44,90 zł
„Doskonała, zdecydowanie najlepsza opowieść o życiu w chińskich obozach reformy przez pracę, jaką mamy, do złudzenia przypominająca Archipelag Gułag Sołżenicyna. Zniewalająca w swej dbałości o szczegół i wiarygodność relacji. Często trudno było mi oderwać się od lektury. Myślę, że pisane jest jej trafić do kanonu”.
Anne F. Thurston, autorka książki A Chinese Odyssey: The Life and Times of a Chinese Dissident
„Autobiografia Harry’ego Wu odsłania mało znane zewnętrznemu światu fakty o chińskiej dyktaturze. Niesprawiedliwości, które dokumentuje, wciąż mają miejsce. Szczególna perspektywa, z której autor spogląda na historię i politykę pozwala zrozumieć, dlaczego demokratyczne Chiny pozostają marzeniem, któremu nie można pozwolić umrzeć”.
„Harry Wu napisał jedyną w swoim rodzaju książkę, w której z niesamowitym obiektywizmem opowiada o dziewiętnastu latach spędzonych w chińskich obozach koncentracyjnych i dwóch odważnych powrotach do Chin, już po ucieczce do Ameryki. To świadectwo jego niewiarygodnego oddania wobec historii i wobec swoich pobratymców. Wrócił do piekła, by z naukowym rygorem pokazać, z jakimi atakami rodzaj ludzki spotyka się na co dzień w Chinach”.
Jacob Timerman, autor książki Prisoner Without a Name, Cell Without a Number
„Choć Zimny wiatr opowiada o doświadczeniu tylko jednego Chińczyka, stanowi porażające i dojmujące oskarżenie pod adresem całej ery Mao w Chinach. Jest to zarazem gorzkie i ważne przypomnienie o istnieniu brutalnego systemu, który funkcjonuje nadal. Lektura książki Harry’ego Wu pozwala zrozumieć, w jaki sposób to mroczne dziedzictwo przeszłości nadal kładzie się cieniem na czasach obecnych”.
Orville Schell, autor książki Discos and Democracy: China in the Throes of Reform
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 469
Dla tych, którzy nigdy nie będą mogli opowiedzieć swoich historii. Pośród milionów takich osób są moi rodzice i mój najmłodszy brat, a także towarzysze z obozów: Ao, Lu i Xing.
W latach 80. XX wieku pojawiło się na rynku wiele autobiograficznych relacji, opisujących życie w Chinach po tak zwanym wyzwoleniu, czyli zwycięstwie Komunistycznej Partii Chin w 1949 roku. Pozwoliły nam one pogłębić nasze rozumienie politycznych i społecznych konsekwencji komunistycznej rewolucji, dając wgląd w życie zwyczajnych obywateli. Jednak doświadczenie chińskich obozów pracy pozostaje nadal w dużej mierze nieudokumentowane. Jest to obszar zakazany, którego tajemnice chronione są nie tylko surowymi przepisami, ale także pieczęcią milczenia ocalałych, nieskorych do dzielenia się najboleśniejszymi i najbardziej poniżającymi wspomnieniami. Harry Wu postanowił przerwać tę ciszę.
Po raz pierwszy spotkałam Harry’ego w 1986 roku w Berkeley, na konferencji, podczas której mówiłam o dylematach chińskich intelektualistów, którzy zdecydowali się przyłączyć do rewolucji. W odpowiedzi Harry, tonem trochę jakby naglącym, podkreślając wagę sprawy, opowiedział mi o swoim doświadczeniu dziewiętnastu lat spędzonych w obozach reedukacji i reformy przez pracę1. Kilka dni później zadzwonił z pytaniem, czy zechciałabym popracować z nim nad książką. Odmówiłam wówczas ze względu na inne zobowiązania. Jednak kiedy w 1992 roku ponowił propozycję, zgodziłam się. Znałam z lektur różne wersje cudzych historii z okresu rewolucji i chciałam, by opowieść Harry’ego o życiu w obozach wzbogaciła rozrastający się kanon literatury autobiograficznej.
Kiedy rozpoczęłam, jako współautorka, udział w tym pamiętnikarskim projekcie dla wydawnictwa John Wiley & Sons, zostałam zarzucona szkicami, artykułami, wycinkami z gazet. Niektóre z tych tekstów Harry pisał sam, swoim niedoskonałym angielskim, inne dyktował anglojęzycznym przyjaciołom, jeszcze inne były tłumaczone z chińskiego przez osoby niebędące rodzimymi użytkownikami angielskiego. Te wstępne wersje, fragmentaryczne, choć zwykle żywe i poruszające, pełne były niekonsekwencji. Poza tym nie odsłaniały całej przeszłości Harry’ego, wplątanej w sieć nieuporządkowanych wspomnień.
Podczas naszych, ciągnących się miesiącami, rozmów Harry usiłował odtworzyć wydarzenia z ponad trzydziestu lat, wraz z rozmowami, emocjami i refleksjami, począwszy od wczesnego dzieciństwa. Zachęcałam go, by starał się przypomnieć sobie nie tylko te najdramatyczniejsze momenty, które domagają się opowiedzenia, ale także całą plątaninę nie tak bardzo zapadających w pamięć doświadczeń i relacji, które odsłaniają motywacje i charakter, dostarczając zarazem biograficznego i historycznego kontekstu. Harry czasami wpadał w podniecenie i podrywał się z krzesła, by zademonstrować techniki łapania żab za pomocą sznurka albo odkopywania jaskini, przydzielonej mu do mieszkania po ślubie, albo związywania więźnia. Czasami płakał.
Autobiograficzna opowieść, która się z tego wyłoniła, jest świadectwem woli jednostki, która znalazła siłę, by przetrwać lata brutalnego traktowania, ale odmówiła podporządkowania się samowolnej i mściwej władzy. Harry umniejsza ten fakt. „Nie jestem bohaterem” – twierdzi. „Moja przeszłość niczym się nie różni od przeszłości tysięcy innych ludzi, którzy nie mają możliwości opowiedzenia swojej historii”. Odsłaniając tę wspólną przeszłość i relacjonując lata przebywania w obozach pracy, tak dobrze znanych Chińczykom, ale skrzętnie ukrywanych przed obcokrajowcami, Harry znalazł sposób, by spłacić dług wobec tych, którzy pozostali za murami.
Połączenie historii mówionej i biografii nigdy nie jest prostym przedsięwzięciem. W swym najlepszym wydaniu prowadzi do powstania narracji łączącej bezpośredniość indywidualnego doświadczenia z faktograficzną rzetelnością. Taki właśnie cel postawiłam sobie, przystępując do pracy nad Zimnym wiatrem. Starałam się oddać barwę i rytm głosu Harry’ego, uchwycić prostotę i nieokrzesanie jego współwięźniów pochodzących ze wsi oraz ostry ton strażników obozowych. Choć oczywiście w dużej mierze jest to mój własny język.
Pragnę podziękować mojej redaktorce Emily Loose, przyjaciołom: Toddowi Gitlinowi, Karen Paget, Sandrze Sosze, Betsey Scheiner, Orville’owi Schellowi i Robertowi Tierneyowi, oraz przede wszystkim moim dzieciom, Matthew i Sarze Wakemanom, za cierpliwość i mądre rady w czasie długich miesięcy moich zmagań z tą książką.
Carolyn Wakeman
Berkeley, Kalifornia
wrzesień 1993
Podziękowania
Niniejsza książka nie powstałaby bez pomocy dwojga wyjątkowych amerykańskich przyjaciół. Moim pierwszym współpracownikiem był John Creger, który wspierał mnie w najwcześniejszych próbach opowiedzenia tej historii. W pełni rozumiejąc moje doświadczenia, pomógł mi wypędzić siedzącego we mnie diabła. Carolyn Wakeman z kolei nie szczędziła mi swej wiedzy, umiejętności pisarskich i szczerości.
Jestem wdzięczny mojemu wydawcy, Robertowi Bernsteinowi, szlachetnemu człowiekowi, który docenił wagę mojej historii i doświadczenia.
Dziękuję wszystkim, którzy zaangażowali się w tworzenie tej książki: Lin Jeffrey, Ramonowi Meyersowi z Instytutu Hoovera, Ya Xianowi z United Daily News, Orville’owi Schellowi, Yuan-Li Wu z Instytutu Hoovera, George’owi Hu, Lisie i Martinowi Hausmannom i redaktor Emily Loose.
Szczerze doceniam wreszcie kompetentną pomoc ze strony Janet Moyer, bez której wsparcia nie powstałaby ta książka.
Harry Wu
Szanghaj w 1948 roku – to jest ostatnim roku panowania Chińskiej Partii Narodowej – był miastem skrajności. Byłem wtedy jedenastoletnim chłopcem, trzecim z ośmiorga rodzeństwa, małym jak na swój wiek, dużo czasu spędzającym nad książkami i żywo zainteresowanym baseballem. Mieszkaliśmy w trzypiętrowym murowanym domu, przy zadrzewionej ulicy, w zamożnej części Zachodniej Dzielnicy Szanghaju. Codziennie rano rikszarz, zatrudniany przez ojca, podwoził mnie do chrześcijańskiego gimnazjum w dawnej francuskiej części miasta, oddalonej o około półtora kilometra od naszego domu. Wracał pod bramę szkoły około południa z kilkoma pojemnikami smacznego, ciepłego jedzenia, przyrządzonego przez naszego kucharza. Jadłem w osobnej klasie z garstką uczniów cieszących się podobnymi przywilejami, z dala od głośnej stołówki, w której inni koledzy wystawali w niekończących się kolejkach. Po szkole ćwiczyłem kaligrafię pod okiem mojej macochy, po czym wybiegałem na dwór pobawić się z dzieciakami, aż do wieczora, kiedy to służący wołał mnie na kolację.
Wczesne dzieciństwo upłynęło mi w niemal kompletnej nieświadomości biedy, przemocy i strachu, który towarzyszył większości mieszkańców ówczesnego Szanghaju. Rzadko miałem okazję wyjść poza moją najbliższą okolicę. Nie miałem pojęcia, że ledwie pół kilometra od mojego domu wózki co dzień o świcie zwoziły z ulic ciała tych, którzy zmarli w nocy od chorób i głodu. Pamiętam pewien niedzielny popołudniowy wypad w 1948 roku, kiedy to ojciec zabrał mnie do miasta, na ulicę Wangjing, do największego centrum handlowego, żeby kupić rękawicę baseballową. Rikszarz zaparkował tuż przed wejściem, nie miałem więc najmniejszej sposobności obcowania, choćby przez chwilę, z tłumem na ulicach i nie dostrzegałem ewidentnych, zdawałoby się, problemów. Kiedy kupiliśmy rękawicę, myślałem tylko o tym, by co prędzej wrócić do domu i pograć z kolegami w baseball.
Pamiętam też szok, jakiego doznałem, gdy moja młodsza siostra pewnego razu przybiegła do domu z płaczem, bo zobaczyła martwe niemowlę, zawinięte w szmaty i porzucone na rogu pobliskiej ulicy. Ojciec tak skutecznie chronił nas przed biedą i nieszczęściem, że nie byłem świadomy inflacji, która wywołała paniczny szał zakupów w mieście w tamtym roku. Moje jedyne wspomnienie tłumów szturmujących szanghajskie sklepy z ryżem, to wspomnienie zdjęć, które widziałem na łamach gazety „Życie”, którą ojciec prenumerował obok „Czasu” i „Szczęścia”.
Jako syn pomniejszego właściciela ziemskiego w bogatym i malowniczym mieście Wuxi, mój ojciec w młodości uczęszczał do chrześcijańskiego liceum, a potem studiował na Uniwersytecie św. Jana, prestiżowym college’u założonym w Szanghaju przez amerykańskich misjonarzy, który oferował liberalną edukację w zachodnim stylu i zajęcia w języku angielskim. Otrzymane tam wykształcenie ekonomiczne przygotowało ojca do wejścia w świat międzynarodowego handlu, dzięki czemu krótko po studiach został zastępcą dyrektora Banku Young Brothers, a później właścicielem przędzalni. Nie wiedziałem wtedy nic o jego pracy i zarobkach, ale pamiętam, jaką dumę czułem, gdy kupił lodówkę marki Westinghouse i swoje podniecenie, gdy latem 1948 roku wpłacił zaliczkę na chevroleta. Nigdy nie myślałem o swojej rodzinie jako o bogatej, bo wielu moich kolegów ze szkoły żyło w jeszcze większych luksusach. Wydawało mi się normalne zatrudnianie trojga służących do pomocy macosze w pracach domowych i opiece nad ośmiorgiem dzieci.
Nasz styl życia, typowy dla górnych warstw szanghajskiej klasy średniej, odzwierciedlał dwukulturowe wykształcenie ojca. Zamiast twardych, rzeźbionych, palisandrowych krzeseł i stołów, stanowiących umeblowanie tradycyjnych chińskich domów, wybrał wyściełaną kanapę i gruby, wełniany dywan, kupił także fortepian, żebyśmy ja i moja starsza siostra mogli dwa razy w tygodniu pobierać lekcje gry. Czasami ojciec gościł swoich brytyjskich przyjaciół z banku zagranicznymi winami i koniakami, które trzymał w wypolerowanym na błysk barku w jadalni. Jego życiowym hobby były polowania. W zamykanej na klucz szafce na strychu trzymał pięć dubeltówek. Miał także dwa pointery, które zabierał ze sobą na polowania na ptaki, na rozlewiskach w pobliskim Subei, i na kozy, na dzikich stepach Mongolii Wewnętrznej.
Mimo kosmopolitycznego stylu życia ojca, jego sposób myślenia pozostał bardzo tradycyjny. Ojciec uwielbiał sztukę i kolekcjonował zwoje autorstwa najsłynniejszych współczesnych malarzy. Najgłębiej w pamięć zapadła mi para dostojnych koni z namalowanego przez Xu Beihonga obrazu, który wisiał w salonie, oraz naturalnej wielkości portret legendarnej Yang Guifei w kąpieli, namalowany przez Zhang Daqiana, a także kompozycja z kwiatami i motylami pędzla Qi Baishi. Pamiętam też powagę, z jaką ojciec zamieniał swój zachodni garnitur i skórzane buty na tradycyjną długą szatę jedwabną w czasie Święta Wiosny i jeszcze przy trzech innych okazjach w roku, by uczcić pamięć mojej matki. Również nam, dzieciom, kazał wówczas zakładać długie szaty.
O ile wiem, ojciec nigdy nie chodził do kościoła, za to nabożnie czynił zadość wszelkim tradycyjnym rytuałom rodzinnym. Co roku 5 kwietnia, w dzień sprzątania grobów, cała rodzina gromadziła się w jadalni, zaś służący kładli na końcu stołu ogromne ilości mięsa i warzyw. Patrzyłem z zachwytem i lękiem na te wszystkie kubki, świeczki, kadzidełka i na maleńką stelę z kości słoniowej z wygrawerowanym imieniem matki, używaną w czasie składania ofiar jej duchowi. Ojciec zaczynał ceremonię, napełniając winem ryżowym kilka kielichów, zapalając świece i kadzidła, po czym klękał na poduszce, by trzykrotnie oddać pokłon duszy matki. Wszyscy po kolei wykonywaliśmy te rytualne gesty, także nasza macocha.
Matka zmarła w 1942 roku, kiedy miałem pięć lat, pozostawiając ojca samego z piątką dzieci: mną, moją starszą siostrą i starszym bratem oraz dwiema młodszymi siostrami. Zawsze wychodziłem z założenia, że śmierć matki spowodowana była chorobą, choć nikt nigdy nie rozmawiał ze mną o jej faktycznych przyczynach. Wiele lat później starszy kuzyn powiedział mi w sekrecie, że matka zmarła w tajemniczych okolicznościach, po ostrej kłótni z ojcem – co zszokowało mnie szczególnie – podejrzewano samobójstwo. Ojciec nigdy ze mną o tym nie mówił, nigdy więc nie poznałem prawdy. Matki prawie w ogóle nie pamiętam, ale przypominam sobie, że początkowo odczuwałem lęk, gdy po roku od jej śmierci pojawiła się w naszym życiu macocha. Jako dzieci byliśmy przekonani, że ta nowa kobieta będzie okrutna i samolubna, z przerażeniem myśleliśmy o wystawnym weselu, które ojciec planował urządzić w Park Hotel, nieopodal toru wyścigowego. Upierał się, że przedstawi nas krótko gościom na przyjęciu. Gdy rikszarz przywiózł nas do domu, uciekliśmy do kuchni, bojąc się o własną przyszłość.
Ku memu zaskoczeniu, nasza nowa macocha przyszła po nas zaraz po ceremonii. Stanęła w drzwiach kuchni, ubrana ciągle jeszcze w długą, srebrną suknię z ozdobami z kości słoniowej, pogłaskała brata i mnie po głowie, po czym leciutko przyciągnęła do siebie najmłodszą siostrzyczkę i zaprowadziła nas na górę do łóżek. Od razu pokochałem tę cichą, pełną gracji kobietę, której ciepło i współczucie stanowiły przeciwwagę dla ojcowskiej wyniosłości i władczości.
Ojciec przywiązywał wielką wagę do edukacji i planował posłać wszystkie swoje dzieci do szkół prowadzonych przez misjonarzy. W 1946 roku zapisał moją starszą siostrę do słynnej Szkoły dla Dziewcząt pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny, jesienią 1948 roku zaś umieścił mojego brata i mnie w Szkole św. Franciszka. Nosiło się tam mundurki takie same jak w brytyjskich szkołach publicznych, składające się z granatowej marynarki z krzyżem na piersi, flanelowych spodni i skarpet do kolan. Naszymi nauczycielami byli księża i bracia z zakonu jezuitów. Jeden z nich w pierwszym tygodniu nauki wybrał mi imię Harry.
Zawsze uwielbiałem nauki ścisłe, w związku z czym szybko poczułem głębokie przywiązanie do włoskiego księdza, który prowadził lekcje fizyki i zajęcia laboratoryjne. Ojciec Capolito, przygarbiony mężczyzna po sześćdziesiątce, z gęstą, srebrną grzywką, zauważył pewnego dnia, jak obserwowałem z korytarza eksperymenty laboratoryjne starszej klasy. Pamiętam dotyk jego dłoni na mojej głowie, gdy pociągnął mnie do środka i pokazał pudełeczka, w których trzymał oszałamiającą kolekcję motyli. Kiedy na wiosnę zrobiło się cieplej, wypożyczał dla mnie rower i zabierał mnie w niedzielne popołudnia poza miasto, żebym mógł zdobyć swoje własne okazy. Zafascynowały mnie wówczas pszczoły i szybko nauczyłem się rozpoznawać wiele ich gatunków po kształtach i znakach na pancerzykach. Uwielbiałem także obiady w postaci chleba, szynki i dżemu, które ojciec Capolito zabierał na nasze wyprawy, obok kartonów owoców i mleka.
Wiosną 1949 roku zażarta wojna domowa między komunistami a nacjonalistami przesuwała się coraz bliżej Szanghaju. Po zajęciu przez wojska komunistów, pod przywództwem Mao Zedonga strategicznych miast północnych – Baodingu, Tianjinu i Pekinu – pod koniec 1948 roku, wielu liderów politycznych i biznesmenów z Szanghaju kupowało za duże pieniądze bilety lotnicze do Hongkongu i przygotowywało się do ucieczki wraz z całym swym złotem i innymi kosztownościami. W naszej obecności ojciec nigdy nie wspomniał o tych wydarzeniach politycznych. Nie chciał, byśmy się martwili i by zajmowało nas cokolwiek innego niż nauka. Pewnego wieczoru podsłuchałem, jak mówił macosze, że nie obchodzi go, czy rząd jest kapitalistyczny, czy komunistyczny. Ludzie z wiedzą i zasadami moralnymi zawsze zostaną docenieni, zapewniał ją, niezależnie od tego, kto znajdzie się u władzy.
Ukształtowany przez konfucjańską tradycję, pielęgnowaną w jego rodzinie, ojciec wierzył, że rozwiązanie chińskich problemów społecznych i politycznych musi zaczynać się od właściwej postawy. Pozostawał nieugięcie i wyniośle obojętny w kwestiach polityki, nigdy nie słyszałem, by wygłosił jakąkolwiek opinię dotyczącą wyniku walk. Powiedział nam kiedyś, że odrzucił propozycję jednego z brytyjskich kolegów z branży bankowej, oferującego, że zabierze mnie i mojego brata do Hongkongu, by chronić nas przed możliwym rozlewem krwi i odwetem, który mógł nastąpić po zwycięstwie stronnictwa komunistów. Rodzina ma pozostać razem, oznajmił. Naszym jedynym obowiązkiem jako dzieci było uczyć się pilnie, pracować nad samodyscypliną i pielęgnować surowe zasady moralne. Nieważne, która partia dojdzie do władzy, powinniśmy być uczciwi, niezależni i pracować ciężko dla dobra kraju. To były wartości, którymi żył ojciec.
Przez kilka tygodni w kwietniu i na początku maja widywaliśmy ojca wychodzącego z domu nocą z kijem i latarką. Wiedzieliśmy, że zwerbował grupę ludzi, by patrolować ulice, starając się chronić nasze domostwa przed splądrowaniem lub podpaleniami, dokonywanymi przez grasujących nacjonalistycznych dezerterów, którzy usiłowali uciec na południe przed nadejściem Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Któregoś popołudnia z podnieceniem podpatrzyłem, jak ojciec czyścił i oliwił jedną ze swych strzelb, ale nigdy później nie zdjął jej ponownie ze stojaka. 24 maja musiał przeczuwać, że coś się wydarzy, bo wysłał nas wszystkich do łóżek tuż po kolacji. Jakoś przed północą usłyszałem głośne kroki, zmierzające po schodach na trzecie piętro, gdzie mieścił się mój pokój, dzielony z bratem. Ojciec wtargnął do środka w towarzystwie czterech mężczyzn z sąsiedztwa, przykazując nam, byśmy nie ruszali się z łóżek i byli cicho. Nasz pokój miał balkon z widokiem na ulicę. Mężczyźni stali w środku, wyglądając na dwór zza ciężkiej, długiej do ziemi zasłony.
Przez chwilę starałem się zapaść w sen, kołysany ich cichymi głosami. Wtem ktoś krzyknął: „Idą, idą!”. Podskoczyłem i stanąłem obok ojca. W słabym świetle latarni ulicznych, widziałem żołnierzy z armii nacjonalistów, uciekających z miasta w rozsypce, niektórzy na własnych nogach, inni dżipami. Minęła może godzina, a pojawiły się oddziały Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, maszerujące dwójkami w zwartych kolumnach w kierunku centrum miasta. Ojciec wydawał się być pod wrażeniem ich dyscypliny i poczuł ulgę, że udało się uniknąć przemocy.
Rano radio nadało komunikat, że szkoły i biura będą zamknięte przez cały dzień, ale ojciec mimo to wyszedł wcześnie, by zobaczyć, co stało się w jego banku. Gdy wrócił wieczorem, wyglądał na całkiem uspokojonego. Usłyszałem, jak mówił do macochy, że na ulicach panuje spokój, sytuacja jest bardzo dobra, że zaczyna się nowa epoka. W tej chwili optymizmu i rosnącego poczucia bezpieczeństwa nie domyślałem się, że dzieciństwo, jakie znam, wkrótce stanie się przeszłością.
Przez ponad rok życie naszej rodziny przebiegało bez większych zmian. Rodzice podkreślali, że mamy być bardzo uprzejmi, gdy „ciocie” z nowego komitetu mieszkańców przychodziły z wizytą. Pamiętam też, jak ojciec oddawał swoje strzelby myśliwskie podczas „kampanii przeciw kontrrewolucjonistom” na początku 1950 roku, kiedy to broń znajdująca się w prywatnych rękach była konfiskowana przez Biuro Bezpieczeństwa Publicznego. Poza tym wszystko toczyło się u nas jak dawniej.
Co wieczór przed kolacją jeden służący wołał nas, dzieci, do stołu, podczas gdy drugi wnosił z kuchni parujące półmiski mięsa i warzyw oraz wazę zupy. Dopiero kiedy siedzieliśmy prosto, w milczeniu, ze splecionymi dłońmi, trzeci służący wywoływał ojca z jego gabinetu na górze. Zawsze czekaliśmy z jedzeniem do momentu, gdy ojciec weźmie do ręki pałeczki. A potem czekaliśmy jeszcze niecierpliwiej, aż wstanie od stołu, żebyśmy mogli zacząć rozmawiać, sprzeczać się i pochłonąć resztę jedzenia. Po kolacji na pół godziny szliśmy do pokojów rodziców, żeby pogadać i pośmiać się wspólnie, zanim wrócimy do zadań domowych. Uwielbiałem tę część dnia. To były jedyne chwile, gdy widziałem ojca odprężonego.
Tamtego roku w szkole nauczyłem się grać w piłkę nożną i pływać, zacząłem też studiować religię rzymskokatolicką, za namową ojca Capolito. Najbardziej przekonywała mnie do tej obcej wiary łagodność, uczciwość i spokój księży. Ojciec Capolito traktował swoich kolegów jak braci, a mnie jak syna. Chodziłem na jego lekcje katechezy, a w 1950 roku, ochrzczony i bierzmowany, zacząłem z radością uczestniczyć w różnych kościelnych przedsięwzięciach w szkole.
Tymczasem partia komunistyczna dążyła do mobilizacji opinii publicznej w Szanghaju przeciwko „zagranicznym imperialistom”. Decyzja prezydenta Trumana z marca 1950 roku o wysłaniu Siódmej Floty, by patrolowała Cieśninę Tajwańską, została odebrana jako umyślna prowokacja i zagrożenie dla wywalczonej z takim trudem niepodległości Chin. Kiedy w październiku 1950 roku wybuchła wojna w Korei, nas, uczniów, ogarnął patriotyczny gniew i oburzenie. Nienawidziliśmy Stanów Zjednoczonych, „wroga numer jeden” Chin, poważaliśmy zaś naszego „wielkiego brata”, Związek Radziecki.
Z ust naszych politycznych instruktorów słyszeliśmy porywające opowieści o heroicznych poświęceniach chińskiej armii na froncie koreańskim, a także relacje o osiągnięciach Komunistycznej Partii Chin w kwestii dystrybucji ziemi wśród chłopów, zmniejszenia przestępczości w miastach i stabilizacji waluty. Czuliśmy się winni i żal nam było wyzyskiwanych klas w starym społeczeństwie, przysięgaliśmy więc pomóc partii budować nową, świetlaną przyszłość. Gdybym miał skończone piętnaście lat, z pewnością zgłosiłbym się na ochotnika do służby na froncie w Korei, jak niemal wszyscy starsi koledzy ze szkoły, ale brakowało mi dwóch lat.
Nie żywiłem wówczas zbytniej sympatii do Ameryki. Jedynym pozytywnym jej obrazem był Wujek Sam, którego pamiętam z wczesnego dzieciństwa, z okresu II wojny światowej, kiedy to Chiny i USA były sojusznikami w walce przeciw Japonii. W dniach okupacji Szanghaju podekscytowany obserwowałem z dachu amerykańskie P-51, przelatujące w szyku nad rzeką Huangpu, a potem rozpraszające się, by zrzucić bomby na japońskie instalacje. Pamiętam jeszcze, że kilkukrotnie w gimnazjum, już po zakończeniu wojny w 1945 roku, otrzymaliśmy przydział racji żywnościowych od amerykańskiej armii. Któregoś razu próbowałem zabrać do domu dwadzieścia takich wodoodpornych opakowań żywnościowych. Każde z nich zawierało puszkę mięsa, malutką łyżeczkę, parę herbatników, masło, dżem i nawet dwa papierosy. Wyobrażałem sobie, że amerykańscy żołnierze muszą wieść cudowne życie, skoro jadają takie pyszne rzeczy.
Tej samej jesieni 1950 roku w naszym szkolnym programie pojawiły się dwa nowe przedmioty. Na jednej z tych lekcji uczono nas teorii ewolucji Darwina, a na drugiej teorii rozwoju społecznego Marksa. Pewnego dnia, krótko po tym, jak został zwolniony, ojciec Capolito zabrał mnie do laboratorium. Zdjął ze ściany dwie oszklone witrynki z okazami motyli, mówiąc, żebym je zatrzymał. Zachwycony, pędem ruszyłem do domu z moim skarbem, ale ojciec Capolito przywołał mnie z powrotem.
− Musisz opiekować się swoimi zbiorami – powiedział łagodnie, kładąc mi rękę na głowie. Nie myślałem, że był to prezent pożegnalny. Kilka dni później zapytałem brata Xu, chińskiego nauczyciela, który nagle przejął pieczę nad laboratorium, co się stało z ojcem Capolito.
− Musiał pojechać do domu i odpocząć – brzmiała uprzejma odpowiedź. Dopiero po wielu miesiącach dotarło do mnie, że ojciec Capolito nigdy nie wróci do Chin.
Na początku 1952 roku wszyscy uczniowie z mojej szkoły brali udział w ogromnej wystawie fotografii i dokumentów, demaskujących „zbrodnie zagranicznych imperialistów, którzy używali religii przeciwko chińskiemu ludowi”. Prezentacje poruszyły mnie do głębi, zwłaszcza trzy wywarły niezatarte do dziś wrażenie. Pierwszą z nich była kolekcja broni – noży, pistoletów, był tam nawet granat – rzekomo znalezionej w chrześcijańskich kościołach w mieście, co miało stanowić dowód na to, że zagraniczni misjonarze byli w istocie imperialistycznymi agentami i szpiegami. Drugą był zbiór fotografii cierpiących chińskich dzieci z sierocińców prowadzonych przez misjonarzy. Przypominam sobie zdjęcie amerykańskiej zakonnicy, spożywającej obfity posiłek z chlebem i mlekiem, podczas gdy kilkoro wygłodzonych chińskich dzieci stoi wokół niej i patrzy. Inne zdjęcie przedstawiało cmentarz dla chińskich dzieci przy misjonarskim sierocińcu. Nie wiedziałem wtedy, że wiele z tych dzieci trafiło do sierocińców w ostatnich stadiach choroby i głodu, a zakonnice po prostu nie były w stanie ich uratować. Najbardziej jednak zszokował mnie zbiór listów i fotografii, dokumentujących jakoby intymne relacje między zagranicznymi duchownymi a chińskimi kobietami. Tytuł, wypisany wielkimi literami, brzmiał: „Wilki w zakonnych habitach”.
W pierwszych miesiącach 1952 roku w Szkole św. Franciszka nie pozostał już żaden zagraniczny nauczyciel. Funkcję dyrektora powierzono Chińczykowi, niektórzy z chińskich duchownych zostali aresztowani, a reszta porzuciła czarne sutanny i krucyfiksy na rzecz świeckich strojów. Zmieniono nazwę szkoły i odtąd uczęszczałem już do Szkoły Podstawowej „Czas”. Nowy dyrektor służył w Nowej Czwartej Armii Komunistycznej, każda klasa dostała też instruktora politycznego, który miał nas uczyć teorii marksizmu-leninizmu.
Również w 1952 roku, wraz z nasileniem się działań propagandowych przeciw obcokrajowcom, zaczęły się kłopoty ojca. Oficjalnie ogłoszono tak zwaną kampanię „trzech anty”, jedną z wielu politycznych kampanii zainicjowanych po 1949 roku celem wyeliminowania politycznej opozycji, pod pretekstem zwalczania „potrójnego zła” – korupcji, biurokratyzmu i marnotrawstwa. Nowa kampania była wymierzona w całą klasę kapitalistów – nie tylko w zagranicznych misjonarzy i biznesmenów, ale również ich „wierne psy”, czyli wszystkich Chińczyków, którzy nawiązali bliższe relacje z Zachodem.
Pewnego wieczoru wiosną 1952 roku ojciec nie wrócił do domu. Nie mieliśmy pojęcia, co się stało ani dokąd poszedł. Służący nadal co dzień przygotowywali mu nakrycie, ale kiedy zajmowaliśmy miejsca przy stole, macocha dawała znak, byśmy od razu zaczynali jeść. Ona sama nigdy nie tknęła jedzenia, widzieliśmy przyczajony w jej spojrzeniu lęk. Z przyzwyczajenia o nic nie pytaliśmy. Zamiast tego przesiadywaliśmy po kolacji w sypialni macochy, rozmawiając po cichutku, bez kłótni, starając się ją pocieszyć.
Ojciec wrócił po miesiącu. Pewnego wieczoru po kolacji po prostu wszedł do salonu i nigdy potem słowem nie wspomniał o tym swoim zniknięciu. Dopiero rok później macocha powiedziała nam, że był zamknięty w gabinecie w swoim banku i całymi dniami wypytywany przez partyjnych działaczy o rzekome przestępstwa finansowe, popełnione przez dyrektora banku. W przeciwieństwie do wielu innych, którzy ulegli presji, ojciec odmówił złożenia fałszywych zeznań i utrzymywał, że jego szef nie zrobił nic złego. W końcu ojca wypuszczono, ale dyrektor banku, niesłusznie oskarżony o defraudację, spędził kolejne pięć lat w więzieniu.
Po tym wydarzeniu ojciec został oficjalnie zdegradowany i przydzielony do pracy jako urzędnik w mniejszym banku, ze znacznie niższym wynagrodzeniem. Wiedziałem, że moi rodzice z trudem wiążą koniec z końcem, by wykarmić taką gromadkę dzieci i opłacić ich edukację. Ojciec sprzedał rikszę i zwolnił rikszarza. Potem musiał zrezygnować ze służących. Któregoś dnia zniknął fortepian, następnie dywan, kanapa i lodówka. Zjawiła się ekipa, by odłączyć telefon na parterze, tak że pozostał tylko jeden, na górze. Czasami widzieliśmy, jak macocha wychodziła z domu z paczką pod pachą. Wiedzieliśmy, że sprzedawała biżuterię i dzieła sztuki, żeby pokryć domowe wydatki.
W 1954 roku władze partii, desperacko poszukujące kompetentnego personelu po ukaraniu tylu „kapitalistów”, chciały ponownie awansować ojca na wicedyrektora banku, ale odmówił. Zamiast tego oznajmił, że chce odejść z branży bankowej i zaczął uczyć angielskiego w pobliskiej szkole.
Latem 1955 roku przygotowywałem się do opuszczenia domu. Moja starsza siostra ukończyła już Uniwersytet św. Jana, wyszła za mąż za kolegę z grupy i w 1950 roku przeprowadziła się wraz z nim do Hongkongu, do jego rodziny. Starszy brat skończył dwuletni kurs inżynierii przemysłowej w Instytucie Technologicznym w Qingdao i czekał na przydział do pracy. Oprócz nas i naszych dwóch młodszych sióstr z pierwszego małżeństwa ojca, rodzice mieli jeszcze trójkę wspólnych dzieci do wykształcenia i wykarmienia. Wiedziałem, że moja wyprowadzka odciąży ich finansowo. W ostatnim semestrze szkoły średniej poważnie zastanawiałem się nad swoją przyszłością. Jako że zawsze miałem świetne stopnie, postanowiłem, że będę zdawać na Uniwersytet Qinghua w Pekinie, najbardziej prestiżową uczelnię w dziedzinie nauk stosowanych. Marzyła mi się fizyka lub chemia. Późną wiosną jednak gazety zaczęły publikować serię artykułów zachęcających młodych ludzi do studiowania geologii w służbie państwu.
W „Dzienniku Ludowym” przeczytałem inspirujący raport autorstwa ministra geologii, opisujący ważny wkład, jaki geologowie wniosą do rozwoju Chin w kolejnych latach. Geologia, głosił tekst, oferuje chwalebną, choć niełatwą, ścieżkę zawodową, wymagającą wiedzy, dyscypliny i poświęcenia. Bez geologów, którzy odkrywają chińskie złoża minerałów, ropy i węgla, wielka socjalistyczna budowa nie może się posunąć naprzód. Bez prowadzonych przez geologów badań terenu, nie będą mogły powstać mosty, tamy, linie kolejowe. „Geolodzy są awangardą w służbie na rzecz budowy naszej socjalistycznej ojczyzny”, twierdził autor, nawołując najzdolniejszych absolwentów szkół średnich, żeby zgłaszali się do Pekińskiego Instytutu Geologii.
Pomysł kariery geologa był dla mnie wyzwaniem i inspiracją, następnego dnia uważnie przestudiowałem folder, przesłany do mojego liceum przez tę nową uczelnię techniczną. Wyczytałem w nim, że Pekiński Instytut Geologiczny wchłonął wydziały geologii z Uniwersytetu Qinghua i innych instytucji, co stanowiło część projektu reorganizacji szkolnictwa wyższego prowadzonego przez partię komunistyczną, kiedy Chiny zaczęły wdrażanie sowieckiego systemu edukacji zamiast zachodniego. Pięcioletni program studiów na geologii inżynierskiej obejmował dwa letnie wyjazdy na badania terenowe. Pociągała mnie myśl o pracach w odległych, trudnych regionach i zdobywanie wiedzy, która może przynieść praktyczną korzyść mojej ojczyźnie. Wypełniając w lipcu formularze rejestracji na egzaminy wstępne, zaznaczyłem Pekiński Instytut Geologiczny jako mój pierwszy wybór. Wyniki ogłoszono w sierpniu. Byłem dumny i szczęśliwy, dowiedziawszy się, że dostałbym się na każdą z najlepszych uczelni w kraju. Instytut Geologiczny przyjął mnie bez wahania, prosząc, bym pojawił się w Pekinie 1 września.
Pod koniec lata moje radosne wyobrażenia fascynującej przyszłości mieszały się ze smutkiem na myśl o opuszczeniu rodziny i rodzinnego domu. W tym ostatnim roku szkoły średniej byłem bardzo zajęty, koncentrując się niemal wyłącznie na nauce i przygotowaniu do wymagających egzaminów wstępnych. Dodatkowo, przejąłem po starszym bracie funkcję kapitana drużyny baseballowej i – jakby tego było mało – zakochałem się. Meihua była koleżanką z klasy mojej młodszej siostry, a więc i częstym gościem w naszym domu. Latem 1954 roku moja przyjaźń z nią zaczęła się pogłębiać. Wybieraliśmy się wspólnie na długie spacery i wycieczki rowerowe i zaczęliśmy się dzielić najskrytszymi myślami. Rok później, w przeddzień mojego wyjazdu do Pekinu, wymieniliśmy się naszyjnikami na znak miłości.
W nocnym pociągu siedziałem w grupie innych, równie rozentuzjazmowanych uczniów, mających rozpocząć naukę na uczelniach w stolicy. Szybko znaleźliśmy wspólny język i większa część dwudziestoośmiogodzinnej podróży upłynęła nam na rozmowach i śmiechach, śpiewaniu rewolucyjnych piosenek i opowiadaniu o naszych patriotycznych ambicjach i romantycznym poczuciu przygody. Nigdy wcześniej nie podróżowałem, było to pierwsze moje zetknięcie z widokiem chłopów uprawiających ziemię na tarasach, uformowanych na górskich zboczach; pierwsze spotkanie z biedą, która panowała niemal wszędzie na prowincji. Patrząc na krajobraz za oknem, przypominałem sobie lekcje polityki w szkole średniej. Budziło się we mnie współczucie, rodziła się ambicja. Moja ojczyzna i mój naród wycierpiały już zbyt wiele. Chciałem poświęcić życie, pomagając partii komunistycznej budować nową przyszłość, nowy naród, którego członkowie będą żyć godnie, wolni od niedostatku i niesprawiedliwości. Pragnąłem pomóc Chinom rosnąć w siłę, w obfitości i jedności.
Te barwne marzenia zaczęły blednąć, gdy tylko dotarłem do Pekinu. Pierwszymi osobami, które spotkałem w Instytucie Geologicznym, byli instruktorzy polityczni, odpowiedzialni za przydzielenie półtora tysiąca nowych studentów do jednostek w wojskowym stylu, dowodzonych przez przedstawicieli Ligi Młodzieży Komunistycznej. Ku swemu zaskoczeniu, odkryłem, że siedmioro z trzydzieściorga studentów w mojej grupie już wtedy było członkami partii, a szesnaścioro należało do Ligi. Tylko sześcioro, w tym ja, było „białych i nieuświadomionych”, to znaczy brakło im świadomości politycznej wyższego rzędu. W mojej szkole średniej w Szanghaju „zacofani” uczniowie z „burżuazyjnych” rodzin nigdy nie stanowili aż takiej mniejszości.
Mimo serdecznego przyjęcia ze strony towarzyszki Ma, aktywistki Ligi Młodzieży Komunistycznej, liderki odpowiedzialnej za edukację ideologiczną mojej grupy, czułem się nieswojo w tym upolitycznionym otoczeniu. Ma, pogodna młoda kobieta z chłopskiej rodziny, niewiele starsza ode mnie, oferowała swą pomoc we wszystkim, w ciągu tych pięciu lat w Instytucie Geologicznym. Powiedziała nam, jakie to wielkie szczęście dla nas, że partia komunistyczna i lud pracujący umożliwiają nam edukację na tej uczelni. Powinniśmy docenić tę szansę, uczyć się pilnie, by nie zawieść zaufania, pokładanego w nas przez lud, wreszcie by odpłacić partii za wspaniałomyślność, z jaką nas traktuje, oraz klasie pracującej za ich krew i pot. Choć podziwiałem zaangażowanie i serdeczność towarzyszki Ma i popierałem przywództwo partii komunistycznej, nie potrafiłem w pełni podzielać przekonań naszej liderki. Pomyślałem, że przecież sam pracowałem ciężko w szkole średniej na dobre stopnie i wysokie wyniki na egzaminach wstępnych. To moje własne osiągnięcia w nauce umożliwiły mi przyjęcie do Instytutu Geologicznego, bez konieczności poświęceń ze strony proletariatu.
Po tych uwagach wstępnych towarzyszka Ma zaczęła przygotowywać nas do włączenia się w ruch „promowania lojalności i uczciwości”, który miał zająć większą część naszego czasu w tym pierwszym tygodniu w Pekinie. Przez następne dwa dni studiowaliśmy dokumenty partyjne i słuchaliśmy wyjaśnień uczelnianych oficjeli, jak okazywać podziw i szacunek wobec dokonań klasy robotniczej i jak sami możemy stać się „nowo narodzonymi ludźmi socjalistycznymi”. Trzeciego dnia towarzyszka Ma stwierdziła, że najwyższy czas, byśmy wykazali się lojalnością i uczciwością. Każde z nas miało napisać esej autobiograficzny, przedstawiający ważne wydarzenia z naszego życia. Potem wypełnialiśmy formularze, w których należało wymienić z imienia i nazwiska swoich krewnych i najbliższych przyjaciół, podając wiek, adres i zawód każdego z nich. Informacje te ułatwią partii pracę, przekonywała, mamy się więc starać, by dane były dokładne i pełne.
Te pierwsze kroki na studenckiej ścieżce napawały mnie lękiem, bo zdałem sobie sprawę, że informacje, których udzielam, na zawsze pozostaną w mojej teczce w biurze Komitetu Partii na mojej uczelni. Świadom problemów ojca w 1952 roku, drżałem na myśl o tym, jak te szczegóły, dotyczące mojej rodziny mogą zostać wykorzystane w przyszłości. Wiedziałem, że w każdej chwili ktoś może zajrzeć do tych informacji, interpretując je w dowolny sposób. Nie czułem się też komfortowo, zmuszony do wyjawienia tylu osobistych spraw, w tym choćby mojej relacji z Meihua. Kto dał partii prawo do ingerowania w moje prywatne życie, myślałem. Ale wobec ciągłego podkreślania przez towarzyszkę Ma konieczności umacniania naszego „politycznego stanowiska” i uwalniania się od „reakcyjnych postaw” z przeszłości, nie miałem innego wyjścia.
Nie miałem wątpliwych powiązań politycznych, które musiałbym ukrywać, martwiłem się jednak, nie wiedząc, jak odpowiedzieć na kluczowe pytania dotyczące zawodu ojca. Rozumiałem, że ta odpowiedź przesądzi o moim „pochodzeniu klasowym”. Ponieważ ojciec nigdy nie rozmawiał z nami, dziećmi, o wysokości swoich dochodów ani też o ich źródłach, nie byłem do końca pewny, czy w ogóle posiadał jakąś własność. Gdyby tak było, należałoby przylepić mu łatkę „kapitalisty”, najbardziej niechlubne określenie w całym komunistycznym słowniku. O ile mi było wiadomo, nie posiadał żadnego kapitału, a jego zarobki pochodziły wyłącznie z pensji, ale nie byłem pewien, jak określić jego zawód. W końcu wpisałem „nauczyciel”, a wcześniej „starszy urzędnik”, co stanowiło jak najbardziej uprawnione określenie wicedyrektora banku w tamtych czasach.
Poczułem ulgę, gdy udzielone przeze mnie informacje przeszły przez weryfikację, prowadzoną przez kadry Ligi Młodzieży Komunistycznej, bez dodatkowych pytań na zebraniu następnego ranka, kiedy to dwoje innych studentów z mojej grupy poproszono o wyjaśnienia, dotyczące ich przeszłości. Jednego z nich napastliwie wypytywano o wujka podejrzanego o bycie posiadaczem ziemskim, druga zaś osoba musiała odpowiedzieć na zarzuty o ukrywanie związków ojca z nacjonalistycznym Guomindangiem. Poszedłem na obiad przekonany, że nie będę mieć więcej żadnych problemów. Tamtego popołudnia towarzyszka Ma zawołała mnie do siebie.
− A więc twój ojciec był wiernym psem na usługach kapitalistów? – zapytała. Wzdrygnąłem się, słysząc jej agresywny ton, ale ostatecznie przyjęła moje wyjaśnienie w sprawie zatrudnienia ojca i stwierdziła, że był jedynie „agentem klasy kapitalistów”, a nie jej członkiem.
O praktycznym znaczeniu tych klasowych rozróżnień miałem przekonać się miesiąc później, kiedy to poznałem zasady przydziału stypendiów miesięcznych na posiłki i drobne wydatki, jak mydło, pasta do zębów czy też koperty i znaczki. Poproszony o uiszczenie opłaty w wysokości 12,50 yuana za posiłki w pierwszym miesiącu, zmuszony byłem skorzystać z pieniędzy, które dostałem od rodziców przed wyjazdem z domu. Kilka dni później zorientowałem się, że większość studentów otrzymała fundusze od uczelni, w wysokości 18 lub 15 yuanów na jedzenie i osobiste wydatki. Studenci ze wsi, którzy uchodzili za mających największe potrzeby finansowe i zarazem najwyższy status polityczny, praktycznie otrzymywali wyższe kwoty, podczas gdy synowie i córki robotników i żołnierzy dostawali nieco mniej. Wsparcia materialnego nie przyznano żadnej z siedmiu osób w mojej grupie, które miały pochodzenie burżuazyjne lub też wywodziły się z klasy posiadaczy ziemskich.
Poszedłem do towarzyszki Ma, żeby zaprotestować, mówiąc, że mój ojciec jest przecież nauczycielem o niskich dochodach, w dodatku z piątką dzieci do wykarmienia, w związku z czym nie stać go na opłacanie mi obiadów. Zapewniła mnie, że mogę ubiegać się o stypendium z początkiem przyszłego miesiąca, a po kilku dniach poinformowała, że będę otrzymywał 7,50 yuana, połowę normalnej kwoty. Poczułem się niesprawiedliwie dyskryminowany i chciałem zgłosić sprzeciw, ale uznałem, że lepiej się nie odzywać. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie hierarchię przywilejów, uzależnioną od pochodzenia klasowego.
Kiedy rozpoczęły się zajęcia, towarzyszka Ma regularnie przypominała nam, że najważniejszym celem nowych studentów jest podnoszenie własnej świadomości politycznej. Powiedziano nam, że powinniśmy w pierwszej kolejności stawać się „czerwoni”, a dopiero na drugim miejscu „wykwalifikowani” technologicznie. Miałem nadzieję, że udowodnię swoją przewagę intelektualną, ale wyglądało na to, że nawet nauczyciele nie do końca pochwalali mój entuzjazm do nauki. Niektórzy wykładali jedynie po łebkach, a prace domowe zadawali z niemal przepraszającym komentarzem. Zastanawiałem się, czy ta ich ostrożność może wynikać z masowego ruchu, który został zainicjowany wiosną 1955 roku, zwanego kampanią eliminowania kontrrewolucjonistów. Nie interesowałem się zbytnio przebiegiem tej kampanii, ale wiedziałem z relacji w prasie, że tysiące ludzi przesłuchano, wielu aresztowano, część została stracona, choć tu statystyki pozostawały niejawne. Pod koniec lata, gdy znalazłem się w Pekinie, większość oskarżonych została już wypuszczona na wolność i oczyszczona z zarzutów, mimo wszystko jednak strach utrzymywał się w społeczeństwie.
Towarzyszka Ma często zachęcała mnie do podnoszenia własnej świadomości politycznej i większej aktywności na tym polu, ale zawsze znajdowałem jakiś sposób, by grzecznie się wymigać. Wyrażałem wdzięczność za troskę i obiecywałem rozważyć jej sugestie, ale zamierzałem skupić się na studiach i sporcie. Chciałem także żyć po swojemu i dokonywać samodzielnych wyborów.
Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo oddalam się od moich kolegów i koleżanek z grupy, nie angażując się w aktywność polityczną i odmawiając udziału w śpiewach, tańcach i kółkach teatralnych, które gromadziły i integrowały większość studentów pierwszego roku. Takie zajęcia grupowe stanowiły okazję do poznania się nawzajem i wchodzenia w romanse, oczywiście za przyzwoleniem partii. Wyniósłszy z domu dystans do polityki, trzymałem się z dala. Nie tylko dlatego, że popołudnia w większości poświęcałem na naukę. Oprócz tego założyłem drużynę baseballową. Miałem też przecież jeszcze Meihua. Dwa razy w tygodniu pisaliśmy do siebie listy, zawsze numerując koperty, żeby w razie czego wiedzieć, jeśli któraś zaginie. Z utęsknieniem wyglądałem poczty i nie mogłem się doczekać letnich wakacji, które mieliśmy spędzić razem w Szanghaju.
Pod koniec roku, przy ogłoszeniu wyników egzaminów, okazało się, że otrzymałem najwyższe oceny, ale zauważyłem, że Ma nie zdała dwóch przedmiotów. Jako reprezentant roku, byłem odpowiedzialny za jej postępy w nauce, tak jak ona odpowiedzialna była za mój postęp w kwestii edukacji politycznej. Musiałem porozmawiać z nią o jej niepowodzeniu.
− Bardzo cię lubię – zacząłem – ale zawsze mówisz wszystkim, że musimy się przykładać do studiów dla dobra partii i ludu. Jak to możliwe, że sama nie zdołałaś zaliczyć dwóch przedmiotów?
Ma przekonywała, że dla niej nauka nie jest aż tak ważna jak dla mnie, ale wyczuwałem jej zakłopotanie. Wiedząc, jak dużo czasu poświęca na działania polityczne, zaoferowałem jej pomoc w przygotowaniu się do poprawek z mineralogii i krystalografii. Po dodatkowej dawce nauki i wyjaśnień zdała egzaminy, ale nigdy nie zapomniała mi tej reprymendy.
Po powrocie do Szanghaju w wakacje letnie 1956 roku widywałem się z Meihua niemal codziennie, delektując się spędzanymi wspólnie chwilami. Tej jesieni miała zacząć kurs nauczycielski w szkole handlowej, prowadzonej przez Ministerstwo Przemysłu Węglowego w Jinanie, stolicy prowincji Shandong. Nie mogłem pozwolić sobie na bilet kolejowy, by odwiedzić Meihua w Szanghaju w Święto Wiosny 1957 roku, więc umówiliśmy się, że to ona przyjedzie do Pekinu na krótkie ferie w kwietniu z okazji Święta Sprzątania Grobów. Zanim się rozstaliśmy, powiedzieliśmy rodzicom o naszych planach pobrania się po ukończeniu moich studiów. Zgodzili się na nasze zaręczyny. Wróciłem do Pekinu z gotowością i chęcią do ciężkiej pracy oraz optymistycznym spojrzeniem w przyszłość.
Jesienią 1956 roku, krótko po powrocie na kampus, usłyszałem pierwsze wieści o nowej polityce partii wobec „intelektualistów”. Nasi polityczni instruktorzy poświęcali mniej czasu na uczenie nas o znaczeniu „walki klas” pomiędzy robotnikami i chłopami a burżuazją, a więcej na podkreślanie konieczności włączania się przez intelektualistów w życie polityczne kraju. Studenci i nauczyciele nagle zaczęli cieszyć się większymi przywilejami, na przykład codziennie autobus woził nas do centrum miasta. Na kampusie otwarto zakład fryzjerski i małą restaurację, a my mogliśmy skupić się bardziej na nauce niż na polityce.
Ta zmiana atmosfery wpłynęła również na zmiany w strategii partii odnośnie do rekrutacji nowych członków. Studenci i pracownicy, tacy jak ja, osiągający sukcesy w nauce, ale niekoniecznie przodujący w kwestiach politycznych, zostali zaproszeni do Komunistycznej Partii Chin lub Ligi Młodzieży Komunistycznej. Kiedy towarzyszka Ma pewnego dnia podeszła do mnie z pytaniem, czy chciałbym wstąpić do Ligi, podziękowałem jej za propozycję, zrzekłem się jednak tego honoru, twierdząc, że nie czuję się jeszcze gotowy i potrzebuję więcej czasu na naukę i przygotowanie się do podjęcia tak wielkiej odpowiedzialności. Nie powiedziałem jej, że nie mam ochoty poświęcać więcej godzin na edukację polityczną i zebrania organizacyjne, zwłaszcza w chwili, gdy zaangażowanie polityczne bardziej niż kiedykolwiek straciło na znaczeniu na rzecz osiągnięć akademickich.
W połowie drugiego roku studiów, przed feriami z okazji Święta Wiosny, w styczniu 1957 roku, inny przedstawiciel kadry Ligi Młodzieży Komunistycznej zwrócił się do mnie z pytaniem, czy już czuję się gotów, by rozpocząć proces prowadzący do członkostwa. Zachęcony prasowymi opowieściami o intelektualistach, którzy w ostatnim czasie wstąpili do partii, podjąłem już wcześniej decyzję, że przy następnej sposobności przyjmę zaproszenie. W miarę, jak partia coraz bardziej doceniała dokonania intelektualne, poczułem wolę wstąpienia do niej i zadeklarowałem chęć udowodnienia, że jestem godny zaufania. Następnego dnia towarzyszka Ma przyniosła mi materiały szkoleniowe i poprosiła, byśmy usiedli i porozmawiali poważnie na temat mojego „światopoglądu”.
− Nie pochodzisz z proletariatu, ale z klasy reakcjonistów – zaczęła współczująco. – Dlatego będziesz musiał złożyć poważną krytykę swojej rodziny. Jedynie w ten sposób możesz stać się nowym człowiekiem socjalistycznym. Musisz zacząć od ojca i opisać, jak zdradzał i wykorzystywał klasę robotniczą. Tak udowodnisz, że rzeczywiście chcesz zostać prawdziwym bojownikiem komunistycznej sprawy.
Zawahałem się.
− Nie sądzę, by mojego ojca można było uznać za członka klasy kapitalistów – odpowiedziałem ostrożnie – bo nie wiem nawet, czy kiedykolwiek posiadał jakąś ziemię czy własność.
− To, czy twój ojciec posiadał majątek, czy też zwyczajnie służył klasie kapitalistów, nie robi najmniejszej różnicy – oświadczyła surowym tonem towarzyszka Ma. – Żeby wstąpić do Ligi Młodzieży Komunistycznej, musisz przyznać się do swego reakcyjnego pochodzenia klasowego i tego, że wywodzisz się z klasy wyzyskiwaczy. To jest pierwszy krok. Potem możesz odciąć się od swojej rodziny, dotkniętej plagą kapitalizmu. Jedynie poprzez krytykę własnego ojca możesz udowodnić, że nadajesz się do wstąpienia w rewolucyjne szeregi.
− Chciałbym to przemyśleć – odpowiedziałem w nagłym przypływie ostrożności. – Możliwe, że wciąż jeszcze muszę się wiele nauczyć.
Po tej wymianie zdań sprawa mojej przynależności do partii została zamknięta.
W lutym 1957 roku usłyszeliśmy na zajęciach o wezwaniu Przewodniczącego Mao: „Niech rozkwita sto kwiatów, niech rywalizuje ze sobą sto szkół myśli!”. Oficjalna zachęta do różnorodności opinii wywołała wśród nas, studentów, ostrożny entuzjazm. Na ogólnouczelnianym zebraniu, poświęconym publikowanemu wszędzie przemówieniu Mao na temat radzenia sobie z kontrastami i sprzecznościami w narodzie, dowiedziałem się, że partia nie będzie więcej wymagać automatycznej zgody i posłuszeństwa. Przedstawiciele partii, odpowiedzialni do tej pory za przekazywanie oficjalnych dyrektyw politycznych, mieli przemyśleć swój „styl pracy”. Oczekiwało się od nich wyznania wszelkich pokus „samowywyższenia”, a także poddania się krytyce „mas”. My, studenci, powinniśmy entuzjastycznie włączyć się w Kampanię Stu Kwiatów – usłyszeliśmy. Mamy odważnie krytykować działania partii, żeby pomóc jej naprawić błędy i wyeliminować wcześniejsze „błędne tendencje”.
Choć zdawało się, że w Instytucie Geologicznym wszyscy byli pozytywnie nastawieni do tego bezprecedensowego rozluźnienia kontroli ideologicznej, artykuły w „Dzienniku Ludowym” nie pozostawiały wątpliwości, że niewielu odpowiedziało na wezwanie Przewodniczącego Mao do krytyki. Kampanie polityczne prowadzone w ciągu tych pierwszych siedmiu lat panowania komunistów pokazały, że wyrażanie osobistej opinii niesie za sobą straszliwe konsekwencje. Dostrzegłem, że teksty prasowe, używane jako materiały dydaktyczne na zajęciach, miały pomóc przełamać lęk przed tym, że ta nagła zmiana linii politycznej może być jedynie przynętą, służącą zdemaskowaniu tych, którzy ukrywają niezgodę na rządy partii, a ta „wczesna wiosna” może być zapowiedzią „nagłych mrozów”.
Marzec i kwiecień upłynęły nam pod znakiem działań partii, mających na celu zachęcenie do krytyki i szczerości. Studenci i nauczyciele czuli się coraz pewniej. Entuzjazm stopniowo brał górę nad ostrożnością, kilka osób z mojej grupy rozwiesiło na murach plakaty z pytaniami i opiniami wypisanymi na papierze dostarczonym przez komitet partyjny. Niektórzy zarzucali coś uczelnianym aktywistom albo domagali się większej swobody dla samorządu studenckiego. Inni wyrażali dezaprobatę dla okrutnej kampanii eliminowania kontrrewolucjonistów z 1955 roku, od czasu do czasu ktoś odważył się nawet skrytykować ślepe podporządkowanie kraju Związkowi Radzieckiemu. Nie uczestniczyłem w tej coraz bardziej natchnionej akcji plakatowania, ale czułem przypływ energii na myśl, że oto wreszcie otwiera się perspektywa prawdziwej debaty.
W naszej grupie osobą mobilizującą wszystkich, by wypowiadali się swobodnie i niczego nie ukrywali, była towarzyszka Ma. Teraz, kiedy „przejście do ustroju socjalistycznego” właściwie się dokonało, przekonywała, że przywódcy potrzebują naszych komentarzy i krytyki, by udoskonalić pracę partii i pomóc ojczyźnie w uczynieniu kolejnego kroku naprzód. Zapewniała, że nikt nie zostanie ukarany za wypowiadanie na głos swoich poglądów i nie trzeba się obawiać dezaprobaty ze strony partii. W odpowiedzi kilkoro studentów zaangażowało się w spór, dotyczący poważnych zagadnień z zakresu stosunków międzynarodowych i polityki krajowej. Włączałem się w niektóre z tych dyskusji, choć przez większość czasu myślałem głównie o zbliżającej się kwietniowej wizycie Meihua i moim wyborze do międzyuczelnianej drużyny uniwersyteckiej, reprezentującej cały Pekin. Byłem jednym z dwóch reprezentantów Instytutu Geologicznego. Napięty plan treningowy uniemożliwiał mi aktywny udział w życiu politycznym. Zacząłem intensywnie przygotowywać się do występu w ogólnokrajowym turnieju, który miał się rozpocząć w sierpniu. Przyjąłem także propozycję trenowania żeńskiej drużyny softballowej.
Meihua przyjechała 3 kwietnia. Przez trzy dni mieszkała w żeńskim akademiku. Udało nam się złapać kilka okazji, by samotnie pospacerować po kampusie, a nawet przytulić się i pocałować. Jej odwiedziny były okazją do porozmawiania o wspólnej przyszłości. A potem wyjechała. Czekałem na jej pierwszy list dziesięć dni, zastanawiając się nad przyczynami tego opóźnienia. Wyjaśniła, że była bardzo zajęta, bo semestr w jej szkole skończy się wcześniej, niż zapowiadano, ale już złożyła wniosek o przydział do pracy w Pekinie, prosząc, by pozwolono jej być blisko narzeczonego. Odpisałem co prędzej, zachęcając do dołożenia wszelkich starań o to stanowisko i obiecując, że zrobię to samo, gdy skończę studia w 1960 roku, żebyśmy mogli się pobrać i zamieszkać w Pekinie. Odpowiedź znów długo nie nadchodziła. Przyjąłem więc, że pewnie ostatnie tygodnie kursu nauczycielskiego są szczególnie intensywne i Meihua nie ma czasu, by do mnie napisać.
W ciągu kilku tygodni od wizyty Meihua towarzyszka Ma zaczęła nalegać, by wszyscy studenci z naszej grupy wsparli wysiłki partii celem „naprostowania” jej dotychczasowych błędów. W połowie kwietnia 1957 roku zapowiedziała serię specjalnych spotkań, podczas których mieliśmy pojedynczo wyrażać swoje poglądy, w duchu „rozkwitania i rywalizacji”, promowanej przez Kampanię Stu Kwiatów. Podobnie jak inni aktywiści partyjni, zapewniała nas, że owo „prostowanie” przebiegać będzie „łagodnie jak bryza lub wiosenny deszcz”, nie tak jak wcześniejsze kampanie masowe. Nadal, jak to miałem w zwyczaju, zachowywałem ostrożność i cały czas towarzyszyła mi instynktowna niechęć do włączania się w polityczne inicjatywy.
Na pierwszym z tych zebrań zdołałem znaleźć sposób, by wypowiadać się jedynie bardzo ogólnie i uniknąć konkretnej deklaracji światopoglądowej. Z drugiego uzyskałem zwolnienie z powodu meczu baseballowego, który miał się odbyć w Tianjinie, oddalonym o sto kilometrów od Pekinu. Ale gdy 2 maja zwróciłem się do towarzyszki Ma z prośbą o pozwolenie na opuszczenie trzeciego zebrania pod pretekstem ważnego treningu, odmówiła.
− Jutro musisz być – powiedziała stanowczo, nie patrząc mi w oczy. – Wszyscy muszą być obecni, żeby pomóc partii.
3 maja o wyznaczonej godzinie zająłem miejsce w sali zajęciowej. Zaskoczyło mnie, że oczy wszystkich zdawały się skupione na mnie. Towarzyszka Ma chłodnym, oficjalnym tonem powiedziała na powitanie:
− Towarzysze i studenci, Wu Hongda nigdy nie ma czasu na nasze zebrania, ale dziś przyłączył się do nas. Proponuję, byśmy na początek poprosili go o wyrażenie opinii, które pomogą partii udoskonalić jej działania.
Wszyscy czekali. Gdybym częściej przychodził na zebrania i lepiej znał kierunek, w jakim toczy się debata, lepiej wiedziałbym, jak przekazać swoje uwagi. Tego popołudnia myślami byłem na treningu baseballa, moja czujność była uśpiona, postanowiłem szczerze odpowiedzieć na wezwanie partii. Wyliczyłem dziesięć problemów, które moim zdaniem domagały się gruntownego przemyślenia.
− Po pierwsze – zacząłem, patrząc na Ma – rozpoczynasz wszystkie zebrania w ten sam sposób, czyniąc rozróżnienie między dwiema grupami, to jest „towarzyszami” i „studentami”. Nie rozumiem, dlaczego uważasz, że niektórzy mają niższy status, skoro sam Przewodniczący Mao powiedział, że ktokolwiek chce uczestniczyć w budowaniu socjalizmu, zasługuje na miano towarzysza. Kiedy wychodzimy poza kampus, nawet wtedy, gdy kupujemy kubek w sklepiku spółdzielni, jesteśmy zawsze nazywani towarzyszami. Tylko na uczelni jest inaczej. Czyniąc takie rozróżnienie, niesprawiedliwie sugerujesz, że część z nas należy do gorszej kategorii.
Dalej skrytykowałem okrucieństwo politycznej kampanii przeciwko kontrrewolucjonistom w 1955 roku.
− Niewiele wiem o tej inicjatywie eliminowania kontrrewolucjonistów – zacząłem – ale wiem, że dotknęła ona wielu niewinnych ludzi, w tym mojego starszego brata. Partia komunistyczna musi wziąć odpowiedzialność za swoje działania.
O problemach brata dowiedziałem się dopiero w październiku 1955 roku, kiedy zatrzymał się u mnie w Pekinie na jedną noc w drodze z uczelni w Qingdao do swojej pierwszej pracy w Mongolii Wewnętrznej. Cisnąc się ze mną na górnym posłaniu piętrowego łóżka w akademiku, wydawał się przygaszony i nieskory do rozmowy. Czułem, że się zmienił. Jako świeżo upieczony student geologii, po zaledwie miesiącu nauki, z podnieceniem mówiłem o swoich perspektywach na przyszłość, ale brat nie odpowiadał. Wtedy spytałem, dlaczego przydzielono go do pracy w najbardziej odległej i zacofanej prowincji. Stwierdził oschle, że nie boi się trudów, cieszy się, że w ogóle dostał pracę i pozwolono mu zachować legitymację Ligi Młodzieży Komunistycznej.
Kiedy następnego ranka odprowadzałem go na dworzec kolejowy, powiedział mi wreszcie, że przez ostatnich pięć miesięcy był przetrzymywany w areszcie celem przeprowadzenia „dochodzenia”. Tuż przed końcem roku akademickiego, w czerwcu, wysłannicy partii odpowiedzialni za eliminowanie „ukrytych kontrrewolucjonistów” na jego uczelni, oskarżyli go o „nielegalne związki z obcokrajowcami”, z powodu listów, które czasem dostawał od naszej starszej siostry oraz byłego kolegi z liceum, również mieszkającego w Hongkongu.
− Podejrzewali, że jestem szpiegiem – powiedział – więc zamknęli mnie w małej sali i bili, wypytując dniami i nocami o moje relacje z siostrą i tamtym kolegą. Gdybym miał przy sobie nóż, choćby teraz, pozabijałbym ich.
Zszokowany takim nasileniem gniewu, usiłowałem uspokoić brata. Już po wszystkim, przekonywałem, trzeba spróbować zapomnieć. Ale sam nigdy nie zapomniałem i kiedy zacząłem wyliczać swoje oskarżenia wobec partii komunistycznej na zebraniu w 1957 roku, ponownie usłyszałem gniew pobrzmiewający w głosie brata.
Zauważyłem, że niektórzy robili notatki, kiedy przemawiałem, a towarzyszka Ma, jako sekretarz Ligi Młodzieży Komunistycznej, skrupulatnie smarowała coś w swoim zeszyciku. Powinienem był odczytać to jako znak, że należałoby zachować większą ostrożność w tym, co mówię, ale wtedy jeszcze nie przeczuwałem, że klimat otwartości się zmieni i gorliwie wyliczyłem osiem kolejnych punktów. Opuściłem salę zmęczony, ale z satysfakcją, że mówiłem zgodnie z prawdą i spełniłem swój obowiązek wobec partii.
Do połowy maja to, co początkowo było drobnymi kroplami, przeistoczyło się w prawdziwy strumień krytyki i sprawiło, że władze partii 19 maja wydały zarządzenie o zawieszeniu zajęć uniwersyteckich, by studenci i kadra mogli pełniej uczestniczyć w ruchu naprawy. Na zgromadzeniach i demonstracjach, odbywających się na wszystkich kampusach, rozgorączkowani młodzi ludzie nawoływali do zmniejszenia władzy administracyjnej partyjnych przywódców na uniwersytetach i osłabienia wpływu sowieckich idei odnośnie do programu studiów i metod nauczania. Pewnego popołudnia, gdy szedłem przez kampus Uniwersytetu Qinghua na boisko sportowe, na mecz baseballa, zobaczyłem gromadki studentów stojących wzdłuż alejek, krzyczących i żywo gestykulujących. Plakaty trzepotały na tablicach ogłoszeń i ścianach kilku budynków, ale nie miałem czasu się zatrzymać. Właściwie to nie interesowało mnie w tamtej chwili nic poza dogrywkowym meczem. Nasza wygrana dawała Instytutowi Geologicznemu pierwsze miejsce w mistrzostwach całego Pekinu, po raz drugi z rzędu.
Po zawieszeniu zajęć w maju nasi polityczni instruktorzy kazali nam co dzień poświęcać czas na studiowanie dokumentów i wstępniaków z „Dziennika Ludowego”, czytanie plakatów rozwieszanych na murach i uczestnictwo w spotkaniach. Dyskusje stały się tak emocjonalne, a rywalizacja prowadziła do tak intensywnej krytyki, że studenci zaczynali się kłócić o powierzchnię ścienną pod plakaty, wybuchały sprzeczki o to, że ktoś zakleił czyjś poster. Powoli zaczynała mnie niepokoić cisza ze strony Meihua.
Nigdy wcześniej nie pozostawiała moich listów bez odpowiedzi przez tak długi czas. Martwiłem się, że po powrocie do Jinanu coś jej się stało, jakaś choroba albo problemy emocjonalne. Dni upływały mi powoli na słuchaniu płynących z głośników porannych raportów o postępach ruchu naprawy i na popołudniowym przesiadywaniu w auli, by wysłuchać kolejnych raportów, zwykle z ust przedstawicieli władz partii oddelegowanych przez ministerstwo propagandy albo samorząd miasta. W końcu wieczorem szliśmy do sal zajęciowych, by w małych grupkach dyskutować o przedstawionych nam w ciągu dnia raportach. Dyskusje te były dla mnie potwornie nużące.
24 maja otworzyłem list od Meihua. Minęło pięć tygodni od poprzedniego. Pisała, że wszystko u niej w porządku, mam się o nią nie martwić, ale co było, to było, żebym zapomniał o wszystkim, co się wydarzyło między nami. Kiedy czytałem te słowa, mój świat się zawalił. Bez przerwy zadawałem sobie pytanie, co się mogło stać, co mogło doprowadzić ją do takiej decyzji, zupełnie bez ostrzeżenia. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie żadnego powodu, który mógłby odmienić uczucia Meihua. Jej list wydawał się taki chłodny, taki niespodziewany, że przeczuwałem jakieś ogromne problemy, jakąś zapaść emocjonalną, może nawet nękające ją myśli samobójcze.
Dwa dni później, dręczony niepokojem, zapukałem wieczorem do drzwi gabinetu dziekana, sympatycznego starszego człowieka, który zawsze traktował mnie z szacunkiem. Pokazałem mu list od Meihua i poprosiłem, by pozwolił mi pojechać do Jinanu, żeby zobaczyć, co się dzieje z moją narzeczoną. Powiedziałem mu, że obawiam się, że załamanie może doprowadzić Meihua do samobójstwa. Dziekan wysłuchał mnie i wyraził zgodę na pięciodniowy urlop. Wiedziałem, że powinienem także poprosić o pozwolenie sekretarza partii na moim wydziale, ale nie mogłem ryzykować odmowy, więc nazajutrz popędziłem na dworzec po bilet na siedemnastogodzinną podróż do Jinanu. O ósmej następnego ranka dotarłem pod bramy szkoły, w której uczyła się Meihua.
Wyglądało na to, że wszyscy w jej akademiku się pakują. Łóżka zarzucone były ubraniami, a na podłodze walały się papiery. Meihua spojrzała na mnie przestraszona.
− Jak się tu znalazłeś? – zapytała. Wydawała się zaaferowana, zmieszana i zajęta.
− Co się stało? – odpowiedziałem pytaniem, pokazując jej list. Zakłopotana rozmową w obecności koleżanek, wyciągnęła mnie na zewnątrz.
− Wszystko w porządku, nic się nie stało – odpowiedziała w pośpiechu. – Dostałam przydział do pracy w Pekinie, jestem teraz bardzo zajęta. Szkołę zamykają za dwa dni, więc wracaj, nie możesz tu zostać.
− Co cię skłoniło do napisania takiego listu? – nie dawałem za wygraną.
− Nic, w każdym razie nie mogę teraz o tym rozmawiać. Czekaj na mnie na dworcu po obiedzie. Przyjdę cię odprowadzić na pociąg.
Drzemałem niespokojnie na drewnianej ławeczce na dworcu, aż do przybycia Meihua.
− Widzisz teraz, że nic złego się nie dzieje, więc wracaj na uczelnię – nalegała. – Wyjeżdżam stąd pojutrze. Pojadę na dwa tygodnie do domu, a potem odwiedzę cię w Pekinie.
Pod wpływem impulsu zdecydowałem, że pojadę do Szanghaju i tam na nią poczekam.
− Nie mogę wrócić do Pekinu, dopóki nie dowiem się, co jest nie tak – odpowiedziałem, nie zważając na to, że nie wystarczy mi urlopu na taką podróż. Tego samego wieczoru wsiadłem w pociąg do Szanghaju i czekałem tam niecierpliwie na Meihua. W dniu, w którym spodziewałem się jej powrotu, zadzwoniłem do niej do domu dwukrotnie, potem odwiedziłem jej siostrę, ale bezskutecznie. Następnego popołudnia zadzwoniła do mnie, mówiąc spokojnie, że zatrzymała się na noc u koleżanki w Nankinie.
Nie mogłem zrozumieć jej zachowania. Jak mogła opóźniać przyjazd, skoro wiedziała, że na nią czekam? Obiecała, że porozmawiamy rano, gdy odpocznie, ale nazajutrz, gdy się spotkaliśmy, znów odpowiadała wymijająco. W pewnym momencie zapytała, jakby nigdy nic, czy nadal mam srebrny naszyjnik z wypisanymi słowami „Kocham Cię”, który dała mi poprzedniego lata, gdy się rozstawaliśmy. Wyciągnąłem go z kieszeni i zapewniłem, że zawsze noszę go przy sobie. Wzięła go z mojej ręki, mówiąc, że zaśniedział i go dla mnie wyczyści.
Jakby tego było mało, gdy wieczorem wróciłem do domu, czekały tam na mnie dwa powiadomienia z uczelni – oficjalny list, który nadszedł rano, i popołudniowy telegram, informujący, że mój urlop dobiegł końca i powinienem natychmiast wracać do Pekinu. To zaalarmowało rodziców.
− Czy coś się dzieje? – spytała macocha. – Dostałeś pozwolenie, by wyjechać z uczelni?
Próbowałem ich uspokoić, pokazując list podpisany przez dziekana, ale następnego dnia rano nadszedł kolejny telegram. Tym razem sekretarz uczelnianej komórki Ligi Młodzieży Komunistycznej w ostrych słowach nakazywała mi wrócić i dołączyć do ruchu naprawy.
− Musisz natychmiast wracać – upierał się ojciec. – I musisz bardzo, bardzo uważać w Pekinie. Nic nikomu nie mów, bo może się wydarzyć coś, co zrujnuje ci całe życie.
Zadzwoniłem do Meihua, żeby poprosić ją, by przyszła na dworzec przed moim wyjazdem. Kiedy się pojawiła, jej twarz wyrażała obojętność. Znów na wszystkie moje pytania odpowiadała zapewnieniem, że zobaczymy się za dwa tygodnie w Pekinie.
− Gdzie mój naszyjnik? – zapytałem, gdy pociąg był już gotowy do odjazdu.
− Ojej, zapomniałam zabrać – odpowiedziała, zdejmując z szyi srebrny krzyżyk, który otrzymała ode mnie w prezencie pożegnalnym. – Możesz wziąć ten. A ja zatrzymam sobie twój do naszego następnego spotkania.
Gdy pociąg ruszał, pomachała mi spokojnie. Przez całą drogę zastanawiałem się nad jej unikami i próbowałem odgadnąć, dlaczego zmieniła zdanie. Dotarłem do Pekinu wykończony i przygnębiony.
− A więc wróciłeś – powiedziała Ma beznamiętnie następnego ranka, odszukawszy mnie w stołówce. Nie było mnie w szkole przez dziewięć dni. – Masz stawić się na zebraniu jutro o drugiej.
Był 5 czerwca 1957 roku. Pierwszego dnia po powrocie dowiedziałem się, że szykuje się kontrofensywa przeciw krytykom partii. „Dziennik Ludowy” zaczął już posługiwać się terminem „kontrrewolucyjni prawicowcy” na określenie tych, których niezależne głosy, wcześniej pochwalane, a wręcz wymagane, przez partię, teraz zostały uznane za przeciwne „rewolucyjnej linii” i systemowi socjalistycznemu. Widać było, że ilość i intensywność krytyki, tak w prasie, jak na kampusach akademickich, przekroczyła oczekiwania Przewodniczącego Mao. Gdy na szali legł prestiż i władza partii oraz jej przywódców, rozpoczął się odwrót. Trzeba było rozprawić się z „prawicowcami”. Jeszcze przed moim wyjazdem do Szanghaju „nakryto” kilkoro „burżuazyjnych prawicowców”. Stali się oni celem krytyki i działań cenzury. W ten sposób próbowano ukazać powagę ich politycznych zbrodni.
6 czerwca, gdy tylko zająłem miejsce w sali, towarzyszka Ma rozpoczęła przemowę. Nigdy wcześniej głos jej nie brzmiał tak chłodno.
− Dziś porozmawiamy o przypadku Wu Hongda – oznajmiła. – Po pierwsze, zapytamy go o powody jego nieobecności. Zdaje się, że przebywał poza Pekinem przez dziewięć dni bez zezwolenia, w celu uniknięcia udziału w ruchu naprawy. Teraz, gdy w końcu wrócił, musi zostać poddany krytyce. Po drugie, poprosimy, by wytłumaczył się ze swoich obrzydliwych poglądów, które wygłosił 3 maja.
Zadrżałem, gdy dotarło do mnie, że to zebranie w całości poświęcone będzie mojej osobie.
Po chwili pałeczkę od towarzyszki Ma przejął towarzysz Kong, członek Ligi Młodzieży Komunistycznej, odpowiedzialny z ramienia partii za działania propagandowe w naszej grupie.
− Dlaczego Wu Hongda usiłował uciec od ruchu naprawy, podczas gdy inni doskonale rozumieli znaczenie tej kampanii dla życia politycznego naszego kraju? – pytał surowo. – Jak mniemam, odpowiedź brzmi, że obawiał się popełnić błąd i chciał uniknąć krytyki. Co więcej, myślę, że jest kłamcą. Widzimy wszyscy, że oszukał partię i nie powiedział prawdy o swoich działaniach i poglądach.
Niewiele dały moje wyjaśnienia, że Meihua przeżywa załamanie, podobnie jak argument, że przecież poprosiłem o urlop dziekana. Sześcioro czy siedmioro aktywistów z sali chórem zakrzyknęło, że wyjechałem do Szanghaju bez pozwolenia partii. Nie odpowiedziałem na oficjalne pismo i wróciłem na kampus jedynie pod naciskiem, po otrzymaniu dwóch telegramów. Miałem wyznać swoje prawdziwe intencje, którymi kierowałem się, podejmując ucieczkę akurat u szczytu politycznej kampanii.
− My wszyscy pozostali przyjęliśmy z radością nauki Przewodniczącego Mao i staraliśmy się pomóc partii w samonaprawie, ale dobrze pamiętamy, co Wu Hongda powiedział w maju – zaatakował jeden z członków Ligi Młodzieży Komunistycznej. – Były to toksyczne idee. Pokazały, że Wu Hongda sprzeciwia się celom socjalizmu!
Atmosfera w sali stała się napięta. Zrozumiałem, że opinie zebranych obróciły się przeciwko mnie. Nikt nie śmiał podważyć oskarżeń rzucanych przez sześcioro czy siedmioro studentów, którzy zaskarbili sobie zaufanie liderów. Spotkanie zakończyło się szybko, o piątej, „konkluzją” Ma.
− Wu Hongda – pouczyła mnie oschle – wywodzisz się z klasy burżuazji i masz na sumieniu wiele burżuazyjnych pomysłów i działań, z których musisz zdać sprawę. Musisz być uczciwy i dokonać poważnej samokrytyki przed partią. W ciągu tygodnia masz sporządzić dwuczęściowy raport myśli, którego pierwsza część powinna stanowić analizę twojej ucieczki, a druga − twoich toksycznych idei.
− Nie używaj słowa „ucieczka” – zaprotestowałem.
Ma z zaciśniętymi zębami wstała od stołu znajdującego się z przodu sali.
− Nikt cię nie prosił o zabranie głosu – krzyknęła. Nigdy nie widziałem u niej tak nieprzejednanego wyrazu twarzy. – Napisz samokrytykę i złóż ją w siedzibie przedstawicielstwa partii.