sty, był jed­nak o wiele pre­cy­zyj­niej­szy od poprzed­niego. Z dru­giej strony wiele muta­cji nie łączyło się ze zmianą składu śliny albo wydy­cha­nego powie­trza, czego naj­lep­szym przy­kła­dem Domi­na­to­rzy, któ­rych nie da się wykryć za pomocą testów soma­tycz­nych.

Feric mie­rzył wzro­kiem nik­czemną kre­aturę, zachę­ca­jąc ją do spraw­dze­nia jego woli i ujaw­nie­nia praw­dzi­wej natury. Skryba jed­nak nie kie­ro­wał w jego stronę żad­nej ener­gii psy­chicz­nej. Dla­czego miałby się ujaw­niać zwy­kłemu peten­towi, ryzy­ku­jąc roz­plą­ta­nie wzorca domi­na­cji, skoro wiele wska­zy­wało na to, że nie da się go włą­czyć do sieci?

Dok­tor Heimat przy­twier­dził tym­cza­sem dwie elek­trody do skóry na pra­wej dłoni Ferica, wyko­rzy­stu­jąc do tego odro­binę kleju roślin­nego. Pod­łą­czony był do nich p-metr skła­da­jący się z wykry­wa­cza mini­mal­nych zmian pola bio­elek­trycz­nego gene­ro­wa­nych przez reak­cje mózgu oraz reje­stra­tora słu­żą­cego do gra­ficz­nego zapi­sy­wa­nia pro­filu psy­chicz­nego. Zwo­len­nicy tej metody twier­dzili, że za jej pomocą, o ile jest sto­so­wana w spo­sób pra­wi­dłowy, da się wykryć Domi­na­tora. Nie było jed­nak cał­ko­wi­tej pew­no­ści, czy taki mutant nie umie kon­tro­lo­wać wspo­mnia­nych ładun­ków elek­trycz­nych, a co za tym idzie, czy nie uda mu się odwzo­ro­wać reak­cji praw­dzi­wego czło­wieka, jeśli zachowa daleko idącą ostroż­ność.

— Wypo­wiem teraz kilka twier­dzeń, by zba­dać pań­skie reak­cje — poin­for­mo­wał Heimat jak zwy­kle obo­jęt­nym tonem. — Nie musi pan odpo­wia­dać na głos. Apa­ra­tura jest tak ska­li­bro­wana, że zbada reak­cję pań­skiego umy­słu i ciała.

Wygło­sił całą serię zdań, szybko, mecha­nicz­nie, bez cie­nia emo­cji w gło­sie.

— Rasa ludzka jest ska­zana na wymar­cie. Ludzki geno­typ jest naj­lep­szy spo­śród wszyst­kich istot rozum­nych, jakie do tej pory wyewo­lu­owały. Żaden mate­riał gene­tyczny nie prze­trwał Czasu Ognia w sta­nie cał­ko­wi­cie nie­ska­żo­nym. Naj­waż­niej­szym instynk­tem każ­dej myślą­cej istoty jest zwięk­sza­nie dobro­stanu wła­snego gatunku kosz­tem wszyst­kich innych istot myślą­cych. Miłość jest kul­tu­rową sub­li­ma­cją lubież­no­ści sek­su­al­nej. Poświę­cił­bym życie za towa­rzy­sza bądź uko­chaną.

I tak dalej, i tak dalej. Każde z tych twier­dzeń miało spro­wo­ko­wać reak­cję umy­słu inną niż w przy­padku mutan­tów, mie­szań­ców, a zwłasz­cza Domi­na­to­rów.

Feric poważ­nie wąt­pił w sen­sow­ność prze­pro­wa­dza­nia tego testu, choćby dla­tego, że każdy Dom, mając dostęp do umy­słów innych osób, mógł prze­wi­dzieć kolej­ność wypo­wia­da­nych zdań i przy­go­to­wać odpo­wie­dzi wyko­rzy­stu­jące reak­cje, jakie powinny powstać w mózgu praw­dzi­wego czło­wieka. Mimo to, w połą­cze­niu z cią­giem innych, znacz­nie pre­cy­zyj­niej­szych testów, dałoby się w ten spo­sób osią­gnąć pożą­dane efekty, tyle że w odnie­sie­niu do pomniej­szych odszcze­pień­ców.

Wygło­siw­szy twier­dze­nia, Heimat zer­k­nął na wzory wyry­so­wane przez maszynę i stwier­dził:

— Test p-metryczny pozy­tywny.

Domi­na­tor podał mu for­mu­larz. Cel­nik pod­pi­sał się u dołu, po czym oświad­czył tubal­nie:

— Prawy człeku Jag­ga­rze, niniej­szym potwier­dzam, że posia­dasz nie­ska­żony niczym ludzki geno­typ, i uznaję cię za pra­wo­wi­tego oby­wa­tela Wiel­kiej Repu­bliki Hel­donu.

Feric onie­miał.

— To wszystko? — zapy­tał. — Trzy pod­sta­wowe testy i wrę­cza­cie mi cer­ty­fi­kat czy­sto­ści raso­wej? To skan­dal! Co czwarty drab z Zindu prze­szedłby bez trudu tę waszą farsę!

Wygła­sza­jąc swą tyradę, poczuł lekki nacisk na wały ota­cza­jące jego umysł, coś na kształt bły­ska­wicz­nego pchnię­cia wymie­rzo­nego w rdzeń jego woli. W mgnie­niu oka dotarło do niego, jak próżny i głupi jest ten zryw: roz­sądny czło­wiek nie pod­nosi takich kwe­stii publicz­nie; dal­sze cią­gnię­cie tej awan­tury sprawi przy­krość, a nawet ból wielu porząd­nym, bez­bron­nym isto­tom; lepiej ustą­pić i popły­nąć z prą­dem ku kosmicz­nemu prze­zna­cze­niu, niż sta­wiać próżny opór komuś, kto prze­wyż­sza cię pod każ­dym wzglę­dem.

Ale choć umysł Domi­na­tora się­gnął do samego rdze­nia jego woli, to Feric, dzięki wie­lo­let­niemu doświad­cze­niu, bar­dzo szybko zro­zu­miał, czym naprawdę jest ten ciąg nie­zbyt przy­jem­nych myśli: par­szywy mutant pró­bo­wał wcią­gnąć go do swo­jej sieci. Zare­ago­wał bły­ska­wicz­nie, ciska­jąc w udrę­czone zwoje mózgowe pochod­nię słusz­nej nie­na­wi­ści wobec bez­dusz­nych kre­atur, któ­rych naj­wyż­szym pra­gnie­niem jest uni­ce­stwie­nie gene­tycz­nie lep­szego gatunku, stwo­rów pró­bu­ją­cych pod­po­rząd­ko­wać sobie praw­dzi­wych ludzi i zamie­rza­ją­cych prze­mie­nić tę świętą zie­mię w swój brudny chlew. Choć skryba nie zdra­dził w żaden spo­sób prze­pro­wa­dze­nia ataku ani nie zare­ago­wał na jego odpar­cie, to Feric poczuł, jak wola Doma roz­ta­pia się w ogniu jego nie­na­wi­ści.

— To ja jestem ana­li­ty­kiem gene­tycz­nym i to ja mam więk­sze kom­pe­ten­cje w orze­ka­niu, kto jest czy­sty rasowo, niż jakiś tam zwy­kły oby­wa­tel — oświad­czył Heimat, gdy wygrany poje­dy­nek na umy­sły dobiegł końca.

— Za pomocą zale­d­wie trzech testów?! — zagrzmiał ponow­nie Jag­gar. — Wła­ściwy pro­ces ewa­lu­acji powi­nien skła­dać się z kil­ku­dzie­się­ciu roz­ma­itych badań, włą­cza­jąc w to pobra­nie pró­bek tka­nek, krwi, moczu, łez, stolca i nasie­nia.

— Prze­pro­wa­dze­nie tak wielu skom­pli­ko­wa­nych badań byłoby zbyt cza­so­chłonne — bro­nił się dok­tor. — Tylko garstka ludzi ze ska­żo­nym geno­mem mogłaby przejść te pro­ste niby testy, ale z punktu widze­nia medy­cyny byliby to na­dal ludzie w każ­dym calu, więc o co tyle krzyku?

Feric prze­stał się hamo­wać.

— Stwór koło pana to Dom! — wrza­snął. — Został pan włą­czony do wzorca domi­na­cji! Wysil umysł i uwol­nij się natych­miast, czło­wieku!

Sto­jący w kolejce za nim wyglą­dali na zanie­po­ko­jo­nych; nawet naj­gorsi mie­szańcy wyda­wali się znie­sma­czeni tą awan­turą. Przez krótką chwilę wyda­wało się, że w sali doj­dzie do ręko­czy­nów, ale potem obli­cza znaj­du­ją­cych się w niej istot nabrały ponow­nie tępego wyrazu. Domi­na­tor zadbał o wła­sne bez­pie­czeń­stwo.

— Mylisz się, prawy człeku Jag­ga­rze — stwier­dził dok­tor Heimat przy­mil­nym tonem. — Kapral Mork jest cer­ty­fi­ko­wa­nym czy­stym rasowo czło­wie­kiem, to chyba oczy­wi­ste nawet dla cie­bie. W prze­ciw­nym razie nie nosiłby mun­duru Wiel­kiej Repu­bliki.

