Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dom w sercu Mauritiusa. W jego wnętrzu stary, umierający doktor i trzy kobiety: córka, wnuczka i żona, której śmierć przed laty stała się największym rodzinnym tabu, skrzętnie przemilczaną tajemnicą. Doktor przez całe życie sprawował wobec swojej rodziny niepodważalną władzę domowego tyrana i cynicznego manipulatora. Teraz, na łożu śmierci, we wspomnieniach, rozmowach oraz monologach podejmuje być może ostatnią próbę odtworzenia i utrzymania dawnej uprzywilejowanej pozycji partiarchalnego despoty.
„Zielone sari” to pierwsza powieść Anandy Devi przełożona na język polski; zaliczana jest do najważniejszych i najbardziej oryginalnych utworów maurytyjskiej pisarki. Ukazała się pierwotnie w wydawnictwie Gallimard (2009), w prestiżowej serii „Collection blanche”. W 2010 roku została wyróżniona nagrodą Prix Louis-Guilloux.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Le sari vert
Przekład, opracowanie i posłowie: Krzysztof Jarosz
Recenzent tomu: dr hab. Tomasz Swoboda, prof. UG
Publikacja współfinansowana przez Uniwersytet Śląski w Katowicach.
© Éditions Gallimard, 2009
© for this edition by Wydawnictwo w Podwórku
© for the Polish translation and the Afterword by Krzysztof Jarosz, 2018
Wydanie pierwsze, Gdańsk 2018
Na obwolucie: Leptogenys maxillosa, fot. April Nobile, © AntWeb.org, reprodukcja na licencji: CC-BY-SA-3.0
Opracowanie książki i przygotowanie do druku – zespół wydawnictwa w składzie: Dorota Szmit, Stanisław Danecki
Wydawnictwo w Podwórku sp.j.
ul. Waryńskiego 44a/16, 80-242 Gdańsk
tel. 731 952 067
e-mail: [email protected]
www.wpodworku.pl
ISBN 978-83-64134-39-5
Nie jestem apostołem grzecznej gadki. Brzydzi mnie hipokryzja tych pięknych i pustych formułek, na które tak łasa jest nasza epoka. Nie jestem ani młody, ani bogaty, ani słaby, ani miły, nie jestem ani kobietą, ani białym, ani czarnym, anim zgłodniały, ani gruby, piękny czy niezgrabny, nie należę do gnębionej mniejszości, ani też do nieczułej większości, żaden ze mnie polityk gaduła ani apokaliptyczny prorok, matka Teresa czy Berlusconi – krótko mówiąc, nie jestem ani najlepszy, ani najgorszy.
Jestem mężczyzną i niedługo umrę.
Jestem stary i niedługo ulegnę rozkładowi.
Jeśli spodziewacie się dobrej zabawy, idźcie swoją drogą. Jeśli myślicie, że wyjdziecie stąd z brzuchem pełnym dobrych uczuć, pomyliliście drzwi.
A wy, ludzie, którzy krzyczycie zbyt głośno, nie mając nic do powiedzenia, wysłuchajcie mnie, jeśli chcecie, a jak nie, to spieprzajcie stąd.
Wszystko mi jedno.
Usłyszałem wjeżdżający pod górę samochód; rozpoznawalne z daleka rzężenie starego gruchota, który napawa ją dumą za sprawą czegoś w rodzaju snobizmu na wspak i który prowadzi na bezdechu, całkowicie owinięta wokół kierownicy.
Zadzwoniła do drzwi, kilka razy, niecierpliwie pragnąc wejść. Chichoczę. Nie wie, co ją czeka, ale ta druga kretynka, ta, co ją wezwała, wiedziała, w co ją pakuje. Nie spieszy się, żeby otworzyć, powłóczy pantoflami i swoim chudym ciałem, gdzieś w dławiącym się ciszą domu, za rojącymi się od termitów ściankami działowymi. Tamta, zniecierpliwiona, miota się na wietrznym podeście przed drzwiami.
Wreszcie decyduje się otworzyć. Wyobrażam sobie ich wstydliwy pocałunek, plaskające wydatne policzki. Za to spojrzenia się nie spotykają: obydwie nauczyły się na siebie nie patrzeć. Teraz stara odsuwa się, żeby wpuścić młodą. Młodą jak młodą, skończyła czterdziestkę, jestem tego prawie pewien, nie pamiętam już jej daty urodzenia, ale musi mieć przynajmniej tyle. Druga ma, jak mi się zdaje, z sześćdziesiąt dwa, może trzy. Co za różnica? Obydwie są dużo starsze ode mnie, który mam zaledwie kilka zmarszczek, wszystkie włosy i zęby własne, a na dodatek więcej inteligencji w jednym włosku niż one kiedykolwiek miały w całej masie swoich rozkładających się ciał.
Teraz pora na babskie szeptactwo! Nie mają sobie równych w poszeptywaniu, jakby bezustannie czuwały przy czyichś zwłokach. Szepcze to ze wstydu, szepcze to ze strachu, szepcze to ze złości, wyszeptuje toto wszystkie sekreciki, których potrzebuje, żeby się czuło ważne. Te tajemnice, które rozdymają je jak gazy, to ich lekarstwo na nudę.
Dlaczego mnie wezwałaś? – mówi pierwsza, rozedrgana w nerwowych domysłach.
Nie mogłam tego powiedzieć przez telefon – mruczy druga.
Powiedzieć czego?
On tu jest.
Jaki on?
Dobrze wiesz.
Koniec rozmowy. Milczenie. Zapomniana kropla potu na wąsach jednej. Chwila wyrwana z próżni, w której żyje druga. Młodsza pobladła. Nie pomyślała, że po całym tym czasie matka wezwałaby ją z tego powodu. Znaleźć się tu przez „niego”, przez tego, którego imienia nie należy wymawiać, nie, tego się nie spodziewała, po tym jak jadąc tu, roiła nie wiedzieć jakie marzenia o pogodzeniu się, gdy zaciskała spocone, drżące dłonie na kierownicy swojego rzęcha. Myślała, że matka chce odnowić z nią stosunki. Pudło! Twoja mamuśka nie chce się z tobą pogodzić, chce tylko, żebyś jej pomogła stawić czoło temu ojcu, na którego nie umiała sobie zasłużyć.
Jak widzisz, zawsze będziesz tą, którą się wzywa, gdy wszystko inne zawiedzie.
Milczenie trwa. Nie słyszę już nawet ich szeptu. Co knują? Co mogą mówić do siebie z tamtej strony drzwi, pozwalając mi się macerować w tym zamkniętym pokoju? Mogła mi dać swój, ale nie, nawet tego nie zrobiła, to pokój gościnny, dla przyjaciół, którzy nigdy nie przyjeżdżają i których nieobecność napełnia pomieszczenie pogardą, a ona mi mówi ze ściśniętymi wargami i nozdrzami, że toaleta jest obok, tak jakbym miał siłę do niej dojść, czy muszę jej przypominać, że obłożnie chory nie wychodzi z łóżka, że trzeba się nim opiekować i załatwiać jego potrzeby, że ma już życie za sobą, dosyć z siebie dał, teraz to on potrzebuje opieki!
Złość sprawia, że w ustach czuję gorycz żółci. Mam ochotę splunąć. Gardząc pudełkiem z chusteczkami u boku mojego łóżka, zanoszę się kaszlem i wypluwam wydobytą z głębi płuc kulkę zielonego śluzu. Gdy przyjdzie, po prostu schyli się i wytrze. Jeśli w ogóle cokolwiek dostrzeże.
Wiatr zerwał z kamforowców liście i przykleił je do szyby, zasłaniając słabe światło. Miasto Curepipe jako jedyne w kraju pogrążone jest w bezustannej jesieni. Tylko tutaj żyje się w miejscu, które tak stanowczo odmawia dostępu tropikalnemu słońcu. Ciągle pada, jest zimno, wilgoć wchodzi przez wszystkie pory, pokrywa wam pleśnią skórę, przesyca was śniedzią, sprawia, że między palcami rosną wam grzyby. Nigdy bym tu nie przyjechał, gdybym mógł się schronić gdzie indziej. Ale pozostała już tylko ona, ze swoimi jasnymi oczami o księżycowym kształcie, tymi kocimi ślepiami, przez które otrzymała przydomek Kitty, kiedy była dzieckiem. Wszyscy uważali, że jest ładna z tą swoją trójkątną twarzyczką o prawie chińskich rysach (a przecież mamy dobre indyjskie korzenie). Uśmiechałem się, kiedy to mówiono. Gdy tylko zostawaliśmy sami, od razu wyprowadzałem ją z błędu: mówią tak, żeby mi sprawić przyjemność, przypominałem jej. Mówią tak, bo nie masz matki. W rzeczywistości nie jesteś piękna. Jesteś inna. Jesteś potworna. W rodzinie nikt nie ma oczu o takiej barwie i kształcie jak ty. Nie wiem, skąd się wzięłaś. Powinni cię nazywać raczej Chinolką.
Konsternacja dekomponowała jej twarz. Wstyd kneblował usta. Mówiłem jej wtedy, Kitty, Kitty, Kitty, chodź, moja koteczko, chodź na kolanka do tatusia. A ona wzdychała, drżała, zbliżała się.
Jej prawdziwe imię to Kaveri Bhavani. Gdy miała przyjść na świat, jej matka długo pochylała się nad starymi księgami, żeby w końcu wydobyć z nich to trudne do wymówienia słowo. Nazywała ją Kaveri Rani, księżniczką Kaveri. Na szczęście Kitty nie pamięta tego. Na szczęście jej matka umarła, zanim mogła nafaszerować głowę córki złudzeniami.
Księżniczka Kaveri nie przetrwała długo. Potem stała się dla wszystkich Kitty. Po prostu Kitty. To imię na jej miarę.
Jest jak te koty, co wpatrują się w was ślepiami tak zimnymi, że macie ochotę wytrzeć sobie zelówki ich czyściutkim futerkiem.
Wiem, jakie jest podłoże tego bagna. W końcu dobrze wybrała dla siebie miasto: Curepipe pasuje do jej natury szamba.
W kamforowcach oszalałe od deszczu bengaliki podjęły swoje chóralne śpiewy. Nie dają mi spokoju. Za każdym razem, gdy zaczynam usypiać, rzekłbyś, że dowiadują się o tym wszystkie ptaki na ziemi. Potem przyjdzie kolej na ropuchy i wreszcie na psy. Zwierzęca symfonia, ale bez jakiejkolwiek harmonii. Zbyt mocno ceni się przyrodę. Chronić ją przed ludźmi? Ci, co mają oczy otwarte, wiedzą, że to – przeciwnie – ludzi trzeba chronić przed przyrodą. Ale, jak w każdej sprawie dzisiaj, wypada pojmować na wspak nauki naszych ojców.
Te dwie samice kruka, odmawiające za drzwiami swoje litanie pretensji, również stanowią zagrożenie: uosabiają odwet słabych.
Zastanawiam się, co sobie opowiadają. Kłamstwa, ciągle kłamstwa. Powinienem spać, choćby po to, żeby je wkurzyć, kiedy w końcu do mnie przyjdą. Mógłbym udawać. Zamknąć oczy, głośno oddychać i słuchać, co mówią.
Potem wprawię je w drżenie, bardzo wiernie powtarzając ich bzdury.
*
Są tutaj. Patrzą na mnie. Nic nie mówią.
Wydają z siebie bezgłośny śmiech, zaledwie falowanie powietrza, które postrzegam mimo zamkniętych oczu. Ten śmiech zawiera nowe porozumienie. Ale nie mogą się zjednoczyć. Muszą pozostać wrogami. Potrzebuję uderzać jedną w drugą, inaczej to w ogóle nie będzie zabawne.
Otwieram jedno oko. Nieruchomieją. Z twarzy Kitty ucieka kolor. Cudowna moc, jaką nad nią mam. Widząc, że na nią patrzę, odruchowo się cofa. Sześćdziesięcioczteroletnia starucha, a ciągle ta mina dziecka, które zaraz dostanie w skórę. Ledwie otwierając usta, szepczę śpiewnym tonem, chodź, Kitty, Kitty, moja koteczko. Tylko ona mnie słyszy. Na pamięć zna tę melodię, moja Kitty, nieprawdaż? Druga się nie rusza, wydaje się, że niczego nie wychwyciła, cisza w radiu, jak mówią młodzi, zawieszona w swojej bańce bezwartościowości. Była już taka jako dziecko: niczego nie rozumiała, oczy miała nieobecne, patrzyła na mnie i miewałem nieraz wrażenie, że mnie nie widzi, że za tym płaskim czołem nie ma nic. Jestem pewien, że jest umysłowo ograniczona, mówiłem. Kitty broniła jej, wiedząc, że to z góry przegrana bitwa.
Jest inteligentna, tylko się ciebie boi, to wszystko, mówiła. A dlaczego miałaby się mnie bać? Bo ty to ty. Nic jej nie zrobiłem. Ona wie.
(Kitty wypowiada takie bezładne zdania, niepodlegające żadnej logice).
Jej córka zebrała się wreszcie na odwagę, żeby zbliżyć się do umierającego dziadka. Cóż za brawura! Winszuję ci, moja córko, powiedziałem jej. Wreszcie zrozumiałaś, że cię nie ugryzę?
Nie, stwierdzam, że nawet rak nie wyleczył cię ze złośliwości, odpowiada.
Zatyka mnie. Nigdy nie ośmielono się tak mi odpowiedzieć. Nikt w mojej obecności nie używa tego uwłaczającego słowa. Krew napływa mi do głowy. Słyszę jęk Kitty, która już żałuje, że ją zaprosiła. Przeszywam ją spojrzeniem, które powinno sprawić, że ucieknie, ale ona trwa u stóp łóżka, niewzruszona. Ograniczona umysłowo, miałem rację.
Spójrz na niego, mówi, na wpół odwracając się w stronę swojej matki. Naprawdę nie widzisz, jak bardzo jest żałosny? Nie widzisz, że to ludzki strzęp, który nie może ci już zaszkodzić?
To ty tak myślisz, moja córko. Ten ludzki strzęp ma jeszcze możliwości.
Kitty w dalszym ciągu stoi z tyłu, przygnębiona.
Zostaw go, Maliko, mówi. Nie chcę zadawać mu jeszcze większego cierpienia, gdy jest w tym stanie.
Córka przeżuwa jakieś myśli, bardziej krowia niż kiedykolwiek:
Ty też się nigdy nie zmienisz. Dobrze, pójdę sobie.
Kitty chwyta ją za ramię.
Zgodziłaś się, żeby przyjść. Nie możesz się teraz wymigać.
Opanowuje mnie szalony śmiech przechodzący w atak kaszlu. Są zbyt groteskowe, a poziom przedstawienia jest taki, jak się spodziewałem – żałosny. Nie będę się nudził.
Kitty rzuciła się w moją stronę. Drżącymi rękami nalewa wody do szklanki. Zbliża się do łóżka, żeby mnie napoić. Co czyniąc, nieświadomie stawia stopę na mojej plwocinie. Rozwlecze moją infekcję pod swoimi pantoflami po całym domu, jak przez całe życie ciągnęła za sobą swoją niedolę. Zwielokrotnia to moją radość. Piję łyk wody i opadam na poduszkę, oddychając najmocniej jak się da, żeby lepiej słyszały rzężenie wydzielin w moich drogach oddechowych.
Dziękuję ci, Kitty, mówię. Wiem, że zawsze będziesz się o mnie troszczyła, moja córko.
Jej oczy wilgotnieją! Wielki Boże, kretynizm rzeczywiście nie ma granic. Kitty, mała dziewczynka, która zawsze chciała wierzyć w miłość swojego papy, o cudzie ojcostwa, radości płynąca z wiedzy, że wspomnienie dziecka zawsze w nas pozostanie, wraz z jego pyzatością i dąsami! Tyle tylko że pochylająca się nade mną twarz nie ma w sobie nic z dziecinnego wdzięku. To twarz zwiędła, zbyt blada, z widoczną siatką zmarszczek, z wystającymi kośćmi policzkowymi, z pergaminową skórą. Nic wspólnego ze szczupłą elegancją i naturalną klasą, które ja pomimo lat zachowałem. Zawsze myślałem sobie, że powinienem żyć w innej epoce. Tymczasem muszę sprawować swoją przemożną władzę nad tymi dwoma nędznymi egzemplarzami rodzaju ludzkiego, które gniją na stojąco.
Tato, tak bardzo chciałabym, żebyśmy mogli się do siebie zbliżyć, szepcze mi, bratając się ze mną przeciwko swojej córce.
Też tego pragnę, odpowiadam, dokładnie naśladując ton jej głosu. Dlatego do ciebie przyszedłem. Tamta nie zrozumie, nie wybaczy, wiem o tym.
Pomogę jej zrozumieć, obiecuję ci, odpowiada, topniejąc z ulgi, gdy widzi, jak bardzo jestem ugodowy. Możemy skorzystać z twoich… z tego czasu, który został nam darowany, żeby rozsupłać węzły przeszłości.
Jestem pewien, że chciała powiedzieć „z twoich ostatnich dni”. Być może będą to moje ostatnie dni. Ale rozsupłać węzły przeszłości? Wierzy, że to możliwe? Ależ moja droga córko, przeszłość już się dokonała, ponieważ jest martwa. Nie można jej naprawić, gdyż dni są zamknięte, wspomnienia zastygłe, a pamięć skamieniała w swoich straszliwych kształtach. Jak można wierzyć, że cokolwiek da się zmienić. Albo w ogóle chcieć w niej cokolwiek zmieniać?
Tymczasem przezroczysta bariera wyrasta przed jej córką. Malika stoi sama w tym miejscu, którego w ostatecznym rozrachunku jestem jedynym panem, albowiem znam wszystkie jego reguły. Gotowy jestem bawić się w prestidigitatora z ich wspomnieniami, sprawić, że pojawią się i znikną wedle moich nastrojów i kaprysów. Obydwie są tylko biednymi parodiami, szkicami czegoś, co na zawsze pozostanie niedokończone. Łatwe do zniszczenia, kruche; są szmacianymi lalkami, które wykręcam wedle własnego widzimisię.
Och, Kitty, tak mnie boli, mówię tym jęczącym i przygaszonym głosem, typowym dla starych ludzi na łożu śmierci.
Mogę coś dla ciebie zrobić?
Możesz mi pomasować ramiona?
Oczywiście, tatusiu.
Jesteś pewna, że to nie będzie dla ciebie zbytni kłopot?
Ależ skąd, mruczy.
Nadstawiam jej plecy. Kości naprawdę mnie bolą. Klęka na łóżku, żeby mnie masować. Moje oczy spotykają spojrzenie Maliki stojącej koło drzwi. Uśmiecham się do niej. Sztywnieje. Jej oczy rozszerzają się z osłupienia. Nie domyślała się rozmiarów mojej dwulicowości. Moimi ramionami wstrząsa kolejny spazm rozbawienia, który Kitty bierze za atak bólu.
Uraziłam bolące miejsce? pyta zaniepokojona.
Po prostu moje ciało niczego już nie jest w stanie znieść, zupełnie niczego…
Mamo, chodź, wyjdźmy stąd, muszę z tobą porozmawiać, mówi Malika.
Nie, najpierw muszę się nim zająć, odpowiada Kitty.
Piękny, piękny potok słów… Tej nocy zawołam ją, żeby mnie masowała. Tej nocy użyczy mi swoich dłoni. Przyprawiające o zawrót głowy, zaatakują węzły zmęczenia, które rozprzestrzeniły mi się po całym ciele. Powiem jej, żeby zdjęła mi piżamę i masowała mnie bezpośrednio po skórze. Oto, co przynosi mi największą ulgę, nawet jeśli jej dłonie nie mają już dawnej delikatności.
Zamykam oczy i wspominam. Kitty, chodź, pomasuj mi plecy, Kitty. Zdejmowałem koszulę, usadowiony za biurkiem. Stawała za mną. Dawałem jej dokładne instrukcje. Jej rączki wahały się, potem kładła je na moich ramionach, naoliwionych skwarem Port Louis. Wahały się, potem prześlizgiwały po łopatkach, po szczycie ramion, po środkowej części pleców, napierając najpierw niezręcznie, później bardziej stanowczo, na kręgi. Zamykałem oczy i oddawałem się tej słodyczy. Gdyby mogła być tylko tymi dłońmi na moich plecach, wybaczyłbym jej wszystko. Ale słyszałem też jej oddech, wyczuwałem drżące ze strachu ciało, pod zamkniętymi powiekami widziałem jej twarz złapanego w sidła zwierzęcia i czułem rodzącą się w moim brzuchu złość, promieniującą w nim krzepnącym ciepłem. Moje uda kamieniały, oddech stawał się coraz głębszy i wiedziałem, że gdy tylko jej dłonie rozplączą wszystkie węzły i przyniosą mi ulgę, zrzucę swoją męską wściekłość na tę pijawkę, która nie pozwalała mi wyzwolić się z samego siebie.
Kiedy ten moment nadchodził i odwracałem się w jej stronę, po jej policzkach spływały już bezgłośne łzy. Pytałem ją wówczas ze spokojem, od którego martwiała ze strachu: Nie mówiłem ci, żebyś nie płakała bez powodu?
Nie mówiłem ci, żebyś nie płakała bez powodu?
Zadałem to pytanie na głos. Dosłownie rzuca się od łóżka ku drzwiom. Patrzę na nią osłupiały. Na chwilę uśmierzone bóle ponownie opanowują moje ciało.
Co się stało?
Jej twarz już jest zbrukana łzami.
Zawsze tak mówiłeś… szepcze. Zawsze tak mówiłeś. Myślałam, że próbujemy zapomnieć.
Nie wiem, co odpowiedzieć. Straciłem mnóstwo terenu.
Kitty, byłem szczery… Nie chciałem, byś płakała z mojego powodu, moja mała córeczko. Jestem teraz niczym i nie chcę widzieć, jak cierpisz z powodu tego nic, którym się stałem, to wszystko, co chciałem powiedzieć, przyrzekam ci.
Nie wie, jak się zachować. Zdyszana, osaczona, z potarganymi włosami. Prawie mi jej żal. Zastanawiam się, z odrobiną uzasadnionej ciekawości, czy da się wciągnąć w tak oczywistą pułapkę. Doprawiam to westchnieniem i udaję, że ocieram łzę.
Niewłaściwa ocena sytuacji. Potrząsa głową, z zaciśniętymi nozdrzami.
Nie udawaj, że płaczesz. Nigdy nie płakałeś, ani po śmierci mamy, ani po swoim psie. Przypominam sobie wszystkie te chwile spędzone z tobą i nigdy w twoich oczach nie widziałam łez. Nie graj w to ze mną. Jesteś niezdolny do płaczu.
Wychodzi, trzaskając drzwiami. Nie zdawałem sobie sprawy, że wypowiadam te słowa na głos. Zdradziła mnie starość. Cholerne zgrzybienie! Jest jak spodnie, które rozdzierają się w niewłaściwym miejscu, odsłaniając nasze niegodziwości. Ale nie dbam o to, ona wróci. Zawsze wracała.
Nie ma j… No, w każdym razie wiem, co mam na myśli.
*
Usiłuję zasnąć, ale twarz pojawia się natychmiast tuż przy mojej. Jej oddech ma zapach zatęchłych przypraw korzennych. Orbity puste, a przecież zamieszkałe przez niewidoczne spojrzenie. Usta otwierają się na otchłań skolonizowaną przez robactwo.
Ten obraz nie jest realny: matka Kitty została spalona, jak ja zostanę spalony, gdy umrę. Jej ciało nie gnije w trumnie, lecz obróciło się w pył na stosie z drewna mangowca. Jednak widzę ją zawsze w ten sposób: na wpół zgnite ciało, twarz niemająca już w sobie nic ludzkiego, ale dająca się mimo wszystko rozpoznać w całym swoim pięknie, owa magia kobiecej natury, która uwodzi mężczyzn i traci swoją moc, gdy tylko zostanie zniewolona w męskim łożu. One są jak pałace o nieskończonych obietnicach, w których po sforsowaniu drzwi odkrywa się tylko zmurszałość i pustkę.
Tak i mnie urzekła i popchnęła do tego, żeby ją za wszelką cenę zdobyć, nawet jeśli powinna pozostać dla mnie niedostępna. Byłem sierotą, człowiekiem, który sam siebie stworzył. Ona pochodziła z wyżyn społecznych. Ale byłem lekarzem: to kompensowało wszystko. Po długich miesiącach negocjacji z jej rodzicami udało nam się dopiąć swego. Walczyła o to z takim samym uporem jak ja. Kiedy przywiozłem ją, młodą żonę, do siebie, myślałem, że szczęście, ta niewypowiedziana rzecz, stała się moim udziałem. Myślałem, że moja żona będzie jak to żebro Adama, z którego, jak wierzą chrześcijanie, pochodzi kobieta: niezbędna, ale niewidoczna.
Słyszę jej spokojną nienawiść niczym szelest jasnego prześcieradła. Wie, że jestem w jej zasięgu. Oczekuje mnie. Wie, że nie będę się ociągał. W nocy, gdy nie ma nikogo, kto rozpędziłby duchy, żyję z nią sam. Wślizguje się wtedy we mnie metaliczny strach. Co się stanie, kiedy umrę?
Wydaje mi się, że ona śpiewa jakąś kołysankę, ale nie rozpoznaję ani słów, ani melodii. To niepodobne do niczego, ten głos zza grobu, może tylko do roztrzaskanych gwiazd. Mam niejasne poczucie, że powinienem znać tę melodię, że nuciła ją cichutko, żeby uspokoić noworodka, którego wrzaski nie pozwalały mi zasnąć. Ale brzmienie piosenki jest złowieszcze, jakby nie zawierała nic poza wyziewami mojej złości.
Wiem, że ta złość zaprowadziła mnie za daleko. Przyznaję, jest odpowiedzialna za wiele rzeczy. Była szkarłatnym źródłem, które mnie wypełniało i wzbraniało wszelkiego umiaru, plamiąc moje wargi swoim cudownym smakiem. Nie mogłem bić niemowlęcia, żeby je uciszyć, biłem więc matkę. To było normalne. Nie trzeba się tego wstydzić. Dopiero później mężczyźni stali się tchórzami, a kobiety uzyskały wszystkie prawa.
Nienormalne było to, że ona nie zgadzała się na ustalony porządek i angażowała w tę milczącą wojnę przeciwko mnie. Oto, co doprowadziło nas do zniszczenia.
Pierwotny obraz, owa zieleń jej przysiąg i strojów, uległ wynaturzeniu, gdy zabarykadowała się w odmowie posłuszeństwa mężowi. Nie potrafiła nawet zaakceptować, kiedy jej mówiłem, że jest złą kucharką. A przecież to była czysta prawda, wypowiedziana bez ogródek, zgoda, ale co było nadzwyczajnego w tym, że odmawiałem jedzenia jej sklejonego ryżu, gumowatego lub na wpół surowego kurczaka, tych warzyw utopionych w zbyt słonym sosie? Jakże szybko musiałem utracić złudzenia, uświadomić sobie, że wzbronione mi było to, czego oczekiwałem, owe czułe rojenia o życiu we dwoje; małżeństwo składało się tylko z przejrzanych na wskroś iluzji. Piękno nie kompensowało niczego. Śmiała się ze swoich niezręczności jak podlotek. Miała już siedemnaście lat, a jeszcze nie dotarło do niej, że życie we wspólnym stadle nie ma w sobie nic zabawnego. Musiałem ją tego nauczyć pięścią. Kiedy po raz pierwszy jej warga pękła z innego powodu niż uśmiech, wreszcie zaczęła rozumieć.
Kiedy ją poznałem, była żywą, bezczelną, złośliwą piętnastolatką, z gotową na wszystko odpowiedzią, obdarzoną bezlitosnym poczuciem humoru. Kobietą w miniaturze, z długimi kolczykami, diamentem w nosie, delikatnymi nadgarstkami, z ogromnym apetytem na życie, widocznym po sposobie, w jaki koniuszkiem różowego języka lizała lody. Miniaturową kobietką, stojącą pod deszczem sztucznych ogni z noskiem zadartym ku niebu. Była niepodobna do jakiejkolwiek innej kobiety, którą znałem. Nigdy nie napotkałem tyle beztroski i zaufania. Do tej pory żyłem w szarzyźnie biedy i ambicji. Wiedziałem, że nie pragnę nikogo poza nią.
Oczarował mnie jej śmiech. I to śmiech ją odczarował. Po ślubie nie byłem zdolny dzielić jej wesołości. Wydawała mi się fałszywa, jak maska zakładana specjalnie po to, żeby ukryć jej liczne wady. Mylący pozór. Kiedy się jest kobietą, kiedy ma się stać matką, nie można się już śmiać w ten sam sposób. Powaga jest niezbędnym aktem godności.
Wstyd nadszedł niespodziewanie, z oczywistością tak silną, że zakrztusiłem się samosą, którą wtedy jadłem. Kiedy publicznie roześmiała się na ślubie, na który zostaliśmy zaproszeni, szukając mnie wzrokiem, jakby chciała podzielić się ze mną chwilą intensywnej wesołości, nie odwzajemniłem uśmiechu: odwróciłem się do niej plecami. Nie przestałem dyskutować o polityce z otaczającymi mnie mężczyznami. Nasz angielski był sztuczny i pompatyczny, niezręczny i sepleniący, ale czuliśmy się odmienni od pozostałych. Mówiliśmy o niedawnej wojnie, której echa nami wstrząsnęły. Konstruowaliśmy przyszłość kraju, który jeszcze nie uzyskał niepodległości. Wypędzimy Anglików z naszej małej wyspy, będziemy pionierami, będziemy kroczyć śladem Nehru i Gandhiego, będziemy mieli nasz szlak cukru na podobieństwo ich szlaku soli. Kiedy mówiłem, czułem na plecach, na moim karku jej drapiące spojrzenie. Nakazywała mi się odwrócić. Czułem jej wściekłość zignorowanej kobiety. To wzmocniło moją determinację: nie nagnie mnie do swojej woli. Oparłem się chęci spojrzenia na nią. To było moje pierwsze zwycięstwo.
Widzę ją jeszcze, tego dnia, ubraną w żółte przezroczyste sari ze złotymi cekinami. Płomiennożółta, jedwabista tkanina, która doskonale pasowała do jej ciepłej cery i czarnych włosów. Tego dnia zebrała je nad szyją w kok. Nosiła drogie klejnoty, ofiarowane jej przez rodziców. Kiedy przyszliśmy, widziałem, że patrzyli na nią wszyscy, mężczyźni i kobiety. Uśmiechały się do niej starsze panie, które mówiły jej, że przypomina aktorkę Sorayę. Ale ona była piękniejsza niż Soraya. Na swoich wysokich obcasach była chodzącym płomieniem. Udawałem, że nie dostrzegam spojrzeń, zachowywałem się, jakby było dla mnie całkiem normalne, że przychodzę z nią u swego boku. W chwili gdy wchodziliśmy do salonu, zbliżyła się do mnie i otarła się o moje ramię swoim nagim barkiem. Poczułem się zakłopotany tą bliskością, połączoną z delikatnym zapachem jaśminu i potu. Nie afiszowało się w ten sposób stosunków łączących kobietę z mężczyzną. Odsunąłem się upokorzony tym nazbyt intymnym gestem.
A potem, jakiś czas później, rozległ się ten wybuch śmiechu, który rozbrzmiał w całej sali, wstrząsnął mną i przeszył mi uszy niczym gwóźdź. I wtedy przydusił mnie wstyd, sprawiając, że w moich uszach myśli stojących wokół mnie ludzi rozbrzmiały tak wyraźnie, jakby zostały wypowiedziane – mówili: tak to jest, kiedy poślubi się zbyt piękną kobietę, śmiali się, ożenił się z lalką, która wodzi go za nos, niby się puszy, mruczeli, ale w rzeczywistości to pantoflarz. Zacisnąłem usta i nozdrza. Przez resztę wieczoru w ogóle na nią nie spojrzałem. Kiedy wracaliśmy, wyczuła całą dzikość złości, którą oburącz w sobie dusiłem. Jej obcasy stukały ze strachu po brukowanych ulicach stolicy. Była na tyle mądra, że nie odezwała się ani słowem. W domu bardzo szybko położyła się spać. W środku nocy usłyszałem, jak pociąga nosem, i cała moja złość wyparowała. Wziąłem ją w ramiona i poczułem euforyczną ulgę. Pod koniec naszego stosunku znowu pozwoliła sobie na śmiech. I ten śmiech nie miał już w sobie żadnej magii. Nie znalazłem w nim nic urokliwego.
Kiedy po raz trzeci z rzędu przypaliła soczewicę i rozgotowała ryż, coś we mnie pękło. Coś metalicznego stopiło mi się w brzuchu, jak wzbierające pożądanie albo może mleko w kobietach, to było coś tak samo organicznego, jednak nie było to pożądanie, lecz – przeciwnie – biała nienawiść, której nawet woń była męska i fekalna.
Postawiła przede mną smrodliwy posiłek. Spoglądając na kleistą masę białego, rozgotowanego ryżu i spalonej na węgiel soczewicy, osłupiałem ze zdumienia, że mogła w ogóle pomyśleć, bym mógł to tknąć. Pochyliła się, specjalnie w taki sposób, żeby jej długi warkocz kołysał się przed moją twarzą. Uśmiechała się, nawet na mnie nie patrząc, pewna siebie, przekonana, że dam się wciągnąć w jej grę. Jej uśmiech był dwulicowy. Może była w nim również pogarda. Zacisnąłem szczęki tak mocno, aż poczułem, że trzeszczą mi zęby, a od moich trzonowców odprysnęły kawałeczki szkliwa. Była pochylona, sari odchylało się od jej drobnych piersi. Warkocz kołysał się ciągle przede mną, tak gruby, że gdybym zacisnął na nim dłoń, wypełniłby ją całkowicie, czarne ciało, falujące, wijące się aż do ziemi. Prawie bezwiednie złapałem go, ten drwiący ze mnie warkocz, jej włosy prześlizgnęły się po śliskiej skórze mojej dłoni, zatrzeszczały w niej, a ja pociągnąłem za nie tak silnie, że jej głowa z nagim odgłosem uderzyła w stół tuż obok talerza. Szarpnąłem jeszcze raz i znowu, jak za sznur dzwonu, nie uświadamiając sobie nawet, że po pierwszym okrzyku zaskoczenia nie wydała z siebie żadnego odgłosu, ani nie zaprotestowała.
Muszę wyznać, że po tym pierwszym geście, który uczciwie muszę określić jako gwałtowny, wybuchło we mnie coś jakby erupcja triumfalnego szczęścia, tak wspaniałego i tak rozgrzewającego, że od razu uderzyło mi do głowy. Poczułem się wyzwolony z całego ciężaru pozorów. Rozpłynęło się całe napięcie, które odczuwałem. Moje kości zatrzeszczały od wysiłku, ale ulga, która nastąpiła, była tak intensywna, że miałem wrażenie, jakby moje kręgi rozwęźlały się, niczym uczynione z powietrza, jakbym za chwilę miał się unieść w przestworzach i rozproszyć na wszystkie strony w stanie doskonałej lekkości. Dłoń zaciskałem nadal wokół jej warkocza i w dalszym ciągu tłukłem jej głową o stół, ale mój umysł był już gdzie indziej, mój umysł śmiał się, wyzwolony ze swoich lęków. Wiedziałem, że odtąd ta kobieta nie będzie już mogła owijać mnie sobie wokół palca.
Kiedy ją puściłem, na jej czole i policzku wystąpiły czerwone placki, które szybko staną się niebieskie. Wargę miała rozciętą, co wyglądało jak uśmiech, ale nim nie było. Jej oczy były ogromne. Patrzyła na mnie tak, jakby pomimo widocznych na ciele znaków i bólu twarzy, jaki musiała odczuwać, nie mogła uwierzyć, że to zdarzyło się naprawdę. Zastygła tak, stojąc przede mną, malutka, z tą swoją szkarłatną twarzą i z kroplą krwi w kąciku ust. Patrzyłem na nią, nieznacznie się uśmiechając, i czekałem. Zaczęła drżeć. Wtedy delikatnie ująłem ją za ramię, posadziłem sobie na kolanach i pozwoliłem się wypłakać. Kiedy wyczerpały ją jej własne łzy, powiedziałem jej, głaszcząc po włosach:
Na przyszłość będziesz uważać na posiłki.
Nie musiałem dodawać: bo inaczej wyrwę ci ten warkocz.
Dużo później, w nocy, ja także zacząłem drżeć, wstrząśnięty skutkiem mojego czynu. Ale było to drżenie, które bardziej przypominało nie strach, lecz rozkosz.
Jeszcze dzisiaj, gdy o tym myślę, odczuwam intymną ulgę płynącą z tego czynu. Nikt nie potrafił tego wyjaśnić, ale to czysta prawda: przemoc jest łaską.
*
Wszystkie te twarze widzę jednocześnie: twarz dziecka, twarz starej, twarz martwej, twarz daïne – wiedźmy zabijającej dzieci, twarz suki, twarz zatartego czasu, twarz wszystkich zastygłych błot.
Kiedy ją tak widzę we wszystkich jej postaciach, coś we mnie drży. Myślę, że, o cudzie! wspomnienie mojej od tak dawna zmarłej żony wywołuje we mnie jeszcze erekcję. Dzieje się tak, zwłaszcza gdy wyobrażam ją sobie taką, jaka była przedtem. Zanim małżeństwo uczyniło ją niestrawną, a jej ptasi wdzięk przemieniło w potrzeby drapieżnika.
Myślę o jej jakże szczupłym ciele dziecka, o małym krągłym brzuszku i piersiach wrażliwych niczym główka niemowlęcia. Jej doskonałych stopach w sandałach z rzemykami. Myślę o niej w noc poślubną, kruchej, wystraszonej i uważnej, wypełnionej miłością zbyt natrętną, by była na dłuższą metę znośna. Słodycz jej skóry. Czerń jej włosów, wszędzie. Jej usta całowane po raz pierwszy, o smaku korzeni i dziewictwa.
Kochałem ją przecież. Byłem gotowy dać jej wszystko.
A potem twarde słońce poranka, oświetlające bezużyteczną lalkę, śpiącą z taką ufnością w całym swoim ciele, w swoich członkach, że czuję się tym porażony. Na wpół uniesiony na łóżku, widzę ją obrysowaną wzdłuż ciała białą poświatą Port Louis. Bezwstydnie wystawiona na spojrzenie, ta dziwna, szaro-czerwona przestrzeń wydaje mi się naraz tak zwierzęca i brzydka, że zaciera się w niej kobieta, która zostaje zredukowana do samych swoich otworów. Upał i miłosne igraszki minionej nocy powlekły je wonią mokrej sierści. Przykrywam ją prześcieradłem. Odwraca się do mnie, przeciąga, nieświadoma mojego odkrycia, zarzuca mi ramiona na szyję, przyciąga do siebie. Coś pęka. Jak to możliwe, żeby młodziutka kobieta tak dobrze znała się na sztuce uwodzenia? Czy one od chwili narodzin są wszystkie takie?
Odtąd podąża za mną jej obraz rozwalonej na łóżku, bezład członków z porozrzucanymi tu i ówdzie ciemniejszymi miejscami. Moja doskonała młoda żona znikła w jedną noc.