Ziemia kobiet - Sandra Barneda - ebook

Ziemia kobiet ebook

Sandra Barneda

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gala Marlborough wyrusza w podróż ze swoimi dwiema córkami, Kate i Adele, do osobliwej wsi w sercu Hiszpanii, położonej nieopodal Morza Śródziemnego. Planuje wypełnić w ten sposób ostatnią wolę krewnej, której nigdy nie poznała, a następnie jak najszybciej powrócić do swojego wygodnego życia w Nowym Jorku.

Nie wie jednak, że jej wizyta wprawi w ruch delikatną, ale dobrze naoliwioną maszynerię, dzięki której na jaw wyjdą dawne i od lat skrywane kłamstwa oraz rodzinne sekrety.

Ziemia kobiet to hipnotyzująca podróż do serca La Mugi, maleńkiej enklawy zarządzanej przez starszyznę mądrych kobiet, które świetnie zdają sobie sprawę z tego, że nawet najmniejsze ludzkie czyny mogą mieć daleko idące konsekwencje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 567

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



I

Podmuch hura­ga­no­wego wia­tru pchnął je na zie­mię tak nagle, że nie zdą­żyły nic zro­bić, by uchro­nić się przed upad­kiem.

– Wszystko w porządku?

Dziew­czynki popa­trzyły na matkę bez słowa, tylko ich sze­roko otwarte oczy wyra­żały nie­za­do­wo­le­nie. Mała Adele unio­sła ubło­coną dłoń. Kate wysko­czyła żwawo z bajora i dała upust wście­kło­ści, wykrzy­ku­jąc pod adre­sem opę­tań­czego wia­tru lita­nię inwek­tyw. Przy oka­zji zaata­ko­wała matkę, kolejny raz dając jej do zro­zu­mie­nia, że jest tu wbrew wła­snej woli.

– Wszystko jest do dupy, dobrze o tym wiesz!

Nie było to odpo­wied­nie miej­sce na kłót­nię z Kate. Galę zmę­czyła długa podróż i miała po dziurki w nosie wysłu­chi­wa­nia uty­ski­wań córki, która narze­kała na wszystko, odkąd wyle­ciały z Nowego Jorku. Może nie był to wyma­rzony począ­tek, ale nie chciała przy­znać, że pobyt w tej zapa­dłej dziu­rze roz­po­czyna pod złą wróżbą. Pod­nio­sła się, z god­no­ścią wygła­dziła sukienkę pochla­paną bło­tem, chwy­ciła walizkę i ruszyła pod wiatr. Oczy­wi­ście miały za dużo bagażu, w dodatku walizki nie­zbyt się nada­wały do cią­gnię­cia po nie­utwar­dzo­nych dro­gach i były zbyt ele­ganc­kie na to miej­sce zala­tu­jące gno­jówką. Dziew­czynki nie od razu zare­ago­wały, ale widząc, że matka się oddala i zosta­wia je w szcze­rym polu, ruszyły za nią. Kate wzięła w końcu walizkę sio­stry – ta mała zawsze potra­fiła wydo­być z niej wszystko, co naj­lep­sze. To była słaba strona Kate: nie mogła patrzeć, jak Adele cierpi.

Szły teraz wyas­fal­to­waną dwu­kie­run­kową szosą, po któ­rej z dużą pręd­ko­ścią mknęły samo­chody.

– Kate, nie zosta­wiaj sio­stry i uwa­żaj na samo­chody. Sły­sza­aała­aaaś?

Wiatr zagłu­szył daremne pro­te­sty Kate. Na nic zdała się długa lista argu­men­tów, które wysu­nęła, żeby nie przy­jeż­dżać tu z sio­strą i matką, nie porzu­cać przy­ja­ció­łek, domu, swo­jego pokoju i Gotham Girls. To ostat­nie bolało ją naj­bar­dziej – ledwo zdą­żyła się poże­gnać z kole­żan­kami, które zosta­wiała na lodzie na cały tydzień. „Tylko jeden tydzień, mamo!”. Nie będzie z nimi na naj­bliż­szym meczu Rol­ler Derby Junior League, a jeśli pobyt w tym par­szy­wym miej­scu się prze­dłuży… zwieje!

Kate była ści­gaczką, jedną z zawod­ni­czek zdo­by­wa­ją­cych punkty. Była potrzebna w dru­ży­nie. Gwiazda, którą miała na kasku, zna­czyła dla niej tyle, że jest liderką, a liderka… ni­gdy nie opusz­cza swo­jego zespołu! Matka nie inte­re­so­wała się rol­ler derby, nie rozu­miała tego bru­tal­nego, brzyd­kiego według niej sportu, w któ­rym kobiety jeż­dżą na wrot­kach po owal­nym torze i roz­py­chają się, wal­cząc łok­ciami, żeby unie­moż­li­wić prze­ciw­niczce dotar­cie do mety. Adele bawił widok ści­ga­ją­cej się sio­stry, ale nie lubiła nie­któ­rych z jej kole­ża­nek, bo wyglą­dały jak wście­kłe psy. Kate uwiel­biała swoje wrotki, dla­tego czuła roz­go­ry­cze­nie z powodu nagłego wyjazdu, który wyglą­dał jak ucieczka. Porzu­ce­nie dru­żyny było nie­wy­ba­czalne. Widok tego nie­go­ścin­nego, nie­przy­ja­znego miej­sca tylko pogłę­bił jej fru­stra­cję.

Adele wyczu­wała wście­kłość Kate, bo ta bez­wied­nie ści­skała jej rękę aż do bólu. Cho­ciaż podzi­wiała sio­strę, nie mogła zro­zu­mieć, dla­czego cią­gle kłóci się z matką. Sama też nie była prze­ko­nana do tej wyprawy, nie bar­dzo wie­działa, co robią tak daleko od domu, ale uwa­żała się za skautkę, a skauci… nie wymię­kają z byle powodu! Nie nale­żała do żad­nego zastępu, mimo to marzyła, że zdo­bę­dzie spraw­ność odkrywcy, odkryje nowe miej­sca, ukryte skarby i dziwne zwie­rzęta. Żyła w świe­cie fan­ta­zji i patrzyła na wszystko przez pry­zmat swo­jej buj­nej wyobraźni. Albo pogrą­żała się w marze­niach, albo poże­rała kolejną książkę o nie­zna­nych pla­ne­tach.

Gala przy­sta­nęła, żeby zacze­kać na córki. Były tak różne, a jed­no­cze­śnie tak bar­dzo podobne do niej. Miała wąt­pli­wo­ści, czy dobrze zro­biła, zabie­ra­jąc dziew­czynki ze sobą, zamiast zosta­wić je z Fre­de­ric­kiem. To nie­go­ścinne miej­sce, z wylud­nio­nymi uli­cami i sta­rymi domami z kamie­nia o poza­my­ka­nych oknach robią­cymi wra­że­nie na pół opusz­czo­nych… Dokąd je przy­wio­zła? Tym razem upór zapro­wa­dził ją za daleko. Fre­de­rick mówił, żeby jechała sama i dała dziew­czyn­kom spo­kój, ale zde­cy­do­wa­nie odmó­wiła – nie chciała zosta­wiać ich z mężem, który zatrud­niłby opie­kunki, bo sam ni­gdy nie miał czasu dla córek. Wyszła za pra­co­ho­lika, który nie zamie­rzał się leczyć. Praca była dla niego naj­waż­niej­sza, na dru­gim miej­scu sta­wiał swoje ciało, na trze­cim – córki, na czwar­tym – żonę. Dbał o nią i kochał ją w łóżku. Jed­nak cza­sami Gala miała dość Pana Bar­dziej-niż-Dosko­na­łego i jego kazań o etyce i moral­no­ści. Mógł sobie być dok­to­rem Fre­de­ric­kiem Dono­va­nem, ale ona nale­żała do rodziny Marl­bo­ro­ughów: pocho­dziła z Bostonu, była bogata i od dziecka przy­zwy­cza­jona, żeby rzą­dzić, a nie słu­chać pole­ceń.

– Co teraz? – spy­tała Kate po angiel­sku.

Gala popa­trzyła na córki, które odpo­czy­wały, sie­dząc na waliz­kach. Kate na­dal nie chciała roz­ma­wiać z nią po hisz­pań­sku, w języku dziadka. Podróż sta­no­wiła dosko­nałą oka­zję, żeby tro­chę go poćwi­czyć!

– Teraz poszu­kamy domu Xatar­tów, gdzie miesz­kała moja cio­teczna bab­cia.

Gala powie­działa to zaczep­nym tonem, z jak naj­lep­szym akcen­tem i bez cie­nia wąt­pli­wo­ści w gło­sie. Niebo przy­brało czer­wo­no­po­ma­rań­czowy kolor, jakby chciało zapo­wie­dzieć to, co miało nastą­pić. Cho­ciaż Kate pra­wie wypro­wa­dziła ją z rów­no­wagi, Gala tylko wes­tchnęła głę­boko i pozwo­liła, żeby cała jej złość odle­ciała z wia­trem. Nie dostrze­gała niczego pięk­nego w tiu­lach jedwa­bi­stej mgły ozda­bia­ją­cych niebo, nie widziała piękna ziemi, która miała coś z niej samej, choć była tak odle­gła i nie­znana.

La Muga! Zie­mia, na któ­rej uro­dził się jej ojciec…

Adele pocią­gnęła ją za rękę, wska­zu­jąc jakiś dom w oddali, za wysoką bramą. Płytki cera­miczne, zato­pione w murze, two­rzyły napis „Can Xatart”. Wszyst­kie trzy pode­szły bli­żej tak szybko, na ile pozwa­lał wiatr. Kate posta­wiła walizkę na środku drogi i ruszyła pędem, żeby być pierw­sza. Ucze­piła się bramy i wsu­nęła nos mię­dzy pręty, chcąc zoba­czyć, jak straszna czeka ją rze­czy­wi­stość. Ujrzała tylko ogród, ściany czę­ściowo okryte powo­jem, a na końcu drew­niane, sto­czone przez robac­two drzwi, które pro­wa­dziły do domu. Dotarły na miej­sce! Adele puściła rękę matki i z otwartą buzią przy­glą­dała się nowemu światu, który cze­kał, żeby go odkryć. Jej sio­stra nato­miast nie mogła uwie­rzyć wła­snym oczom na widok tego, w co się wpa­ko­wały. Podob­nie jak matka: Gala była tak bar­dzo przy­gnę­biona, że Kate, zer­k­nąw­szy na nią kątem oka, spu­ściła głowę i posta­no­wiła chwi­lowo powstrzy­mać się od narze­ka­nia.

„Kto chciałby kupić taką roz­wa­la­jącą się cha­łupę z kamieni?”, przy­szło jej natych­miast do głowy i wie­działa, że matka myśli o tym samym. Czy to było warte tyle pie­nię­dzy? Kate nie znała się na domach, nic jej nie obcho­dziły, ale zaczy­nała podej­rze­wać, że tydzień nie wystar­czy, aby pozbyć się kło­po­tów zwią­za­nych ze spad­kiem po cio­tecz­nej babce, o któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie sły­szała. Ani o Ame­lii Xatart, ani o tym miej­scu, ani nawet o dziadku, który zmarł, kiedy jej matka miała zale­d­wie pięć lat.

Kate weszła do środka, wal­cząc z sen­no­ścią. Czuła, jak nara­sta w niej bunt prze­ciwko prze­by­wa­niu w tym miej­scu. Dom wydał się jej straszny: był zbyt wielki, żeby zwie­dzać go o tej porze. Nie zamie­rzała go oglą­dać, a tym bar­dziej sia­dać na któ­rymś ze wstręt­nych krze­seł, żeby coś zjeść. Miały zresztą tylko kilka kana­pek kupio­nych na lot­ni­sku. Była przy­bita, przy­tło­czona szka­radną rze­czy­wi­sto­ścią.

Adele pochło­nęła swoją kanapkę, a chwilę póź­niej padła ze zmę­cze­nia. Pier­wotne instynkty górą! Kate poszła z sio­strą spać, nie żegna­jąc się z matką ani nie życząc jej dobrej nocy. Nie zro­biła jej pie­kła, nie musiała – to miej­sce bar­dzo je przy­po­mi­nało.

Gala została na par­te­rze, sie­działa w sfa­ty­go­wa­nym fotelu z uszami i w świe­tle sta­rego kaganka patrzyła przed sie­bie nie­ru­cho­mym wzro­kiem, skur­czona z zimna i wra­że­nia, jakie zro­biło na niej to miej­sce. Nie wie­działa, ile czasu tak spę­dziła, wstrzy­mu­jąc oddech, dopiero silny ból szczęki wyrwał ją z tego stanu oszo­ło­mie­nia. Pod wpły­wem nagro­ma­dzo­nego napię­cia z całej siły zaci­skała zęby.

– What the hell am I doing here?2

Tak to jest, gdy czło­wiek kie­ruje się zna­kami i zapo­mina o żela­znej logice. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie pod­jąłby tak szyb­kiej decy­zji i w nie­spełna czter­dzie­ści osiem godzin nie wyje­chałby z dwiema cór­kami z Nowego Jorku do miej­sca zwa­nego La Muga – dziury na wscho­dzie Hisz­pa­nii, przy gra­nicy z Fran­cją, liczą­cej nie­całe trzy setki miesz­kań­ców. Za sprawą nie­spo­dzie­wa­nego tele­fonu ule­gła suge­stii zwią­za­nej z datą dwu­na­stego grud­nia dwa tysiące dwu­na­stego roku.

W dniu, w któ­rym go ode­brała, wstała z łóżka z dziw­nym prze­czu­ciem, że spo­tka ją coś dobrego. Nie zre­zy­gno­wała z ruty­no­wych czyn­no­ści, robiła dokład­nie to samo, co poprzed­niego dnia i dzień wcze­śniej, i jesz­cze wcze­śniej. Miała jed­nak wra­że­nie, że coś się zmie­niło; czuła przy­pływ nowej ener­gii, jakby na coś cze­kała. Od dziecka była prze­sądna i kie­ro­wała się zna­kami. Nic nie mogła na to pora­dzić, choć czę­ściej na tym tra­ciła, niż zyski­wała. Na szczę­ście chwile, kiedy opusz­czała ją jasność myśle­nia, były na tyle rzad­kie, że inni brali je za drobne dzi­wac­twa, któ­rymi nie nale­żało się mar­twić. Tym razem jed­nak może posu­nęła się za daleko, odczy­tu­jąc te znaki jako zapo­wiedź pomyśl­nych zmian.

Po połu­dniu, kiedy wła­śnie wybie­rała się do szkoły po dziew­czynki, zadzwo­nił tele­fon. Odcze­kała kilka dzwon­ków, aż włą­czyła się auto­ma­tyczna sekre­tarka.

– Dzień dobry… yyy… Mówi Robert Riu­da­neu, pra­aaw… nik Ame­lii Xatart. Muszę… yyy… skon­tak­to­wać się z Galą Marl­bo­ro­ugh Xatart w związku z… yyy… jej cio­teczną babką. Ona… zmarła… yyy… a pani Marl­bo­ro­ugh jest jej naj­bliż­szą krewną. Pro­szę…

– Halo? Och… Dzień dobry… Tak, tak… Tu Gala Marl­bo­ro­ugh.

W pierw­szej minu­cie roz­mowa ocie­rała się o sur­re­alizm. Gala nie­wiele rozu­miała z tego, co praw­nik pró­bo­wał jej powie­dzieć po angiel­sku. Mówił z dziw­nym akcen­tem, a zde­ner­wo­wa­nie utrud­niało mu for­mu­ło­wa­nie myśli. Jego słowa były dla Gali nie­ja­sne, dopóki nie doznała olśnie­nia.

– Może woli pan, żeby­śmy roz­ma­wiali po hisz­pań­sku? Mówię w tym języku i dosko­nale go rozu­miem.

Gala uczyła się hisz­pań­skiego od dziecka i cho­ciaż zdra­dzał ją akcent, mogła pro­wa­dzić kon­wer­sa­cję bez naj­mniej­szych pro­ble­mów. Kiedy wresz­cie zaczęła poj­mo­wać, o co cho­dzi, poczuła, że pla­nety wcho­dzą w koniunk­cję, a przy­pływ ener­gii, któ­rego doświad­czyła w pierw­szych godzi­nach dnia, znaj­duje uza­sad­nie­nie. Ame­lia Xatart, cio­teczna babka, o któ­rej ist­nie­niu Gala nawet nie wie­działa, zmarła kilka dni wcze­śniej, zosta­wiw­szy zapie­czę­to­wany testa­ment. Oka­zało się, że Gala jest jej naj­bliż­szą krewną w linii pro­stej. Jak to moż­liwe? Poczuła, że ten tele­fon otwiera przed nią jakieś drzwi.

Po śmierci ojca, kiedy była mała, jej matka posta­no­wiła pocho­wać razem z mężem wszyst­kie swoje wspo­mnie­nia. Gala z tru­dem wycią­gnęła z niej, że pocho­dził z małej wio­ski i że porzu­cił wszystko dla miło­ści. Cza­sami czuła wyrzuty sumie­nia, że nie pytała czę­ściej o ojca. Jed­nak z tego, co mówiła matka, wyni­kało, że nie miał żad­nych żyją­cych krew­nych. Była tylko jakaś wieś. Nic wię­cej! Ten tele­fon wszystko zmie­niał. Czyżby była dzie­dziczką?

Od uro­dze­nia cie­szyła się przy­wi­le­jami: nale­żała do jed­nej z naj­star­szych rodzin w Bosto­nie, była spad­ko­bier­czy­nią Marl­bo­ro­ughów, ary­sto­kratką z jed­nego z nie­licz­nych kla­nów, które mimo upływu lat potra­fiły zacho­wać swoje trzy „P” – pozy­cję, pre­stiż i posia­dło­ści. Marl­bo­ro­ugho­wie cie­szyli się powa­ża­niem, budzili respekt, ale przede wszyst­kim byli bajecz­nie bogaci. Ona zaś miała odzie­dzi­czyć cały mają­tek swo­jej matki, Julianne Marl­bo­ro­ugh. Wpraw­dzie wycho­dząc za mąż za Fre­de­ricka wbrew woli matriar­chini, zerwała z żela­zną zasadą rodu – zawie­ra­niem mał­żeństw z roz­sądku – ale koniec koń­ców, jej matka zro­biła to samo, bo poślu­biła wie­śniaka i w ten spo­sób ścią­gnęła na sie­bie pogardę znacz­nej czę­ści rodziny. Julianne wzięła udział w cere­mo­nii ślub­nej córki, ale na tym się skoń­czyło. W dniu, w któ­rym Gala zawarła zwią­zek mał­żeń­ski, posta­no­wiła, że nikt nie będzie kie­ro­wał jej życiem: ani rodzina Marl­bo­ro­ughów, ani jej mąż Fre­de­rick Dono­van, słynny chi­rurg pla­styczny. Z cza­sem jed­nak dostrze­gła drobny błąd w swoim rozu­mo­wa­niu: wycho­dząc za mąż, niczego nie zmie­niła, bo na­dal była zależna. Zale­żała od męża finan­sowo, tak jak wcze­śniej od matki. Dla­tego kiedy Adele skoń­czyła pięć lat, Gala uparła się, że otwo­rzy wła­sny biz­nes, będzie pra­co­wać na swój rachu­nek, objawi światu talent. Przed­sta­wiła Fre­de­rickowi kilka pomy­słów: od cukierni z her­ba­ciar­nią po eks­cen­tryczny pry­watny klub dla kobiet, w któ­rym mogłyby dys­ku­to­wać, brać udział w róż­nych kur­sach, wymie­niać się książ­kami i dzie­lić uwa­gami z innymi gospo­dy­niami domo­wymi, roz­pacz­li­wie pró­bu­ją­cymi spra­wić, żeby ich życie nie ogra­ni­czało się do wycho­wy­wa­nia dzieci. Cią­głe odmowy Fre­de­ricka zamiast znie­chę­cić Galę, uczy­niły ją sil­niej­szą. Skoń­czyła Wydział Sztuki i Huma­ni­styki na pre­stiżowym Uni­wer­sy­te­cie Harvarda i cho­ciaż ni­gdy nie wyko­rzy­stała w prak­tyce zdo­by­tej wie­dzy, to prze­cież ją posia­dała i nie wąt­piła, że znaj­dzie spo­sób, aby podzie­lić się nią ze świa­tem mimo sprze­ci­wów Pana Bar­dziej-niż-Dosko­na­łego.

Tam­ten tele­fon spra­wił, że pogrą­żyła się w marze­niach. To był jeden z tych dni, kiedy GPS udo­wod­nił swoją przy­dat­ność. Ści­ska­jąc kie­row­nicę i błą­dząc myślami daleko, nie miała poję­cia, po jakim cza­sie ani w jaki spo­sób dotarła do Bre­ar­ley School, spóź­niona ponad dzie­sięć minut. Kate i Adele już na nią cze­kały, każda w innym nastroju – zgod­nie ze swoim cha­rak­te­rem. Adele na­dal entu­zja­zmo­wała się lek­cjami teatru: odkryła potęgę ora­tor­stwa i cie­szyła się, że może się prze­bie­rać. Kate myślała tylko o Gotham Girls i rol­ler derby, spo­rcie, który miał nie­wiele wspól­nego z Bre­ar­ley Girl. Zgodę na jego upra­wia­nie otrzy­mała w nagrodę za to, że należy do grona naj­lep­szych uczen­nic w kla­sie. Kate była inte­li­gentna, a do tego nie­po­dobna do innych dziew­cząt. Nie­stety z obu tych cech wyni­kały pewne pro­blemy.

Spóź­nione dotarły na 211 East 49th Street, do Insty­tutu Cervan­tesa w Nowym Jorku, co prawda odda­lo­nego od szkoły tylko o dzie­sięć minut jazdy samo­cho­dem, ale w Wiel­kim Jabłku ruch uliczny jest nie­zno­śny, nie mówiąc o tym, że został stwo­rzony wyłącz­nie dla ludzi zamoż­nych i odważ­nych. Cho­ciaż Gala nie prze­ja­wiała wiel­kiego talentu jako kie­rowca, w każdy ponie­dzia­łek wytrwale woziła dziew­czynki na lek­cje hisz­pań­skiego. Sama w ponie­dział­kowe popo­łu­dnia odda­wała się zgłę­bia­niu taj­ni­ków foto­gra­fii w Inter­na­tio­nal Cen­ter of Pho­to­gra­phy na 6th Ave­nue pod nume­rem 1133, nie­spełna pięt­na­ście minut na pie­chotę przez Mid­town West. To były jej popo­łu­dnia ze sztuką, kawą i baj­glami. Uwiel­biała baj­gle z makiem, twa­ro­giem i wędzo­nym łoso­siem! Bar­dzo lubiła ponie­dział­kowe popo­łu­dnia, a to uznała za szcze­gól­nie przy­jemne.

Wysa­dziła dziew­czynki, sama zaś weszła do Bagel Shop. Musiała prze­my­śleć poranną roz­mowę i zde­cy­do­wać, czy stawi się na spo­tka­nie na dru­gim końcu świata dwu­na­stego dnia dwu­na­stego mie­siąca dwa tysiące dwu­na­stego roku o godzi­nie dwu­na­stej. Wymó­wie­nie tej daty, nawet tylko w myślach, powo­do­wało przy­spie­sze­nie tętna. Jej cia­łem od stóp do głów wstrzą­sał silny dreszcz. Ten tele­fon mógł odmie­nić jej życie. Musiała tylko zdo­być się na odwagę i pójść za gło­sem intu­icji. „Nawet ślepy odczy­tałby ten znak!”. Dwu­na­sty dwu­na­stego dwa tysiące dwu­na­stego o dwu­na­stej. Dzie­więć dni przed zło­wiesz­czym koń­cem świata prze­po­wie­dzia­nym przez Majów. Jaśniej nie było można. Następna taka okrą­gła data wypad­nie dopiero za dzie­więć­dzie­siąt lat. Wszystko wyda­wało się ukła­dać w coś na kształt spi­rali bez końca i bez sensu, ale Gala czuła, że w tym dniu jej życie może się rady­kal­nie zmie­nić. „Wresz­cie osią­gnę nie­za­leż­ność i będę dys­po­no­wała wła­snymi pie­niędzmi na zro­bie­nie tego, co chcę!”. Z powodu nad­miaru emo­cji i zamętu w gło­wie miała wra­że­nie, że jej mózg zaraz eks­plo­duje. Była świę­cie prze­ko­nana, że nie zadzwo­niono by do niej, gdyby nie cho­dziło o pokaźną sumę, i że zała­twie­nie for­mal­no­ści zaj­mie nie wię­cej niż tydzień. To pozwoli jej wró­cić na czas, żeby spę­dzić święta w domu. Czuła, że musi to zro­bić, nie pyta­jąc nikogo o zgodę, nawet nie pro­sząc o radę, ani nikomu o niczym nie wspo­mi­na­jąc.

– Fre­de­ric­kowi… nie­zbędne mini­mum! Mojej matce… Lepiej, żeby nie wie­działa! – szep­nęła.

Czuła, że serce wali jej tak mocno, jakby zaraz miało pęk­nąć. Naszła ją nie­prze­parta ochota, żeby zmok­nąć na desz­czu, przejść się boso po Cen­tral Parku, zro­bić pla­cek ze śliw­kami z rodzyn­kami i orze­chami i zjeść od razu całą por­cję. Podob­nie jak jej mała Adele, ona też zawsze marzyła o zna­le­zie­niu skarbu. Cie­kawe, że ten skarb… wła­śnie zapu­kał do jej drzwi!

Spraw­dziła godzinę na komórce: za dwa­dzie­ścia szó­sta dzie­sią­tego grud­nia dwa tysiące dwu­na­stego roku. Zaczęło się odli­cza­nie, żeby wszystko ogar­nąć i zdą­żyć na spo­tka­nie z praw­ni­kiem, któ­rego nazwi­ska nawet nie zano­to­wała. Otwo­rzyła apli­ka­cję Google Earth, którą Kate zain­sta­lo­wała jej w tele­fo­nie, żeby pod­pa­trzyć – to wła­ściwe słowo – wieś z daleka. Nie znała nazwy ulicy, żad­nego adresu, tylko nazwę mie­ściny: La Muga. „Ile to kilo­me­trów stąd? Gdzie jest naj­bliż­sze lot­ni­sko? Jak doje­dziemy na miej­sce?”. Znowu spraw­dziła czas – minęło zale­d­wie kilka minut. Punk­tu­al­nie o szó­stej, już tro­chę spo­koj­niej­sza, posta­no­wiła, że spo­tka się z praw­ni­kiem. Głowa pękała jej od nad­miaru pytań i wąt­pli­wo­ści. Musi potwier­dzić, że przy­bę­dzie na spo­tka­nie, dzięki temu wzmocni swoją deter­mi­na­cję i nie zmieni decy­zji. Musi powie­dzieć cór­kom, że wyjeż­dżają, aby pomóc matce w szu­ka­niu skarbu, i że jesz­cze tego wie­czoru mają spa­ko­wać walizki. „Może lepiej to przyjmą, jeśli powiem, że cho­dzi o grę!”. Zamknęła Google Earth, zanim zna­la­zła wieś, bo pomy­ślała, że lepiej nie suge­ro­wać się wyglą­dem tego miej­sca. W końcu nie zamie­rzała tam zosta­wać, jechała wyłącz­nie po skarb, po pie­nią­dze… Po spa­dek po cio­tecz­nej babce!

Wyko­rzy­stała czas, jaki jej pozo­stał do ode­bra­nia dziew­czy­nek, na wyno­to­wa­nie wszyst­kiego, co powinna zro­bić przed wyjaz­dem.

1. Pasz­port? „W porządku, latem byli­śmy na Male­di­wach”.

2. Bilety lot­ni­cze i hotel. Zadzwo­nić do biura podróży – wszystko zała­twią. „Jakie jest naj­bliż­sze lot­ni­sko? Madryt?”.

3. Zadzwo­nić do dyrek­torki Bre­ar­ley School i popro­sić o zgodę na nie­obec­ność dziew­czy­nek i ich powrót po świę­tach Bożego Naro­dze­nia. „Śmierć członka rodziny to bar­dziej niż wystar­cza­jący powód”.

4. Walizki. „Co zabrać? Nie ma czasu na dłu­gie zasta­na­wia­nie. Spraw­dzić pogodę i spa­ko­wać jak naj­wię­cej rze­czy”.

5. Szcze­pie­nia? Na chwilę prze­stało jej bić serce. Zawa­hała się, czy podróż do Hisz­pa­nii wymaga jakich­kol­wiek szcze­pień. Strach znik­nął po kilku sekun­dach – tyle czasu potrze­bo­wała, żeby sko­ry­go­wać swój błąd: choć leży o rzut bere­tem od Afryki… Hisz­pa­nia to mimo wszystko Europa.

6. Fre­de­rick…

Nie miała ochoty teraz się z tym mie­rzyć, zwłasz­cza nie wyobra­żała sobie chwili, kiedy oznajmi mężowi, że wyjeż­dża na tydzień z cór­kami, aby ode­brać spa­dek po nie­zna­nej krew­nej.

Miała jesz­cze tro­chę czasu, posta­no­wiła więc zająć się dru­gim punk­tem: zadzwo­nić do biura podróży i popro­sić o zare­zer­wo­wa­nie bile­tów. Roz­mowa trwała zale­d­wie pięć minut, Gala nie miała dużo czasu. Na szczę­ście Nathaly, do któ­rej zwró­ciła się o pomoc, w lot wszystko pojęła. Punkt szó­sta – no dobrze, szó­sta dwie, jeśli chcemy być dokładni – musiała wyrzu­cić wszystko z torby, żeby zna­leźć kar­teczkę, na któ­rej zapi­sała numer tele­fonu do adwo­kata cio­tecz­nej babki. Szybko się z tym upo­rała, wystu­kała numer i nie­cier­pli­wie cze­kała na połą­cze­nie, odchrzą­ku­jąc, żeby głos jej nie zawiódł już na początku roz­mowy.

– Dzwoni Gala Marl­bo­ro­ugh. Byłam umó­wiona z…

Nie pamię­tała nazwi­ska adwo­kata. Zro­biło jej się wstyd z powodu tego nie­do­pa­trze­nia, ale zanim poczuła gorąco ogar­nia­jące ją w takich sytu­acjach, głos po dru­giej stro­nie roz­wiał jej wąt­pli­wo­ści.

– Robert Riu­da­neu. To ja, pani Marl­bo­ro­ugh. Roz­ma­wia­li­śmy nie­spełna trzy godziny temu o testa­men­cie pani cio­tecz­nej babki, Ame­lii Xatart.

Połą­cze­nie trwało nie­całe dwa­dzie­ścia minut. Wystar­cza­jąco długo, żeby zorien­to­wała się w sytu­acji i pozbyła napię­cia. Młody czło­wiek wyda­wał się dosko­nale znać swój fach i wszystko już zapla­no­wał. Może także zor­ga­ni­zo­wać podróż, nie musia­łaby się więc niczym mar­twić.

– Kło­pot polega na tym, że nie przy­jadę sama. Będą mi towa­rzy­szyć moje dwie córki, Kathe­rine i Adele.

Nie mogła uwie­rzyć, że cio­teczna babka wszystko wcze­śniej zała­twiła. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że wie­działa o jej ist­nie­niu, a nawet darzyła ją pew­nym sza­cun­kiem i tak­tow­nie pode­szła do sprawy. Gala nie była pewna, czy powinna się zdać na nie­zna­jo­mego. W końcu posta­no­wiła przy­jąć ofertę, ale tylko poło­wicz­nie. Ona (czyli Nathaly) zaj­mie się bile­tami, a pan Riu­da­neu wyna­ję­ciem samo­chodu z kie­rowcą, który odbie­rze je z lot­ni­ska i zawie­zie do wsi La Muga.

– Chce pan powie­dzieć, że jest wska­zane, abym zatrzy­mała się w tym domu?

– Taka była wola pani babki. Cho­ciaż… jak pani sobie życzy; nikt pani do niczego nie zmu­sza.

Na pewno naj­wy­god­niej byłoby im w hotelu z czte­rema lub wię­cej gwiazd­kami. Ale taki wybór jej zda­niem źle wró­żył i byłby wielką nie­grzecz­no­ścią wobec uprzej­mo­ści babci, która oka­zała jej taką szczo­drość. Znów wzięła górę jej skłon­ność do wiary w prze­sądy – pomy­ślała, że woli zno­sić nie­wy­gody niż sprze­ci­wić się woli zmar­łej.

– Posta­no­wione! Będziemy spały w domu. Przy­naj­mniej pierw­szej nocy. Jeśli dziew­czynki – to była zawsze dobra wymówka – nie będą się tam czuły źle, zosta­niemy na cały tydzień.

– Tydzień?

Gala wyczuła zasko­cze­nie w gło­sie Riu­da­neu, posta­no­wiła jed­nak wzmoc­nić pew­ność sie­bie i zapa­no­wać nad wąt­pli­wo­ściami, dla­tego nie dała praw­ni­kowi spo­sob­no­ści do wygło­sze­nia opi­nii na temat dłu­go­ści ich pobytu.

– Tak, tydzień.

Pan Riu­da­neu wła­ści­wie odczy­tał oschłą odpo­wiedź i powstrzy­mał się od komen­ta­rza. Zanim odło­żył słu­chawkę, prze­ka­zał jesz­cze jedną infor­ma­cję. Z powo­dów zawo­do­wych nie będzie mógł ode­brać ich oso­bi­ście. Sumi­to­wał się długo, z uprzej­mo­ścią, którą wyka­zał w cza­sie całej roz­mowy, aż Galę znu­żyły jego tłu­ma­cze­nia. Mieli się spo­tkać w sąsied­niej miej­sco­wo­ści, Pere­la­dzie, dwu­na­stego dnia dwu­na­stego mie­siąca dwa tysiące dwu­na­stego roku o dwu­na­stej w połu­dnie. Przy poże­gna­niu życzył miłej podróży, jej i cór­kom: „Kathe­rine i Adele”. Zdzi­wiło ją, że pamięta ich imiona. Ten czło­wiek zde­cy­do­wa­nie był pro­fe­sjo­na­li­stą.

Przy­go­to­wa­nia do podróży prze­bie­gły szybko i gładko. Dużo trud­niej było za to wypra­wić się z domu z dwiema cór­kami, zacho­wu­jąc przy tym spo­kój. Opła­cało się jed­nak stra­cić pano­wa­nie nad sobą, żeby posta­wić na swoim. Gala była jedną z Marl­bo­ro­ughów, więc nawet pożar w miesz­ka­niu nie wypro­wa­dziłby jej z rów­no­wagi. Jed­nak tam­tego wie­czoru cisnęła pizzą w Pana Bar­dziej-niż-Dosko­na­łego. Tak! Jedli pep­pe­roni z dodat­kową moz­za­rellą, bo był ponie­dzia­łek, dzień pizzy. Fre­de­rick miał zwy­czaj, że tego dnia ni­gdzie nie wyjeż­dżał, dzięki czemu mieli szanse na wspólną kola­cję przy­naj­mniej raz w tygo­dniu. Zanim mąż wró­cił do domu, prze­pro­wa­dziła roz­mowę z Kate i Adele. Zabrała je do salonu, kazała im usiąść na jed­nej z kanap, sama zajęła miej­sce na bia­łej oto­ma­nie naprze­ciwko i w mil­cze­niu cze­kała, aż przyj­dzie jej do głowy naj­bar­dziej odpo­wied­nie zda­nie, żeby ogło­sić bom­bową wia­do­mość. Dziew­czynki patrzyły na nią wycze­ku­jąco. Tym razem Gala posta­wiła na szcze­rość i zwię­złość.

– Jedziemy na tydzień do Hisz­pa­nii. Same, bez ojca. Lecimy jutro, wcze­snym popo­łu­dniem. Jakieś pyta­nia, zanim zacznie­cie się pako­wać?

– Zwa­rio­wa­łaś? Ja ni­gdzie nie jadę!!!

Kate żuła gumę; kiedy usły­szała nowinę, o mały włos jej nie połknęła. Ona też jako pierw­sza odpo­wie­działa matce. Aż krzyk­nęła, tak ją prze­ra­ziła ta wia­do­mość. Nie mogła opu­ścić pierw­szego wyścigu w sys­te­mie play-off! To by było, jakby upiec cia­sto, a potem nie spró­bo­wać nawet okruszka; albo pójść na plażę i się nie wyką­pać. Kate wyrzu­ciła z sie­bie wią­zankę obelg, mnó­stwo próśb i zaklęć, bo nie chciała, żeby jej życie legło w gru­zach. Opu­ścić wyścig fina­ło­wej rundy Rol­ler Derby League zna­czyło tyle, co porzu­cić jej Gothams w naj­gor­szym momen­cie! Lamenty córki nie robiły na Gali naj­mniej­szego wra­że­nia. Ten dia­bel­ski sport ją opę­tał!

Adele mil­czała, wolała się przy­glą­dać. Zapo­wia­dała się praw­dziwa burza. Matka i star­sza córka wdały się w ner­wową dys­ku­sję, zakoń­czoną w momen­cie, gdy bez­silna Kate zamknęła się w swoim pokoju, trza­snąw­szy drzwiami. Adele uważ­nie obser­wo­wała całą scenę i posta­no­wiła, że wszyst­kie pyta­nia, z wyjąt­kiem jed­nego, zostawi na czas podróży.

– Mamo, gdzie jest Hisz­pa­nia?

Gala deli­kat­nie pogła­dziła córkę po twa­rzy, popa­trzyła jej czule w oczy i głę­boko wes­tchnęła.

– Nie tak daleko, Del, nie tak daleko.

Adele miała pro­blemy z usy­tu­owa­niem róż­nych państw na mapie świata. Choć w Insty­tu­cie Cervan­tesa do znu­dze­nia powta­rzano jej, gdzie poło­żona jest Hisz­pa­nia, żyła we wła­snym świe­cie rzą­dzą­cym się swo­imi pra­wami, co cza­sami ozna­czało, że zapa­mię­ty­wała nie pod­sta­wowe infor­ma­cje, lecz te naj­bar­dziej skom­pli­ko­wane. Odpo­wiedź Gali tro­chę ją uspo­ko­iła. Im dalej, tym dla niej lepiej, wię­cej rze­czy do odkry­cia. Zanim poszła do swo­jego pokoju, odwró­ciła się do matki i z figlar­nym, a jed­no­cze­śnie słod­kim uśmie­chem unio­sła prawą dłoń, wysu­wa­jąc palce wska­zu­jący, środ­kowy i ser­deczny.

– Be pre­pa­red, mom.3

Gala odpo­wie­działa na jej pozdro­wie­nie, ude­rza­jąc lewą dło­nią w serce i powta­rza­jąc słowa Be pre­pa­red! – jedno ze skau­to­wych zawo­łań: żeby zawsze być goto­wym do odkry­wa­nia.

Nathaly oddzwo­niła z infor­ma­cją, że zna­la­zła tylko jedno połą­cze­nie, pozwa­la­jące im dotrzeć na spo­tka­nie dwu­na­stego dwu­na­stego dwa tysiące dwu­na­stego roku o dwu­na­stej. Był to lot o ósmej rano z lądo­wa­niem w Bar­ce­lo­nie o pół­nocy z jede­na­stego na dwu­na­stego grud­nia dwa tysiące dwu­na­stego.

– Ach, to wspa­niale!

Znowu ta data, jedyna moż­liwa. Gala miała pew­ność, że powinna wsiąść do tego samo­lotu i że cho­ciaż podróż będzie długa i ciężka, wszystko pój­dzie jak po maśle.

Po roz­mo­wie z Nathaly weszła do pokoju Kate, żeby pomóc jej spa­ko­wać walizkę, któ­rej jej nasto­let­nia córka nawet nie wyjęła z szafy. Dziew­czynka leżała na łóżku ze skrzy­żo­wa­nymi rękami, na uszach miała słu­chawki, któ­rych gło­śność usta­wiła na cały regu­la­tor. Kiedy bra­kuje czasu na dys­ku­sje czy nego­cja­cje, naj­le­piej jest prze­jąć ini­cja­tywę. Dora­sta­jąca dziew­czyna naj­bar­dziej nie cierpi, gdy ktoś decy­duje za nią, które ciu­chy ma wło­żyć do walizki. Nie­spełna dwie minuty po tym, jak Gala przy­stą­piła do pako­wa­nia, Kate sko­czyła, żeby wyrwać matce z rąk szary swe­ter z gigan­tyczną bożo­na­ro­dze­niową cho­inką na środku, który od roku leżał w sza­fie z nie­oder­waną metką. Kiedy bab­cia Julianne poda­ro­wała go jej na poprzed­nią Gwiazdkę, nie­wiele bra­ko­wało, a wnuczka porwa­łaby go na strzępy. Wóz albo prze­wóz. Kate wie­działa, że prze­gra, nie była peł­no­let­nia i nawet gdyby popro­siła ojca, nie pozwo­liłby jej zostać. Kiedy nie jesteś w sta­nie poko­nać wroga, naj­le­piej przy­łą­czyć się do niego i uda­wać przy­ja­ciela. Naj­de­li­kat­niej jak potra­fiła zabrała matce swe­ter z cho­inką i popro­siła, żeby wyszła z pokoju.

– Sama to zro­bię, mamo.

Gala wyco­fała się, usa­tys­fak­cjo­no­wana zwy­cię­stwem. Córka wbrew swo­jej woli ukła­dała w stos spodnie, pulo­wery, T-shirty… „Wrotki?”. Nie mogła skon­tro­lo­wać, co Kate posta­nowi wło­żyć do walizki. Zresztą to jej walizka, sama będzie ją dźwi­gać.

Z kolei Adele, jako kan­dy­datka na skautkę, dosko­nale wie­działa, co trzeba zabrać. Jej walizka była prak­tycz­nie gotowa: wszystko sta­ran­nie poskła­dane i porząd­nie uło­żone w środku. Kiedy dziew­czynka chciała, sta­wała się nie­zwy­kle pedan­tyczna, skru­pu­latna jak jej ojciec chi­rurg. Wzięła ze sobą trzy ostat­nie czę­ści Opo­wie­ści z Narnii. To był jej mały skarb.

– Wiem, mamo, to tylko tydzień…

Każda córka była zakrę­cona na punk­cie swo­jego hobby. Gala nie mogła ich jed­nak ganić, prze­cież nie­mal siłą zabie­rała je do mie­ściny, która nie miała nic wspól­nego z rodzin­nym Nowym Jor­kiem. Spoj­rzała na zega­rek, do powrotu Fre­de­ricka zostało nie­wiele czasu. Co spa­ko­wać? Cie­płe rze­czy, moż­li­wie wygodne. Mało szy­kowne, naj­le­piej dżin­sowe.

– Wyjeż­dżamy na waka­cje?

Gala nie cier­piała tego wyra­ża­ją­cego wyż­szość tonu, któ­rym Pan Bar­dziej-niż-Dosko­nały zawsze zada­wał pyta­nia. Wybiła godzina prawdy i choć sporo ją to kosz­to­wało, prze­łknęła ślinę i szybko stre­ściła mężowi całą histo­rię: tele­fon plus zmarła cio­teczna babka plus spa­dek plus podróż plus pie­nią­dze plus powrót do domu. Pro­sta sprawa, zała­twiana tro­chę na łapu-capu, ale pro­sta. Minęło kilka sekund, zanim Fre­de­rick zare­ago­wał na ten ciąg fak­tów i decy­zji. Pięć sekund, po czym… wybuch­nął gło­śnym śmie­chem.

– Żar­tu­jesz sobie ze mnie?

Nie zno­sił pla­nów, które go zaska­ki­wały, a tym bar­dziej nie­spo­dzie­wa­nych wyjaz­dów. Ponie­waż Gala nie zare­ago­wała, zdał sobie sprawę, że jego żona nie żar­tuje, mówiąc o podróży plus spadku plus pie­nią­dzach plus powro­cie do domu. Prze­cież to nie takie pro­ste! Gala nie była głu­pia, tyle że miała poważne pro­blemy z orga­ni­za­cją, a czas był dla niej czymś względ­nym.

– Tylko tydzień?

Znowu ten iry­tu­jący ton. Gala poczuła, że jej policzki pokry­wają się rumień­cem; nie zno­siła iro­nii Fre­de­ricka. Pró­bo­wał ją prze­ko­nać, żeby odstą­piła od tego pomy­słu. Nie dla­tego, żeby jej pomóc, lecz z braku zaufa­nia do zdol­no­ści ana­li­tycz­nych żony. Upie­rał się, że ktoś może zała­twić for­mal­no­ści na odle­głość; na pewno Gala nie musi być przy tym obecna.

– Nie łatwiej byłoby przez Skype’a?

Cały ten szał pako­wa­nia wali­zek Pan Bar­dziej-niż-Dosko­nały wziął za żart, chwi­lowe wariac­two. Miał jed­nak świa­do­mość, że kiedy jego żona się uprze, nie ustąpi; choćby wie­działa, że jeśli nie zaha­muje, roz­bije samo­chód o latar­nię, nie wci­śnie hamulca, tylko po to, żeby posta­wić na swoim. Roz­siadł się w fotelu i zaczął przy­go­to­wa­nia do kąpieli. Nic ani nikt nie mógł mu prze­szko­dzić we wzię­ciu prysz­nica po powro­cie z pracy. Zbyt upo­rząd­ko­wany, małost­kowy i hedo­ni­styczny – taki był Pan Bar­dziej-niż-Dosko­nały. Roze­brał się przed nią bar­dzo wolno, rzu­ca­jąc jej jedna po dru­giej czę­ści gar­de­roby, które z sie­bie zdej­mo­wał. Choć Gala pró­bo­wała, nie mogła się powstrzy­mać od zer­ka­nia kątem oka na ide­al­nie wyrzeź­bione ciało męża. Była na sie­bie wście­kła, ale zawsze dawała się schwy­tać w jego sieci, wie­dział, jak tra­fić w jej słabe punkty i obu­dzić w niej ule­głość. Usi­ło­wała prze­ko­nać samą sie­bie, że powinna prze­rwać tę scenę. Nie miała czasu do stra­ce­nia. Dziew­czynki mogły wejść w każ­dej chwili. Przede wszyst­kim jed­nak przez całą tę bie­ga­ninę i stres miała ubra­nie mokre od potu i brzydko pach­niała. Odsu­nęła, jak mogła naj­da­lej, głowę Fre­de­ricka, któ­rego język pró­bo­wał pozba­wić ją kon­troli nad wła­snym libido.

– Nie teraz, pro­szę.

Jej głos był nie­mal nie­sły­szalny. Spu­ściła głowę i prze­łknęła ślinę. Mąż ukląkł przed nią, wziął jej twarz w dło­nie i zmu­sił, żeby na niego spoj­rzała. Żeby zoba­czyła jego nagie ciało, w pełni naprę­żone i gotowe do natar­cia. Delek­to­wał się tym, uwiel­biał być panem każ­dej sytu­acji, tym bar­dziej gdy cho­dziło o seks. Gala wstała, pró­bu­jąc się wyzwo­lić spod jego uroku. Fre­de­rick zatrzy­mał ją siłą i pchnął od tyłu. Nie zdo­łała powstrzy­mać ruchu bio­der, które zako­ły­sały się z roz­ko­szy. Jej ciało reago­wało zawsze, nie­za­leż­nie od woli, i choć tego pra­gnęła, rów­no­cze­śnie chciała, aby prze­stał, świa­doma, że znów ma nad nią wła­dzę. W zale­d­wie pięć sekund roze­brał ją, zapro­wa­dził pod prysz­nic i roz­su­nął jej nogi. Woda pły­nęła wart­kim stru­mie­niem, a ona stała tam, unie­ru­cho­miona. Uwiel­biał zakry­wać dło­nią jej usta, żeby go gry­zła. Gala tak naprawdę szu­kała czu­ło­ści, jed­nak jego bru­tal­ność w sek­sie odbie­rała jej rozum. Nie potra­fiła nie roz­ko­szo­wać się tą dzi­ko­ścią, znie­wo­le­niem, udzia­łem w zwie­rzę­cej zaba­wie. Sły­szała, jak Fre­de­rick dyszy. Nie prze­stali, dopóki nie skoń­czył, przy­gnia­ta­jąc ją do ściany i nie­mal łamiąc jej żebro. Sekundę póź­niej ją puścił; odzy­skała wol­ność, ale jej god­ność się­gnęła rynsz­toka. Wyszła spod prysz­nica, mokra, nie patrząc na niego, powstrzy­mu­jąc odru­chy wymiotne. Fre­de­rick potrze­bo­wał per­wer­sji, żeby funk­cjo­no­wać, ona zaś tęsk­niła za czu­ło­ścią, uwo­dze­niem, ero­ty­zmem innym niż por­no­gra­fia, wszyst­kim tym, co znik­nęło w ciągu zale­d­wie roku ich wspól­nego życia. Ubrała się w pierw­szy ciuch, jaki wpadł jej w ręce, i jak gdyby ni­gdy nic dalej pako­wała walizkę, pró­bu­jąc przy­wró­cić czar utra­cony w wyniku agre­sji, na którą przy­zwo­liła.

Pizza z pep­pe­roni i dodat­kową moz­za­rellą wylą­do­wała na twa­rzy Fre­de­ricka w następ­stwie ciągu zda­rzeń, gdy w końcu Gala wybu­chła, osta­tecz­nie tra­cąc nad sobą pano­wa­nie. To nie była zwy­kła kola­cja, upły­wała w atmos­fe­rze bar­dziej niż napię­tej. Kate pro­te­sto­wała i bła­gała ojca, żeby nie dopu­ścił do podróży. Fre­de­rick wzmac­niał poczu­cie winy Gali iro­nicz­nymi docin­kami i ranią­cymi uwa­gami na temat jej decy­zji, która – jak wiele innych – miała wszel­kie zadatki na to, żeby zakoń­czyć się gigan­tyczną kata­strofą.

– Jesteś jak zwy­kle mistrzy­nią pozy­tyw­nego myśle­nia.

Kata­strofą podobną do tej, która nastą­piła, kiedy zde­cy­do­wała się nauczyć piec cia­sta i fun­do­wała im odtąd nie­ja­dalne desery. Albo kiedy posta­no­wiła zacząć upra­wiać sport, kupiła cały zestaw do jog­gingu i zapi­sała się do eks­klu­zyw­nego klubu dla bie­ga­czy, a nie­spełna tydzień póź­niej rzu­ciła w kąt adi­dasy i ni­gdy wię­cej nie prze­kro­czyła gra­nic Cen­tral Parku. Bie­ga­nie było zbyt dyna­miczne, więc spró­bo­wała sił w kilku innych dys­cy­pli­nach, takich jak pila­tes, joga i medy­ta­cja, tre­ning uważ­no­ści, a nawet pole dance, bo jej przy­ja­ciółki mówiły, że jest naj­lep­szy na mię­śnie brzu­cha. Fakt, nie była zbyt wytrwała w posta­no­wie­niach, ale działo się tak dla­tego, że po pro­stu nie zna­la­zła dotąd niczego, co odpo­wia­da­łoby jej sta­tu­sowi matki, boga­tej pani domu, żony wielce powa­ża­nego chi­rurga, który sza­no­wał wszystko oprócz niej. Nie zno­siła, kiedy Fre­de­rick ośmie­szał ją w obec­no­ści dziew­czy­nek. On, Pan Bar­dziej-niż-Dosko­nały, który rzadko poja­wiał się w domu, ale uwa­żał, że jest ide­alny. Była tro­chę znu­dzona życiem. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jeśli nie chce skoń­czyć jak jej matka, uza­leż­niona od ope­ra­cji pla­stycz­nych i bez­sen­sow­nych zaku­pów, musi zna­leźć sobie coś wię­cej niż oglą­da­nie foto­gra­fii w Inter­na­tio­nal Cen­ter. Podróż mogła ozna­czać wyzwo­le­nie i moż­li­wość zało­że­nia dowol­nego inte­resu bez koniecz­no­ści wysłu­chi­wa­nia kazań męża albo matki. Gala była prze­ko­nana, że to jest WŁA­ŚNIE TA podróż. Nie zawsze dwa plus dwa daje cztery, ale kie­dyś musi jej się udać, tak wyni­kało choćby ze zwy­kłego rachunku praw­do­po­do­bień­stwa.

– Masz zaje­bi­ste życie. Czego wię­cej chcesz?

Dokład­nie w tym momen­cie, jakby to był odruch bez­wa­run­kowy, chwy­ciła kawa­łek pizzy pep­pe­roni z dodat­kową por­cją moz­za­relli, który został na stole, pod­rzu­ciła go kilka razy niczym neapo­li­tań­ski mistrz kuchni, zamach­nęła się i cisnęła nim z całej siły. Tra­fiła Fre­de­ricka pro­sto w twarz; kawałki pep­pe­roni i moz­za­relli roz­pry­sły się dookoła jak po eks­plo­zji poci­sku. Adele prze­stała prze­żu­wać, Kate par­sk­nęła śmie­chem i zaklęła. Fre­de­rick nie zdą­żył strzą­snąć z sie­bie pla­ster­ków kieł­basy, bo Gala wylała na niego wszyst­kie płyny, jakie zna­la­zła na stole. Naj­pierw chlu­snęła winem z kie­liszka, potem coca-colą Kate, a skoń­czyła na kok­tajlu jago­do­wym, który piła Adele.

– Co ty, do cho­lery, robisz?! Zwa­rio­wa­łaś?!

– Zabie­rasz nas na lot­ni­sko za nie­całe pięć godzin. Więc… lepiej weź prysz­nic.

Gala wyszła z salonu na drżą­cych nogach i nawet nie obej­rzała się za sie­bie, zde­cy­do­wana skoń­czyć pako­wa­nie walizki. Nie zamie­nili już z Fre­de­ric­kiem ani słowa. Zawiózł je na lot­ni­sko, uca­ło­wał dziew­czynki, po czym odszedł bez poże­gna­nia, nie omiesz­kaw­szy wcze­śniej rzu­cić jej spoj­rze­nia peł­nego dez­apro­baty i wyż­szo­ści. Gala poczuła się bez­radna, bar­dziej nie­pewna niż zwy­kle. Kusiło ją, żeby zadzwo­nić do matki i o wszyst­kim jej opo­wie­dzieć, ale lekar­stwo mogło się oka­zać gor­sze od cho­roby. Od kiedy jej kochana mamu­sia poznała swo­jego tre­nera oso­bi­stego, osta­tecz­nie stra­ciła kon­takt z zie­mią. Teraz nie dało się z nią roz­ma­wiać, chyba że cho­dziło o jej piąty ślub, lakiery do paznokci czy cudowne dzia­ła­nie kwasu sali­cy­lo­wego.

Podróż była długa, a finał gor­szy, niż Gala się spo­dzie­wała. Na miej­scu zdo­łała zasnąć na dwie godziny i choć powinna wcze­śnie wstać, nie mogła się ruszyć z tego okrop­nego, ponad­stu­let­niego fotela w opła­ka­nym sta­nie. Wszystko w tym domu było relik­tem prze­szło­ści, nowo­cze­sność wywa­lono stąd na zbity pysk, a może po pro­stu ni­gdy nie dotarła do tego miej­sca ukry­tego przed świa­tem. Oczy pie­kły ją ze zmę­cze­nia, nie była w sta­nie trzeźwo myśleć. Wszystko wyda­wało jej się nie­re­alne: tele­fon, podróż, ten dom…

Może to był tylko sen, a teraz śni we śnie? Powieki jej cią­żyły; spró­bo­wała się pod­nieść, chciała rzu­cić okiem na dziew­czynki, ale fotel był jak mię­so­żerna roślina, która w końcu ją pochło­nęła.

– Mamu­siu… Mamo?

Dobie­ga­jący z bar­dzo daleka głos wyrwał ją z otchłani ciem­no­ści. Gala naj­pierw otwo­rzyła oczy, potem zamknęła usta, a na koniec otarła ślinę, która z nich wycie­kła. Na widok Adele pod­sko­czyła. Gdzie my, do dia­bła, jeste­śmy?, to była jej pierw­sza myśl, zanim umysł w prze­bły­sku świa­do­mo­ści nie wypro­wa­dził jej na wła­ściwą drogę: tele­fon, spa­dek, podróż, pie­nią­dze, dom.

– Gdzie jest twoja sio­stra?

Kate spała głę­boko, nawet nie zdjęła butów, tak była wyczer­pana podróżą. Gala wspięła się na pierw­sze pię­tro i nie bar­dzo zwra­ca­jąc uwagę na szcze­góły oto­cze­nia, weszła do łazienki. Musiała wziąć prysz­nic, zanim samo­chód, któ­rym przy­je­chały do wsi, zawie­zie je na spo­tka­nie z panem Riu­da­neu. Musiała się ogar­nąć i przy­go­to­wać do przy­ję­cia dobrej nowiny: zosta­nie ofi­cjal­nie jedyną spad­ko­bier­czy­nią Ame­lii Xatart. „Czym zaj­mo­wała się moja cio­teczna babka? Zie­mia? Bydło?”. Gala nie miała poję­cia o pracy na wsi, była miesz­czu­chem, jej naj­bar­dziej wiej­ski wyczyn to wizyta na ran­czo: jazda konno i bie­sia­do­wa­nie przy suto zasta­wio­nym stole. Przez dłuż­szą chwilę spusz­czała wodę, w końcu zre­zy­gno­wała z marze­nia o cie­płej kąpieli i posta­no­wiła się tylko obmyć. Nie obe­szła jesz­cze domu, ale intu­icyj­nie wyczu­wała, że potrzeba tu cze­goś wię­cej niż dopro­wa­dze­nia go do stanu uży­wal­no­ści… Nale­żało go zbu­rzyć i zacząć budowę od nowa.

Dziew­czynki ubrały się i cze­kały na nią, zła­maw­szy obiet­nicę, że nie będą niczego doty­kać. To miej­sce było jak grota Ali Baby i czter­dzie­stu roz­bój­ni­ków! Tysiące przed­mio­tów, dzie­siątki obra­zów na każ­dej ścia­nie i mnó­stwo ksią­żek. Nawet Kate, która na­dal mar­sowo ścią­gała brwi, nabrała ochoty, żeby tro­chę pomysz­ko­wać. Zaczęła od obej­rze­nia sta­rego boj­lera; nie­na­wi­dziła czy­ta­nia instruk­cji obsługi, za to uwiel­biała skła­da­nie i roz­bie­ra­nie róż­nych urzą­dzeń. Bawiła się ich czę­ściami jak kloc­kami lego, a jed­nym z jej ulu­bio­nych zajęć było nada­wa­nie im cech ludz­kich. Zadzi­wił ją ten cie­kawy przed­miot pod­łą­czony gru­bym gumo­wym kablem nie do insta­la­cji gazo­wej, lecz do olbrzy­miej meta­lo­wej zatyczki na czymś w rodzaju cylin­drycz­nej poma­rań­czo­wej bańki. Ni­gdy nie widziała niczego podob­nego, było jed­nak dla niej jasne, że to jakiś pre­hi­sto­ryczny aku­mu­la­tor. Nale­żało go doła­do­wać albo wymie­nić, jeśli chciały mieć cie­płą wodę. Wpraw­dzie Adele radziła, żeby niczego nie doty­kać, ale Kate zauwa­żyła, że obok stoi inny poma­rań­czowy cylin­der, bez kabla. Pró­bo­wała go prze­su­nąć, jed­nak ledwo zdo­łała go ruszyć – był cięż­szy, niż się spo­dzie­wała. Stwier­dziła, że wąż jest wystar­cza­jąco długi i nie ma potrzeby prze­no­sze­nia butli. Musiała tylko zdjąć zatyczkę z jed­nej i zało­żyć na drugą… Zabrała się do tego w pośpie­chu, przy­gry­za­jąc wargi z pod­nie­ce­nia i czu­jąc na sobie lodo­waty wzrok sio­strzyczki. Już miała spraw­dzić, czy jej wyczyn przy­niósł jakiś efekt…

– Niech ci do głowy nie przyj­dzie, żeby tego doty­kać! To może być nie­bez­pieczne. Tutaj wszystko jest stare i przy pierw­szej oka­zji… możemy wyle­cieć w powie­trze.

Kate spoj­rzała na matkę wyzy­wa­jąco i bez mru­gnię­cia okiem odkrę­ciła kran, na któ­rym trzy­mała dłoń. Odgłos dzia­ła­ją­cego boj­lera wywo­łał na jej twa­rzy lekki uśmiech. Wycią­gnęła rękę w stronę wody, nie odry­wa­jąc wzroku od matki.

– Masz zamiar zacho­wy­wać się tak przez cały tydzień?

Poczuła, że woda zmie­nia tem­pe­ra­turę, co spra­wiło jej praw­dziwą satys­fak­cję. Dalej patrzyła na matkę, nie zakrę­ca­jąc kranu. Roz­pie­rała ją duma; cza­sem jej się wyda­wało, że Gala ni­gdy nie zaznała tego uczu­cia.

– Kate!!! Sły­sza­łaś? Pro­szę zakrę­cić kran! Zakręć ten cho­lerny kran!

Zakrę­ciła go tak szybko, jak się dało. Kamień i upływ czasu nara­ziły na szwank uszczelki. Nie wybrała sobie tego miej­sca na pobyt, nie zamie­rzała tu zostać, żeby miesz­kać jak żebraczka, bez cie­płej wody, ogrze­wa­nia i jedze­nia.

– Cie­pła woda już jest… Dopro­wadź do porządku resztę albo zabierz mnie do hotelu, gdzie da się żyć. Ten dom się roz­pada!

Kate miała rację, ale Gala nie chciała dać córce satys­fak­cji. Nawet gdyby dom się walił, nie zro­bi­łaby afrontu zmar­łej. Pomy­ślała, że spę­dze­nie kilku dni bez luk­su­sów będzie dla dziew­czy­nek dobrą lek­cją życia. Za bar­dzo przy­wy­kły do dobro­bytu, dostatku, do tego, że mają wszystko w zasięgu ręki. „Co złego w tym, że przez tydzień pomiesz­kają w wiej­skich warun­kach?”. Dostrze­gła szansę, żeby zbli­żyć się do córek, pobyć z nimi tro­chę bez naj­now­szej tech­no­lo­gii, lepiej je poznać, doświad­czyć razem prze­żyć podob­nych do tych z obozu na Fire Island, jed­nym z ulu­bio­nych miejsc Adele.

Kate miała na ten temat inne zda­nie: szła z ręką wycią­gniętą do góry i komórką w dłoni, bez­sku­tecz­nie szu­ka­jąc zasięgu. To miej­sce prze­ro­sło jej naj­gor­sze wyobra­że­nia. Za to Adele przy­glą­dała się wszyst­kiemu po obu stro­nach drogi, patrzyła na stare domy, cie­kawa, kto w nich mieszka i jacy to ludzie. „Czy są tam dzieci, z któ­rymi można by się poba­wić?”.

Ude­rze­nie dzwonu na ogrom­nej wieży obwie­ściło godzinę, o któ­rej zgod­nie z umową ktoś miał po nie przy­je­chać: jede­na­stą rano. Prze­cho­dząc przez pla­cyk, zauwa­żyły coś, co wyglą­dało na nie­wielki sklep spo­żyw­czy. Adele pod­bie­gła, żeby spraw­dzić, co jest za szybą. Przy­le­piła do witryny twarz, osła­nia­jąc ją malut­kimi dłońmi, żeby lepiej widzieć. W środku, na wprost sta­rego pieca, sie­działa sta­ruszka o krót­kich siwych wło­sach, która robiła coś na szy­dełku. Cie­ka­wość zwy­cię­żyła, więc korzy­sta­jąc z tego, że mama została z tyłu, dziew­czynka otwo­rzyła drzwi i weszła do sklepu. Sta­ruszka zmie­rzyła ją wzro­kiem od stóp do głów. Adele zro­biła to samo, ale nie z tak srogą miną jak tamta. Ni­gdy nie widziała tylu zmarsz­czek naraz, ta kobieta musiała być bar­dzo stara. W kącie, oparta o ścianę, stała antyczna laska z rzeź­bio­nego drewna. Sta­ruszka prze­rwała swoje zaję­cie, zdjęła oku­lary, odsła­nia­jąc badaw­cze, zimne spoj­rze­nie nie­bie­skich oczu. Adele uśmiech­nęła się do niej, a kobieta powi­tała ją lek­kim ski­nie­niem głowy.

– Vols alguna cosa, nena?4

Adele nie zro­zu­miała ani jed­nego słowa. Sta­ruszka nie miała zębów! Kiedy mówiła, usta zawi­jały się jej do środka. Widziała coś takiego na fil­mach, ale ni­gdy na żywo. Poczuła lekki strach. Kiedy usły­szała ten głos, dobie­ga­jący jakby z zaświa­tów, odru­chowo odsko­czyła do tyłu i wpa­dła na półkę, zrzu­ca­jąc na pod­łogę kilka pude­łek z her­bat­ni­kami. Aku­rat w tym momen­cie weszły Kate i Gala, więc były świad­kami całej sceny. Pousta­wiały towary, naj­szyb­ciej jak mogły, prze­pra­sza­jąc wie­lo­krot­nie sta­ruszkę, która, nie­ru­choma w swoim fotelu, z pew­nym roz­ba­wie­niem śle­dziła zma­ga­nia nowo przy­by­łych. Ani Kate, ani Gala nie mogły poha­mo­wać cie­ka­wo­ści i nie rozej­rzeć się dookoła. Miej­sce to wyglą­da­łoby jak olbrzy­mia spi­żar­nia w domo­wej piw­nicy, gdyby nie sta­ruszka sie­dząca w rogu, przed żela­znym pie­cem z olbrzy­mią mosiężną rurą, za nie­wielką ladą, na któ­rej stała przed­po­to­powa kasa. „Bez tej kasy nikt by nie powie­dział, że to sklep”. Kate podo­bało się to urzą­dze­nie, ale podej­rze­wała, że jest ono jedyną rze­czą nie na sprze­daż. Miej­scowi musieli robić tu zakupy i choć nie było to wyma­rzone miej­sce, na pewno dało się tu wygod­nie i szybko zaopa­trzyć w pod­sta­wowe arty­kuły spo­żyw­cze.

– Dzień dobry… Odwo­zi­cie zakupy do domu?

Adele już miała powie­dzieć matce, że ta kobieta mówi innym języ­kiem, kiedy – ku jej zdzi­wie­niu – sta­ruszka… odpo­wie­działa! Dziew­czynka zamarła z roz­dzia­wio­nymi ustami.

– Tutaj ludzie sami zabie­rają to, co kupują.

Powie­działa to tonem znacz­nie bar­dziej oschłym, niż kiedy prze­mó­wiła do Adele. Wyda­wało się, że pyta­nie Gali spra­wiło jej przy­krość, bo nie spoj­rzaw­szy na nią, wło­żyła z powro­tem oku­lary i wró­ciła do szy­deł­ko­wa­nia.

Zza zasłony, niczym kró­lik z kape­lu­sza, wysko­czył męż­czy­zna o zwi­chrzo­nych wło­sach, dopi­na­jąc koszulę.

– Niech pani nie zwraca uwagi na moją matkę. Nie lubi wizyt. Jeśli pani chce, sam mogę pod­rzu­cić zakupy.

Gala podzię­ko­wała uprzej­mie i przed­sta­wiła się, nie patrząc na sta­ruszkę.

– Jestem Gala Marl­bo­ro­ugh, miesz­kam w domu Ame­lii Xatart. Była… moją cio­teczną babką.

Kobieta wypu­ściła szy­dełko z rąk. Unio­sła głowę i w mil­cze­niu oglą­dała każdy por na zaczer­wie­nio­nej twa­rzy Gali, jakby chciała odna­leźć jakiś szcze­gół, znak, zna­mię, cokol­wiek, co wyda­łoby się jej zna­jome. Zaci­snęła usta, wcią­ga­jąc je do środka, przez co wyglą­dała na jesz­cze star­szą. Gala zaczęła wkła­dać pro­dukty do wikli­no­wego koszyka pod bacz­nym spoj­rze­niem sta­ruszki, która nie ode­zwała się ani sło­wem, nie uśmie­chała się i nie spusz­czała z niej oczu. Ta nie­wy­cho­wana pro­staczka, patrząca na nią wyzy­wa­jąco, spra­wiała, że Gala, cała spięta, musiała się powstrzy­my­wać, żeby nie rzu­cić pod jej adre­sem jakie­goś nie­grzecz­nego komen­ta­rza. Kate wyko­rzy­stała chwilę nie­uwagi matki, żeby doło­żyć cze­ko­ladę i kilka opa­ko­wań her­bat­ni­ków. Adele – trzy pudełka płat­ków. Były jej nało­giem! We trzy napeł­niły trzy kosze pro­duk­tami, które uznały za potrzebne, żeby prze­żyć tydzień. Kiedy przy­szło do pła­ce­nia, Gala zdała sobie sprawę, że nie wymie­niła pie­nię­dzy i że oprócz dola­rów ma jedy­nie karty.

– U nas nie można pła­cić kartą, przyj­mu­jemy tylko gotówkę. Ale niech się pani nie mar­twi. Zapłaci pani, kiedy przy­wiozę zakupy. O któ­rej pani pasuje?

Nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć, nie potra­fiła wyli­czyć, ile czasu może zająć odczy­ta­nie testa­mentu. To był jej pierw­szy raz, a wia­domo, że za pierw­szym razem czło­wiek jest tro­chę sko­ło­wany. Umó­wiła się na trzy­na­stą. Zanim wyszła, sko­rzy­stała z oka­zji i zapy­tała sprze­dawcę, czy zna jakąś złotą rączkę, kogoś, kto spraw­dziłby boj­ler, piec i cen­tralne ogrze­wa­nie.

– Ogrze­wa­nie? Chyba kalo­ry­fer elek­tryczny, ale żeby gaz… Gaz nie dotarł jesz­cze do tej wsi, pro­szę pani.

Kate wyszła, trza­ska­jąc drzwiami. Wie­działa, co to ozna­cza: że zostaną w tych kamien­nych murach przez cały tydzień.

– Amat na pewno pani pomoże. Dobrze wie, jak działa ten dom. Pro­szę się nie mar­twić, uprze­dzę go, że pani już przy­je­chała.

Gala zamy­śliła się nad sło­wami „już przy­je­chała”. Co ten czło­wiek chciał przez to powie­dzieć? Nazy­wał się Pau. Był synem Úrsuli, zwa­nej Piękną, sta­ruszki o zachryp­nię­tym gło­sie i złych manie­rach, nie­zbyt przy­jaź­nie nasta­wio­nej do przy­jezd­nych.

Gala wyszła ze sklepu, podzię­ko­waw­szy Pau­owi za uprzej­mość, ale czuła pokusę, żeby zmie­rzyć się jesz­cze kie­dyś z Úrsulą. Adele miała na ten temat inne zda­nie. Spodo­bała się jej ta zapy­ziała sta­ruszka, w dodatku przed wyj­ściem dostała od niej cukierki… Cze­góż wię­cej mogła chcieć! Wymie­niły mru­gnię­cia okiem i poże­gnały się poro­zu­mie­waw­czym uśmie­chem. Skoro miała tu spę­dzić cały tydzień, lepiej zacząć szu­kać przy­ja­ciół, bo nic nie wska­zy­wało na to, że jej nabur­mu­szona sio­stra będzie dobrą towa­rzyszką. Úrsula nie wyglą­dała na cza­row­nicę z bajki o kró­lew­nie Śnieżce; Adele była prze­ko­nana, że należy ona do tych dobro­dusz­nych – dobrych cza­row­nic wsi.

Kate zajęła już miej­sce z tyłu samo­chodu. Adele usia­dła obok i poczę­sto­wała ją cukier­kami, bar­dziej z grzecz­no­ści niż z chęci podzie­le­nia się nimi. To był jej pierw­szy skarb na tej ziemi i prze­czu­wała, że nie ostatni.

– Czy wszy­scy praw­nicy tak miesz­kają?

Gala była rów­nie zasko­czona jak jej córki. Po dwu­dzie­stu minu­tach jazdy sta­nęli przed wielką żela­zną bramą, która otwo­rzyła się sekundę po zatrzy­ma­niu samo­chodu. Za nią cią­gnęła się długa aleja, wysa­dzona maje­sta­tycz­nymi sosnami. Daleko im było do sekwoi z parku Wel­ling­ton, jed­nak jazda pod nimi robiła wra­że­nie. Serce Gali zaczęło bić przy­spie­szo­nym ryt­mem. To była bez wąt­pie­nia dobra wróżba: taką drogą mogła dojść tylko do dużego spadku. Na jej końcu stał duży kamienny dom o wiel­kich drzwiach z litego drewna, z łuko­wa­tym gan­kiem, na który pro­wa­dziły trzy wyso­kie stop­nie.

Kiedy wysia­dły z samo­chodu, na spo­tka­nie wybie­gły im dwa duże psy. Tylko Gala się wystra­szyła; dziew­czynki, bar­dziej odważne, zaczęły się z nimi bawić, każda ze swoim. Pierw­szy raz od przy­jazdu Gala widziała Kate uśmiech­niętą. Kiedy córka skoń­czyła trzy­na­ście lat, zro­biła się trudna we współ­ży­ciu, w miarę doj­rze­wa­nia sta­wała się coraz bar­dziej draż­liwa.

Sio­stry chciały zostać jesz­cze przez chwilę w ogro­dzie. Matka weszła do środka, prze­cięła ogromny salon ze śre­dnio­wiecz­nym pale­ni­skiem i wspięła się po olbrzy­mich scho­dach wyło­żo­nych czer­wo­nym dywa­nem, nad któ­rymi wisiały obrazy. „Czy tu każdy spra­wia sobie por­tret?”. Bez wąt­pie­nia było to miej­sce z innej epoki, nie z XXI wieku, w któ­rym, jeśli tylko zechcesz, nawet foto­gra­fie cyfrowe ule­gają samo­znisz­cze­niu pięć sekund po tym, jak je obej­rzysz. Gala niczego nie kry­ty­ko­wała, nie pró­bo­wała nawet zna­leźć okre­śle­nia naj­traf­niej odda­ją­cego wygląd tego miej­sca. Po pro­stu nie tra­wiła sce­ne­rii, które przy­po­mi­nały deko­ra­cje fil­mowe. A naj­bar­dziej dzi­wiło ją to, że miesz­kali w nich ludzie! „Może tro­chę prze­sa­dzam? W końcu ami­sze rów­nież żyją jak w prze­szło­ści, ale to prze­cież na­dal są Stany Zjed­no­czone”. Kiedy rze­czy­wi­stość ją prze­ra­stała, Gala miała zwy­czaj wypo­wia­dać swoje myśli, medy­to­wać, słu­cha­jąc wła­snego głosu. Wyda­wało się jej, że w ten spo­sób łatwiej znaj­duje roz­wią­za­nie zagma­twa­nych spraw. Na widok tych ścian naszła ją reflek­sja na temat róż­nych rodza­jów patrio­ty­zmu. W prze­ci­wień­stwie do Fre­de­ricka ni­gdy nie trak­to­wała flagi jako sztan­daru, ale będąc tak daleko od tego, do czego przy­wy­kła, potrze­bo­wała jakie­goś punktu zacze­pie­nia: bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek poczuła się Ame­ry­kanką.

Kie­rowca zosta­wił ją samą w sali o powierzchni pro­por­cjo­nal­nej do wiel­ko­ści domu. Cze­kała, sie­dząc na jed­nym z dwu­dzie­stu krze­seł ota­cza­ją­cych stół. Kolejne pomiesz­cze­nie z komin­kiem. „Ile tu może być pokoi? Wszyst­kie mają kominki?”. Stare narzę­dzia do ora­nia wraz z foto­gra­fiami nie­bosz­czy­ków ozda­biały ściany. Nie lubiła zdjęć zmar­łych, co pozo­sta­wało w sprzecz­no­ści z jej zain­te­re­so­wa­niem foto­gra­fią i marze­niami, żeby robić por­trety. Należy jed­nak przyj­mo­wać życie z jego nie­lo­gicz­no­ściami, nie­moż­li­wymi do odszy­fro­wa­nia prze­sła­niami i ścia­nami peł­nymi obra­zów ludzi, któ­rzy już nie żyją.

– Pani Marl­bo­ro­ugh! Dotarła pani bar­dzo punk­tu­al­nie na nasze spo­tka­nie. Jak podróż? Długa? A dom? Odpo­czę­ły­ście? Pew­nie nie bar­dzo…

Dla­czego zada­wał tyle pytań? Pan Riu­da­neu wyglą­dał na bar­dziej zde­ner­wo­wa­nego niż ona. Zamiast oddy­chać nor­mal­nie i podejść w mil­cze­niu, wolał ją przy­tło­czyć swoją gada­niną, ryzy­ku­jąc utratę tchu. Gala skon­cen­tro­wała się na powi­ta­niu. Wycią­gnęła rękę, tak jak nauczyła ją matka, i obda­rzyła go grzecz­nym, sze­ro­kim, ale krót­ko­trwa­łym uśmie­chem. Riu­da­neu spoj­rzał na wiszący na ścia­nie zegar, który wska­zy­wał za dwa­dzie­ścia dwu­na­stą. Usiadł cztery krze­sła dalej niż Gala i poło­żył na stole dwie cięż­kie teczki z aktami.

– Cze­kamy na nota­riu­sza, bez niego nie mogę przy­stą­pić do odczy­ta­nia testa­mentu. A… Amat przyj­dzie w poło­wie.

– Amat? – To imię było jej znane…

Adele i Kate obe­szły ogród z dwoma psami, które słu­żyły im za prze­wod­ni­ków. Rezy­den­cja oto­czona była polami, które pora­stały niskie drzewka o poskrę­ca­nych pniach.

– Po co trzy­mają te drzewka, skoro obumarły?

Kate spoj­rzała na sio­strę z roz­ba­wie­niem. Adele była bar­dzo odważna, ale zbyt mała, żeby zro­zu­mieć, że drzewka nie obumarły i że wyro­sną z nich wino­grona.

– A jeśli wykaże się cier­pli­wość i włoży dużo pracy i wysiłku… będzie z nich zna­ko­mite wino!

Obie się odwró­ciły, żeby zoba­czyć, skąd dobiega głos. Jakaś kobieta w chu­stce na gło­wie odpo­czy­wała na ławce na wprost win­nicy. Miała dło­nie grubo wysma­ro­wane kre­mem. Obok niej stał wikli­nowy kosz z parą uszu, wypeł­niony mnó­stwem kre­mów, a dalej leżały zmę­czone bie­ga­niem dwa psy, z wywa­lo­nymi na wierzch jęzo­rami. Naj­wy­raź­niej uznały spa­cer za zakoń­czony.

– Cześć! Mam na imię Adele.

Adele zawzięła się, żeby zawrzeć z kimś przy­jaźń, a z braku dzieci… nie miała nic prze­ciwko doro­słym. Kate była tro­chę bar­dziej mru­kliwa; nie tylko się nie przed­sta­wiła, ale na znak nie­za­do­wo­le­nia z całej siły kop­nęła butem w zie­mię, wznie­ca­jąc wielki tuman kurzu.

– A ja Teresa. Teresa For­gas, z winiarni For­gas. Zaj­mu­jemy się tutaj pro­duk­cją wina, wiesz?

Adele była zachwy­cona nową zna­jomą, psami i kre­mami. Nie­wiele myśląc, usia­dła obok kobiety i kazała nało­żyć sobie na rękę tro­chę kremu, który zaczęła roz­sma­ro­wy­wać. Uwiel­biała się kre­mo­wać! Kiedy doro­śnie, kupi wszyst­kie kremy dostępne w sprze­daży i będzie je sobie wma­so­wy­wać w stopy, dło­nie, nogi i twarz. Tak jak robiła to mama, a także i ona, kiedy tylko mogła.

Kate wyko­rzy­stała chwilę nie­uwagi sio­stry i ucie­kła, tra­cąc poucza­jący wykład o kosme­ty­kach, które inte­re­so­wały ją tyle co zeszło­roczny śnieg. Nie zasta­na­wia­jąc się długo, wkro­czyła do śre­dnio­wiecz­nego domu z kamie­nia i obe­szła go, jakby był jej wła­sno­ścią. Wbie­gła i zbie­gła po scho­dach, ale nikogo nie spo­tkała.

– Halooo!

Bawiła się z echem, mając nadzieję, że odpo­wie­dzą jej nie tylko ściany. Weszła do dużej sali z dwiema olbrzy­mimi kana­pami i tele­wi­zo­rem z epoki czło­wieka z Cro-Magnon. „Czyżby pla­zma nie dotarła jesz­cze do tego kraju?”. Roz­wa­liła się na kana­pie, nie zdej­mu­jąc teni­só­wek, i włą­czyła tele­wi­zor, ale po nie­spełna dzie­się­ciu minu­tach prze­szła na tryb off. Oprócz rol­ler derby i nada­wa­nia urzą­dze­niom cech oso­bo­wych Kate uwiel­biała spać. Była śpio­chem i mistrzy­nią w zasy­pia­niu w naj­mniej odpo­wied­nich miej­scach: któ­re­goś dnia udało się jej to zro­bić na sto­jąco w Museum of Modern Art, w cza­sie kiedy matka podzi­wiała te nie­ładne obrazy, które eks­perci posta­no­wili nazwać… dzie­łami sztuki? „Sztuka to graf­fiti, na ulicy!”. Zawsze powta­rzała to matce, aby zapa­mię­tała sobie, że w prze­ci­wień­stwie do niej, ona nie jest fanką muzeów. Nie miała jed­nak nic do powie­dze­nia, bo była tylko mało­latą uza­leż­nioną od rodzi­ców.

– Nie wiem, czy dobrze zro­zu­mia­łam… Nie jestem jedyną spad­ko­bier­czy­nią? Kazał mi pan prze­le­cieć Atlan­tyk, aby powie­dzieć, że przy­pa­dła mi w udziale tylko jedna trze­cia wła­sno­ści?

Gala o mało nie stra­ciła pano­wa­nia nad sobą. Testa­ment był nie­do­rzeczny, a jej cio­teczna babka oka­zała się nie­go­dziwą kobietą, która chciała podrwić sobie z zaświa­tów.

– Żeby zostać jedyną spad­ko­bier­czy­nią, muszę zna­leźć autora jakie­goś obrazu? Kpi pan sobie ze mnie, prawda?

– Jest dokład­nie tak, jak prze­czy­ta­łem. Takie było życze­nie Ame­lii. Jako jedy­nej krew­nej z mocy prawa przy­słu­guje pani zacho­wek, ale jeśli chce pani dostać cały spa­dek, to zna­czy dwie trze­cie, które pozo­stają do swo­bod­nego roz­dy­spo­no­wa­nia, musi pani zwró­cić Morze temu, kto nama­lo­wał ten obraz.

Wyglą­dało to na jakiś kosz­mar, ale babka rze­czy­wi­ście zor­ga­ni­zo­wała ten idio­tyczny bieg z prze­szko­dami, żeby uczy­nić ją jedyną spad­ko­bier­czy­nią, to zna­czy żeby przy­pa­dły jej w udziale wszyst­kie dobra. Galę ogar­nęła wście­kłość, że uwie­rzyła w pomyślne znaki i przy­je­chała z tak daleka. Było jasne, że nie może wró­cić do domu bez spadku i że praw­nik nie powie jej, jak on jest duży, dopóki nie wybie­rze jed­nej z dwóch moż­li­wo­ści: gra lub zacho­wek. Fre­de­rick na pewno upo­ka­rzałby ją przez lata, gdyby się dowie­dział o jej klę­sce, nie pozo­sta­wało jej więc nic innego, jak spró­bo­wać wygrać tę par­tię.

– A kto jest auto­rem? Jak się nazywa?

Riu­da­neu wzru­szył ramio­nami i wygiął w dół kąciki ust. Nie miał zie­lo­nego poję­cia. Przy­po­mniał jej tylko, że testa­ment mówi nie o pie­nią­dzach, ale o dobrach: o domu i szo­pie, któ­rej miała odzie­dzi­czyć jedy­nie połowę.

– Dla­czego połowę? Nawet jeśli znajdę tego tajem­ni­czego mala­rza?

Tak gło­sił testa­ment. W tym momen­cie do sali wpadł młody, nie­spełna czter­dzie­sto­letni męż­czy­zna z czer­wo­nymi pla­mami na skó­rze, cały zlany potem.

– Ja heu començat, oi? No passa res. Ja li vaig dir al Vicent que féssiu, que féssiu…5

Jakim języ­kiem mówi ten nie­okrze­sany czło­wiek? Uznała za oznakę złych manier to, że wszedł tak nie­ocze­ki­wa­nie, prze­rwał czy­ta­nie testa­mentu, nie przed­sta­wia­jąc się i bez słowa wytłu­ma­cze­nia, i że mówi języ­kiem, któ­rego ona nie rozu­mie. Wyglą­dał na nie­do­my­tego, dło­nie miał popla­mione czymś, co wyglą­dało na farbę, i brudne paznok­cie. Odraza, jaką poczuła, była na tyle duża, że wolała unik­nąć kon­taktu fizycz­nego pod­czas pre­zen­ta­cji.

– Jestem Amat Fal­gons, wspól­nik Ame­lii Xatart, a… teraz pani. Chcia­łem panią poznać! Witamy!

Wspól­nik? Co to miało zna­czyć? Gala nie zamie­rzała wcho­dzić z tym czło­wie­kiem w stycz­ność bliż­szą niż ta, która wyni­kała z faktu, że wtar­gnął do tego pokoju, a tym bar­dziej być jego wspól­niczką w czym­kol­wiek. Nagła poprawa manier nie mogła zmie­nić fatal­nego pierw­szego wra­że­nia, jakie spra­wił nie­sto­sow­nym poja­wie­niem się pod­czas odczy­ty­wa­nia testa­mentu: spóź­niony i nie­chluj­nie odziany.

Riu­da­neu czy­tał dalej. Frag­ment o szo­pie, który, jak się wyda­wało, doty­czył ich obojga: byli udzia­łow­cami, po poło­wie, szopy i tego, co się w niej znaj­duje, oraz firmy o nazwie Vel­lAn­tic.

– Może mi pan powie­dzieć, co to za Vell… hmm…

– Vel­lAn­tic to firma, którą zało­żyła Ame­lia i która zaj­muje się restau­ra­cją sta­rych mebli. Praw­dzi­wych pere­łek pocho­dzą­cych stąd i z całej Europy. Kupu­jemy, napra­wiamy i sprze­da­jemy. Możemy też tylko napra­wić, ale muszą to być egzem­pla­rze przed­sta­wia­jące jakąś war­tość, w prze­ciw­nym razie… pole­camy klien­tom dobrych sto­la­rzy arty­stycz­nych.

– Anty­kwa­riu­sze, tak?

W miarę jak zapo­zna­wała się z testa­men­tem, z każdą jego linijką czuła coraz więk­sze roz­cza­ro­wa­nie. Marzyła o rachunku bie­żą­cym z dużą sumą pie­nię­dzy, o domu podob­nym do tego, w któ­rym wła­śnie prze­by­wała, i innych korzy­ściach koja­rzo­nych z wiej­skim luk­su­sem. Dostała coś, co było tego prze­ci­wień­stwem: dom, w któ­rym jest mnó­stwo kurzu, za to mało świa­tła, oraz szopę wypeł­nioną sta­rymi meblami. Czuła się zbyt otu­ma­niona, żeby to wszystko prze­tra­wić i jed­no­cze­śnie silić się na ser­decz­ność. Pozwo­liła Riu­da­neu dokoń­czyć show, choć prawdę mówiąc, nie­wiele zostało do doda­nia. Po zakoń­cze­niu odczy­ty­wa­nia nie­chęt­nie potwier­dziła pod­pi­sem zgodę, zabrała swoją kopię i opu­ściła dom nie­mal bez poże­gna­nia. Miała do wyboru: albo wyjść i zacząć krzy­czeć, albo udu­sić któ­re­goś z tych męż­czyzn o szorst­kich, dużych dło­niach.

– Kate! Ade­eele! Kaaate!

Pierw­sza poja­wiła się Adele. Pach­niała mie­sza­niną won­nych kosme­ty­ków, które dostała od kobiety z ławki i obfi­cie wtarła je sobie w skórę. Gali nie chciało się zasta­na­wiać, dla­czego jej córka wydziela tę dziwną mie­szankę zapa­chów, mającą nie­wiele wspól­nego z oto­cze­niem. Musiała wynieść się stąd jak naj­szyb­ciej, nie miała siły na dal­sze zga­dy­wanki. Ni­gdzie nie było widać Kate, nic też nie wska­zy­wało, żeby usły­szała woła­nia matki. Już miała cisnąć jakieś prze­kleń­stwo, kiedy córka wyszła z domu razem z nie­uprzej­mym męż­czy­zną, zgod­nie z testa­men­tem – nowym wspól­ni­kiem Gali. Kate miała potar­gane włosy i odci­śnięte ślady na twa­rzy.

– Usnęła na kana­pie. To pora posiłku… Chce­cie, żebym zapro­sił was do restau­ra­cji w La Mudze?

Adele, szyb­sza niż matka, krzyk­nęła żywio­łowe i nie­zno­szące sprze­ciwu „Tak!”. Gala zwi­nęła dło­nie w pię­ści, sta­ra­jąc się poha­mo­wać złość. Zaci­snęła szczęki i zro­biła naj­lep­szą z min, na jakie było ją stać, żeby potwier­dzić przy­ję­cie zapro­sze­nia.

– Czy to ozna­cza zgodę?

Nie dość, że nie­do­myty, ten męż­czy­zna nie mógł być bar­dziej imper­ty­nencki, ale ze względu na oko­licz­no­ści Gala nie powinna go zra­żać. Nie chciała zostać niczyją wspól­niczką, tym bar­dziej jego, zamie­rzała więc sprze­dać swoją część, a on musiał ją od niej kupić za jak naj­wyż­szą cenę.

– Tak, ale jak sądzę, przed jedze­niem zechce się pan tro­chę obmyć…

To była nie­grzeczna uwaga, jed­nak Gala nie mogła się powstrzy­mać. Spo­glą­dała na jego dło­nie; wie­działa, że jeśli z nim usią­dzie przy jed­nym stole i będzie musiała na nie patrzeć, odru­chy wymiotne ma jak w banku.

Amat obej­rzał swoje ręce i z uśmie­chem, po któ­rym widać było, że spo­tkał go afront, bez słowa prze­pro­sin przy­znał jej rację.

– W La Mudze, pani Marl­bo­ro­ugh, żyjemy z ziemi i bru­dzimy sobie ręce!

Kiedy skoń­czył mówić, gwizd­nął gło­śno. Kil­ka­na­ście sekund póź­niej poja­wił się piękny koń sza­rej maści. Amat wsko­czył na niego i znik­nął, rzu­ciw­szy przed­tem Gali wyzy­wa­jące spoj­rze­nie.

Wszyst­kie trzy zamu­ro­wało na widok tej zaska­ku­ją­cej sceny. Siwek, który poja­wił się zni­kąd! Kate uśmiech­nęła się po raz drugi tego dnia i wsia­dła do samo­chodu. Adele, zanim poszła w jej ślady, wycią­gnęła rękę i poma­chała kobie­cie, która nie tylko poda­ro­wała jej mnó­stwo kre­mów, ale w dodatku wyja­wiła pewną tajem­nicę: ta zie­mia jest Zie­mią Kobiet. Adele, któ­rej cie­ka­wość się­gnęła zenitu w chwili, gdy zawo­łała ją matka, zdą­żyła tylko zapy­tać:

– Dla­czego tak się nazywa?

– Zro­zu­miesz, jeśli sta­niesz się jedną z nich. Nie wszystko jest takie, na jakie wygląda; cza­sami nie ma tego, co się wydaje, że jest, a to, co jest, obja­wia się nie­licz­nym.

Według Adele kobieta mówiła zaszy­fro­wa­nym języ­kiem, dziew­czynka niczego nie zro­zu­miała. Za to podo­bało jej się, że ta zie­mia ma nazwę. Zie­mia Kobiet! Mała odkryw­czyni nie była w sta­nie sobie wyobra­zić, jak wielki sekret kryje miej­sce, które dopiero się przed nimi otwie­rało. Na tej płod­nej ziemi nic nie mąciło cyklu zasie­wów, bo prze­strze­gano zasad usta­lo­nych przez matkę naturę. Teresa wie­działa o tym. Pierw­szą z licz­nych tajem­nic tego miej­sca posta­no­wiła się podzie­lić z naj­młod­szą z trzech kobiet – z Adele.

Dziew­czynka nie­wiele rozu­miała, ale eks­cy­to­wał ją sam fakt ist­nie­nia sekretu. Może to jakieś magiczne miej­sce pełne dziw­nych zwie­rząt, dziw­nych kobiet i pomarsz­czo­nych drzew? Tak czy ina­czej, teraz i ona poznała tę tajem­nicę, a jako odkryw­czyni musiała spraw­dzić, co tu ozna­cza bycie kobietą. Pochło­nięta myślami i prze­jęta opu­ściła szybę samo­chodu, wysu­nęła rękę i zanim zje­chały z alei wysa­dza­nej drze­wami, pozdro­wiła wiatr zawo­ła­niem skau­tów: Always, always be pre­pa­red!6

II

Ziemia Kobiet? Co za bzdura!!!

Adele nie umiała długo utrzy­mać języka za zębami. Zbyt trudno było jej zacho­wać tajem­nicę, mil­czeć i pro­wa­dzić poszu­ki­wa­nia bez niczy­jej pomocy. Pró­bo­wała prze­ko­nać sio­strę, że to miej­sce jest szcze­gólne, ale nie wzbu­dziła w niej zain­te­re­so­wa­nia. Kate bowiem uwa­żała je za nie­przy­ja­zne, zamiesz­kane przez szorst­kich ludzi o cierp­kim uśmie­chu, wita­ją­cych się na odle­głość. Sama zaprząt­nięta była szu­ka­niem cze­goś zupeł­nie innego. Musiała za wszelką cenę zna­leźć zasięg, żeby poroz­ma­wiać z Gotham Girls i dowie­dzieć się, czy wygrały i czy jej wyjazd nie prze­szko­dził im w wej­ściu do finału. Kate oka­zy­wała ten rodzaj wynio­sło­ści, który upew­nia oto­cze­nie, że śro­dek świata prze­cho­dzi przez jej pępek. W szkole z nikim się nie przy­jaź­niła, bo zda­niem kole­ża­nek była dziwna, prze­kra­czała obo­wią­zu­jące gra­nice i miała szcze­gólne upodo­ba­nia. Począt­kowo cier­piała z tego powodu, potem zro­zu­miała, że brak akcep­ta­cji przez innych świad­czy o jej przy­na­leż­no­ści do swego rodzaju elity spo­łecz­nej: grupy ludzi wyjąt­ko­wych. Była dumna z tego, że nie jest taka jak inni, że wyróż­nia się z tłumu. Adele podzi­wiała sio­strę, ale nie rozu­miała stanu, w jakim się ona ostat­nio znaj­do­wała. Kiedy ktoś pró­bo­wał nawią­zać z nią bliż­sze rela­cje, Kate zacho­wy­wała się jak jeżo­zwierz: kłuła, raniąc z zewnątrz i od środka.

– Jesteś odkryw­czy­nią, Adele, skautką, ale któ­re­goś dnia zro­zu­miesz, że lepiej ci się ułoży w życiu, jeśli będziesz samot­nym jeźdź­cem.

Adele, co prawda, nie znała się na jeźdź­cach i życiu, ale uwa­żała za nie­zbyt roz­sądne skrę­ca­nie papie­rosa, gdy w pobliżu była mama. Matki mają bar­dzo dobrze roz­wi­nięte zmy­sły i potra­fią wyczuć na kilo­metr każdy wybryk, a już na pewno zapach tyto­niu.

– I co z tego, że mnie nakryje?

Kate było wszystko jedno. Nikt jej prze­cież nie pytał o zgodę na przy­jazd do wsi, gdzie jedyną atrak­cję sta­no­wiły jakiś absur­dalny spa­dek, tajem­ni­czy obraz i miesz­kańcy, któ­rzy uparli się, żeby z daleka witać ludzi.

– Wiesz co? Mogła­bym uciec w tej chwili i wró­cić do domu, ale nie robię tego, bo nie chcę zosta­wiać cię samej z mamą. Jest jakaś dziwna, ma obse­sję na punk­cie tego prze­klę­tego obrazu. A to miej­sce… nudzi mnie, Adele! Hmm… Wie­dzia­łaś, że tu się uro­dził dzia­dek?

Adele ryso­wała na pia­sku znaki nie­skoń­czo­no­ści pal­cem wska­zu­ją­cym pra­wej ręki, pod­czas gdy sio­stra prze­ka­zy­wała jej wszystko, co wie­działa o dziadku Roma­nie. Było tego nie­wiele: bar­dzo przy­stojny, bez­rolny wie­śniak roz­ko­chał w sobie bab­cię Julianne, kiedy spę­dzała waka­cje w Euro­pie. Wbrew rodzi­nie Marl­bo­ro­ughów Julianne wyszła za niego za mąż i zabrała go do Bostonu.

– Kiedy mama miała pięć lat, dzia­dek umarł na atak serca. Wtedy bab­cia zwa­rio­wała i już ni­gdy wię­cej o nim nie mówiono. Koniec pie­śni!

Kate opo­wia­dała sio­strze histo­rię dziadka Romana setki razy, potra­fiła ją powtó­rzyć co do prze­cinka. Nie chciała słu­chać o tej Ziemi Kobiet, ale w rze­czy­wi­sto­ści oszu­ki­wała samą sie­bie, bo wszystko, co zwią­zane z dziad­kiem, zawsze bar­dzo ją inte­re­so­wało. Była jed­nak zbyt dumna, żeby przy­znać, że chce się dowie­dzieć wię­cej o nim, o jego życiu i… o tej wsi?

– Możemy popy­tać, pew­nie ktoś znał… hmm… dziadka! – wypa­liła Adele, pusz­cza­jąc do sio­stry oko.

Kate była zajęta zapa­la­niem papie­rosa, któ­rego tak źle skrę­ciła, że roz­padł się przy pierw­szym zacią­gnię­ciu. Kawa­łek bibułki został jej w kąciku ust, reszta w strzęp­kach ule­ciała w powie­trze. Adele par­sk­nęła śmie­chem. Kate posłała sio­strze mor­der­cze spoj­rze­nie, ale zaraz poszła w jej ślady. Cza­sami miała wra­że­nie, że to jedyna istota na świe­cie, która ją rozu­mie. Wstała z ławki, strzep­nęła resztki tyto­niu, uschnię­tym źdźbłem trzciny, które zna­la­zła po dro­dze, nary­so­wała na ziemi poziomą kre­skę, przy­jęła pozy­cję star­tową, puściła oko do Adele i na raz, dwa, trzy ruszyła ile tchu w pier­siach. Bie­gła, dopóki star­czyło jej powie­trza w płu­cach, po dro­dze o mało nie zgu­biła adi­dasa. Udała, że zwy­cię­sko dociera do mety, jakby brała udział w wyścigu, zwol­niła i pochy­liła się, żeby unik­nąć hiper­wen­ty­la­cji. Po chwili dogo­niła ją Adele, z trzciną w dłoni i goto­wym wyni­kiem.

– Sześć­dzie­siąt sie­dem! Wytrzy­ma­łaś sześć­dzie­siąt sie­dem!

Z powodu nie­do­tle­nie­nia Kate nie była w sta­nie się odwró­cić, żeby spoj­rzeć na sio­strę. Powoli docho­dziła do sie­bie, kiedy przej­mu­jący dźwięk, dużo gło­śniej­szy od zwy­kłego klak­sonu, znowu pozba­wił ją tchu i nie­mal przy­pra­wił o zawał serca.

– Neeene­ees, neeenes… Auuu, fora d’aquí!!!7

Kobieta na zie­lo­nym trak­to­rze o olbrzy­mich kołach ogłu­szyła je prze­ni­kli­wym odgło­sem klak­sonu swo­jego toczą­cego się potwora. Zatrzy­mała się tuż przed nimi, wyrzu­ca­jąc z sie­bie nie­zro­zu­miałe słowa, skie­ro­wane pod adre­sem nie­bios i dziew­czy­nek. Tomasa zwana Bogaczką była krzepką kobietą, miała kwa­dra­tową twarz i malut­kie nie­bie­skie oczka. Sta­nęła przed sio­strami, zdjęła słom­kowy kape­lusz i strzep­nęła nim kurz z łydek. „Kolejna szpetna sta­ruszka!”, pomy­ślała Kate.

– Panienki, jeste­ście na tere­nie pry­wat­nym. Wie­dzia­ły­ście o tym?

Kate popa­trzyła na nią wyzy­wa­jąco i zanim odpo­wie­działa, rozej­rzała się dookoła. Skon­cen­tro­wana na biegu, nie zauwa­żyła, że minęła ogro­dze­nie i zna­la­zła się w gigan­tycz­nym han­ga­rze z usta­wio­nymi jedna na dru­giej set­kami, a może nawet tysią­cami skrzy­nek peł­nych owo­ców i warzyw.

Tomasa nie wie­działa, kim są te małe intruzki, miała za to bogate doświad­cze­nie, jeśli cho­dzi o drob­nych zło­dzie­jasz­ków. Adele posta­no­wiła się przed­sta­wić, zanim sio­stra narazi je na nie­przy­jem­no­ści ze strony tej kobiety o wiel­kich dło­niach i zabło­co­nych butach.

– Jeste­śmy Adele i Kate Dono­van Marl­bo­ro­ugh, córki Gali Marl­bo­ro­ugh, jedy­nej spad­ko­bier­czyni swo­jej nie­zna­nej cioci, która nie pamię­tam, jak się nazywa.

Powie­działa to bar­dzo gło­śno, z naj­lep­szym akcen­tem, na jaki ją było stać, wypro­sto­wana, obser­wu­jąc spod oka kobietę sier­żanta.

– Ame­lia Xatart?

Obie potwier­dziły ski­nie­niem głowy, cze­ka­jąc na reak­cję. Była iden­tyczna jak u sta­ruszki ze sklepu spo­żyw­czego i tej dru­giej, u któ­rej jadły z nowym wspól­ni­kiem mamy. Wszyst­kie kobiety zacho­wały się tak samo: otwarte usta, głę­bo­kie wes­tchnie­nie, żabi wytrzeszcz oczu i opad­nięte ręce. Pięć sekund póź­niej – zapewne tyle czasu potrze­bo­wał mózg, żeby przyjść do sie­bie po wstrzą­sie – mówiły:

– A więc… Gala… przy­je­chała do La Mugi…

– Przy­je­chała po pie­nią­dze i jak tylko je dosta­nie… wyno­simy się stąd! – rzu­ciła Kate, świa­do­mie dobie­ra­jąc słowa.

Nagła sło­dycz w gło­sie kobiety jej nie zwio­dła i nie zmięk­czyła, dziew­czynka na­dal miała się na bacz­no­ści. Sta­ruszka wbiła w nią ostre spoj­rze­nie i nie­spo­dzie­wa­nie wybuch­nęła śmie­chem, aż z ust pocie­kła jej ślina. Recho­tała tak przez kil­ka­dzie­siąt sekund, a one nie rozu­miały, co ją tak roz­ba­wiło. Nie wie­działy, jak się zacho­wać. Tomasa wciąż się śmiała, coraz gło­śniej, aż w końcu rap­tow­nie zamil­kła.

– A co robi­cie na mojej ziemi?

Nie było to uprzejme ani przy­ja­zne. Nie zapro­po­no­wała im oczy­wi­ście, żeby wzięły sobie po jabłku z tysięcy, które leżały w set­kach skrzy­nek usta­wio­nych jedna na dru­giej. Dłu­gim kości­stym pal­cem, pro­stym jak strzała, poka­zała im drogę do wyj­ścia z pry­wat­nej pose­sji i ostrze­gła, żeby jej nie nacho­dziły, chyba że zostaną zapro­szone.

– Jeste­śmy dziećmi, pro­szę pani, nie wam­pi­rami. Nie widzi pani?

Kate lubiła odpo­wia­dać na ataki zda­niami bez sensu, żeby zawsze mieć ostat­nie słowo. Wzięła sio­strę za rękę i wyszła, powstrzy­mu­jąc się od nawy­my­śla­nia temu bykowi w kobie­cej skó­rze.

Masze­ro­wały pospiesz­nie jedną z nie­wy­as­fal­to­wa­nych dróg wsi. Były tam zale­d­wie dwie ulice o twar­dej nawierzchni, obie pro­wa­dziły na główny plac, przy któ­rym kró­lo­wał stary kościół, zawsze zamknięty, ile­kroć tam­tędy prze­cho­dziły, cho­ciaż jego dzwony biły co pół godziny. „Kto mieszka tam na górze?”. Adele nie chciała odejść, nie wspiąw­szy się uprzed­nio na dzwon­nicę i nie pocią­gnąw­szy za sznur. Kiedy wróci do Nowego Jorku, będzie mogła opo­wie­dzieć kole­żan­kom, że uda­wała Tomka Sawy­era w małej wsi, w któ­rej nie było dzieci, tylko sami starcy. Uwiel­biała Sawy­era i jego przy­ja­ciela Huc­kle­berry’ego Finna!

Kate cią­gnęła sio­strę, która szła tyłem, wyobra­ża­jąc sobie, jak stoi na szczy­cie dzwon­nicy. Były już spóź­nione, nie miała ochoty na kolejne star­cie z matką. Mijały na pół zruj­no­wane domy, wyglą­da­jące na porzu­cone, nie­mal wszyst­kie z opusz­czo­nymi żalu­zjami. Śpiew pta­ków pra­wie umilkł, za to wiatr zaczy­nał wście­kle wyć. Była pewna, że dojdą tędy do szopy cio­tecz­nej babki mamy, świą­tyni sta­rych mebli. Cho­ciaż nale­żała to osób, które świę­cie wie­rzą, że wszyst­kie drogi pro­wa­dzą do Rzymu, nie miała ochoty spraw­dzać tego w tym momen­cie. Roz­glą­dała się, pró­bu­jąc zna­leźć jakąś wska­zówkę, roz­po­znać słup elek­tryczny, kamień albo drzwi. Ale wiej­ski kra­jo­braz był wszę­dzie taki sam, co nie poma­gało w orien­ta­cji. Wyda­wał się zna­jomy, bo w każ­dym miej­scu wyglą­dał iden­tycz­nie. Na­dal nie miała zasięgu, ale i tak na nie­wiele by się jej przy­dał; apli­ka­cja OnThe­Road na pewno nie byłaby w sta­nie odna­leźć tego zapa­dłego zakątka, ukry­tego i w grun­cie rze­czy nic nie­zna­czą­cego dla roz­woju ludz­ko­ści. Tak przy­naj­mniej sądziła Kate. „Co by się stało, gdyby ta wieś prze­stała ist­nieć?”.

Adele szła za sio­strą, nie mogąc zła­pać tchu; miała ochotę zwol­nić i dokład­niej zba­dać teren. To, że się spóź­nią, nie było aż tak ważne. Prze­cież nie­wiele mogło, a raczej nic nie mogło im się przy­da­rzyć na tej ziemi, gdzie gdyby nie wiatr, nie poru­sza­łyby się nawet liście na drze­wach.

Kate, bli­ska roz­pa­czy, roz­po­znała wresz­cie dwa sze­ro­kie żółte pasy nama­lo­wane poziomo na murze, wska­zu­jące – o ile dobrze zapa­mię­tała – że za rogiem jest wej­ście do szopy.

Gala nawet nie zauwa­żyła, że wró­ciły, tak była pochło­nięta roz­mową z Ama­tem. Chciała jak naj­szyb­ciej pozbyć się nędz­nej gra­ciarni, ale miała pro­blem z nowym wspól­ni­kiem, wie­śnia­kiem o brud­nych rękach, który oka­zał się zaro­zu­mia­łym upar­ciu­chem. Nie dało się prze­mó­wić mu do roz­sądku, żeby ustą­pił i odku­pił jej część firmy. Przez cały ranek prze­pro­wa­dzała z nim inwen­ta­ry­za­cję, tra­cąc opa­no­wa­nie i powścią­gli­wość, przy­na­leżne dobrze wycho­wa­nej kobie­cie z wyż­szych sfer. Była nawet o krok od nawy­my­śla­nia mu „od brud­nych koszul” i powie­dze­nia, żeby zatrzy­mał sobie jej część inte­resu i zosta­wił ją w spo­koju. Amat odma­wiał kate­go­rycz­nie zapła­ce­nia choćby jed­nego euro za Vel­lAn­tic.

– Jeśli nie chcesz swo­jej czę­ści, to mi ją oddaj i… JUŻ! Zro­zu­mia­łaś?

Jak można zro­zu­mieć podobną bzdurę? Była wła­ści­cielką połowy tego miej­sca i nie miała zamiaru dawać nikomu w pre­zen­cie nawet kłębka kurzu. Musiał ją od niej odku­pić, bo tak się robi w Nowym Jorku i wszę­dzie na świe­cie! Amat przez cały ranek powta­rzał upar­cie jak osioł: „Ani jed­nego euro!”. Potrze­bo­wała innej stra­te­gii. „Zamiast mu poda­ro­wać swoją część, zor­ga­ni­zuję licy­ta­cję i sprawa zała­twiona!”. Licy­ta­cja? Cza­sami wystar­czy jedno magiczne słowo, żeby zoba­czyć wszystko w nowym świe­tle. Licy­ta­cja mogła skró­cić jej męki, bo jeśli ten gbur nie zechce odku­pić jej połowy, będą musieli podzie­lić dobra ruchome i ona sprzeda swoje temu, kto da wię­cej.

– Jak sobie chcesz, ale… nikt niczego od cie­bie nie kupi.

Jak może być tak bez­czelny i apo­dyk­tyczny? Wie­rzyła w suk­ces: nawet gdyby miesz­kańcy wsi nie zechcieli niczego nabyć, w końcu on sam by wszystko kupił. Jeśli rze­czy­wi­ście tak bar­dzo kochał jej cio­teczną babkę, sprze­daż za marne pie­nią­dze owocu wielu lat pracy zosta­łaby uznana przez miej­sco­wych za afront. Gala uśmiech­nęła się zło­śli­wie i pogra­tu­lo­wała sobie w duchu dosko­na­łego planu. W mil­cze­niu zadzi­wia­jąco spo­koj­nie powró­ciła do spi­sy­wa­nia przed­mio­tów.