— Może prawy człek Jag­gar nie zna za dobrze oby­cza­jów panu­ją­cych w Hel­do­nie — zasu­ge­ro­wał skryba z iro­nią wyczu­waną wyłącz­nie przez Ferica, jedyną osobę w tej sali, która odkryła jego ponury sekret, ale nie mogła zro­bić nic, by go skrzyw­dzić. — Gdyby każdy z nas musiał dora­stać oto­czony przez mutan­tów, mie­szań­ców i Bóg jeden wie kogo jesz­cze, wszy­scy widzie­li­by­śmy Domów na każ­dym rogu — dodał, patrząc na Ferica z pełną powagą i kom­plet­nym bra­kiem emo­cji, choć ten wyczu­wał dia­bo­liczną, dobrze skry­waną satys­fak­cję.

Dok­tor Heimat prze­ka­zał for­mu­larz Mor­kowi, a ten podał go ostat­niemu z funk­cjo­na­riu­szy za ladą.

— Prawy człeku Jag­ga­rze, zosta­łeś ofi­cjal­nie uznany za praw­dzi­wego czło­wieka, czy uwa­żasz bada­nia za wystar­cza­jące, czy nie — rzekł ana­li­tyk. — Możesz zaak­cep­to­wać lub odrzu­cić oby­wa­tel­stwo Hel­donu, ale tak czy owak, blo­ku­jesz kolejkę.

Roz­wście­czony Feric, zda­jąc sobie sprawę, że dal­sza dys­ku­sja z Heima­tem i zdra­dziec­kim Mor­kiem jest bez­ce­lowa, poma­sze­ro­wał w kie­runku ostat­niego urzęd­nika. Męż­czy­zna, który prze­glą­dał jego for­mu­larz, był masyw­nym, twar­dym face­tem w sile wieku, miał włosy w kolo­rze żelaza i pasu­jącą do nich przy­ciętą brodę. Baretki zdo­biące jego bluzę świad­czyły, że to nie żoł­nierz wyszko­lony w cza­sach pokoju, tylko praw­dziwy wete­ran, który wal­czył na Wiel­kiej Woj­nie. Jego także, nie­stety, cha­rak­te­ry­zo­wała nie­dbała postawa i brak bły­sku w oku, wyraźne dowody, że jest kolejną ofiarą zło­wioną w sieć Domi­na­tora. On jed­nak, w prze­ci­wień­stwie do pozo­sta­łych, mógł wysi­lić umysł i wyrwać się z wzorca domi­na­cji.

— Czy nie wykrywa pan w swoim umy­śle cze­goś w rodzaju otę­pie­nia? — zapy­tał Feric. — Nie­ty­po­wej potrzeby pod­da­nia się i pły­nię­cia z prą­dem? Ktoś taki jak pan, praw­dziwy wete­ran, musi z pew­no­ścią widzieć, że coś jest nie tak z tym gar­ni­zo­nem.

Funk­cjo­na­riusz wsu­nął for­mu­larz Jag­gara do szcze­liny w skom­pli­ko­wa­nej kopiarce.

— Pro­szę skie­ro­wać wzrok na czer­wony punkt, który widzi pan nad obiek­ty­wami — powie­dział.

Feric zamarł posłusz­nie na sekundę, a wete­ran naci­snął kla­wisz na bocz­nej ściance urzą­dze­nia. Kopiarka roz­bły­sła na oka­mgnie­nie bar­dzo jasnym świa­tłem, po czym z jej trzewi dobiegł cichy szum.

— Zosta­łeś uznany za czy­stego rasowo czło­wieka, prawy człeku Jag­ga­rze — wyre­cy­to­wał auto­ma­tycz­nie funk­cjo­na­riusz. — Za moment prze­każę ci sto­sowny cer­ty­fi­kat. W razie kon­troli musisz go oka­zać każ­demu poli­cjan­towi, cel­ni­kowi albo woj­sko­wemu. Każdy kupiec może cię nie obsłu­żyć, jeśli nie wyle­gi­ty­mu­jesz się na jego żąda­nie. Nie możesz zawrzeć mał­żeń­stwa bez oka­za­nia cer­ty­fi­katu. Czy to jasne?

— To nie­do­rzeczne! — wybuch­nął Feric. — Nie rozu­mie pan, że przez to przej­ście gra­niczne prze­pływa obec­nie rzeka ska­żo­nych genów?

— Czy zro­zu­mia­łeś warunki otrzy­ma­nia oby­wa­tel­stwa? — funk­cjo­na­riusz nie pod­jął tematu.

— To chyba oczy­wi­ste, że zro­zu­mia­łem! Ale czy pan rozu­mie, że znaj­duje się pod wpły­wem Domi­na­tora?

Funk­cjo­na­riusz patrzył przez moment w oczy Ferica sku­pia­ją­cego całą swą wolę w spoj­rze­niu. Zda­wać się mogło, że z jego nie­bie­skich oczu wystrze­liła iskierka, poko­nała dzie­lącą ich prze­strzeń i osia­dła na źre­ni­cach hel­der­skiego cel­nika.

— Oczy­wi­ście… Oczy­wi­ście — wymam­ro­tał tam­ten nie­pew­nie. — Pan się myli, oczy­wi­ście.

W tym wła­śnie momen­cie usły­szeli dzwo­nek i z maszyny wysu­nął się wydru­ko­wany cer­ty­fi­kat. Gło­śne brzę­cze­nie spra­wiło, że funk­cjo­na­riusz zerwał kon­takt wzro­kowy, a Jag­gar zro­zu­miał, że cały wysi­łek, jaki wło­żył w poko­na­nie wzorca domi­na­cji, poszedł na marne z powodu zwy­kłego zbiegu oko­licz­no­ści.

Cel­nik wziął cer­ty­fi­kat z podaj­nika i wrę­czył go Feri­cowi.

— Przyj­mu­jąc ten doku­ment, prawy człeku Jag­ga­rze — oznaj­mił cere­mo­nial­nym tonem — przyj­mu­jesz także wszyst­kie prawa i obo­wiązki oby­wa­tela Wiel­kiej Repu­bliki Hel­donu i sta­jesz się cer­ty­fi­ko­wa­nym praw­dzi­wym czło­wie­kiem. Możesz uczest­ni­czyć w życiu publicz­nym, wybie­rać i być wybie­ra­nym, słu­żyć w siłach zbroj­nych Repu­bliki, wyjeż­dżać i wjeż­dżać na tery­to­rium ojczy­zny, kiedy tylko zechcesz. Nie wolno ci jed­nak zawrzeć mał­żeń­stwa bez zgody Mini­ster­stwa Czy­sto­ści Gene­tycz­nej, i to pod groźbą kary śmierci. Czy posia­da­jąc tę wie­dzę, przyj­mu­jesz oby­wa­tel­stwo Wiel­kiej Repu­bliki Hel­donu z wła­snej i nie­przy­mu­szo­nej woli?

Feric gapił się na leżący na jego dłoni twardy, lśniący, gładki cer­ty­fi­kat. Na powierzchni pla­sti­ko­wej karty wydru­ko­wano jego dane i datę przy­zna­nia oby­wa­tel­stwa, znaj­do­wały się tam też wzór jego linii papi­lar­nych, kolo­rowe zdję­cie i pod­pis dok­tora Heimata. Doku­ment został gustow­nie ozdo­biony wolutą i czer­wono-czarno-bia­łymi swa­sty­kami, które doda­wały mu god­no­ści. Feric od bar­dzo dawna, od dzie­ciń­stwa nawet, marzył o chwili, w któ­rej ten święty doku­ment sta­nie się naj­cen­niej­szą z rze­czy, jakie kie­dy­kol­wiek posia­dał. Teraz jed­nak nie umiał się nim cie­szyć, gdyż wszystko stra­ciło sens w momen­cie, gdy surowe stan­dardy gene­tyczne stały się fik­cją. Bez nich ten cer­ty­fi­kat był zwy­kłym kawał­kiem zabar­wio­nego pla­stiku.

— Nie chcesz chyba odmó­wić przy­ję­cia oby­wa­tel­stwa? — zapy­tał hel­der­ski cel­nik, oka­zu­jąc po raz pierw­szy cień emo­cji, choć było to tylko zwy­kłe biu­ro­kra­tyczne roz­draż­nie­nie.

— Przyj­muję oby­wa­tel­stwo — wymam­ro­tał Feric, wsu­wa­jąc ostroż­nie doku­ment do solid­nego port­fela przy­pię­tego do pasa z gar­bo­wa­nej koń­skiej skóry. Masze­ru­jąc w kie­runku wyj­ścia, poprzy­siągł sobie, że ten doku­ment będzie miał dla niego znacz­nie więk­sze zna­cze­nie niż dla tych żało­snych dur­niów. Pomści tę znie­wagę po tysiąc­kroć, zanim da sobie spo­kój z Domami. Choć w tym aku­rat przy­padku nawet po milion­kroć byłoby za mało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Iron Dream

Copy­ri­ght © Nor­man Spin­rad

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Bła­żej Kem­nitz

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man / www.kala­dan.pl

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Żela­zny sen, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-896-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer