Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiem, że Bogu wolno czynić, co się Mu podoba
Urodzoną w 1806 roku Balbinę z Lubienieckich Romerową od najmłodszych lat cechowała żarliwa religijność. Wszyscy spodziewali się, że złoży śluby zakonne, a ona sama również czuła, że tylko w służbie Bogu może znaleźć szczęście. Wytrwale pracowała nad sobą, stosując konsekwentnie dyscyplinę wewnętrzną, a jednocześnie szukała swojego powołania w świecie poprzez współpracę z łaską Bożą.
Odnalezione w Archiwum Karmelitów w Krakowie Zeznania – dotąd w całości niepublikowane – to autentyczne świadectwo wiary XIX-wiecznej mistyczki i zapis jej trudnej duchowej drogi. To także prawdziwy i szczery wewnętrzny portret kobiety wielkiej w swej dobroci, skromności i miłości do Boga. I choć dziś ad hoc określilibyśmy ją mianem dewotki czy histeryczki, to Balbina z Lubienieckich Romerowa wcale nie jest nam tak daleka mentalnie i duchowo… Bo przecież kto z nas nie marzy o życiu pięknym i szczęśliwym, o życiu w zgodzie z samym sobą i wbrew współczesnym modom?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 485
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Początkowo było to pewnego rodzaju przeczucie, lecz wraz z upływem czasu przerodziło się ono w pewność, gdy przed kilku laty, czytając odnaleziony w archiwum karmelitańskim w Krakowie XIX-wieczny rękopis Zeznań Balbiny Lubienieckiej hr. Romerowej, powziąłem myśl wydania ich drukiem. Początkowo przeraziłem się wielkością tego zadania (nawet jeśli zafascynowała mnie możliwość powędrowania śladami tej niezwykłej osoby). Po pierwszych obawach nadeszło przekonanie, że trzeba podjąć to wyzwanie.
Balbina Romer, której pamiętnik duchowy ukazuje się drukiem, dotknięta cierpieniem ducha i ciała, przynależała do bogatego i znanego rodu Lubienieckich. Głęboka wiara jej rodziców, a także siostry Joanny bez wątpienia stanowiła dla niej punkt odniesienia także w przeżyciach „ciemnych” i bolesnych, tak często opisywanych na tych stronach. Z tekstu duchowej autobiografii hrabiny Romerowej wyłania się osoba, która wytrwale pracowała nad sobą, stosując konsekwentnie dyscyplinę wewnętrzną, a współpracując z łaską Bożą, jednocześnie niestrudzenie szukała swojego powołania i miejsca w świecie.
Z rękopisu powstała książka przedstawiająca nam żywy i poruszający obraz kobiety, która złożyła prywatny ślub czystości, a dokonawszy niewłaściwego – jak się wydaje – rozeznania, wychodzi za mąż, co stawia ją pośrodku dylematu duchowego i moralnego okupionego wielkim cierpieniem. Wybór ten wiązał się dla niej ze zgodą na tzw. białe męczeństwo. Podjęła jednak tę drogę świadomie, gdyż była osobą jednoznaczną i bezkompromisową w dążeniu do wybranego przez siebie celu. Efektem takiej postawy był fakt, że pogodziła coś, co wydaje się ze sobą sprzeczne – życie w dziewictwie z rolą żony i matki. Aby dojrzeć do takiej decyzji i postawy, Balbina Romerowa wzrastała w wymiarze duchowym. Czytając jej Zeznania, jesteśmy tego świadkami i w pewien sposób uczestnikami.
W jej doświadczeniach odkrywamy dotkliwie aktualną sytuację duchowej walki człowieka, który w każdym czasie jest wystawiony na zmaganie wewnętrzne z powodu wartości proponowanych, czy często narzucanych przez otaczający świat.
Autorka Zeznań uczy nas ponadto, jak ukierunkowywać i przeżywać cierpienie zarówno duchowe, jak i fizyczne, a także to, które wynika z naszych błędnych wyborów życiowych. Opisując własne dylematy, pokazuje, że nawet decyzje podjęte w sposób nierozważny, pochopny, źle rozeznany, mogą być wykorzystane jako szansa wzrostu, choć niestety często okupionego wielkim cierpieniem.
Tekst z całą pewnością może być uznany również za autobiografię mistyczną, ponieważ stanowi piśmienniczy utwór introspektywny opisujący, szczególnie w końcowych wspomnieniach Autorki, doznane przez nią przeżycia mistyczne. Życie mistyczne i zagadnienia związane z doświadczeniami mistyków zawsze rodziły kontrowersje i spory co do ich identyfikacji oraz ostatecznej oceny. Wydaje się, że obecnie patrzy się na mistykę z mniejszą podejrzliwością teologiczną i psychologiczną, gdyż teologia mistyki dostarczyła nam sprawniejszych narzędzi do badania i rozeznawania stanów niezrozumiałych, jakie towarzyszą takiemu życiu duchowemu. Podobnie i psychologia konfrontuje się z „problemem” Boga i stwierdza, że w życiu duchowym człowieka występują przebiegi psychiczne takie jak: miłość lub nienawiść do Boga, pretensjonalność wobec Boga, obwinianie Boga, poszukiwanie Boga, fanatyzm religijny czy obojętność religijna.
Biorą to wszystko pod uwagę, czytając opisy stanów modlitwy, jakie przechodziła Balbina Romerowa, i nie zagłębiając się szczegółowo w temat, można odnaleźć konstytutywne elementy świadczące o odebraniu przez Autorkę łaski życia mistycznego. Może być ona uznana za osobę posiadającą autentyczne doświadczenie mistyczne.
Kobieta z takiego rodu, znająca rzeczywistość kraju i Europy, wprowadza czytelnika w swoje najbardziej intymne doświadczenia duchowe. Takich zapisków nie kontroluje się zbytnio, nie uszlachetnia się dopracowaną formą wypowiedzi. Pisze się to, co jest życiem duszy, notuje doznania, które często przychodzą niechciane, a znikają, gdy byłyby oczekiwane.
Niniejsza książka ukazuje współczesnemu czytelnikowi tę niezwykłą dziewiętnastowieczną postać i jej przeżycia – nie tylko duchowe. Myślę, że tekst może stanowić źródło inspiracji do uważniejszego i wytrwalszego poszukiwania w życiu tego, co wartościowe. Lektura tekstu ukazuje, że tak naprawdę konkretne doświadczenie duchowe w każdej epoce dziejów ma podobną strukturę oraz dynamikę wyborów czy wierności.
WIESŁAW STRZELECKI O. CARM.
Kraków, 23 października 2022 roku
Przy pisaniu powyższego tekstu korzystałem z wcześniej przeze mnie napisanych, a niepublikowanych artykułów:
Oczami siostry. Profil duchowy Joanny Lubienieckiej (1808–1855) ukazany w Zeznaniach Balbiny Romer
Dobrze i według mej woli prowadzi – o. Alfons Jakiel (1804–1870) jako kierownik duchowy
Balbina Lubieniecka herbu Rola (1806–1870) – XIX-wieczna polska mistyczka, żona Tomasza Romera. Niewiele wiemy o jej życiu. Miała trzy siostry i brata. W latach 1848–1851 i 1855 wymieniana była jako właścicielka Święcan w powiecie jasielskim, tam też na cmentarzu parafialnym, niedaleko XVI-wiecznego drewnianego kościoła pw. św. Anny znajduje się jej grób. Źródła m.in.: Provinzial-Handbuch 1848, 1852; Skorowidz 1855 [za:] K. Ślusarek, W przededniu autonomii. Własność ziemska i ziemiaństwo zachodniej Galicji w połowie XIX wieku, Warszawa 2013, s. 349.
Balbina Romerowa urodziła się pierwszego kwietnia w 1806 roku. Rodzice jej byli pobożni i według świata pochodzili ze szlachetnego rodu. Jej przyjście na świat było szczęśliwe i mało zadało cierpienia jej matce, tak że w godzinie jej urodzenia matka i osoby będące przy niej przepowiadały, iż to dziecię będzie szczęśliwe, kiedy tak się nie spieszyło z przyjściem na ten świat, lecz że będzie zwodzić ludzi, gdyż przyszło na świat w dzień pierwszego kwietnia, i ta okoliczność, na pozór tak mało znacząca i nawiasem przywoływana, wchodziła, jak się wydaje, w zamiary Boskie nad nowo narodzonym dzieckiem, gdyż się w istocie całkowicie spełniły.
Balbina miała niespełna cztery lata, kiedy jej rodzina złożyła ślub Bogu, że jeżeli On da im syna, odbędą podróż do Częstochowy. Widząc spełnioną ich nadzieję i wysłuchane ich gorące modlitwy, postanowili spełnić swoją obietnicę i mając udać się w podróż, zabrali ze sobą Balbinę, zostawiając pozostałe dzieci w domu. Wydaje się, że obecność Balbiny w tym świętym miejscu, ofiarowanie jej osoby przez rodziców przed cudami słynącym obrazem Matki Bożej wyprosiły dla jej duszy łaski, którymi ją Bóg tak hojnie obdarzył, i że jej już wtedy Najświętsza Panna musiała wyprosić błogosławieństwo Boże.
Wiem tylko tyle, że mimo dziecinnego wieku widok tego obrazu wielkie sprawił mi wzruszenie i że od tego momentu czułam jakiś naturalny pociąg do opieki Matki Bożej i w każdej potrzebie udawałam się do Niej po pomoc. Nabożeństwo do Matki Bożej było we mnie tak zakorzenione, że mając niespełna sześć lub siedem lat, kochając niezmiernie najmłodszego mojego brata i chcąc mu dać dowód mojego przywiązania, wołałam go w tajemnicy przed resztą rodziny do altanki stojącej w ogrodzie i tam czasem blisko godzinę modliłam się z nim do Matki Bożej, wzywając Jej pomocy, Jej przyczyny za nami i prosząc Ją o błogosławieństwo dla nas i dla całej naszej rodziny. Ta nasza tajemnica trwała bardzo długo i ledwo że nas przypadkiem wyśledzono. Otrzymawszy za to nasze postępowanie pochwałę, jeszcze się utwierdziliśmy w naszym nabożeństwie i zachęciliśmy się do niego.
Matka wychowywała nas bardzo pobożnie. Zaszczepiała w nas od lat niemowlęcych bojaźń Bożą, i mogę śmiało powiedzieć, że nie wiem kiedy nauczyłam się zasad wiary świętej, gdyż tak nieznacznie we mnie zostały wpojone, iż mi się wydawało, że się z nimi urodziłam. Pamięć na Bożą obecność, chęć czynienia wszystkiego dla miłości Bożej, przywiązania się we wszystkim i ćwiczenia się we wszystkich cnotach, które nam zalecił Chrystus Pan, były od lat dziecięcych podstawą mojego wychowania, tak że je ledwo pamiętam. Odmawianie pacierza rano i wieczorem tak nam było surowo zalecane, że raz tylko, mając zaledwie pięć lat, zmorzona snem, położyłam się bez wezwania Boga na pomoc i podziękowania mu za szczęśliwie przeżyty dzień. Tylko zasnęłam, ukazał mi się we śnie diabeł w okropnej postaci, który chciał mnie niby do piekła wciągnąć. Podskoczyłam z krzykiem i płaczem na łóżku, wyskoczyłam na ziemię, uklękłam, zmówiłam pobożnie pacierz, po czym położyłam się powtórnie i spałam najspokojniej do rana. Od tego momentu przez całe moje życie nie zaniedbywałam nigdy tego pierwszego obowiązku każdego wiernego chrześcijanina, a nawet w najcięższych chorobach, nie mogąc czasem dla wielkiej słabości odmówić sama pacierza, prosiłam kogoś, aby go przy mnie głośno mówił, a ja go za nim powtarzałam.
Gdy miałam niespełna sześć lat, matka zaprowadziła mnie do pierwszej spowiedzi. Przygotowując się do niej, czułam w sobie nadzwyczajne wzruszenie i chcąc lepiej i łatwiej przebłagać Boga za popełnione grzechy, sama ze swojego natchnienia, w kąciku, aby mnie nikt nie widział, odmówiłam nabożeństwo i siedem psalmów pokutnych. U dziecka tak długie nabożeństwo spowodowało zmęczenie, a wypieki, których dostałam na twarzy, wydały mnie przed matką, która pochwaliła moją gorliwość, lecz przez troskę o zdrowie drugi raz powstrzymywała moje postanowienie.
Matka mnie chciała do spowiedzi w tak młodym wieku przygotować, jednak ksiądz proboszcz mniej surowy, pierwszy mój spowiednik, taką u mnie znalazł odwagę w wierze i dojrzałość w myśleniu, że uznał mnie za godną przystąpienia do Komunii Świętej. Nie sprzeciwiła się więc matka jego postanowieniu i dostąpiłam szczęścia przyjęcia pierwszy raz do serca mego tego Boga Zbawiciela, który miał się stać jedynym moim skarbem, jedynym celem i przedmiotem najgorętszej mojej miłości. Nie mogę rozeznać, jak dalece w tym czasie mogła być rozwinięta władza mojej duszy. Tylko to wiem, że po tej pierwszej komunii takiego doświadczyłam szczęścia, iż nie posiadałam się z radości.
Łaski, które otrzymałam od Boga w pierwszym okresie mojego dzieciństwa, są nieocenione według tego światła, którego mi Bóg dzisiaj użycza. W tamtym czasie ani ich nie widziałam, ani ich nie umiałam ocenić. Wydawało mi się, że to tak naturalnie się działo, że wszyscy tego doznają i ani mnie to nie dziwiło, ani nie zwracało mojej uwagi na zamiary Boskie nad moją duszą, i to uczucie towarzyszyło mi w ciągu mego życia, to zupełne zakrycie wszystkich łask Bożych i taka w tym względzie ślepota, że się ich nigdy ani nie domyślałam, ani ich nigdy w sobie nie dostrzegłam.
Tymczasem pamiętam to jak dzisiaj, że ledwo zaczęłam używać rozumu, gdy powstało w moim sercu to pragnienie czynienia wszystkiego w ukryciu dla miłości Bożej. Mając ciągle obecność Bożą przez matkę wpojoną w mój umysł, bojaźń obrażania Go, nie słuchając próśb rodziców, chęć podobania się Jemu, przezwyciężanie siebie dla Jego miłości stały się pierwszą motywacją dla moich czynów, i mogę dzisiaj śmiało powiedzieć, że od piątego roku życia zaczęłam służyć Bogu i prowadzić życie duchowe, nie wiedząc jeszcze, co to jest służba Boża i co to znaczy życie duchowe.
Boże wybranie, uprzedzające mnie tyloma w tym wieku łaskami, których się nawet nie mogłam domyślać, uczyniło mnie najszczęśliwszym dzieckiem, jakie tylko na tym świecie być może. Obdarowana przez Boga wielką łatwością nauki, żywością charakteru, rozumem, pojmowaniem rzeczywistości, pamięcią, słodyczą, a co najważniejsze – tą uprzedzającą łaską Bożą, która broniła od wybuchu morza namiętności, byłam tak kochana przez rodziców, rodzeństwo i wszystkie nasze sługi, że doświadczałam prawdziwej rozkoszy nieba na tym świecie.
Lecz to szczęście moje miało się skończyć. Nadszedł czas próby, doświadczenia i największego dla mnie cierpienia. Miałam osiem lat, kiedy moi rodzice, mając wyjechać w daleką podróż do rodziny matki, a nie chcąc mi przerywać rozpoczętej edukacji, postanowili oddać mnie wraz z moją siostrą na rok na jedną pensję.
Moje rozstanie z rodzicami i rodzeństwem było tak bolesne, iż sądziłam, że go siły moje fizyczne nie zniosą, lecz trzeba było ulec poleceniu rodziców i czas tak dla mnie okropny przeżyć. Zdawałam się przeczuwać rozpoczynającą się dla mnie mękę i cierpienia, które już się aż nadto rysowały. Po opuszczeniu domowego ustronia, gdzie sam pokój, swoboda, niewinność i szczęście mieszkały, znalazłam się w jednym momencie jakby w przepaści zgorszenia, niezgody, swarów, kłótni, intryg, podstępów, fałszu, obłudy, jednym słowem – jakbym była w przedsionku piekła. Nie jestem w stanie opowiedzieć, ile z tego powodu cierpiałam, ile raziły moje serce niewinne grzech i obraza Boża. Nie było ani jednego dnia, w którym bym nie wylała w ukryciu w Obliczu Boga gorzkich łez rozpaczy. I doszło do tego, że to zmartwienie i tę ciężką zgryzotę opłaciłam chorobą. Z początku osładzały jeszcze ten nieszczęśliwy mój pobyt na pensji przyjazne wobec mnie względy guwernantki, która ceniąc tak rzadko spotykane wzorowe wychowanie moje i mojej siostry, za przykład nas przedstawiła innym naszym towarzyszkom. Lecz nie trwało to długo. Zazdrość, którą w drugich uczennicach wzbudziło wzorowe nasze postępowanie, popchnęła je do zemsty, którą skierowały na mnie, jako na najmłodszą ze wszystkich. Z największą łatwością oczerniano mnie, posądzano o kłamstwa, fałsz, obłudę, oskarżano bezpodstawnie o przestępstwa, do których całkowicie się nie poczuwałam. Sprowadziło to na mnie gniew guwernantki, kary nieustanne i niezasłużone. Jednym słowem nieszczęście moje doszło do tego stopnia, że środków ostatecznych zaczęłam poszukiwać, aby wyrwać się z tej toni.
Najpierw chciałam się z okna na ziemię rzucić i nie wiem, czy tym sposobem pragnęłam życie sobie odebrać, czy się tylko z mej niewoli wyswobodzić. Nie umiałam sobie zdać sprawy ze znaczenia tego nierozważnego czynu, lecz byłam na niego zupełnie zdecydowana. Będąc więc raz sama w pokoju, przystawiłam krzesło do okna i już miałam je otworzyć, gdy nadejście guwernantki nie tylko mój zamiar zniweczyło, lecz wielką naganę z jej strony ściągnęło, jednak nie domyślała się wcale powodu mego postępowania. Widząc, że mi się pierwszy projekt nie udał, postanowiłam uciec z pensji, udać się do starego sługi moich rodziców, który gdzieś w tym mieście przebywał, i powołując się na Boga, prosić, aby mnie do rodziców stamtąd odprowadził. Już byłam na schodach z zamiarem dalszej ucieczki, gdy jedna z miejscowych sług spostrzegła mnie, chwyciła i odprowadziła do pokoju. Nie było więc sposobu wymknięcia się z tego czyśćca, trzeba było w nim pozostać i samemu Bogu swoje cierpienia wypowiadać. Ze wszystkich nauk, które odbierałam, jedna nauka religii i Pisma Świętego była dla mnie największą pociechą i rozkoszą duszy, lecz na nieszczęście raz tylko w tygodniu miałam tę radość.
Nadchodził czas Wielkanocy. Bardzo się ucieszyłam możliwością skorzystania z sakramentów świętych, lecz trzeba było, żeby i ta największa pociecha została mi zabrana. Rozmawiając z moimi towarzyszkami, zapytałam się jednej z nich, w jaki sposób następuje konsekracja Hostii świętej, gdyż o tym nikt mi jeszcze nie powiedział. To pytanie dało powód do osądzenia mnie i postrzegania jako bluźniercy, jako dziecka bez czci, bez wiary. Oskarżono mnie o to przed guwernantką. Ta uznała mnie za niegodną, by przystępować do sakramentów świętych, stwierdziła, że jestem dzieckiem z nadto małym rozumieniem, aby się zbliżać do tajemnic Pańskich, i nie dopuszczono mnie od Stołu Pańskiego. Daremnie błagałam ze łzami o tę łaskę, daremnie powtarzałam, że mnie matka już przygotowała do sakramentów świętych. Nakazano mi milczenie i posłuszeństwo i nie pozwolono na dalsze narzekanie. Cierpienia, których w tym czasie doznałam, były nie do opisania. Wprawiło mnie to w większą niż kiedykolwiek rozpacz, rozjątrzyło do żywego, obudziło wszystkie namiętności, czułam się upokorzona niesprawiedliwością, sądzona, fałszywie oskarżona, czułam w sobie złość, gniew, nienawiść do moich oskarżycieli, i stałam się w istocie bardzo występna, nie hamując w sobie tych wzmagających się złych skłonności. Od tego momentu wydawało się, jakby szatan odniósł triumf nad moją duszą. Zabrnęłam w grzechy, pycha zajęła moje serce, pojawiły się krnąbrność, zuchwałość, jątrzenie przeciw drugim. Temu wszystkiemu ulegałam z przymusu, lecz z zaciętością i z utratą pierwszej dziecinnej niewinności. Straciłam ten święty spokój, którego wzburzone namiętności nie pozwalały zachować w sercu.
W takim stanie spędziłam resztę roku tej nieszczęśliwej dla mnie próby, wyglądając z największą niecierpliwością godziny mojego uwolnienia. Nadeszła nareszcie pożądana chwila i rodzice wzięli mnie do siebie. Z głębokim bólem serca spostrzegli we mnie tę tak niekorzystną zmianę i to, że ów zarodek dobrego, który we mnie zaszczepili, zupełnie został stracony. Obudzona we mnie pycha uczyniła mnie trudną do prowadzenia, w większości gardziłam dawanymi mi od rodziców przestrogami i na pozór milczałam, lecz w głębi serca drwiłam z tego, co mi mówiono i o co mnie upominano. Z pychy, tej matki wszystkich występków, powstały i inne złe skłonności. Wpadając w coraz to większe zaślepienie, nie czułam tego, jaki postęp namiętności w mej duszy zaczęły czynić, lecz w istocie skierowałam się na drogę potępienia.
Próżność, miłość świata i jego rozkoszy, chęć dogodzenia sobie we wszystkim, występna ciekawość – matka zmysłowości, w największym stopniu zarozumiałość – to były złe i najgorsze skłonności, które się w mojej duszy zaczęły rozwijać i wzmagać. Zaczęłam tracić smak do ćwiczeń duchowych, do modlitwy i przyjmowania sakramentów świętych, do czytania książek duchowych. Jednym słowem wpadłam zupełnie w sidła szatańskie, nie wiedząc o tym, na jak zgubnej drodze się znajdowałam.
Biedna moja matka, nie mogąc wiele poradzić z tak nieugiętym i nieuległym dzieckiem, płakała czasem nade mną, przewidując najgorszą dla mnie przyszłość i zmartwienie, jakie ją z mej przyczyny będzie czekać. Mówiła czasem do mnie: uważaj ty bardzo na siebie. Masz charakter gwałtowny, uczucia żywe i namiętne, ty kimś przeciętnym nie potrafisz być. Jeżeli wyruszysz na złą drogę, będziesz zgorszeniem dla świata, jeżeli na dobrą, to możesz postąpić wysoko w doskonałości. Podobała mi się przepowiednia matki, lecz sądziłam, że już jestem doskonała, i nie rozumiałam, dlaczego mnie inni za taką nie uważali. W takim usposobieniu pozostawałam do dwunastego roku życia. To jednak dodać muszę, że mój umysł tak się wcześnie rozwinął i że ja w tym wieku byłam dużo dojrzalsza niż wiele innych dzieci, piętnasto- lub szesnastolatków.
Mimo tak złych moich usposobień łaska Boża czasami przebijała się w mojej duszy, wzbudzając bojaźń piekła i surowych sądów Bożych, a w niektórych momentach czułam jakieś porywanie uczuć mojej duszy do wielkości, do wszystkiego, co wzniosłe, co piękne, co heroiczne. Nie mogłam czytać książki, w której opisywano czyny cnotliwych, wielkich i poświęcających się ludzi. Ofiary czynione z siebie dla drugich, dla Boga, dla cnoty taki we mnie ogień wzmacniały, że często siedząc na krzesełku, w górę wyskakiwałam i cała będąc w największym poruszeniu, tak sama do siebie mówiłam: muszę i ja być taka, muszę się i ja poświęcić, niech mnie życie kosztuje, niech się ze mną stanie, co chce, ja tak jak jestem, nie zostanę. Całe szczęście w poświęceniu, innego szczęścia nie ma.
Czułam nadzwyczajną siłę i moc w duszy, czułam, że mnie ogień pali, ten ogień był Boski, lecz płomień nieczysty, gdyż zmieszany z dodatkiem próżności, pychy i miłości własnej. Czytając żywot Joanny d’Arc, która dla wiary i Boga życie straciła na stosie ognia, tak byłam jej przykładem poruszona, iż chciałam w tym momencie ślub czystości uczynić i na zawsze poświęcić się Bogu. Chodziłam długo samotnie, myśląc nad tym moim postanowieniem, zastanawiałam się, co mam czynić. Wołałam do Boga: Panie, co mam czynić? Ja chcę, ja pragnę poświęcić się Tobie, lecz mam dopiero dwanaście lat, nie zmieszczę ja moich zamiarów… Tutaj muszę się zatrzymać. Nie wiem z pewnością, co usta wymawiały, lecz wiem z pewnością, że chęć moja poświęcenia się Bogu była tak szczera, zamiar mój tak stały i niezachwiany, że go Bóg, który języka serca więcej słucha jak języka ciała, mógł za ślub przyjąć, i zdaje się, że przyjął, lecz ja zostałam w niepewności i zdaje się również, że Bóg chciał mnie zostawić w tej niepewności. Wpisywało się to w zamiary Boże nade mną. Ja nic o tym nie wiedziałam ani się tego nie domyślałam, to wiem jednak z pewnością, że od tego momentu czułam więcej niż kiedykolwiek szczególną opiekę Bożą nad sobą.
Najpierw muszę powiedzieć, że Bóg używał cudów swojego miłosierdzia dla utwierdzenia mnie w wierze i w zaufaniu bez granic w Jego wszechmoc i dobroć. Spoufalił mnie, mogę powiedzieć, ze sobą, wysłuchując wszystkie prośby moje, pomimo tego, że często, jako że byłam dzieckiem, miały za cel dziecinne przedmioty. I tak muszę wymienić okoliczność nader na pozór bagatelną, a która – śmiało mogę powiedzieć – miała wpływ na całe moje życie.
Miałam upodobanie we wszelkich rodzajach zwierząt domowych, lecz ptaszki mnie więcej zajmowały jak inne. Pewnego razu zdarzyło się, że nam przyniesiono schwytane w gnieździe osiem kuropatw, które nam rodzice pod opiekę pozwolili wziąć, w nadziei wypuszczenia ich na wolność, skoro tylko podrosną. Zajęłam się z troskliwością najczulszej matki pielęgnowaniem tych powierzonych nam pisklątek. Każdy czas wolny od nauki lub innych zajęć poświęcałam staraniu o nie, lecz pomimo wszelkich usiłowań co rano miałam zmartwienie znajdować jedno z nich bez życia. Już z nich tylko połowa została, kiedy pomyślałam, iż ja ich inaczej zachować nie potrafię, jak tylko modląc się za nie i ofiarując za każdą osobny pacierz. Zastanawiałam się chwilę, czy było to godne mojej modlitwy, lecz na końcu zwyciężyła we mnie chęć zachowania ich przy życiu. I w istocie, gdy odmówiłam te wyznaczone sobie pacierze, ani już jedno nie zginęło. To przekonanie o cudownej opiece Bożej nad najmniejszymi ptakami tak spotęgowało moje zaufanie do Boga, że nie było jednego choćby najdrobniejszego żądania, którego bym ziszczenia przez modlitwę nie była spodziewała się otrzymać u Boga. Polecałam Mu wszystkie moje nauki z osobna, polecałam wszystkie chęci i pragnienia, i byłam tak pewna skuteczności każdej mojej modlitwy, iż mi się wydawało niepodobnym, aby mnie Bóg nie wysłuchał. Ta wiara wzmagała się we mnie z wiekiem i czyniła mnie niemalże zanadto zaufaną w Bogu i przekonaną, że u Niego otrzymam wszystko, co zechcę lub zapragnę, przez moje modlitwy.
W takich byłam usposobieniach w chwili, którą Bóg przygotował dla prawdziwego mego nawrócenia się do Niego i postępowania drogami wskazanymi mi od wieków przez Niego. Dotychczas, chodząc raz do roku do spowiedzi, trafiałam na spowiedników tak pobłażliwych, czy raczej tak obojętnych, iż oprócz udzielonego mi rozgrzeszenia nie odniosłam z nich żadnej większej korzyści, i owszem – utwierdziło mnie to pobłażanie w przekonaniu, że byłam już niemal doskonała, oprócz małych ułomności nieodłącznych od natury ludzkiej, które mogłam sobie mieć do wyrzucenia.
Moi rodzice mieszkali z nami już parę lat w Krakowie, abyśmy mogli łatwiej się uczyć, i mając wybór w tak licznym duchowieństwie, nie znaleźli dla siebie dotychczas żadnego z duchownych, któremu by powierzyli kierownictwo nad swoim sumieniem. Przypadkiem dowiedziała się jedna z najpoczciwszych sług naszych od drugiej sługi pochodzącej z bardzo pobożnych pań, że był jeden dominikanin o nazwisku Leszczyński, którego uważano za sławnego spowiednika. Zbliżała się właśnie spowiedź wielkanocna i postanowiliśmy wszyscy pójść do niego.
Idąc do tej spowiedzi, szłam jak zwykle z tym przekonaniem, że jestem bardzo niewinna, bez skruchy i żalu, nie przykładając wagi do uchybień, które uważałam za takie małe i nieznaczące. Powiedziałam wprawdzie, że byłam pyszna, zarozumiała, zajęta różnościami świata, że do napomnień rodziców podchodziłam bardzo lekko, a niekiedy w głębi serca gardziłam nimi i za niesłuszne uważałam, że do ćwiczeń duchowych niejaki niesmak czułam, i inne tym podobne uczyniłam zeznania. Czekałam pożądanego rozgrzeszenia, które dotychczas, po krótkim napomnieniu, zawsze otrzymywałam. Lecz jakie było moje zdziwienie, gdy usłyszałam z ust mojego spowiednika te słowa: dziecko, dusza twoja jest w bardzo niebezpiecznym stanie. Ten zaskakujący wyrok wzruszył mnie do żywego i wstrząsnął całe moje jestestwo. Nastąpiły pełne mądrości uwagi, zapytania. Spowiednik zaczął analizować każdy mój grzech osobno. Upominał mnie, żebym się oddała czytaniu duchowych książek. Kazał mi często rozważać te słowa Ewangelii: Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Kazał przyjść do siebie do spowiedzi za miesiąc. Spowiedź trwała przeszło godzinę i odeszłam od niej tak upokorzona, wzruszona, wskroś przeniknięta i przejęta żalem najszczerszym za moje grzechy, iż o niczym innym nie myślałam jak tylko o tym, aby polecenia mojego spowiednika wypełnić i swoje życie odmienić. Mogę śmiało powiedzieć, że to była godzina, w której mnie Bóg na wieki pozyskał i powołał do swojej służby.
[Rok 1819]
Od tego momentu, tak szczęśliwego, tak łaską Bożą naznaczonego, nastąpiła wielka zmiana w moich usposobieniach. Sama siebie poznać nie mogłam. Dopiero miałam trzynaście lat, jednak władza mojej duszy była tak rozwinięta, że mogłam zupełnie korzystać z rad mojego spowiednika, a Bóg, który w swoim niepojętym miłosierdziu moje serce dla siebie miał zamiar ukształtować, uprzedzał je łaskami i uczynił je powolnym na natchnienia wewnętrzne i napomnienia zewnętrzne. Według polecenia mojego spowiednika poszłam za miesiąc do spowiedzi do niego, już z innym usposobieniem jak wcześniej. Ze skruchą i żalem, z pragnieniem złączenia się ze Zbawicielem moim, a otrzymawszy parę słów zachęty i pochwały od niego, takim się poczułam rozgrzana ogniem miłości Bożej, że tak rozkosznego uczucia w życiu jeszcze nie doświadczyłam.
Po tej drugiej mojej spowiedzi przed księdzem Leszczyńskim moi rodzice wyjechali z nami na wieś i tam mieliśmy zostać przez trzy miesiące. Ten czas został dla mnie naznaczony od Boga największymi łaskami. Najpierw odsunięcie się od znajomych i moich towarzyszek z miasta osamotniło moją duszę, którą Bóg wydawał się pociągać na osobność dla przemawiania do niej skuteczniej i bez przeszkody. Każdą godzinę wolną od nauki i innych zajęć przeznaczałam na rozmyślanie osobno rad udzielanych mi przez mojego spowiednika, i raz, chodząc sama po długiej i cienistej alejce w ogrodzie, usłyszałam tak wyraźnie ten głos Boży mówiący do mnie wewnętrznie: Córko, na co by ci się przydało posiadać cały świat, gdybyś duszę twoją straciła. Byłam cała przerażona i dogłębnie przeniknięta, z drżeniem w uzewnętrznieniu mych uczuć Bogu odpowiedziałam. Ten głos Boga, to gwałtowne wzruszenie, którego wówczas doznałam, wstrząsnęło całe jestestwo moje i pamięć jego została głęboko wyryta w mym sercu. Ciągle te słowa brzmiały w moich uszach, iż czułam, że Bóg żąda tego ode mnie, aby sprawa Zbawienia była dla mnie jedyną sprawą na świecie. Zaczęłam się więcej oddawać modlitwie, upodobanie znajdować w samotności, i najszczęśliwsza się czułam, kiedy sama mogłam być z Bogiem godzinami na rozmyślaniu. Wzbudzał we mnie Pan Bóg oprócz tego chęć do małych umartwień, które bez niczyjej wiedzy zaczęłam praktykować. I tak nieraz usychając z pragnienia, odmawiałam sobie owoców, których mi została wydzielona część, i potajemnie rozdawałam je innym. Czasem odmawiałam sobie potraw ze stołu, a że mi Bóg tak hojnie wewnętrznym zadowoleniem te małe czynione dla Niego ofiary płacił, czułam do nich coraz to większy i silniejszy pociąg.
Do czego mnie Pan Bóg jeszcze dziwnie zachęcał, to do miłosierdzia dla bliźniego. Szczególnie miałam upodobanie rozmawiać z tym prostym ludem wiejskim i słuchać jego wynurzeń nad nędznym swoim losem. Litowałam się wiele nad nim i rozradowana bym była z duszy serca zabiegać o potrzeby jego, lecz możliwości w tym względzie były mi odjęte. Raz jednak, słysząc narzekania jednej biednej wdowy, która została bez środków do życia, takim się współczuciem pokierowałam, że mając otrzymane od rodziców kilka złotych na swoje potrzeby, pobiegłam po mój skarb i cały jej ofiarowałam. Wdowa, ucieszona tak niespodziewaną jałmużną, upadła mi do nóg i tak czule swoje dziękczynienie wyraziła, i takimi mnie błogosławieństwami obsypała, że nie ona, lecz ja z radości w płaczu utulić się nie mogłam. Pobiegłam ukryć się przed wszystkimi z tym gwałtownym wzruszeniem, którego doznałam, i wtedy, w samotności, tak od Boga w tym przekonaniu utwierdzona zostałam, że całe szczęście człowieka opiera się na miłości Boga i miłości bliźniego, że tylko w realizacji wszystkich praw Boskich można znaleźć radość. To była stanowcza chwila w moim życiu, która mnie na wieki przykuła do służby Bożej i nauczyła szukać jedynego szczęścia w Bogu. To przekonanie, to cudowne wrażenie, zostało jakby w moim sercu wyryte i już go nic nie zdołało wymazać.
Przez trzy miesiące naszego pobytu na wsi nie korzystałam z sakramentów świętych z tego powodu, że we mnie nie wzbudzał żadnego zaufania ksiądz proboszcz, o wyrazie twarzy surowej, który w istocie był dobrym człowiekiem, obowiązki swoje wypełniał, lecz w kierownictwie dusz nie miał żadnej umiejętności.
Lecz zaraz jak wróciliśmy do miasta, pobiegłam do spowiedzi do księdza Leszczyńskiego. Zostałam surowo upomniana za trzymiesięczne oddalenie się od sakramentów świętych i od tego momentu ksiądz nakazał mi chodzić co miesiąc do spowiedzi, bez względu na czas i okoliczności. Ten jego rozkaz nie tylko że dla mnie nie był przykry, lecz mnie nad wyraz uszczęśliwił, łaska Boża zaczynała działać skutecznie w moim sercu, a szczęście połączenia się z Bogiem w Przenajświętszym Sakramencie Ołtarza stawać się zaczęło dla mnie szczęściem największym i najbardziej pożądanym. Przygotowywał Bóg sam moją duszę do przyjmowania chętnie udzielanych mi zbawiennych rad mojego spowiednika. Słuchałam go jak samego Boga, i nie było jednego polecenia jego, choćby najtrudniejszego do wypełnienia, którego bym nie wykonała. Od tego momentu stałam się prawdziwie sługą Bożą. Nic mnie nie zajmowało, tylko Cześć i Chwała Boga i udoskonalenie mojej duszy. Lecz mnie też Pan Bóg uprzedzać zaczął takimi duchowymi rozkoszami, takimi uniesieniami, zachwytami na modlitwie, takimi słodyczami, takimi ponętami swojej miłości, że czasem tonąc we łzach i od siebie odchodząc, wołałam do Boga: Panie już dosyć, już dosyć, wyjdź od niegodnej sługi Twojej, ja tego więcej nie wytrzymam. Zaczęłam się oddawać czytaniu książek duchowych, ćwiczeniom umartwiania ciała, modlitwie poświęcałam tyle czasu, ile go tylko wolnego mogłam znaleźć. Czuwałam nad sobą, walczyłam z moimi namiętnościami, do pracy przykładałam wszystkie moje siły, skracałam sen, pościłam. To wszystko wykonywałam w ukryciu, tak że tylko Bóg był tego świadkiem, a rodzice i otaczające mnie osoby nadziwić się nie mogli zmianie, której uległam i którą dostrzegali we mnie. Z próżnej, miłującej świat osoby zaczęłam się robić obojętna, samotna, zamyślona, nic mnie więcej nie zajmowało nad nabożeństwo i rzeczy dotyczące Chwały Bożej, lecz świat jeszcze nie stracił dla mnie zupełnych swoich ponęt i daleka byłam od tego, aby być wolną od wszelkiej próżności. Jednak Bóg miał już wyraźnie pierwszeństwo w mym sercu, i miłość Jego brała przewagę nad wszelką inną miłością.
Od dwunastego do piętnastego roku życia postępowałam wprawdzie na drogach Pańskich, ale powoli łaska pozyskiwała moją duszę, lecz jeszcze nie była w niej utrwalona. Słodycze miłości Bożej wabiły mnie swoją ponętą, lecz nie byłam zdolna przetrzymać żadnej próby. Byłam dzieckiem karmionym samym mlekiem i łakociami. Bardziej treściwego pokarmu nie byłam w stanie znieść ani wytrzymać. Czytywałam niektóre książki duchowe, lecz nie znałam i nie rozumiałam całkowicie Ewangelii, kiedy mi raz ksiądz Leszczyński nakazał czytanie jej z rzeczywistą uwagą. Odpowiedziałam mu wtedy z pokorą: Mój ojcze, będę ją czytać, kiedy mi każesz, ale mówię ci szczerze, że ja nic nie rozumiem. Odpowiedział mi na to: Moje dziecko, tylko się dużo módl. Proś Boga o światło i kochaj Go szczerze, a zobaczysz, że zrozumiesz. Wcale go nie zrozumiałam, lecz przez posłuszeństwo uczyniłam, co kazał. Zaczęłam się gorąco modlić o światło i o miłość w tym mocnym zaufaniu, że Bóg to przyjmie i spełni obietnicę mojego spowiednika. Po trzech dniach od tej spowiedzi wszedł do pokoju mojego brata guwernant brata, człowiek bardzo godny i zacny, i szczególniejszej pobożności, przynosząc mi stos książek napisanych w języku włoskim, do których kupna namówił go na ulicy pewien żydek. A jako że guwernant języka tego nie znał, ofiarował mi je, sądząc tylko po tytule, że to były Rozmyślania napisane przez jakiegoś jezuitę, z których mogłam skorzystać. Przejrzawszy te książki, znalazłam w nich tłumaczenie całej Ewangelii, tłumaczenie każdego słowa Zbawiciela, tłumaczenie najlepsze i dla mnie najbardziej pożądane. Stwierdzić muszę, że mnie ta okoliczność do takiej wdzięczności ku Bogu pobudziła, tak w modlitwie moją wiarę utwierdziła, że nie wiedziałam, co czynić z radości i swojego szczęścia. Pobiegłam do księdza Leszczyńskiego powiadomić go o skarbie, który posiadałam, a ten, uradowany w duchu z mojego zapału do słuchania Słowa Bożego i z mojego usposobienia, nakazał mi odprawiać codziennie godzinę rozmyślania.
Posłuszna rozkazom swojego spowiednika, zaczęłam się oddawać modlitwie wewnętrznej, czyli rozmyślaniu, a to ćwiczenie tak posłużyło do mojego postępu duchowego, że wkrótce poznałam całą jego korzyść. Miałam piętnaście lat, kiedy zaczęłam praktykować te ćwiczenia, i mogę śmiało powiedzieć, że Duch Przenajświętszy, którego pomocy najgoręcej przyzywałam, stał się dla mnie w tym względzie najdoskonalszym Mistrzem. Jest to Opoka, której się prowadzeniu na służbę Boską zaczęłam oddawać i o którą szatan wojnę otwartą ze mną prowadzić rozpoczął.
Wkrótce po otrzymaniu od mojego spowiednika polecenia, abym się oddawała rozmyślaniu, moi rodzice, którzy zawsze w lecie wyjeżdżali z miasta i przenosili się na wieś, wyjechali z nami na kilka miesięcy z Krakowa i udali się do swoich posiadłości, aby tam przebywać do późnej jesieni. Rozstanie z moim spowiednikiem było dla mnie niezwykle bolesne. Lecz trzeba było ulec woli Bożej.
Po przybyciu na wieś samotność i oddalenie się od wszelkich stosunków ze światem były dla mnie prawdziwą rozkoszą. Dla praktykowania swoich rozmyślań usuwałam się od towarzystwa rodziców i rodzeństwa, udając się na samotność do pokoju na piętrze, i tam, zbliżona duszą i sercem do Boga, słuchałam głosu Jego i nauk, z tym zrozumieniem, które On sam dać może. Jakich tam mi Chrystus Pan nauk udzielał, jakiego oświecenia, jakie rodził w moim sercu pragnienia, jakie wzbudzał postanowienia, jak pociągał do siebie, o tym mi trudno opowiedzieć. To tylko pewne, że mnie kształcił na sługę swoją i że mi wskazywał, jak znajdować tylko w Nim jedyny mój skarb, jedyne szczęście, jedyny przedmiot mojej najgorętszej miłości.
W czasie tych rozmyślań pobudzał mnie Pan Bóg do szczególnej miłości ku sobie i do gorliwości ku Chwale Jego i zbawieniu bliźnich. Często rozmyślając nad obojętnością ludzi i całego świata wobec Boga, nad nieznajomością dobroci i miłosierdzia Jego, wołałam do Boga z najżywszym uniesieniem: Panie, wstrząśnij świat w jego zapomnieniu, ujmij się za Chwałą Imienia Twego, ześlij kary, najokropniejsze klęski, niech zginą wszyscy i ja z nimi, aby tylko została ocalona Twoja Chwała. Powtarzałam często tę modlitwę, powtarzałam ze łzami w oczach, z największym rozpaleniem ducha i gdybym widziała pioruny wymierzone przeciwko światu i przeciwko mnie, wydaje mi się, że i tak nie zaprzestałabym jej powtarzać.
W tym właśnie czasie guwernant mojego brata podsunął mi szacowne dzieło Domenica Caracciolego pod tytułem Głos prawdy do tegoczesnych wolno myślących, napisane w języku niemieckim, a z włoskiego tłumaczone, które postanowiłam przetłumaczyć na język polski. Przystąpiłam do tej pracy z całym zapałem pierwszej gorliwości, w najmilszej nadziei, że to dzieło przyczyni się do nawrócenia wielu niedowierzających i sercu mojemu sprawi największą pociechę. Była to właśnie chwila, w której powstały we mnie tak gwałtowne pokusy bluźniercze przeciw Bogu, iż sądziłam, że jestem bliska potępienia wiecznego. Nie jestem w stanie opisać tego gwałtownego cierpienia, którego w tym czasie doznałam. Przez trzy tygodnie nie miałam odpoczynku we dnie i w nocy. Modlitwa nie przynosiła mi żadnej ulgi, cierpiałam jakąś gorączkę wewnętrzną, palącą mnie jakby ogniem piekielnym. Straciłam sen, apetyt i stałam się wyraźnie chora na duszy i na ciele. Nie miałam spowiednika, którego mogłabym się poradzić, nikogo, komu bym mogła się zwierzyć. Cierpiałam opuszczona od wszystkich stworzeń, a co najokropniejsze, opuszczona także od Stwórcy. Ten czas próby był wstępem do życia ukrzyżowanego, ciernistego, umartwionego, do którego mnie Bóg w miłosierdziu swoim powoływał. Dowiedziałam się o tym później, lecz w chwili, w której cierpiałam, były dla mnie tajemnicą te zamiary Boże nade mną.
Po trzech tygodniach tak ciężkiej i okropnej próby, którą mogłabym śmiało nazwać czyśćcem, w końcu ustały straszne pokusy, których samo wspomnienie o dreszcz mnie przyprawia. Pożądany pokój powrócił do mojej duszy. Od tej chwili Bóg zajął swą łaską całe moje jestestwo i nie zostało mi teraz nic jak opisywać cudowne dzieła Jego miłosierdzia nade mną.
Przez ciągłe ćwiczenia i rozmyślania słów Chrystusa Pana zawartych w Ewangelii zaczęłam coraz głębiej wchodzić w przybytek światła praw Bożych i postępować w znajomości Boga i siebie samej. Chrystus Pan wydawał się zbliżać do mnie tak jak ja do Niego. Dopuszczał mnie Pan do poufałości z sobą, tłumaczył mi tajemnicę swoich słów, zapalał do miłości, ożywiał wiarę, utwierdzał w nadziei. Czułam się najszczęśliwsza z ludzi z tego powodu, że przystałam do służby Pana Zastępów, lecz cierpienia związane z przywiązaniem do życia duchowego coraz lepiej mi się dawały czuć. Oschłość, niesmaki, pokusy przeplatały radości i pociechy wewnętrzne, których teraz mniej jak poprzednio doznawałam, lecz moje serce było już miłością dotknięte, a miłość mocniejsza jest jak śmierć, jak piekło i nic jej zachwiać nie zdoła ani od niej odstraszyć duszy, która już raz jej ponęty poznała i zakosztowała.
Ta chwila mojego życia jest właśnie okresem, w którym Bóg rozwijać zaczął środki przygotowawcze do zakrytych i tajemnych Bożych zamiarów swoich nad moją duszą. Pociąg do umartwiania ciała coraz bardziej się we mnie zaczął zwiększać. Spanie na twardym posłaniu, czuwania nocne, częste i prawie nieustające posty stały się prawdziwą rozkoszą mojej duszy. Mój spowiednik zaczął mnie nawet powstrzymywać w tej mojej gorliwości, a ja ulegałam poleceniom jego przez posłuszeństwo, lecz cierpiałam z tego powodu. To życie twarde i surowe obudziło we mnie miłość do Boga, gorliwość dla Chwały Jego i potęgowało coraz więcej to przekonanie we mnie, że nie można dojść do najwyższego szczęścia na tej ziemi, jak tylko poświęcając się Bogu bez podziału, bez ograniczenia. Jednym słowem zapominając całkiem o sobie dla czci i Chwały Imienia Jego i czyniąc Mu z siebie ofiarę zupełną i doskonałą. Im większe poświęcenie, im większe zapomnienie o sobie, tym większe szczęście i zadowolenie w sercu. To było światło, którego mi Bóg użyczył, którego wypełnienia nad wyraz pragnęłam.
Wydawało mi się, że widzę z daleka, lub raczej przeczuwam, dopełnienie w przyszłości tych moich gorących pragnień, urzeczywistnienie mojego szczęścia poprzez wstąpienie w stan zakonny, ku czemu odczuwałam gwałtowne pragnienie, lecz wiedziałam i to, że ta pożądana chwila nieprędko nastąpi. Myśl jednak o zakładaniu, fundowaniu klasztorów była dla mnie myślą, w której znajdowałam upodobanie. Śmiało się czasem ze mnie rodzeństwo, kiedy im o moich projektach mówiłam, a ja przeczuwałam jednak, że Bóg czegoś chce i żąda ode mnie, i że nie dosyć, abym Mu się sama poświęciła, lecz że i drugich pozyskiwać dla Jego miłości będzie kiedyś moim obowiązkiem. Te przeczucia były mocne, żywe, lecz ciemne i niezrozumiałe. Dusza wydawała się widzieć przyszłość, a ciało zaprzeczać temu widzeniu.
W takich właśnie byłam usposobieniach, kiedy pierwszy raz w życiu moim usłyszałam o zbrodniach, które świat zalewają, a szczególnie o okropnych skutkach zmysłowości i rozkoszy ciała, które tyle dusz do piekła wtrącają. Wychowana w największej niewinności, wiadomość o popełnianym błędzie tego rodzaju jednej ze sług naszych, którą bardzo lubiłam i która odszedłszy z naszego domu, dopuściła się życia występnego i matką została, tak okropnie przeraziła moją duszę, iż przez sześć tygodni nie mogłam utulić się z żalu. Opłakiwałam tę obrazę Bożą, zgubę jej duszy z tak gwałtownym cierpieniem wewnętrznym, jak gdybym ten grzech sama popełniła, i nie mogłam zrozumieć w żaden sposób, jak się ktoś podobnej zbrodni może dopuścić, stracić całe szczęście ziemskie i niebieskie i wtrącić się w przepaść nędzy grzechu i najokropniejszych wyrzutów sumienia. Taką rozpacz te myśli we mnie wzbudziły, że dla ulżenia swojemu sercu zaczęłam do Boga wołać: Panie, widzisz, jak Twojej chwale uwłaczają, jak o Tobie zapominają, jak nie uznają Twojej miłości, Twojej dobroci, Twojego miłosierdzia, jak przez grzech i zmysłowość piekło się zapełnia. Panie, oto mnie masz gotową poświęcić się Tobie jako ofiara Twojej miłości na zadośćuczynienie sprawiedliwości Twojej za tych, którzy obrażają Chwałę Twojego Imienia. Gotowa jestem na wszelkie cierpienia, na wszelkie ofiary. Przyjmij, Panie, chęci i pragnienia moje i prowadź mnie drogami, jakie Ci się podobają, abym do pożądanego doszła celu.
Powtarzałam ciągle tę modlitwę, powtarzałam we dnie i w nocy, zalewając się łzami żalu i miłości Bożej, i czułam, że ta modlitwa zapalała jakiś niezwykły ogień w mojej duszy, który mnie całą ogarniał. I myślałam sama w sobie: i cóż uczynię, aby się Panu jeszcze poświęcić? Uczynię ślub wiecznej czystości, lecz cóż, to mało, to mnie nic nie kosztuje. Więc pójdę do klasztoru. I to mało, gdyż ja tego pragnę, w tym dostrzegam szczęście. Więc cóż zrobić?!
Ta jakaś zasłona przyszłości obudziła we mnie drżenie i bojaźń. Oto prosić będę Boga, żeby mnie prowadził swoimi drogami. On wie lepiej niż ja, czego chcę i pragnę. Pragnę Jego miłości, oddaję się Jemu… Takie Bóg uczucia rodził w sercu swego stworzenia, które do swoich zamiarów przeznaczał, a stworzenie, którym łaska Boża rządziła i kierowała, ani nie widziało, ani się domyślało, jaki skutek będzie jego modlitwy.
Od tego momentu powstała w mojej duszy jakaś mimowolna bojaźń dalszego życia i gwałtowne pragnienie śmierci, z obawy przed utratą swojej niewinności. Drżałam często jak listek, myśląc o przyszłości, tuliłam się na łono Boskie i wołałam: Panie, zlituj się, nikogo nie kocham jak Ciebie, nie pragnę nic nad Ciebie, nie chcę żyć, tylko dla Ciebie, lecz czy ja wytrwam do końca…?! Och, Panie, zabierz mnie do siebie, zabierz mnie teraz, póki mi jeszcze został skarb niewinności i czystości. I płakałam rzewnie z miłości do Boga, z pragnieniem złączenia się z Nim na wieki. Te uczucia tak się w moim sercu wzmagały, że się aż spytałam mojego spowiednika, czy mi pozwala prosić Boga o śmierć. Pozwolił mi na to zawsze, jednak z poddaniem się woli Bożej. Od tego momentu nie było żadnego dnia, w którym nie powtarzałabym tej modlitwy przed Bogiem.
Ufna w skuteczność moich modlitw, byłam pewna, że zostanę wysłuchana w mojej potrzebie. Oczekiwałam w każdym dniu śmierci, a rodzeństwo moje naigrawało się ze mnie, słysząc mnie ciągle przepowiadającą sobie bliskie zejście z tego świata, widząc mnie w najdoskonalszym zdrowiu.
W takich byłam usposobieniach, gdy mi wpadła do ręki nieoceniona książka pod tytułem Życie wewnętrzne Chrystusa Pana i Najświętszej Matki Jego Maryi. Pożyczyła mi ją jedna z moich przyjaciółek w Bogu, z którą mnie wiązał węzeł świętej przyjaźni. Czytając to dzieło, doznawałam najmilszych uczuć i wielkiego oświecenia wewnętrznego, lecz co na mnie sprawiło szczególne wrażenie, to związek Najświętszej Maryi Panny ze Świętym Józefem. To życie dwóch aniołów, których jednoczył węzeł miłości Bożej. Tak mnie to zajęło, tak mocne na mnie uczyniło wrażenie, iż nie miałam ani myśli, ani chęci, ani zamiaru iść kiedykolwiek za mąż. Sądziłam jednak, że w takim małżeństwie można znaleźć prawdziwe szczęście. Nie wiem w istocie, co mną powodowało, lecz to wiem tylko, iż czy z natchnienia Bożego, czy z upodobania jakoś w tym przykładzie Józefa i Maryi radość znajdowałam.
Postanowiłam odprawić nabożeństwo trzydziestodniowe do Najświętszej Maryi Panny, prosząc Boga za jej przyczyną, jeżeliby to było zgodne z Jego wolą, aby przeznaczył mnie do małżeńskiego stanu i żebym innego męża nie miała, jak tylko takiego, jakim był Święty Józef. Modliłam się z największą gorliwością ducha, polecając się opiece Maryi i Świętego Józefa, i modliłam się z tym najmocniejszym zaufaniem, że w mojej prośbie zostanę wysłuchana.
To zaufanie w modlitwie tak we mnie wzrastało i tak byłam przekonana, że Bóg wysłucha wszelkie moje prośby, iż tak lękając się samej siebie, aby nie prosić Boga o to, co by miało mi zaszkodzić lub Chwałę Jego obrazić, przesyłałam do Niego jeszcze tę usilną prośbę, ażeby mnie nigdy nie wysłuchiwał, chyba że to, czego żądam, będzie zgodne z Jego świętą wolą, ze Czcią i Chwałą Boskiego Imienia Jego. Czyniłam tę modlitwę do Boga wśród najżywszych uniesień miłości ku Niemu i to mnie tak zaspokajało, iż wysłuchana lub niewysłuchana od Boga w moich modlitwach zawsze się czułam uradowana i zadowolona.
Moje zaufanie do Boga było tak żywe i tak mocne, że mnie niekiedy posuwało do zuchwałości. Wydawało mi się, iż żądać cudów od Boga, na mocy tych słów Ewangelii świętej, że wiara żywa góry przenosi, nie było wcale występne, i w istocie Bóg wydawał się chcieć mnie w tych uczuciach utwierdzać, dając mi nie raz doznawać cudownych skutków swej Boskiej opieki i potęgi.
Dla utrzymywania się ciągle w tym zaufaniu, tak mnie uszczęśliwiającym, nie przestawałam powtarzać kilkanaście razy na dzień słowa psalmu: Panie, ufam Tobie i nie będę pohańbiona na wieki. To zaufanie, które z bojaźni przed tym, co mnie czeka w przyszłości, tak mnie lękliwą czyniło, zupełnie mnie uspokoiło. Usnęłam niemalże na łonie Boskim i oddawszy się Mu cała, sądziłam, że mnie nie opuści i że mnie cudami miłosierdzia swego utrzymywać będzie w swojej łasce. Na modlitwie polegała cała moja ufność. Wierzyłam we wszechmoc i miłosierdzie Boże, więc cóż mnie mogło nadal trwożyć lub mną zachwiać?
Jedna okoliczność, którą tu muszę przywołać, posłużyła jeszcze do utwierdzenia mnie w tym zaufaniu bez granic do Boga, na wieki. Pewnego dnia moja matka nagle zasłabła. Rodzaj jej słabości wydawał się grozić długą i ciężką chorobą. Otoczyliśmy ją wszyscy opieką i pół dnia spędziliśmy przy niej w trwodze i obawie. Na koniec przyszła mi myśl, ażeby nic nie mówiąc nikomu, udać się na modlitwę. Wymknęłam się z pokoju, poszłam w osobne miejsce i tam wzywałam pomocy i przyczyny Matki Bożej, modląc się do Boga z największą gorliwością ducha o uzdrowienie mojej matki. Spędziwszy około pół godziny na modlitwie, wracam do pokoju, gdzie zostawiłam matkę leżącą na łóżku, a ta wychodząc naprzeciw mnie, z uśmiechem zadowolenia na ustach mówi do mnie: Moja Balbinko, ja prawdziwie doznałam jakiegoś cudu. W tym momencie czuję się zdrowsza niż kiedykolwiek w swoim życiu. Nie wiem, co to znaczy ani jak mnie ta zastraszająca słabość mogła opuścić. Tylko Bogu wiadomo, jakiego gwałtownego wzruszenia doznałam na te słowa matki. Starałam się jednak ukryć je przed wszystkimi pod pozorem radości z uzdrowienia tak nagłego i niespodziewanego mojej matki. Nie przyznałam się nikomu do odmówienia w jej intencji mojej modlitwy, i ta tajemnica dotąd nikomu nie była wyjawiona, oprócz Boga i mnie samej.
Można się temu dziwić, że podobne dowody szczególnej łaski Bożej tak mnie bez granic czyniły ufną względem Pana Boga. Codziennie przekonywał mnie Pan Bóg o swojej opiece nade mną. Powtarzał często podobne cuda swojego miłosierdzia, tak że moja wiara przestawała być wiarą ślepą, lecz zmieniała się w przekonanie. Nic mi się nie wydawało trudne, nic niemożliwe, skoro Bóg by czegoś zażądał ode mnie, wiedziałam, że by mi dodał sił do wykonania, i to przekonanie dodawało takiej siły, takiej mocy, tęgości duszy, iż to mnie mogło przywieść aż do zbytniego zaufania w Boga, aż do kuszenia Go.
Najbardziej szczególne było to, że o tych moich doznaniach nigdy ani słowem nie mówiłam spowiednikowi. Wydawało mi się, że to Boże postępowanie względem mnie, nie miało w sobie nic nadzwyczajnego, że Bóg wszystkie dusze jedną drogą prowadzi, że wszyscy tego równie jak ja doświadczają, lecz ich milczenie sprawia, że to jest przede mną ukryte, tak jak moje przed nimi było zakryte. Mój spowiednik znał mnie tylko pod względem grzechów, słabości i ułomności, lecz co się tyczyło odbieranych od Boga łask, tych mu nigdy nie wyjawiałam i nie mogłam mu ich wyjawiać, gdyż sama je ledwie dostrzegałam, czy raczej uważałam za powszechne, a nie za nadzwyczajne, i mało na nie zwracałam uwagi. Byłam jak to zepsute przez swoich rodziców dziecko, które tak przez nich zostało przyzwyczajone do pieszczot, że na nie mało co zważa i niewiele je ceni. Tak i ja względem Boga byłam zepsuta Jego dowodami tak niepojętego miłosierdzia. Lecz oprócz najgorętszej miłości niczym Mu się za nie nie odwdzięczałam.
Miłość do Boga wzmagała się we mnie codziennie, lecz to uczucie powstawało naturalnym sposobem w moim sercu, gdyż kto by nie potrafił miłować Dobroczyńcy, od którego tyle łask otrzymywał, ile ja ich otrzymywałam.
Pragnienie umartwiania ciała coraz bardziej się we mnie zwiększało. Po przeczytaniu w książce o życiu Najświętszej Maryi Panny, iż Ta tyle tylko pokarmów spożywała, ażeby ciało swoje przy życiu utrzymać, skazałam się również na post tak surowy, że dogadzałam tylko nagłej potrzebie ciała. Z początku było mi trudno, lecz później tak odwykłam od jedzenia, iż wcale nawet tego postu nie czułam.
Wstawałam o trzeciej nad ranem. Modlitwie poświęcałam zwykle godzinę, lecz często modliłam się dłużej. Rozmyślanie zajmowało mi godzinę, potem oddawałam się mozolnej pracy umysłowej. Był to czas, kiedy oddawałam się nauce łaciny w nadziei, że kiedyś w stanie zakonnym będzie mi przydatna. Modlitwa w południe wraz z rachunkiem sumienia, praca ręczna, zajęcia gospodarcze dla wyręczenia matki wypełniały resztę każdego dnia. I tak chwile mojego życia mijały, aż nie mogłam się nadziwić, jak szybko przemija czas.
Niekiedy poświęcałam modlitwie jakąś część nocy i szybkość, z jaką te chwile czuwania mijały, była tak dla mnie samej zadziwiająca, iż widziałam w tym cudowne działanie łaski Bożej. Wydawało mi się, jakby ktoś wskazówki zegara posuwał, a radość, jakiej doświadczałam, wykonując to ćwiczenie, jest nie do opisania.
Mimo nadzwyczajnego, najdoskonalszego szczęścia, jakiego wśród tego życia tak surowego doznawałam, szczęścia, które językiem ludzkim nie może być opowiedziane i przekracza pojęcie rozumu, nie byłam jednak wolna od gwałtownych cierpień i umartwień wewnętrznych.
Pokusy i prześladowania to były znamiona mojego krzyża. Czytanie jednak Żywotów świętych księdza Piotra Skargi, które do rąk mi wpadły, dodawało mi sił i mocy do zniesienia tak jednych, jak i drugich, a Bóg w niepojętym swoim miłosierdziu zaprawiał powoli niegodną sługę swoją do wojny przeciw światu i szatanowi i uczył, jak odnosić nad nimi zwycięstwa, wspierając ją wszechmocną swoją łaską i strzegąc od upadków.
Oprócz pokus, oschłości, niesmaku, opuszczenia zewnętrznego, których doświadczałam, moi rodzice, których z początku postawa moja bardzo cieszyła, widząc niekiedy upór w rzeczach dotyczących wprawdzie służby Bożej, zaczęli się oburzać na moją pobożność. Stąd wynikało dla mnie wielkie cierpienie. Powodem takiego mojego postępowania były rady i polecenia mojego spowiednika, który bez względu na czas i okoliczności nakazywał tak mnie, jak i moim siostrom zachowywać najsurowiej posty.
W czasie Wielkiego Postu rodzice zachowywali zwykle trzy dni tylko postne. Na resztę dni brali dyspensę. My zaś, nieugięte w naszym przedsięwzięciu, nie zważając na niezadowolenie, a często i gniew rodziców, przy stole siedząc, uporczywie żadnego pokarmu mięsnego do ust wziąć nie chciałyśmy. I nie było siły ludzkiej, która by nas do tego zdołała zmusić. Najbardziej ojciec, który nas namiętnie kochał, prosił i błagał czasem ze łzami w oczach, abyśmy w tak młodym wieku zdrowiu swojemu nie szkodziły i nie osłabiały się postem. Lecz pomimo przywiązania, które czułyśmy do tak dobrych rodziców, nic nas nie zdołało ani wzruszyć, ani zmiękczyć. Stałyśmy nieugięte jak skały i musiano nam dogodzić, nie chcąc, byśmy z głodu pomarły.
Zanadto wczesne wstawanie, długie modlitwy, mozolna i ciągła praca, długie rozmyślania – to wszystko zaczęło zwracać uwagę rodziców i sprawiało, że byli o mnie niespokojni, a wszak nie wiedzieli, co jeszcze czyniłam. Jednak pragnęli tę zauważaną przez nich gorliwość powstrzymać, lecz ich zamiary nie były przeze mnie przyjęte. Nie zważałam na ich przestrogi, a prześladowanie nie służyło niczemu innemu jak utwierdzeniu mnie w pragnieniu cierpienia dla miłości Chrystusa Pana.
[Rok 1822]
W takich byłam usposobieniach, kiedy kończyłam szesnaście lat, a wuj i ciotka zażądali od moich rodziców, by pozwolili im zabrać mnie ze sobą w Przemyskie, gdzie mieszkali, abym mogła poznać strony rodzinne mojej matki i jej bliskich, którzy dla odległości miejsca pobytu moich rodziców byli mi dotąd nieznani. Po długich namysłach pozwolili na koniec rodzice na mój wyjazd, którego i ja pragnęłam z zaciekawieniem, lecz jednocześnie wielkiej obawy doznawałam z powodu nowego świata, który miałam poznać, i nowego położenia, które mnie czekało, przy tym oddzielenie od rodziców i rodzeństwa było mi bardzo bolesne.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Zeznania Balbiny z Lubienieckich hrabiny Romerowej
ISBN: 978-83-8313-484-0
© Wiesław Strzelecki O.Carm. i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Marzena Kwietniewska-Talarczyk
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk