Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
„Zielony Dom”, którego niemal sensacyjna akcja prowadzona jest w rozległej scenerii, przede wszystkim w mieście Piura na zachodnim wybrzeżu Peru i w lasach dorzecza Amazonki, przedstawia na różnych płaszczyznach czasu i rzeczywistości skomplikowane losy bohaterów; każda historia tworzy odrębną linię tematyczną i reprezentuje odrębny styl narracji, ale linie te krzyżują się ze sobą i tworzą całość o wielkiej wartości artystycznej i poznawczej.
Powieść „Zielony Dom” otrzymała jedno z najwyższych odznaczeń literackich Ameryki Łacińskiej, nagrodę im. Romulo Gallegosa, oraz hiszpańską nagrodę „Critica”.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Biblioteka Miejska w Cieszynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 605
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: La Casa Verde
Projekt obwoluty: Maciej Sadowski
Redakcja graficzno-techniczna: Mariusz Jaśtak
Korekta: Barbara Gruszka
© Mario Vargas Llosa, 1966
© for Polish translation by Carlos Marrodan Casas
© for Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1994
ISBN 83-7079-231-6
MUZA SA
Warszawa 1994
Patrycji
SIERŻANT rzuca okiem w stronę Matki Patrocinio, giez siedzi tam nadal. Łódź kołysząc się, sunie po mętnej wodzie, między dwiema ścianami drzew, które wydzielają lepki, gorący opar. Żandarmi, zwinięci w kłębek pod okapem z palmowych liści, z obnażonymi torsami, śpią w zielonożółtym słońcu południa; głowa Maluśkiego spoczywa na brzuchu Ciężkiego, z Blondasa ciurkiem spływa pot, a Ciemny chrapie z otwartymi ustami. Szalupę eskortuje chmara moskitów, pomiędzy ciałami przelatują motyle, osy, muchy. Motor na przemian terkocze, zacina się, terkocze, pilot Nieves steruje lewą ręką, w prawej trzyma papierosa, a jego błyszcząca niewzruszona twarz tkwi pod słomkowym kapeluszem. Ci tutejsi do ludzi nie są podobni, dlaczego nie pocą się jak każdy uczciwy chrześcijanin? Na rufie, sztywno, z przymkniętymi oczami, siedzi Matka Angelica, ma twarz pokrytą tysiącem zmarszczek i co chwila wysuwa koniuszek języka, oblizuje spocony wąsik i spluwa. Biedna staruszka, nie dla niej ta mordęga. Giez bije niebieskimi skrzydełkami, odrywa się łagodnie od zaczerwienionego czoła Matki Patrocinio, znika zataczając kręgi w białym świetle, a pilot wyłącza silnik. Sierżancie, już dopływają, za tą rozpadliną leży już Chicais. Ale Sierżantowi serce mówiło, że żywej duszy nie będzie. Warkot silnika milknie, siostry i żandarmi otwierają oczy, unoszą głowy, rozglądają się. Pilot Nieves, stojąc, zanurza wiosło raz z lewej, raz z prawej strony, łódź cicho przybliża się do brzegu, żandarmi wstają, nakładają koszule, kepi, poprawiają sztylpy. Zielona ściana roślinności na prawym brzegu gwałtownie urywa się za zakrętem i wyłania się parów, mały klin rdzawej ziemi, który opada w stronę małej zatoczki pełnej błota, kamieni, trzcin i paproci. Przy brzegu nie widać żadnego czółna, w parowie ani jednej ludzkiej sylwetki. Łódź osiada, Nieves i żandarmi skaczą, brną w ołowianym mule. Cmentarz, serce nie kłamało, Szmaciarze mają rację. Sierżant przechyla się przez dziób, pilot i żandarmi ciągną łódź w stronę suchego brzegu. Pomogliby lepiej mateczkom, niech splotą krzesełeczko z rąk, po co mają moknąć. Matka Angelica ciężko siada na rękach Ciemnego i Ciężkiego, Matka Patrocinio, podczas gdy Maluśki i Blondas splatają ręce, by ją przenieść, waha się, w końcu decyduje i siada, czerwieniąc się jak rak. Żandarmi chwiejąc się przechodzą przez plażę, odstawiają siostry na miejsce, gdzie nie ma już błota. Sierżant skacze, dochodzi do podnóża parowu, a Matka Angelica już wspina się zboczem, zdecydowanie, za nią Matka Patrocinio, obydwie wdrapują się na szczyt i znikają w kłębach czerwonego pyłu. Ziemia w parowie jest miękka, przy każdym kroku ustępuje, Sierżant i żandarmi idą pod górę, zapadając się po kolana, schyleni, dusząc się pyłem, z chustką przy ustach. Ciężki krztusi się i spluwa. Na górze jeden drugiemu otrzepuje mundur, a Sierżant rozgląda się: polana, garstka chat o stożkowatych dachach, małe poletka juki, bananów, wokół gęsty las. Między chatami drzewka ze zwisającymi z gałęzi owalnymi torebkami: gniazda paucares. Mówił jej przecież, Matko Angeliko, że z całą pewnością nie spotkają tu żywej duszy. Ale Matka Angelica obchodzi wszystkie kąty, włazi do jednej chaty, wychodzi, wsadza głowę do następnej, klaszcząc odpędza muchy, nie zatrzymuje się nawet na sekundę i w ten sposób z daleka, otoczona kłębami pyłu, nie jest staruszką, lecz ruchomym habitem, energicznym cieniem. Za to Matka Patrocinio tkwi nieporuszenie z rękami ukrytymi w habicie, oczy jej raz i drugi prześlizgują się po wyludnionej osadzie. Parę gałęzi drży, słychać świergot i chmara zielonych skrzydeł, czarnych dziobów i niebieskich brzuszków zaczyna hałaśliwie krążyć nad opuszczonymi chatami Chicais, żandarmi i siostry podążają wzrokiem za nią, póki nie znika w gąszczu, przez pewien czas jeszcze słychać świergot. Są papużki, dobrze wiedzieć, gdyby zabrakło prowiantu. Ale od ich mięsa dostaje się dyzenterii, Matko, to znaczy rozwolnienia. W parowie ukazuje się słomkowy kapelusz, smagła twarz pilota Nievesa: tak więc, proszę mateczek, Aguarunowie spłoszyli się. A to uparciuchy, kto im kazał nie słuchać się nas. Matka Angelica zbliża się, patrzy tu, patrzy tam zmrużonymi oczkami, a jej sękate, sztywne, pieprzykami pokryte ręce zaczynają machać przed twarzą Sierżanta: muszą być gdzieś niedaleko, nie wzięli swoich rzeczy, trzeba na nich poczekać. Żandarmi patrzą na siebie, Sierżant zapala papierosa, dwa paucares szybują nad nimi, ich czarno-złote pióra lśnią wilgotnym blaskiem. Są i ptaszki, no to mamy wszystko w Chicais. Oprócz Aguarunów - i Ciężki śmieje się. A może by ich tak zaskoczyć? Matka Angelica sapie, czyżby ich mateczka nie znała, biała szczecina na podbródku leciutko drży, boją się chrześcijan, więc ukrywają się i póki są tutaj, nie ma co marzyć, by wrócili, nie wystawią nawet czubka nosa. Mała, tęgawa Matka Patrocinio również dołączyła, stoi między Blondasem i Ciemnym. W zeszłym roku jednak nie ukrywali się, wyszli naprzeciw, przywitali nas, poczęstowali świeżą rybą, czy Sierżant pamięta? Ale wtedy, Matko Patrocinio, nic nie przeczuwali, a teraz tak, trzeba to w końcu zrozumieć. Żandarmi i pilot Nieves siadają na ziemi, ściągają buty. Ciemny otwiera manierkę, pije i wzdycha. Matka Angelica unosi głowę: niech rozbiją namioty, Sierżancie, zmarszczona twarz, niech zawieszą moskitiery, wilgotny wzrok, poczekają na ich powrót, łamiący się głos, i niech nie robi takiej miny, ona ma doświadczenie. Sierżant rzuca papierosa, przydeptuje, chłopcy, co mu tam szkodzi, niech się ruszą. I nagle wytryska jakieś gdakanie, zarośla wypluwają kurę. Blondas i Maluśki wydają z siebie radosny skowyt, biegną za nią, w białe kropki, łapią, a oczy Matki Angeliki zaczynają błyszczeć. Bandyci, co robią, jej pięść wywija w powietrzu, a bo to jej, niech ją puszczą, a Sierżant, niech ją puszczą, ale, Matko, jeśli tu zostają, to muszą jeść, nie będą przecież zdychać z głodu. Matka Angelica nie pozwoli na nadużycia, jak mogą mieć do nich zaufanie, jeśli okradają ich ze zwierzątek? Matka Patrocinio przytakuje, kraść to ubliżać Bogu, Sierżancie, swoją okrągłą, tryskającą zdrowiem twarzą, czyżby nie znał przykazań, kura dotyka ziemi, gdacze, iska pod skrzydełkiem, chwiejąc się ucieka, a Sierżant wzrusza ramionami: po co to oszukiwanie samych siebie, znają przecież Indian równie dobrze, jeśli nie lepiej niż on. Żandarmi oddalają się w stronę parowu, na drzewach znowu wrzeszczą papużki i paucares, słychać brzęczenie owadów, lekki powiew wiatru porusza liśćmi na dachach Chicais. Sierżant rozpina sztylpy, zrzędzi przez zęby, ma skrzywione usta, pilot Nieves poklepuje go, Sierżancie, po co się denerwować, niech przyjmie to wszystko ze spokojem. A Sierżant ukradkowo wskazuje na siostry, don Adrián, tych robótek ma powyżej uszu. Matkę Angelikę męczy pragnienie, a może nawet gorączka, duch w niej wciąż pełen energii, ale ciało chorowite, Matko Patrocinio, a ta ależ nie, skądże, niech nie mówi takich rzeczy, teraz, jak wrócą żandarmi, wypije lemoniadę i od razu poczuje się lepiej, zobaczy. Czy to o nim coś szepcą, Sierżant rozgląda się wokół roztargnionym wzrokiem, może sobie myślą, że jest byle pętakiem, wachluje się kepi, a to Ścierwianki, nagle zwraca się do pilota Nievesa: to niegrzeczne takie szeptanie w towarzystwie, a ten, Sierżancie, żeby patrzył, żandarmi biegną. Co to, łódź?, a Ciemny tak, może z Aguarunami? i Blondas tak, Sierżancie, i Maluśki tak, i Ciężki, i siostry tak, tak, chodzą, pytają, krzątają się, a Sierżant niech Blondas wróci do parowu, niech da jakiś znak, jak będą wchodzić, reszta się schowa, a pilot Nieves zbiera z ziemi sztylpy, karabiny. Żandarmi z Sierżantem wchodzą do jednej z chat, siostry nadal stoją na polanie, niech się mateczki ukryją, Matko Patrocinio, szybko, Matko Angeliko. Te patrzą na siebie, szepcą coś, podskakują, wchodzą do chaty stojącej naprzeciw, a od strony drzew, które go zasłaniają, Blondas wskazuje palcem w stronę rzeki, już wysiadają, Sierżancie, cumują łódź, już idą, Sierżancie, a ten, durniu, żeby się pospieszył i ukrył, Blondas, migiem. Rozłożeni na brzuchach, Ciężki i Maluśki śledzą poprzez szparki w ścianie z palmowych deseczek, co się dzieje na polanie; Ciemny i pilot Nieves siedzą w głębi chaty, a Blondas szybko przybiega, klęka przy Sierżancie. O, są tam, Matko Angeliko, już tam są, a Matka Angelica może jest i stara, ale widzieć to jeszcze dobrze widzi, Matko Patrocinio, widzi ich, jest ich sześcioro. Stara, włochata, ma na sobie białawą opaskę, a dwie rury ciemnego, miękkiego cielska zwisają jej aż do pasa. Za nią dwóch mężczyzn, w nieokreślonym wieku, niskich, brzuchatych, o kościstych nogach, męskość zakryta skrawkami ciemnożółtej tkaniny przymocowanej lianami, pośladki na wierzchu, włosy sczesane w grzywę opadającą aż na brwi. Niosą kiście bananów. Za nimi dwie dziewczynki z wianuszkami z włókien palmowych, jedna ma w nosie kolczyk, druga skórzane bransolety u kostek. Nagie, tak jak i chłopczyk, który idzie za nimi, chudszy, jakby młodszy. Patrzą na pustą polanę, kobieta otwiera usta, mężczyźni poruszają głowami. Czy będą z nimi rozmawiać, Matko Angeliko? A Sierżant tak, siostry już wychodzą, uwaga, chłopcy. Sześć głów odwraca się w tym samym czasie, nieruchomieje. Siostry przybliżają się do grupki równymi kroczkami, uśmiechając się, jednocześnie, prawie niedostrzegalnie Aguarunowie przysuwają się jeden do drugiego, szybko stają się jednym, kamiennie zwartym ciałem. Sześć par oczu nie odwraca się od dwóch postaci udrapowanych w ciemne fałdy, które płyną w ich stronę, i jeśli zaczną grymasić, to trzeba, chłopcy, startować i żadnych tam strzałów, żadnego straszenia. Pozwalają im się zbliżyć, Sierżancie, Blondas myślał, że zwieją, jak je zobaczą. A jakie świeżutkie te dziewczątka, jakie młodziutkie, no nie, Sierżancie, ten Ciężki jest niepoprawny. Siostry zatrzymują się i w tym samym czasie dziewczynki cofają się, obejmują nogi starej, która zaczyna walić się po ramionach otwartą dłonią, każdy klaps trzęsie jej zwisającymi, długimi piersiami, kołysząc je: Bóg z wami. I Matka Angelica wydaje pomruk, pluje, wyrzuca z siebie potoki głuchych, świszczących i chrapliwych dźwięków, przerywa, żeby splunąć i, groźna, wspaniała zaczyna znowu stękać, kręci rękami, kreśli uroczyście jakieś figury naprzeciw nieruchomych, bladych i niewzruszonych indiańskich twarzy. Ona do nich gada po pogańsku, chłopaki, i pluje, tak samo jak oni. To im się musi podobać, Sierżancie, chrześcijanka gadająca ich językiem, cicho, chłopaki, jak nas usłyszą, mogą zwiać. Pomruki Matki Angeliki dochodzą do chaty czyste, mocne, gniewne i teraz również Ciemny, i pilot Nieves zaczynają z twarzami przylgniętymi do ściany patrzeć, co dzieje się na polanie. W garści ich ma, chłopaki, ale spryciara z mateczki, a siostry i dwaj Aguarunowie uśmiechają się, wymieniają ukłony. A poza tym fantastycznie wykształcona, czy Sierżant wie, że one cały czas w Misji nic, tylko się uczą? Raczej się modlą, Maluśki, za wszystkie grzechy tego świata. Matka Patrocinio uśmiecha się do starej, ta odwraca oczy wciąż bardzo poważna, opiera ręce na ramionach dziewczynek. Co one tam sobie mówią, Sierżancie, ale im się na gadanie zebrało! Matka Angelica i obydwaj mężczyźni robią grymasy, gestykulują, plują, przekrzykują się i nagle trójka dzieci odskakuje od starej, biegnie, śmieją się głośno. Ten srajdek patrzył na nas, chłopaki, nie odrywał wzroku. Co za chudzielec, czy Sierżant się przyjrzał, olbrzymia łepetyna i takie małe ciałko, podobny do pająka. Pod strzechą włosów, duże oczy chłopca wycelowane są z uwagą w chatę. Spalony słońcem jak mrówka, nogi ma krzywe i chuderlawe. Gwałtownie podnosi rękę, krzyczy, chłopcy, niech go, Sierżancie, a za ścianą nagły rwetes, przekleństwa, uderzenia, na polanie wybuchają gardłowe wrzaski, kiedy żandarmi, obijając się jeden o drugiego, biegiem wypadają, niech opuszczą karabiny, osły, Matka Angelica gniewnie wymachuje rękami w ich stronę, już im Porucznik pokaże. Obydwie dziewczynki kryjąc twarze przygniatają starej miękkie piersi, a chłopczyk stoi pośrodku wytrzeszczając oczy, między żandarmami a zakonnicami. Jeden z Aguarunów wypuszcza z rąk naręcz bananów, gdzieś gdacze kura. Pilot Nieves stoi na progu chatki, ze słomianym kapeluszem zsuniętym do tyłu, z papierosem w zębach. Co sobie Sierżant myśli, Matka Angelica aż podskakuje, po co się pcha, kiedy go nie wołają? Przecież jeśli opuszczą karabiny, tamci zrobią się bezczelni, Matko, ta pokazuje mu pięść nakrapianą w brunatne plamki, a on, chłopaki, niech opuszczą mauzery. Matka Angelica znów przemawia łagodnie do Aguarunów, jej sztywne ręce kreślą powoli przekonywające rysunki i powoli obaj mężczyźni miękną, teraz odpowiadają sylabami, a ona łagodna, nieubłagana, ciągle chrząka. Chłopczyk przybliża się do żandarmów, obwąchuje karabiny, dotyka i Ciężki uderza go lekko po głowie, ten zasłania się, krzyczy, nieufny skurwiel, i śmiech wstrząsa miękkim brzuchem Ciężkiego, podbródkiem, policzkami. Matka Patrocinio przerywa milczenie, bezwstydnik, jak można używać takich słów, dlaczego nie mają odrobiny szacunku, ordynus, a Ciężki najmocniej przeprasza, z zakłopotaniem porusza swoją byczą głową, wyrwało mu się tak niechcący, Matko, język ma niewyparzony. Dziewczynki i chłopczyk krążą pomiędzy żandarmami, przyglądają im się badawczo, dotykają końcami palców. Matka Angelica i obaj mężczyźni przyjacielsko chrząkają, słońce świeci jeszcze dość wysoko, niebo jednak zaczyna powoli pokrywać się chmurami i nad lasem zbiera się drugi las białych i gęstych chmur: będzie padać. Matka Angelica przedtem ich obraziła, Matko, i nic nie powiedzieli. Matka Patrocinio uśmiecha się, głuptas, osioł to nie żadna obraza, ale zwierzę tak głupie jak on sam, a Matka Angelica odwraca się do Sierżanta: zjedzą razem z nimi, niech przyniosą swoje podarki i lemoniadę. Ten przytakuje, wydaje rozkazy Maluśkiemu i Blondasowi, wskazując im parów, zielone banany i surową rybę, chłopcy, taki bankiet, kurwa jej mać. Dzieci krążą wokół Ciężkiego, Ciemnego i pilota Nievesa, a Matka Angelica, mężczyźni i stara rozkładają na ziemi bananowe liście, wchodzą do chat, przynoszą gliniane naczynia, jukę, rozniecają małe ognisko, zawijają ryby w liście, które wiążą włóknami z liany i przybliżają do płomienia. Czy poczekają na resztę, Sierżancie? Wtedy to już nigdy z tym nie skończymy, i pilot Nieves wyrzuca papierosa, reszta nie wróci, jeśli sobie odeszli, to znaczy, że nie chcą żadnych wizyt, a ci też zwieją, jak tylko się zagapimy. Tak, Sierżant wie o tym, tylko nie ma co się szamotać z siostrzyczkami. Maluśki i Blondas wracają, niosąc torby i termosy. Matki, Aguarunowie i żandarmi siedzą wokół bananowych liści, a stara klaszcząc odpędza owady. Matka Angelica rozdaje podarki, Indianie przyjmują je z obojętnością, nieco później jednak, gdy matki i żandarmi zaczynają jeść, odrywając rękami drobne kąski ryby, obaj tubylcy, nie patrząc na siebie, otwierają torby, głaszczą lusterka i korale, dzielą między siebie kolorowe paciorki, a w oczach starej zapalają się pożądliwe światełka. Dziewczynki wydzierają sobie butelkę, chłopczyk żuje z wściekłością, a Sierżant: jeszcze rozchoruje się na żołądek, psiakrew, dostanie sraczki, i ciało nadmie się jak u ropuchy, pokryje wypryskami, później mu pękną, zaczną ropieć. Trzyma kawałek ryby przy ustach, mruga, a Ciemny, Maluśki i Blondas też zaczynają mrugać, Matka Patrocinio zamyka oczy, połyka, twarz jej ściąga się i tylko pilot Nieves i Matka Angelica niewzruszenie wyciągają ręce po bananowe liście i z niepowstrzymaną radością odrywają białe mięso, oczyszczają z ości, podnoszą do ust. Wszyscy z puszczy to zupełna dzicz, nawet siostrzyczki jeść nie umieją. Sierżantowi odbija się, wszyscy na niego patrzą, zaczyna kaszleć. Aguarunowie zawiesili sobie na szyjach korale, jeden pokazuje drugiemu. Szklane paciorki barwy granatu kontrastują z tatuażem na piersi tego, który ma sześć bransolet z koralików na jednym i trzy na drugim ramieniu. O której godzinie odpłyną, Matko Angeliko? Żandarmi patrzą na Sierżanta, Aguarunowie przestają żuć. Dziewczynki wyciągają ręce, delikatnie dotykają lśniących naszyjników, bransolet. Muszą poczekać na resztę, Sierżancie. Ten od tatuażu chrząka, a Matka Angelica, tak, Sierżancie, żeby jadł jak wszyscy, nie widzi, że ich obrażają te wstręty? Nie jest głodny i chce coś powiedzieć, mateczko, nie mogą siedzieć dłużej w Chicais. Matka Angelica ma pełne usta, Sierżant przyjechał tutaj, żeby pomóc, jej drobna i twarda ręka ściska termos z lemoniadą, a nie, żeby rozkazywać. Maluśki pamięta rozkazy Porucznika, i co ten powiedział? a on, żeby wrócili w ciągu ośmiu dni, Matko. Minęło już pięć, a ile potrzeba na, powrót, don Adrián, trzy dni, jeśli nie będzie padać, no więc proszę, to rozkaz, Matko, a nie jego widzimisię. Oprócz rozmowy Sierżanta i Matki Angeliki słychać drugą, szorstką: Aguarunowie z ożywieniem rozmawiają, trącają się ramionami i porównują bransolety. Matka Patrocinio przełyka i otwiera oczy, a jeśli reszta nie wróci? A jeśli wrócą dopiero za miesiąc? Oczywiście to tylko takie przypuszczenie, i zamyka oczy, może się myli, i połyka. Matka Angelica marszczy brwi, na jej twarzy pojawiają się nowe zmarszczki, ręką głaszcze białe, nastroszone włoski podbródka. Sierżant pije ze swojej manierki: to gorsze niż środki przeczyszczające, wszystko tu parzy, w jego stronach nie ma takiego upału, od tego żaru wszystko tutaj gnije. Ciężki i Blondas położyli się na ziemi, przykrywszy twarze, a Maluśki chce wiedzieć, czy ktoś widział to na własne oczy, don Adrián, a Ciemny, naprawdę, niech opowiada dalej, don Adrián. To są pół ryby, pół kobiety, żyją na dnie rzek, czekając na topielców i jak tylko jakaś łódź wywraca się, przypływają, chwytają chrześcijan i wciągają ich do swoich podwodnych pałaców. Kładą ich w takich hamakach, które nie są z juty, ale z węży, i tam używają sobie, a Matka Patrocinio, już zaczyna się to gadanie o zabobonach, a oni, ależ nie, skądże, i jeszcze uważają się za chrześcijan, nic z tych rzeczy, mateczko, rozmawiali o tym, czy będzie padać. Matka Angelica pochyla się w stronę Aguarunów chrząkając łagodnie, uśmiechając się uporczywie, powoli zaczynają wyprostowywać się, wyciągają szyje jak nadbrzeżne czaple w słońcu, rozszerzają się ich źrenice, pierś jednego pręży się, tatuaż uwydatnia się i zaciera raz po raz, i stopniowo przybliżają się do Matki Angeliki, uważni, powolni, milczący, a kudłata, rozczochrana stara rozkłada ręce, obejmuje dziewczynki. Chłopczyk nie przerywa jedzenia, tak, chłopcy, zaczyna się rozróba, uwaga. Pilot, Maluśki i Ciemny przestają rozmawiać. Blondas unosi się z zaczerwienionymi oczyma i tarmosi Ciężkiego, jeden z Aguarunów patrzy na Sierżanta spod oka, potem na niebo i teraz stara przyciąga mocno dziewczynki, przyciska je do swoich długich i lejących się piersi, a spojrzenie chłopczyka przenosi się z Matki Angeliki na mężczyzn, potem na starą, na żandarmów i na Matkę Angelikę. Aguaruna z tatuażem zaczyna mówić, po nim drugi, potem stara, burza dźwięków zagłusza głos Matki Angeliki, która zaprzecza głową, rękami, i nagle, nie przestając chrząkać ani pluć, powoli, ceremonialnie obydwaj mężczyźni zdejmują z siebie korale, bransolety, na bananowe liście spada ulewa szklanych paciorków. Aguarunowie wyciągają ręce w stronę resztek ryb, między którymi przepływa maleńki strumyk szarych mrówek. No, zaczynają wierzgać, chłopcy, ale oni już są gotowi, Sierżancie, kiedy tylko rozkaże. Aguarunowie odrywają resztki białego i ciemnego mięsa, wyłapują mrówki i miażdżą je paznokciami i bardzo starannie zawijają jedzenie w żylaste liście. Maluśki i Blondas zajmują się srajdkami, Sierżant wydaje rozkazy, a Ciężki, co za szczęściarze. Matka Patrocinio jest bardzo blada, porusza wargami, jej palce zaciskają się na czarnych paciorkach różańca i oj, tak, Sierżancie, żeby nie zapomnieli, że to jeszcze dzieci, wie, wie o tym, Ciężki i Ciemny niech uspokoją tych nagusów, a Matka nie musi się denerwować, Matka Patrocinio, ach, żeby tylko nie byli zbyt brutalni, a pilot zajmuje się zniesieniem wszystkich rzeczy i, chłopcy, tylko delikatnie, Święta Mario, Matko Boża. Wszyscy patrzą na blade usta Matki Patrocinio, a ona, módl się za nami, trze w palcach czarne kulki, a Matka Angelica uspokójcie się, Matko, a Sierżant dobra, teraz. Wstają, nie spieszą się. Ciężki i Ciemny otrzepują spodnie, schylają się, biorą karabiny i zaczyna się wyścig, wrzaski, teraz i w godzinę, tupot, chłopiec zasłania twarz, śmierci naszej, dwaj Aguarunowie stanęli sztywno w miejscu, amen, szczękają zębami, patrzą niepewnie na wymierzone w nich karabiny. Ale stara stojąc mocno, siłuje się z Maluśkim, a dziewczynki wiją się jak węgorze w uścisku ramion Blondasa. Matka Angelica zatyka sobie usta chusteczką, unosi się i gęstnieje tuman kurzu, Ciężki krztusi się i Sierżant, gotowe, mogą już schodzić do parowu, chłopcy, Matko Angeliko. A Blondasowi kto pomoże, Sierżancie, czy nie widzi, że mu się wymykają. Maluśki i stara szamocąc się padają na ziemię, niech Ciemny mu pomoże, Sierżant go zastąpi, popilnuje golasa. Matki idą w stronę parowu trzymając się pod ramię, Blondas ciągnie dwie szamocące się, wijące postacie, a Ciemny z wściekłością szarpie starą za włosy, póki Maluśki nie uwolni się z jej szponów i nie wstanie. Ale stara skacze za nimi, dogania, drapie, a Sierżant, gotowe, Ciężki, już poszły. Wciąż celują w dwóch mężczyzn, cofają się, ślizgają się na obcasach, a jednocześnie Aguarunowie wstają i idą, zahipnotyzowani przez karabiny. Stara skacze jak małpa, pada i przytrzymuje dwie pary nóg, Maluśki i Ciemny chwieją się i Matko Boska, również padają, niech Matka Patrocinio tak nie wrzeszczy. Znad rzeki szybko nadlatuje wiatr, pokonuje stok i pojawiają się gwałtowne, ogarniające wszystko pomarańczowe wiry, grube ziarna ziemi unoszą się w powietrzu jak wielkie muchy. Dwaj Aguarunowie posłusznie stoją przed karabinami, parów jest coraz bliżej. A jak zaczną zwiewać, to czy Ciężki ma strzelać, a Matka Angelica, brutal, jeszcze może kogoś zabić. Blondas łapie za ramię dziewczynkę z kolczykiem, dlaczego nie schodzą, Sierżancie, drugą z pierścieniami, zwieją mu, zaraz mu zwieją, a te nic nie krzyczą, tylko szarpią się i głowy, ramiona, stopy i nogi walczą, uderzają, machają, a pilot Nieves przechodzi obładowany termosami: niech się pośpieszy, don Adrián, nic nie zostawił? Nie, nic, jak tylko Sierżant rozkaże. Maluśki i Ciemny trzymają starą za barki i włosy, ta siedzi i krzyczy, od czasu do czasu bije ich bezsilnie rękami po nogach, święta Mario, święta Mario, i błogosławion owoc żywota twego, i już uciekają Blondasowi, Jezus. Mężczyzna z tatuażem patrzy na karabin Ciężkiego, stara wydziera się i płacze, dwie wilgotne niteczki przedzierają się przez skorupę kurzu na twarzy, a Ciężki niech nie robi z siebie wariata. Ale jeśli zwieją, to mózg rozwali, choćby kolbą, Sierżancie, i skończy się ta cała zabawa. Matka Angelica odejmuje od ust chusteczkę: brutal, dlaczego mówi takie rzeczy, dlaczego Sierżant mu na to pozwala, a Blondas, czy może już schodzić, te diablice obedrą go ze skóry. Ręce dziewczynek nie mogą dosięgnąć twarzy Blondasa, sięgają tylko do szyi, już pełnej sinych zadrapań, rozdarły mu koszulę, oberwały guziki. Od czasu do czasu, jakby zniechęcały się, opuszczają ręce i jęczą, znów atakują, ich bose stopy uderzają w sztylpy Blondasa, ten kinie i odpycha je, one nie przestają szarpać, a Matka Angelica, dlaczego je tak ściska, przecież to dziewczynki, żywota twego, Jezus, Matko, Matko. Jeśli Maluśki i Ciemny puszczą starą, to ta rzuci się na nich, Sierżancie, co mają robić, a Blondas no, niech ona je weźmie, zobaczymy, Matko, czy nie widzi, jak go podrapały? Sierżant macha karabinem, Aguarunowie zatrzymują się, cofają się krok, a Maluśki i Ciemny puszczają starą, ręce trzymają gotowe do obrony, ale ta nie rusza się, przeciera tylko oczy, a tam stoi chłopczyk oddzielony wirami: przykuca i zatapia twarz między miękkie piersi. Maluśki i Ciemny schodzą, czerwonawa ściana połyka ich powoli i jak, do jasnej cholery, Blondas sam ma je znieść, co im się stało, Sierżancie, dlaczego tamci sobie poszli, i Matka Angelica zbliża się, wymachując rękami, postanowiła: ona mu pomoże. Wyciąga rękę w stronę małej z kolczykiem, lecz jej nie dosięga, tylko zgina się, a malutka pięść raz jeszcze uderza, wbija się w habit, Matka Angelica jęczy i zgina się: no i nie mówił jej, Blondas potrząsa małą jak szmatą, no i co Matko, czy to nie dzikie zwierzę? Blada i zgięta wpół Matka Angelica próbuje znowu, łapie za ramię, Święta Mario i teraz wyją, Matko Boża, kopią, Święta Mario, drapią, wszyscy kaszlą, Matko Boża, i zamiast tylu modlitw, niech już zaczną schodzić, Matko Patrocinio, po jaką cholerę tak wciąż się trzęsie, jak długo tak można, niech już zaczną schodzić, bo Sierżanta zaczyna cholera brać, psiakrew. Matka Patrocinio obraca się, schodzi stokiem, sylwetka jej zaciera się, Ciężki wysuwa karabin, a ten z tatuażem cofa się. Z jaką nienawiścią patrzy, Sierżancie, z taką nieufnością, jakby miał do nas urazę, kurwa jego mać, z jaką dumą, pewnie tak wyglądają oczy potwora chulla-chaqui. Kłęby, które okrywają schodzących, oddalają się, stara płacze, wije się, a dwaj Aguarunowie obserwują lufę, kolbę, okrągłe wyloty karabinów: niech Ciężki się tak nie peszy. On się nie peszy, Sierżancie, ale co to za sposób patrzenia, psiakrew, jakim prawem. Blondas, Matka Angelica i dziewczynki również znikają w kłębach pyłu, a stara przyczołgała się do brzegu parowu, patrzy w stronę rzeki, jej piersi dotykają ziemi, chłopczyk wydaje różne dźwięki, zawodzi niby ptak cmentarny, a Ciężki nie bardzo ma ochotę trzymać tak z bliska tych golasów, Sierżancie, co zrobią, żeby teraz zejść, są zupełnie sami. Wtem warkot silnika z łodzi: stara ucisza się, podnosi głowę, patrzy w niebo, chłopczyk naśladuje ją, dwaj Aguarunowie naśladują ją, te skurwiele samolotu szukają, no, Ciężki, teraz. Cofają karabiny, lecz natychmiast znów wysuwają, obaj mężczyźni odskakują do tyłu, gestykulują, teraz Sierżant i Ciężki schodzą tyłem, ciągle z wycelowaną bronią, zapadając się po kolana, a silnik warczy coraz głośniej, wypełnia powietrze czkawką, bulgotem, drganiem i wstrząsami, a na stoku to nie to samo co na polanie, wiaterku nie ma, tylko żar i czerwonawy, drażniący pył, który powoduje kaszel. Zamazane, tam, na szczycie, kudłate głowy badawczo patrzą w niebo, przesuwają się powoli, szukają między chmurami, a silnik jest tu i te srajdki płaczą, Ciężki, a on, no co, Sierżancie, już więcej nie może. Brną jak mogą najszybciej i kiedy dochodzą do łodzi, sapią z wywieszonymi językami. Najwyższy czas, dlaczego tak marudzili? No i jak teraz, Ciężki ma wejść, wygodnie się, skubańcy, rozsiedli, niech się posuną trochę. Najpierw niech on schudnie, uwaga Ciężki wsiada, łódź zatopi, i nie czas na dowcipy, niech już odpływają, Sierżancie. Już się robi, Matko Angeliko, śmierci naszej amen.
DRZWI TRZASNĘŁY, Przełożona uniosła twarz znad biurka, Matka Angelica jak trąba powietrzna wpadła do pokoju, jej bezkrwiste ręce opadły na oparcie krzesła.
- Co się stało, Matko Angeliko? Co się z Matką dzieje?
- Uciekły, Matko! - wybełkotała Matka Angelica. - Nie została ani jedna, mój Boże.
- Co takiego, Matko Angeliko? - Przełożona zerwała się z krzesła i zaczęła iść w stronę drzwi. - Wychowanki?
- Mój Boże, mój Boże - przytakiwała Matka Angelica, krótkimi, równymi, szybkimi ruchami głowy jak kura dziobiąca ziarno.
Santa Mariá de Nieva wznosi się przy ujściu Nievy do Górnego Marañon, te dwie rzeki otaczają osadę i wyznaczają jej granice. Naprzeciw niej wyłaniają się z Marañon dwie wyspy, które dla tutejszych są miernikiem przyborów i opadów. Z osady, kiedy mgły nie ma, można z jednej strony ujrzeć wzgórza pokryte bujną roślinnością, a z drugiej, w dół szeroko rozlewającej się rzeki masyw Kordyliero w, które Marañon przecina w Pongo de Manseriche: dziesięć kilometrów pełnych wirów, skał, silnych prądów, które biorą swój początek przy jednym garnizonie wojskowym - Teniente Pinglo, a kończą się przy drugim - Borja.
- Tędy, Matko - powiedziała Matka Patrocinio. - Proszę popatrzeć, drzwi są otwarte, musiały uciec tędy.
Matka Przełożona uniosła lampę i nachyliła się: gąszcz był spoistym cieniem wypełnionym całkowicie przez owady. Oparła rękę na uchylonych drzwiach i odwróciła się w stronę sióstr. Mrok wchłonął habity, ale białe welony błyszczały niczym czaple pióropusze.
Dwie białe plamy odłączyły się od grupki w kierunku podwórza Misji. Matka Przełożona, z idącymi za nią siostrami, skierowała się w stronę Rezydencji, blisko, nieomal przyciskając się do muru okalającego sad, w którym krakanie zagłuszało, z kapryśnymi przerwami, trzepot nietoperzy, cykanie świerszczy. Spomiędzy owocowych drzew wyłaniały się migotania, błyski. Świetliki, może sowy? Przełożona zatrzymała się przed kaplicą.
- Proszę, wejdźcie, mateczki - powiedziała cicho. - Błagajcie Najświętszą Pannę, żeby nie doszło do nieszczęścia. Ja przyjdę później.
Santa María de Nieva jest jakby nieregularną piramidą, której podstawą są rzeki. Nad Nievą znajduje się przystań, a wokół mola kołyszą się kanu Aguarunów, czółna i łodzie chrześcijan. Wyżej plac rynkowy, kwadrat ciemnożółtej ziemi, pośrodku wznoszą się dwa pnie kapiron, duże, ogołocone z liści. Na jednym z pni żandarmi wywieszają w dniu Święta Narodowego chorągiew. A wokół placu komisariat, dom Gubernatora, wiele domów białych i szynk Paredesa, który również jest handlarzem, stolarzem i potrafi przyrządzać lubczyk, który wsącza się w ciało, zatruwając je miłością. A jeszcze wyżej, na dwóch wzgórzach, które jak gdyby są wierzchołkami osady, wznoszą się budynki Misji: cynkowe dachy, kolumny gliniano-palmowe, ściany bielone wapnem, metalowe siatki w oknach, drewniane drzwi.
- Nie traćmy czasu, Bonifacjo - powiedziała Przełożona. - Powiedz mi wszystko.
- Była w kaplicy - powiedziała Matka Angelica. - Siostry ją odnalazły.
- Zadałam ci pytanie, Bonifacjo - powiedziała Przełożona. - Na co jeszcze czekasz?
Ubrana była w niebieską tunikę, jakby pokrowiec, który osłaniał jej ciało od ramion po kostki, a bose stopy, tej samej barwy co deski podłogi, miała złączone: dwa płaskie wielogłowe zwierzątka.
- Czy nie słyszałaś? - powiedziała Matka Angelica. - Odezwij się w końcu.
Półmrok pokoju i ciemny welon wokół twarzy uwidaczniały jej dwuznaczny wyraz, ni to wystraszony, ni to bezmyślny, a duże oczy uważnie obserwowały biurko; płomyk kaganka, poruszany podmuchem nadlatującym znad sadu, od czasu do czasu zapalał w nich zielony, delikatny blask.
- Ukradły ci klucze? - powiedziała Matka Przełożona.
- Ty się nigdy nie zmienisz, próżniaku! - ręka Matki Angeliki uniosła się nad głową Bonifacji. - No i widzisz, czym się twoje niedbalstwo skończyło?
- Proszę zostawić to mnie, Matko - powiedziała Przełożona. - Nie każ mi dłużej marnować czasu, Bonifacjo.
Ręce zwisały jej wzdłuż boków, głowę trzymała nisko, tunika z ledwością ujawniała ruch piersi. Jej proste i ciężkie usta były ściśnięte w ponurym grymasie, nozdrza równomiernie to rozszerzały się lekko, to kurczyły.
- Zacznę się gniewać, Bonifacjo, mówię do ciebie łagodnie, a ty jakbyś nie słyszała - powiedziała Przełożona. - O której godzinie zostawiłaś je same? Nie zamknęłaś sypialni na klucz?
- Odezwij się chociaż, diablico! - Matka Angelica szarpnęła jej tunikę. - Bóg cię ukarze za twoją pychę.
- Na przebywanie w kaplicy masz cały dzień wolny, ale w nocy twoim obowiązkiem jest pilnowanie wychowanek - powiedziała Przełożona. - Dlaczego wyszłaś z pokoju bez zezwolenia?
W pokoju rozległy się dwa krótkie uderzenia w drzwi, siostry odwróciły się, Bonifacja uniosła lekko powieki i na chwilę oczy jej jakby stały się większe, ich zieleń mocniejsza.
Ze wzgórz osady widać, sto metrów dalej, na prawym brzegu rzeki Nieva, chatę Adriána Nievesa, jego małe gospodarstwo, a dalej już tylko potop lian, krzewów, zarośli, drzew o rozłożystych gałęziach i wysokich konarach. Niedaleko placu znajduje się indiańska osada, skupisko chat zbudowanych na pniakach ściętych drzew. Błoto pożera tam dziką trawę i otacza kałuże śmierdzącej wody, w której roi się od kijanek i robactwa. Tu i tam, malutkie, kwadratowe poletka juki, kukurydzy, maleńkie ogródki. Misję z placem łączy stroma ścieżka. Za Misją kamienny mur odpiera ataki lasu, gwałtowne natarcia gąszczu. W murze tym jest zamknięta furtka.
- To Gubernator, Matko - powiedziała Matka Patrocinio. - Czy można?
- Tak, proszę, Matko Patrocinio, wprowadzić Gubernatora - powiedziała Przełożona.
Matka Angelica uniosła kaganek, który wyłonił z zatopionego w ciemnościach progu niezbyt widoczne dwie sylwetki. Owinięty w koc, przepraszając, z latarką w ręku, wszedł don Fabio.
Jego łysa czaszka zdawała się wilgotna, chuda, twarz uśmiechała się do sióstr.
Don Fabio usiadł i latarka, zwisająca z jego lewej ręki, zapaliła się: złotawy krąg na macie.
Gubernator popatrzył na Bonifację, przybrał poważny, bolesny wyraz twarzy. Ale w sekundę później uśmiechnął się i spojrzał pytająco na Przełożoną.
- Ach, co za dziewczynki - powiedział Gubernator. - Widzisz więc, Bonifacjo, musisz więcej uważać.
- Boga błagaj, żeby nic im się nie stało - powiedziała Przełożona. - Inaczej nie wyobrażasz sobie nawet, jakie będziesz miała wyrzuty sumienia przez całe życie, Bonifacjo.
- Siostry nie słyszały, jak one wychodziły? - powiedział don Fabio. - Przez osadę na pewno nie przeszły. Musiały iść do lasu.
- Wyszły przez furtkę do sadu, dlatego nic nie mogłyśmy usłyszeć - powiedziała Matka Angelica. - Ukradły tej idiotce klucze.
- Nie nazywaj mnie idiotką, mateczko - powiedziała Bonifacja, otwierając oczy. - Nie ukradły mi.
- Idiotka, skończona idiotka - powiedziała Matka Angelica. - Jeszcze się ważysz? I nie nazywaj mnie mateczką.
- Ja otworzyłam im drzwi - Bonifacja ledwo rozwarła usta. - Ja im pomogłam uciec. Widzisz, że nie jestem idiotką?
Don Fabio i Przełożona wyciągnęli szyje w stronę Bonifacji, Matka Angelica zamknęła, otworzyła usta, chrząknęła, zanim zaczęła mówić.
- Co mówisz? - chrząknęła znowu. - Ty pomogłaś im uciec?
- Tak, mateczko - powiedziała Bonifacja. - Ja im pomogłam.
- ZNOWU POSMUTNIAŁEŚ, Fushía - powiedział Aquilino. - Nie wygłupiaj się, chłopie. No już, pogadaj trochę, to i smutek ci przejdzie. Może w końcu powiesz mi, jak zwiałeś?
- Gdzie jesteśmy, stary? - powiedział Fushía. - Dużo nam brakuje, żeby wpłynąć na Marańon?
- Już dawno wpłynęliśmy - powiedział Aquilino.
- W ogóle nie słyszałeś, spałeś jak nowo narodzone dziecię.
- Wpłynąłeś nocą? - powiedział Fushía. - Jak to się stało, że nawet tego nie poczułem, Aquillino?
- Było tak jasno, jakby świtało, Fushía - powiedział Aquilino. - Niebo, mówię ci, calusieńkie w gwiazdach, pogoda marzenie, cisza jak makiem zasiał, spokój. Za dnia można jeszcze spotkać rybaków, czasami garnizonową łódź, a w nocy jest bezpieczniej. A niby dlaczego miałeś poczuć, że wpływamy, jeśli ja znam tu najmniejszy prąd na pamięć? No, nie rób już takiej miny, Fushía. Jeśli chcesz, to możesz usiąść, porządnie musiałeś się zgrzać pod tymi kocami. Nie ma nikogo, jesteśmy panami rzeki.
- Nie, tak będzie mi lepiej - powiedział Fushía. - Zimno mi, dygocę cały.
- Dobrze, stary, jeśli tak czujesz się lepiej - powiedział Aquilino. - No, opowiedz mi w końcu, jak to było z twoją ucieczką. Za co cię tam wpakowali? Ile miałeś lat?
Był kiedyś w szkole, więc Turek dał mu niewielką robotę w swoim magazynie. Prowadził mu rachunki, wiesz, Aquilino, w takich księgach, jedna to była księga Debet, a druga Kredyt. I chociaż wtedy był jeszcze zupełnie przyzwoitym człowiekiem, to już bogactwa chodziły mu po głowie. Gdyby wiedział, jak oszczędzał, stary, jadł tylko raz dziennie, żadnych papierosów, żadnego picia. Chciał dojść do takiego kapitaliku, który pozwoliłby mu rozkręcić jakiś interesik. I tak jest w tym życiu, Turek wbił sobie do łba, że ten kradnie, kłamstwo wierutne, no i aresztowano go. Nikt nie chciał wierzyć, że był przyzwoitym człowiekiem, i wpakowali go do celi z dwoma bandziorami. Czy to nie największa niesprawiedliwość pod słońcem, stary?
- Ale to już mi opowiadałeś, jak odpływaliśmy z wyspy, Fushía - powiedział Aquilino. - Ja chcę, żebyś opowiedział mi, jak uciekłeś.
- Tym wytrychem - powiedział Chango. - Iricuo zrobił go z drutu od pryczy. Już próbowaliśmy, otwiera drzwi bez najmniejszego szmeru. Te, Japończyk, chcesz zobaczyć?
Chango był najstarszy, siedział za jakieś tam sprawki z narkotykami i do Fushii odnosił się serdecznie. Iricuo natomiast zawsze się z niego zgrywał. Bydlę takie, które tysiące ludzi okpiło bajeczką o spadku, stary. To on wymyślił cały ten plan.
- I poszło gładko? - powiedział Aquilino.
- Pójdzie gładko - powiedział Iricuo. - Nie wiecie, że na Nowy Rok wszyscy się zwalniają? Zostaje tylko jeden w pawilonie, trzeba zwinąć mu klucze, zanim je odda na drugą stronę krat. Wszystko od tego zależy, chłopaki.
- Otwórz już w końcu, Chango - powiedział Fushía. - Już nie mogę wytrzymać, Chango, otwórz.
- Ty, Japończyk, powinieneś zostać - powiedział Chango. - Rok szybko zleci. My nie mamy nic do stracenia, ale jeśli się to nie uda, to ty wpadniesz gorzej, dorzucą ci jeszcze parę latek.
Ale uparł się i wyszli, w korytarzu było pusto. Znaleźli strażnika śpiącego przy kracie, z butelką w ręku.
- Walnąłem go nogą od pryczy, upadł na ziemię - powiedział Fushía. - Chyba go zabiłem, Chango.
- Fruwaj, idioto, mam już klucze - powiedział Iricuo. - Trzeba teraz przelecieć przez podwórze. Zwędziłeś mu spluwę?
- Puść mnie - powiedział Chango. - Ci z głównego będą tak samo zalani jak ten.
- Ale tamci byli trzeźwi, stary - powiedział Fushía. - Dwóch ich było, grali w kości. Strasznie wytrzeszczali oczy, jak weszliśmy, gdybyś to widział.
Iricuo wycelował w nich pistolet: albo otwierają bramę, albo kule, kurwa, zaczną fruwać. A niech tylko spróbują rozdziawić gębę, to zaraz zaczyna, albo się pospieszą, albo zaczną, kurwa, kule fruwać.
- Z wiąz ich, Japończyk - powiedział Chango. - Własnymi paskami. I wpakuj im krawaty do jadaczki. Szpula, Japończyk, nawijaj.
- Nie pasują, Chango - powiedział Iricuo. - Żaden nie pasuje do bramy. - Na samym progu wywiniemy orła, chłopaki.
- Któryś z tych musi pasować, próbuj dalej - powiedział Chango. - Co robisz, stary, po co ich kopiesz?
- A dlaczego ich skopałeś, Fushía? - powiedział Aquilino. - Nie rozumiem, w takiej chwili myśli się przede wszystkim o ucieczce, o niczym innym.
- Byłem na nich wściekły - powiedział Fushía. - Nie wyobrażasz sobie, jak nas traktowali, stary. Wiesz, do szpitala ich posłałem. W gazetach pisano: japońskie okrucieństwo, Aquilino, zemsta Azjaty. Śmiać mi się chciało, nigdy poza Campo Grandę nosa nie wystawiłem, byłem do szpiku kości Brazylijczykiem.
- Teraz jesteś Peruwiańczykiem, Fushía - powiedział Aquilino. - Kiedy poznałem cię w Moyobamba, jeszcze mogłeś być Brazylijczykiem, tak jakoś dziwnie gadałeś. Ale teraz gadasz jak każdy przyzwoity miejscowy chrześcijanin.
- Ani Brazylijczyk, ani Peruwiańczyk - powiedział Fushía. - Biedne gówno, stary, szmata, oto czym jestem teraz.
- Po kiego diabła jesteś taki dzikus? - powiedział Iricuo. - Po co ich kopałeś? Jak nas złapią, to na miejscu zatłuką.
- Wszystko na razie idzie jak po maśle, nie ma czasu na kłótnie - powiedział Chango. - My teraz, Iricuo, lecimy zamelinować się, a ty, Japończyk, musisz się pospieszyć, wykombinować wóz i przyjechać w te pędy po nas.
- Na cmentarzu? - powiedział Aquilino. - To nie po chrześcijańsku.
- To nie byli chrześcijanie, tylko bandziory - powiedział Fushía. - W gazetach pisali, ukryli się na cmentarzu, żeby otworzyć groby. Tacy są ludzie, stary.
- I ukradłeś wóz Turkowi? - powiedział Aquilino. - Jak to się stało, że ich złapano, a ciebie nie?
- Całą noc siedzieli na cmentarzu, czekali na mnie - powiedział Fushía. - Policja nakryła ich o świcie. Wtedy byłem już daleko od Campo Grandę.
- To znaczy, żeś ich zdradził, Fushía - powiedział Aquilino.
- A czy ja nie zdradziłem wszystkich? - powiedział Fushía. - Co zrobiłem z Pantachą i z Huambisami? Co zrobiłem z Jumem, stary?
- Ale wtedy nie byłeś taki - powiedział Aquilino. - Sam mówiłeś, że byłeś jeszcze przyzwoity.
- To zanim znalazłem się w więzieniu - powiedział Fushía. - Tam przestałem.
- A jak się znalazłeś w Peru? - powiedział Aquilino. - Campo Grandę musi być cholernie daleko.
- W Mato Grosso, stary - powiedział Fushía. - Gazety pisały: Japończyk ucieka w stronę Boliwii. Ale ja nie taki głupi, uciekałem z miejsca na miejsce kawał czasu, Aquilino. I w końcu dotarłem do Manaos. Stamtąd nic prostszego, jak dostać się do Iquitos.
- I to tam poznałeś pana Julio Reàtegui, Fushía? - powiedział Aquilino.
- Wtedy nie poznałem go osobiście - powiedział Fushía. - Ale wtedy usłyszałem o nim.
- Ty to użyłeś życia, Fushía - powiedział Aquilino. - Napatrzyłeś się, napodróżowałeś. Lubię cię słuchać, nawet nie wyobrażasz sobie, jakie to ciekawe. A tobie nie sprawia przyjemności, tak mi o tym wszystkim opowiadać? Nie czujesz, że w ten sposób podróż mniej się dłuży?
- Nie, stary - powiedział Fushía. - Nie czuję nic oprócz zimna.
W STREFIE WYDM wiatr schodzący z Kordylierów rozgrzewa się, przybiera na sile; zbrojny w miliony ziarenek piasku, podąża wzdłuż rzeki i kiedy dolatuje do miasta, widać go pomiędzy niebem a ziemią niczym oślepiający pancerz. Tu opróżnia swe wnętrze; co dzień, przez cały rok, o zmierzchu, deszcz suchy i delikatny jak trociny, ustający dopiero o świcie opada na place, na dachy, wieże, dzwonnice, balkony i drzewa, pokrywa bielą wszystkie ulice Piury. Obcy przybysze mylą się, kiedy mówią „budynki w mieście są o krok od zawalenia się”; nie budynki - które, choć stare, są bardzo solidne - wydają te nocne trzaski, lecz niezliczone chmary niewidocznych maleńkich pocisków piasku, rozbijających się o drzwi i okna. Mylą się również, kiedy myślą: „Piura jest miastem ponurym, smutnym”. Mieszkańcy ukrywają się w swych domostwach przed wieczorną porą opadów, aby uwolnić się od dokuczliwego wiatru i nieprzebranego ataku ziarenek piasku, które drażnią skórę niczym ukłucia szpilką, zaczerwieniają ją, ranią, ale w osiedlach Kastylii, w glinianobambusowych chałupach Szmaciarni, w szynkach i knajpach Ścierwiarni, w rezydencjach co znamienitszych obywateli przy bulwarze i placu Broni, wszyscy tak samo się bawią jak inni ludzie w najróżniejszych stronach, a więc pijąc, słuchając muzyki, plotkując. Ten nieco opustoszały i melancholijny wygląd miasta zanika z chwilą, gdy przestąpi się próg nawet tych najbiedniejszych, żyjących w owych niepewnie stojących chałupach, ustawionych rzędami na brzegach rzeki, po drugiej stronie Dzielnicy Rzeźników.
Noc piurańska pełna jest przeróżnych opowieści. Chłopi mówią o zjawach, kobiety w swoim kąciku, podczas gotowania plotkują, rozprawiają o nieszczęściach. Mężczyźni piją w małych tykwach piwo kukurydziane - chicha, a w chropowatych szklankach - trzcinówkę. To miejscowy wyrób, bardzo mocny: przyjezdnym łzy lecą ciurkiem, gdy skosztują po raz pierwszy trzcinówki. Dzieciaki tarzają się po ziemi, toczą bójki, zbierają w słoiki larwy, zastawiają pułapki na iguany lub znieruchomiałe, z szeroko otwartymi oczyma, słuchają opowieści dorosłych: o bandytach, którzy ukrywają się w wąwozach Canchaque, Huancabamba i Ayabaca, by grabić i łupić podróżnych, czasami mordować; o starych rezydencjach, gdzie pokutują dusze potępione, o czarownikach i cudownych uzdrowieniach; o ukrytym złocie i srebrze, których kryjówkę zdradza brzęk łańcuchów i wycie; o zbuntowanych oddziałach konnych, które pędzą w różne strony piaszczystym pustkowiem, szukają się, atakują, walczą w samym środku olbrzymich piaskowych tumanów, zajmują całe osady i prowincje, rekwirują zwierzęta, łapią ludzi na lasso i za wszystko płacą w papierkach, które nazywają bonami ojczyźnianymi; o tych jeźdźcach, których młodzi widzieli jeszcze wpadających jak huragan do Piury, rozbijających swe namioty na placu Broni, grasujących po mieście w czerwonych i niebieskich mundurach; opowieści o pojedynkach, zdradach małżeńskich i kataklizmach, o kobietach, które widziały w katedrze, na własne oczy, Matkę Boską zalaną łzami, Chrystusa unoszącego rękę, Dzieciątko uśmiechające się ukradkiem.
W soboty, zazwyczaj, organizuje się zabawy. Radość, niczym iskra, przebiega przez Szmaciarnię, Kastylię, Ścierwiarnię, chałupy po obu stronach rzeki. W całej Piurze słychać tonadas, pasillos, wolne walce, huaynos, które miejscowi tańczą tupiąc w podłogę bosymi nogami, zwinnie, żywo przy marineras, smutno przy tondero. Kiedy wszyscy ulegają już upojeniu i milknie śpiew, akordy gitar, echo bicia w bębny i zawodzenie harf, wtedy z chałup, które niczym mur obronny otaczają Piurę, wyłaniają się nagle cienie walczące z wiatrem i piaskiem: są to pary młodych, które przemykają się w stronę rzadkiego lasu drzew świętojańskich, ocieniającego piasek, do maleńkich ukrytych plaż nadrzecznych, do jaskiń, zwróconych w stronę Catacaos, a najodważniejsze aż na tereny, gdzie zaczyna się pustynia. Tam się kochają.
W sercu miasta, w czworoboku otaczającym plac Broni, w domach o białych ścianach i balkonach zasłoniętych żaluzjami mieszkają właściciele ziemscy, kupcy, adwokaci, władze. W nocy zbierają się w ogrodach, w cieniu palm, i rozmawiają o plagach, które zagrażają w tym roku zbiorom bawełny i polom trzcinowym, o tym, czy rzeka wyleje w terminie, o pożarze, który strawił część zżętego pola Chapira Seminario, o niedzielnej walce kogutów, o przyjęciu, które wydaje się na cześć nowo przybyłego lekarza, Pedra Zevallosa. Podczas gdy mężczyźni grają w lombra czy domino, w salonach pogrążonych w cieniu, wyściełanych dywanami, wśród olejnych obrazów, olbrzymich luster i mebli obitych adamaszkiem, panie odmawiają różaniec, pertraktują na temat przyszłych zaręczyn, omawiają przyjęcia i zabawy na cele dobroczynne, a w związku z procesją i przystrojeniem ołtarza rozdzielają między siebie obowiązki, przygotowują kwestę i komentują plotki z wyższych sfer, które drukuje miejscowa gazeta - jedna kolorowa strona nosząca tytuł „Ecos y Noticias”.
Przybysze nie znają życia wewnętrznego miasta. Co mają za złe Piurze? Jej odosobnienie, rozległe, piaszczyste pustynie, które oddzielają ją od reszty kraju, brak dróg, bardzo długie konne podróże odbywane w silnym słońcu i zasadzki bandytów. Przybywają do hotelu „Gwiazda Północy”, bezbarwnego budynku stojącego na placu Broni, wysokiego jak glorieta, gdzie odbywają się niedzielne koncerty. W cieniu tego budynku ustawiają się żebracy, czyścibuty i muszą tkwić tam od piątej po południu, patrząc poprzez firanki, jak piasek opanowuje miasto, zupełnie wyludnione. W barze „Gwiazdy Północy” piją do upadłego. „To nie Lima, mówią, nie ma gdzie się pobawić, piurańczycy nie są nieprzyjemni, ale strasznie surowi w swych obyczajach, żyją tylko za dnia”. Chcieliby mieć jaskinie, w których ogień płonąłby całą noc, by mogli spalić w nim wszystkie swoje zarobki i oszczędności. Dlatego, wyjechawszy, o mieście mówią źle, dopuszczają się kalumnii. A czyż istnieją ludzie gościnniejsi, serdeczniejsi od piurańczyków? Triumfalnie witają przybyszów, zacięcie wykłócają się o każdego, kiedy hotel jest już przepełniony. Co znamienitsi obywatele miasta biorą w opiekę tych poganiaczy bydła, maklerów bawełnianych, przedstawicieli, każdej władzy, którzy raczą przyjechać, i zajmują się nimi jak mogą: organizują polowania na jelenie w górach Chulucanas, oprowadzają ich po farmach, urządzają przyjęcia. Drzwi Kastylii i Szmaciarni stoją otworem dla Indian uciekających z gór, którzy przybywają wygłodzeni i wystraszeni, dla czarowników, wygnanych przez misjonarzy z rodzinnych wiosek, dla sprzedawców starzyzny, przyjeżdżających do Piury w poszukiwaniu szczęścia. Kobiety, które warzą chicha, woziwody, nawadniacze przyjmują ich niczym rodzonych braci, dzielą z nimi swój chleb i dobytek. Kiedy odjeżdżają, zawsze wywożą drobny podarek. Nic ich jednak nie zadowala, spragnieni są kobiet i nienawidzą piurańskich nocy, w czasie których nie śpi tylko stale, powoli opadający piasek.
Niewdzięcznicy. Tak byli spragnieni kobiet, nocnych hulanek i swawoli, że niebo („diabeł, ten przeklęty diabeł” - powiada Ojciec Garcia) ziściło w końcu ich marzenia. I tak właśnie powstał nocny, hałaśliwy, frywolny Zielony Dom.
KAPRAL ROBERTO DELGADO krąży już od pewnego czasu przed biurem kapitana Artemio Quiroga, nie mogąc się zdecydować. Pomiędzy popielatym niebem i Garnizonem Borja powoli przesuwają się czarne chmury, a na sąsiednim placyku sierżanci musztrują rekrutów: baczność, kurwa, spocznij, kurwa. Powietrze naładowane jest wilgotnymi oparami. Najwyżej jeden opieprz więcej i kapral otwiera drzwi, salutuje kapitanowi, który siedzi na swym biurku, wachlując się ręką: co się stało, czego chce, a kapral, przepustkę, żeby pojechać do Bagua, czy można? Co się stało, kapralu, kapitan teraz wachluje się gwałtownie obydwiema rękami, co go ugryzło. Ale kaprala Roberta Delgado nic nie ugryzło, bo on jest miejscowy, z puszczy, kapitanie, właśnie z Bagua: chciał zwolnienie, żeby zobaczyć się z rodziną. Ot i już jest ta przeklęta ulewa. Kapitan staje, zamyka okno, wraca do biurka, z mokrymi rękami i twarzą. Tak więc nie gryzą go, może krew ma niedobrą, nie chcą się otruć, dlatego go nie gryzą i kapral przytakuje: może i tak, panie kapitanie. Oficer bezwiednie uśmiecha się, ulewa wypełnia już pokój hałasem: krople spadają na cynkowe dachy jak kamienie, wiatr gwiżdże w szczelinach ścian. Kiedy kapral miał ostatnią przepustkę? Zeszłego roku? A, dobrze, to już zupełnie inna śpiewka, i twarz kapitana kurczy się. W takim razie należy mu się trzytygodniowy urlop i jego ręka unosi się, więc idzie do Bagua, to przy okazji załatwi mu jakieś sprawunki, i wali się w policzek, który czerwienieje. Kapral patrzy z powagą. Dlaczego się nie śmieje, czy to nie zabawne, że przełożony wali się po gębie, a kapral, ależ nie, co za przypuszczenie, panie kapitanie, skądże. Błysk rozbawienia pojawia się w oczach oficera, uśmiecha się krzywo, staruszku, albo zacznie pękać ze śmiechu, albo nie ma przepustki. Kapral Roberto Delgado patrzy zmieszany na drzwi, okno. W końcu otwiera usta i śmieje się, początkowo niechętnie, sztucznie, później bardziej naturalnie, w końcu z rozbawieniem. Owad, który ugryzł pana kapitana, to była samiczka, i kapral trzęsie się ze śmiechu, tylko samiczki gryzą, czy wiedział o tym, samce są jaroszami, a kapitan spływaj już, kapral ucisza się, uwaga, żeby zwierzęta nie pożarły go w drodze do Bagua, za wesołkowatość. Ale to nie żart, to naukowa rzecz, tylko samiczki wysysają krew: tłumaczył mu to pułkownik de la Flor, panie kapitanie, a kapitan, co za różnica, psiakrew, samiec czy samiczka, piecze tak samo i kto go o to pytał, uczony się znalazł. Ale kapral się nie zgrywa, panie kapitanie, i istnieje nawet sposób, który zawsze jest skuteczny, maść, którą smarowali się Urakuzanie, przyniesie mu słoiczek, a kapitan wołałby, gdyby mówił do niego bardziej po ludzku, kto to są ci Urakuzanie. Ale jak kapral ma mówić bardziej po ludzku, przecież tak nazywają się Aguarunowie, którzy mieszkają w Urakuzie, i czy przypadkiem pan kapitan widział, żeby pokąsały jakiegoś dzikusa? Oni mają swoje sekrety, robią jakieś maści z żywicy i tym się smarują, owad, który przybliża się, zdycha na miejscu i on przyniesie mu, panie kapitanie, słoiczek, słowo, że mu przyniesie. Coś kaprala dzisiaj żarty się trzymają, zobaczymy, jaką będzie miał minę, jak poganie wysuszą sobie jego łeb, a kapral dobre, dobre, panie kapitanie, już widzi swoją głowę, o, taka maleńka. A po co kapral jedzie do Urakuzy? Czy tylko po to, żeby mu tę maść przynieść? A kapral jasne, jasne, ale i dlatego, że w ten sposób trochę sobie drogi skróci, panie kapitanie. Inaczej, spędzi cały urlop na podróżowaniu i nawet nie będzie mógł posiedzieć sobie z rodziną i przyjaciółmi. Czy wszyscy ludzie z Bagua są tacy jak kapral, a on, jeszcze gorsi, tacy sprytni?, jeszcze gorsi, kapitanie, nie ma co porównywać, i kapitan śmieje się na cały głos, a kapral go naśladuje, przygląda mu się, mierzy półprzymkniętymi oczami i nagle, czy może ze sobą wziąć pilota, panie kapitanie, i pomocnika, a kapitan Artemio Quiroga: co? Kapral myśli, że jest bardzo mądry, chce go zmiękczyć żarcikami, kapitan tu śmichu-chichu, a on sobie na tym skorzysta, nie? Ale kapral, jak sam pójdzie, to długo potrwa, panie kapitanie, nie ma stałych dróg, wszystko zależy od przypadku, jak może iść i wrócić z Bagua w tak krótkim czasie bez pilota, a wszyscy oficerowie zamówili jakieś sprawunki, potrzebuje więc kogoś do pomocy, to jest kupa paczek, niech mu pozwoli wziąć pilota i pomocnika, słowo, że mu przyniesie tej maści, panie kapitanie. Teraz go bierze na pic. Spryciarz, co?, a kapral, pan jest wielkim człowiekiem, panie kapitanie. Między rekrutami, których dostarczono w zeszłym tygodniu, jest jeden pilot, niech weźmie tego i jakiegoś pomocnika z tych stron. Dobrze, trzy tygodnie i ani minuty więcej, a kapral, ani minuty więcej, panie kapitanie, przysięga. Uderza obcasami, salutuje i zatrzymuje się w drzwiach: przepraszam, panie kapitanie, jak się nazywa pilot, a kapitan, Adrián Nieves i kapral już sobie idzie, bo ma dużo zaległej roboty. Kapral Roberto Delgado otwiera drzwi, wychodzi, wilgotny i upalny wiatr wpada do pokoju, lekko rozwichrza włosy kapitana.
ZAPUKANO DO DRZWI, Josefino Rojas podszedł otworzyć, nie było jednak nikogo. Już zapadł zmierzch, lecz jeszcze nie zapalono latarni na alei Tacna, ciepły powiew krążył po mieście. Josefino przeszedł parę kroków w stronę ulicy Sanchez Cerro i na placyku zobaczył braci León, siedzących przy pomniku malarza Merino. José trzymał w ustach papierosa, Małpa czyścił sobie zapałką paznokcie.
- Umarł kto? - powiedział Josefino. - Dlaczego macie takie grobowe miny?
- Trzymaj się mocno, bo zaraz padniesz, Niepokonany - powiedział Małpa. - Lituma przyjechał.
Josefino otworzył usta, ale nie powiedział nic; przez chwilę mrugał szybko oczami, z zakłopotaniem i obojętnym uśmiechem, który marszczył całą jego twarz. Zaczął lekko zacierać dłonie.
- Będzie już z parę godzin, autobusem z Roggero - powiedział Jose.
Okna szkoły San Miguel były oświetlone, od bramy jeden z nauczycieli, klaszcząc w dłonie, przynaglał uczniów z wieczorówki. Chłopcy ubrani w mundurki przechodzili rozmawiając pod drzewami świętojańskimi ulicy Libertad. Josefino włożył ręce do kieszeni.
- Dobrze by było, żebyś przyszedł - powiedział Małpa. - Czeka na nas.
Josefino zawrócił, zamknął drzwi od mieszkania, przyszedł na placyk i wszyscy trzej zaczęli iść w milczeniu. Parę kroków za aleją Arequipa minął ich Ojciec Garcia otulony w swój bury szalik, pochylony, powłócząc nogami, sapiąc. Pogroził im pięścią i krzyknął: „bezbożnicy”. „Podpalacz”, odkrzyknęli Małpa i José. „Podpalacz! Podpalacz!”. Szli chodnikiem po prawej stronie, Josefino w środku.
- Ale autobusy z Roggero przychodzą z samiuteńkiego rana albo w nocy, nigdy o tej porze - powiedział Josefino.
- Musieli zatrzymać się na Cuesta de Olmos - powiedział Małpa. - Złapali gumę. Zmienili i złapali później dwie. Trzeba mieć szczęście.
- Zamurowało nas, jakeśmy go zobaczyli - powiedział José.
- Chciał zaraz na miejscu to oblać - powiedział Małpa. - Zostawiliśmy go, żeby się przebrał, i poszliśmy po ciebie.
- Zaskoczył mnie, psiakrew - powiedział Josefino.
- Co teraz robimy? - powiedział José.
- Co rozkażesz, kuzynku - powiedział Małpa.
- No to przyprowadźcie koleżkę - powiedział Lituma - kropniemy sobie parę kieliszków. Poszukajcie go, powiedzcie mu, że wrócił Niepokonany numer cztery. Zobaczymy, jaką będzie miał minę.
- Poważnie mówisz, kuzynku? - powiedział José.
- Jak najpoważniej - powiedział Lituma. - Przywiozłem tu parę butelek „Słońca Ica”, jedną sobie z nim wydoimy. Mam ochotę go zobaczyć, słowo. Idźcie, a ja tymczasem wskoczę w garnitur.
- No widzisz, jak o tobie mówi: koleżka, Niepokonany - powiedział Małpa. - Traktuje cię tak samo jak nas.
- Wyobrażam sobie, jak was zaczął zasypywać pytaniami - powiedział Josefino. - Coście wymyślili?
- Mylisz się, nic o tym nie gadaliśmy - powiedział Małpa. - Nawet nie wymienił jej imienia. Może o niej zapomniał.
- Jak przyjdziemy teraz, to zasypie nas pytaniami - powiedział Josefino. - Trzeba to jeszcze dziś załatwić, zanim zaczną ciągnąć do niego z bajeczkami.
- Ty się tym zajmiesz - powiedział Małpa. - Ja nie mam odwagi. I co mu powiesz?
- Nie wiem - powiedział Josefino. - To zależy, jak się wszystko ułoży. Gdyby przynajmniej zawiadomił, że przyjeżdża. Ale tak nam z nieba spaść! A niech to, nie spodziewałem się.
Latarnie alei Sanchez Cerro przed chwilą rozbłysły i budynki były jeszcze szerokie, okazałe, o jasnych ścianach, ale w głębi, w niebieskim charczeniu zmierzchu, ukazywał się niewyraźny, zamazany kształt Szmaciarni. Karawana ciężarówek sunęła drogą w stronę Nowego Mostu, a na chodnikach pary przytulone do bramy, grupki chłopców, opieszałych staruszków z laskami.
- Biali zhardzieli - powiedział Lituma. - Spacerują sobie teraz po Szmaciarni jak po własnym mieszkaniu.
- To przez tę aleję - powiedział Małpa. - Dla Szmaciarzy to był śmiertelny cios. Kiedy ją budowano, harfiarz mówił, zniszczyli nas, skończyła się niezależność, teraz wszyscy zaczną wtryniać tu swój nos. Powiedziano i zrobiono, kuzynie.
- Teraz wszyscy biali kończą swoje zabawy u nas - powiedział José. - Zauważyłeś już, jak Piura się rozrosła, kuzynie? Wszędzie nowe gmachy. Chociaż ciebie to nie zaskoczy, przyjeżdżasz z Limy.
- Powiem wam coś - powiedział Lituma. - Dla mnie koniec z podróżami. Przez cały ten czas myślałem i zrozumiałem, że ten mój niefart wziął się stąd, że nie zostałem, jak wy, na swojej ziemi. Przynajmniej o jednym się przekonałem: że chcę umrzeć tutaj.
- Może zmieni zamiar, jak się dowie o wszystkim - powiedział Josefino. - Wstyd mu będzie, jak ludzie zaczną go palcami wytykać. I wtedy się wyniesie.
Josefino zatrzymał się i wyciągnął papierosa. Bracia Leon przysłonili rękami zapałkę, żeby jej wiatr nie zgasił. Zaczęli iść znowu, powoli.
- A jeśli się nie wyniesie? - powiedział Małpa. - Piura będzie za mała dla was dwóch, Josefino.
- Takie proste to nie będzie, Lituma normalnie rozkochał się w Piurze - powiedział José. - To nie to samo, co wtedy, kiedy wrócił z puszczy i wszystko mu tu śmierdziało. W Limie rozbudziła się w nim miłość do ojczystych stron.
- Żadne takie - powiedział Lituma. - Chcę coś piurańskiego. Porządne seco de chabelo, piqueo i morze wódki.
- No to chodźmy do Angeliki Mercedes, kuzynie - powiedział Małpa. - Nadal jest królową kucharek. Chyba o niej nie zapomniałeś?
- Lepiej do Catacaos, kuzynie - powiedział José. - Do „Zatopionego wozu”, tam dają najlepszą wódkę, jaką w życiu piłem.
- Lituma przyjechał i już wam wesoło - powiedział Josefino. - Jakbyście już sobie z radości kropnęli.
- Mimo wszystko jest naszym kuzynem, Niepokonany - powiedział Małpa. - Zawsze przyjemnie spotkać kogoś z rodziny.
- Przedtem musimy go gdzieś zaprowadzić - powiedział Josefino. - Nastroić go i dopiero potem powiedzieć, co i jak.
- Ale poczekaj, Josefino - powiedział Małpa. - Nie skończyliśmy ci opowiadać.
- Jutro pójdziemy do doñi Angeliki - powiedział Lituma - albo do Catacaos, jak wolicie. Ale dziś wiem już, gdzie będziemy oblewać mój powrót i musicie, dla mnie, zgodzić się na to.
- Gdzie on, kurwa, chce iść? - powiedział Josefino. - Do „Królowej”? Do „Trzech gwiazd”?
- Do naszej Chungi, Chunguity - powiedział Lituma.
- A to ci dopiero - powiedział Małpa. - Wyobraź sobie, Niepokonany. Do Zielonego Domu, ni mniej, ni więcej.
Twarze, ręce, welony sióstr wydawały się świecić w półmroku spiżarni, Bonifacja wciąż leżała bez ruchu.
Wychowanki śpią w długim, wąskim jak studnia pokoju; w gołych ścianach wybite są trzy okna, które wychodzą na Nievę, jedyne drzwi prowadzą na obszerne podwórze Misji. Na podłodze, oparte o ścianę, leżą małe, składane prycze; wychowanki, kiedy wstają, składają je, rozkładają i ścielą wieczorem. Bonifacja śpi na drewnianej pryczy, po drugiej stronie drzwi, w pokoiku, który jakby stanowi klin pomiędzy sypialnią wychowanek a podwórzem. Nad pryczą wisi krucyfiks, z boku stoi kufer. Cele sióstr znajdują się po przeciwnej stronie podwórza, w Rezydencji: białym budynku, z dwuspadowym dachem, drewnianą balustradą. Przy Rezydencji mieści się refektarz i klasa, w której wychowanki uczą się mówić po chrześcijańsku, sylabizować, rachować, szyć i haftować. Lekcje religii i nauk moralnych odbywają się w kaplicy. W rogu podwórza znajduje się pomieszczenie podobne do hangaru, które sąsiaduje z sadem Misji; jego wysoki, czerwony komin wyrasta między wdzierającymi się tam gałęziami lasu: to kuchnia.
- Byłaś taka maleńka, ale już wtedy można było przeczuć, co z ciebie wyrośnie - ręka Przełożonej znajdowała się pół metra od ziemi. - Wiesz chyba, o czym mówię, prawda?
Bonifacja przewróciła się na bok, uniosła głowę, jej oczy zaczęły śledzić rękę Przełożonej. Aż do tego zakątka spiżarni dochodziło skrzeczenie papug z ogrodu. Przez okno widać było gałęzie drzew, ciemne już, splątane. Bonifacja oparła się łokciami o podłogę: nie wie, Matko.
- Tego wszystkiego, cośmy dla ciebie zrobiły, także nie wiesz, co? - wybuchnęła Matka Angelica, która chodziła tam i z powrotem, z zaciśniętymi pięściami. - Nie wiesz, czym byłaś, kiedyśmy cię przygarnęły, nie?
- Skąd mam wiedzieć - wyszeptała Bonifacja. - Byłam bardzo mała, mateczko, nie pamiętam.
- Proszę, jaki głosik, Matko, jaka słodka - krzyknęła Matka Angelica. - Myślisz, że mnie oszukasz? Myślisz, że cię nie znam? I kto pozwolił ci mówić „mateczko”?
Po nocnych modlitwach siostry idą do refektarza, a wychowanki, prowadzone przez Bonifację, idą do sypialni. Ścielą łóżka, a kiedy już leżą, Bonifacja gasi kaganki, zamyka drzwi na klucz, klęka u stóp krucyfiksu, modli się i kładzie spać.
- Biegałaś do ogrodu, grzebałaś w ziemi i jak tylko znajdywałaś jakiegoś robaka, wkładałaś go do ust - powiedziała Przełożona. - Wciąż chorowałaś, a kto cię leczył i doglądał? Też nie pamiętasz?
- I byłaś goła! - krzyknęła Matka Angelica. - Sama, z własnej woli szyłam ci sukienki, zdzierałaś je z siebie i wszystkim dokoła pokazywałaś swoją wstydliwość, a miałaś chyba już więcej niż dziesięć lat. Złe instynkty siedziały w tobie, diablico, tylko paskudztwa ci się podobały.
Skończył się okres deszczów, zmierzch zapadał bardzo szybko: w dali, za falowaniem gałęzi i liści w oknie, niebo było konstelacją mrocznych kształtów i iskier. Przełożona siedziała sztywno, na jednym boku, a Matka Angelica chodziła tam i z powrotem, wymachując pięścią, czasem zsuwał się rękaw habitu i ukazywało się ramię: cienka, biała żmijka.
- Nigdy bym nie przypuszczała, że będziesz do czegoś takiego zdolna - powiedziała Przełożona. - Jak to było, Bonifacjo? Dlaczego to zrobiłaś?
- Nie przyszło ci na myśl, że mogą umrzeć z głodu albo utopić się w rzece? - powiedziała Matka Angelica. - Że mogą dostać febry? O niczym nie pomyślałaś, bandytko!
Bonifacja załkała. Spiżarnia była przesycona tym zapachem kwaśnej ziemi i wilgotnych ziół, który o zmierzchu można było wyczuć jeszcze wyraźniej. Zapach nocny, ciężki, gryzący, zdawał się wchodzić oknem, zmieszany z czystym, przejrzystym graniem świerszczy i cykad.
- Byłaś jak zwierzątko, a tutaj dałyśmy ci dach nad głową, rodzinę, imię - powiedziała Przełożona. - Dałyśmy ci również Boga. Czy to dla ciebie nic nie znaczy?
- Nie miałaś co do ust włożyć, nie miałaś w co się ubrać - chrząknęła Matka Angelica. - My wychowałyśmy cię, ubrałyśmy, wykształciły. Dlatego tak postąpiłaś z dziewczynkami, niewdzięcznico?
Od czasu do czasu przez ciało Bonifacji przebiegały dreszcze, od bioder po ramiona. Welon zsunął się i gładkie, proste włosy opadły na część czoła.
- Przestań płakać, Bonifacjo - powiedziała Przełożona. - Odezwij się nareszcie!
Misja budzi się o świcie, gdy ptasi śpiew zastępuje szept owadów. Bonifacja wchodzi do sypialni, dzwoniąc dzwoneczkiem: wychowanki wyskakują z prycz, odmawiają pacierz, nakładają fartuchy. Później rozchodzą się po Misji, zgodnie ze swymi obowiązkami: najmłodsze zamiatają podwórze, Rezydencję, refektarz; starsze - kaplicę i klasę. Pięć wychowanie wynosi pojemniki ze śmieciami na podwórze i tam czeka na Bonifację. Idą za nią ścieżką, mijają plac Santa María de Nieva, później poletka i, przed samym domkiem pilota Nievesa, zagłębiają się w drugą ścieżynkę, która wije się pomiędzy palmami, by dojść do wąskiej gardzieli: tu jest śmietnisko osady. Raz na tydzień pomocnicy burmistrza, Manuela Aguila, palą śmiecie. Wieczorem kręcą się tu Aguarunowie, kiedy jedni w poszukiwaniu żywności i domowych przedmiotów przetrząsają śmiecie, pozostali okrzykami i kijami odpędzają zachłannie krążące nad wąwozem mięsożerne ptaki.
- Nie obchodzi cię, że te dziewczynki znowu zaczną żyć w bezwstydzie i grzechu? - powiedziała Przełożona. - Że zapomną wszystko, czego się tu nauczyły?
- Twoja dusza jest nadal pogańska, choć mówisz po chrześcijańsku i nie latasz nago - powiedziała Matka Angelica. - Nie tylko, że jej to nie obchodzi, Matko, ale jeszcze pozwoliła im uciec, bo chciała, żeby znowu stały się dzikuskami.
- One chciały odejść - powiedziała Bonifacja. - Wyszły na podwórze, doszły aż do furtki i w ich twarzach widziałam, że teraz chcą odejść razem z tymi dwiema, które przybyły wczoraj.
- Zrobiłaś, co chciały - krzyknęła Matka Angelica. - Bo byłaś na nie wściekła! Bo musiałaś przy nich pracować, a ty nienawidzisz pracy, leniu, diablico!
Matka Angelica uniosła rękę do piersi, następnie dotknęła czoła: kłamstwa wyprowadzają ją z równowagi, Matko, bardzo przeprasza.
Kiedy Bonifacja i wychowanki wracają od śmietniska do Misji, śniadanie jest już przez Matkę Gryzeldę i jej pomocnice przygotowane: owoce, kawa, bułeczki, które wypieka się na miejscu, w Misji. Po śniadaniu wychowanki idą do kaplicy, tam słuchają wykładów katechizmu, historii świętej i uczą się modlitw. W południe wracają do kuchni i pod kierunkiem Matki Gryzeldy - czerwonej, gadatliwej, wiecznie w ruchu - szykują obiad: zupę jarzynową, ryby, jukę, dwie bułeczki, owoce, przefiltrowaną wodę. Później wychowanki mogą biegać przez godzinę po podwórzu albo odpoczywać w cieniu drzew owocowych. Następnie udają się do klasy początkujących. Matka Angelica uczy hiszpańskiego, alfabetu, rachunków. Matka Przełożona zajmuje się lekcjami historii i geografii, Matka Angela lekcjami rysunków i zajęć domowych, a Matka Patrocinio matematyką. Wieczorem siostry i wychowanki odmawiają różaniec w kaplicy, później rozdzielają się znów na grupki według zajęć: kuchnia, sad, spiżarnia, refektarz. Kolacja jest skromniejsza od śniadania.
- Ja mówię po pogańsku, Matko, tylko że ty nic o tym nie wiedziałaś - Bonifacja uniosła głowę, dwa zielone ogniki błysnęły na moment spod włosów. - Nauczyłam się, słuchając tych małych poganek, nigdy ci o tym nie mówiłam.
- Kłamstwo, diablico - krzyknęła Matka Angelica, ręce rozłączyły się, lekko zatrzepotały. - Widzi Matka, czego ta oszustka nie wymyśli?
Ale przerwało jej chrząkanie, jakby w spiżarni ukrywało się zwierzę, które nagle, rozwścieczone, ujawniło się wyjąć, chrapiąc, miaucząc, wydając ostre dźwięki, zgrzytając w ciemnościach, jakby rzucało wyzwanie do walki.
- Widzisz, mateczko? - powiedziała Bonifacja. - Słyszałaś, jak mówię po pogańsku?
Codziennie, przed śniadaniem, jest msza. Odprawiają ją jezuici z sąsiedniej Misji, zazwyczaj Ojciec Venancio. Kaplica otwiera w niedzielę swe boczne drzwi, aby wszyscy mieszkańcy Santa María de Nieva mogli uczestniczyć w nabożeństwie. Nie brakuje nigdy władz, czasami przychodzą rolnicy, zbieracze kauczuku, dużo Aguarunów, którzy tkwią w drzwiach półnadzy, ściśnięci, stłoczeni. Po południu Matka Angelica i Bonifacja prowadzą wychowanki na brzeg rzeki, pozwalają się im pluskać, łowić, wdrapywać na drzewa. W niedzielę śniadanie jest obfitsze, zwykle dostają mięso. Wychowanek jest dwadzieścia, w wieku od sześciu do piętnastu lat, same Aguarunki. Czasami pomiędzy nimi znajduje się jakaś Huambiska, albo nawet Shapra. Ale to rzadko.
- NIE LUBIĘ czuć się nieprzydatnym, Aquilino - powiedział Fushía. - Chciałbym, żeby było jak dawniej. Zmienialibyśmy się. Pamiętasz?
- Pewnie, że pamiętam - powiedział Aquilino. - Przecież to przez ciebie zostałem tym, kim jestem.
- Rzeczywiście, jeszcze teraz rozwoziłbyś wodę od domu do domu, gdybym nie zjawił się w Moyobamba - powiedział Fushía. - Ależ miałeś stracha przed rzeką!
- Tylko przed Mayo, bo tam w dzieciństwie o mało się nie utopiłem - powiedział Aquilino. - Ale w Rumiyacu kąpałem się zawsze.
- Rumiyacu? - powiedział Fushía. - Przepływa przez Moyobamba?
- Ta łagodna rzeczka, Fushía - powiedział Aquilino - ta, co przepływa przez ruiny, blisko miejsca, gdzie mieszkają Lamiści. Jest tam bardzo dużo sadów z drzewkami pomarańczowymi. A może i tych najsłodszych pomarańcz nie pamiętasz?
- Głupio mi, ja tu sobie leżę jak trup, a ty już ledwo zipiesz od tego wiosłowania - powiedział Fushía.
- Tu nawet nie trzeba wiosłować, stary - powiedział Aquilino - wystarczy tylko trzymać ster. Teraz, gdy przepłynęliśmy katarakty, rzeka sama odstawia całą robotę. Tylko, że nie lubię, kiedy siedzisz cicho i zaczynasz patrzyć w niebo, jakbyś zobaczył chulla-chaqui.
- Nigdy go nie widziałem - powiedział Fushía. - Tu w puszczy wszyscy widzieli przynajmniej raz, tylko ja nie. Nawet do tego mam pecha.
- Lepiej powiedz szczęście - powiedział Aquilino. - Wiedziałeś, że raz ukazał się panu Julio Reàtegui? Mówią, że w jednym z wąwozów na Nievie. Ale spostrzegł, że ten coś za bardzo kuleje, zobaczył tę krótszą nóżkę i przepędził strzałami. A tak przy okazji, Fushía, to dlaczego pożarłeś się z panem Julio Reàtegui? Pewnieś mu odstawił jedną z tych twoich sztuczek.
Odstawił, i to nie jedną, a pierwszą, to jeszcze zanim go poznał, zaraz po przyjeździe do Iquitos, stary. Później opowiedział mu to i Reàtegui śmiał się, a więc to ty jesteś tym, który tak wykołował biednego don Fabia?, a Aquilino, tego don Fabia, Gubernatora Santa María de Nieva?
- Do usług, szanowny panie - powiedział don Fabio. - Czego tylko pan zażąda. Czy na długo pan przyjechał do Iquitos?
Zostanie tu sporo czasu, może nawet na zawsze. Interesy drzewne, czyżby nie słyszał o tym, będzie budował tartak niedaleko Nauta i oczekuje właśnie na przyjazd kilku inżynierów. Ma zaległości w robocie i chętnie zapłaci mu więcej, ale chciałby mieć duży, wygodny pokój, a don Fabio, ależ tego by tylko brakowało, proszę pana, a on jest tu po to, by obsługiwać klientów, stary, połknął haczyk.
- Dał mi najlepszy pokój w hotelu - powiedział Fushía. - Z oknami na ogród, w którym rosły palmy panamskie. Zapraszał mnie do siebie na podwieczorki i wciąż mi gadał o swoim szefie. Ledwie go rozumiałem, wtedy jeszcze kiepsko znałem hiszpański.
- Pana Reàtegui nie było wtedy w Iquitos? - powiedział Aquilino. - Był już wtedy bogaty?
- Nie, tak naprawdę, to wzbogacił się później na przemycie - powiedział Fushía. - Ale już miał ten hotelik, zaczynał handlować z Indianami i dlatego zainstalował się w Santa María de Nieva. Skupował kauczuk, skóry, sprzedawał je w Iquitos. To tam wpadłem na pomysł, Aquilino. Ale wciąż to samo, potrzebny był kapitalik, a ja nie miałem ani grosza.
- I dużo zwinąłeś, Fushía? - powiedział Aquilino.
- Pięć tysięcy soli, don Julio - powiedział don Fabio. - I mój paszport, i srebrne nakrycia. Bardzo mi przykro, proszę pana, ja wiem, jak źle pan o mnie myśli. Ale ja spłacę wszystko, przysięgam, własnym potem i znojem, don Julio, do ostatniego grosika.
- Nigdy nie miałeś wyrzutów sumienia, Fushía? - powiedział Aquilino. - Od wielu lat mam chęć zapytać cię o to.