Zimowe baśnie Andersena - Hans Christian Andersen - ebook + audiobook

Zimowe baśnie Andersena ebook

Hans Christian Andersen

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Zimowe baśnie Andersena” to kolekcja sześciu wspaniałych opowieści, które rozgrzeją serca czytelników nawet w najchłodniejsze dni. Nastrojowe, mądre i napisane pięknym językiem baśnie, którymi zachwycają się kolejne pokolenia dzieci, a ich rodzice odkrywają w nich coraz to nowe ukryte sensy. Idealne do wspólnego czytania na świąteczne, zimowe wieczory.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 91

Oceny
4,2 (11 ocen)
6
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
patrycjawolanin

Nie oderwiesz się od lektury

wspomnienie dzieciństwa i najpiękniejsze zimowe baśni Andersena. wszystkie chodź zmienię to piękne i z moralem
00
Audrey_

Nie oderwiesz się od lektury

Baśnie Andersena, takie piękne i jednocześnie takie smutne. Jak to życie...
00
Zielonookabrunetka
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Przed Świętami Bożego Narodzenie wysłucham ulubionej Dziewczynki z zapałkami i Królowej Śniegu. Warto sobie przypomnieć, szczególnie przed Świętami. Często zapominamy o empatii wobec innych. Właśnie odłuchałam Dziewczynkę z zapałkami. Kiedy byłam dzieckiem, zrobiła na mnie większe wrażenie, ale nadal przypomina o niesieniu wrażliwości. Powinna być obowiązkowa ; ) przed Świętami.
00

Popularność




KRÓLOWA ŚNIEGU

I. CZARODZIEJSKIE ZWIERCIADŁO

Żył sobie kiedyś bardzo złośliwy czarodziej. Jego największą przyjemnością było dokuczać ludziom, czynić źle, ze wszystkiego się wyśmiewać i każdą rzecz przedstawiać z najgorszej strony.

Wymyślił wreszcie i stworzył takie sztuczne zwierciadło, że wszystkie rzeczy piękne i dobre wyglądały w nim szkaradnie, a nawet śmiesznie, ponieważ były wykrzywione, zamazane, niewyraźne – za to złe rzeczy widać w nim było doskonale.

Tym sposobem cały świat w tym zwierciadle był brzydki i zły, i nic na nim nie było pięknego. Czarodziej klaskał w dłonie i śmiał się ze swojego figla, a jego źli uczniowie porwali zwierciadło i biegali z nim wszędzie, podstawiając je ludziom znienacka przed oczy i cieszyli się, i śmiali, kiedy przerażony człowiek zasłaniał ręką oczy; a potem nieraz sam nie wiedział, który świat jest prawdziwy: czy ten, który ogląda co dzień, czy tamten, który ujrzał w zaklętym zwierciadle?

Tacy ludzie byli wtedy bardzo nieszczęśliwi, a było ich coraz więcej.

Cieszył się zły czarodziej, ale to mu nie wystarczało. Uczniowie jego postanowili zanieść zwierciadło aż do nieba. Niechże i aniołowie spojrzą w nie choć jeden raz. To byłaby uciecha! A może i sam Pan Bóg…

Zaczęli więc lecieć do góry. Bardzo im było trudno, a jeszcze z tak ciężkim zwierciadłem – ledwo mogli utrzymać je w rękach... O, daleko do nieba! Aż im pot okrył czoła, a ręce drżeć zaczęły. Wtem, trrrach! I ciężkie lustro z takiej wysokości brzdęk aż na ziemię! Naturalnie w mgnieniu oka rozprysnęło się na miliony, miliony drobnych kawałków, na nieskończoną ilość czarodziejskiego pyłku, który rozleciał się na wszystkie strony.

Ale to właśnie było najgorsze nieszczęście!

Zamiast jednego lustra, były ich teraz miliony; rozproszyły się wszędzie, a w każdym najmniejszym kawałeczku, choćby drobnym jak ziarnko piasku, widać było świat cały szkaradny, śmieszny, wykrzywiony. Jeżeli taki proszek wpadł komuś do oka, to człowiek ten wszystko już widział zmienione i nie mógł dostrzec koło siebie nic dobrego, nic pięknego! Za to najgorsze rzeczy widział jasno i wyraźnie, więc wszystko było dla niego złem.

Gorzej jeszcze, jeżeli okruszyna lustra wpadła komuś do serca. Nieszczęśliwy tracił uczucie: serce jego stawało się kawałkiem lodu, nikogo nie mógł kochać, wszyscy byli dla niego obcy i obojętni.

Z większych kawałków porobiono szyby, z innych szkła do okularów, a mnóstwo jeszcze krążyło w powietrzu – wiatr je roznosił wciąż dalej i dalej, i naturalnie coraz więcej ludzi było nieszczęśliwych.

A niegodziwych pyłków wciąż było jeszcze pełno. I posłuchajcie, co się stało!

II. SĄSIEDZI

W pewnym bardzo starym mieście, w bardzo wysokim domu na poddaszu mieszkało dwoje dzieci, każde u swoich rodziców – był to Kaj i Gerda.

W mieście tym było tyle ludzi, że nie mógł każdy dla siebie mieć osobnego domku, a co dopiero własnego ogródka. Ale że dobrzy ludzie bardzo lubią kwiaty, więc wszyscy hodowali je w doniczkach. I tym sposobem w każdym prawie oknie był ogródek; ale najładniej było u Kaja i Gerdy.

Bo posłuchajcie tylko: w tym wysokim domu na poddaszu każda rodzina miała własny pokoik z dużym oknem, przez które w lecie można było wyjść na dach albo – wcale nie schodząc ze schodów – przejść z jednego mieszkania do drugiego. Można tu było bawić się na płaskim dachu. Gdy Gerda spoglądała w okno, widziała Kaja w pokoju naprzeciwko. Kiedy słonko przygrzało, dzieci wybiegały na dach i bawiły się doskonale albo siadały na małych stołeczkach i rozmawiały o wszystkim, co je interesowało.

Były to bardzo dobre dzieci i kochały się jak brat i siostra.

Na wiosnę rodzice Kaja i Gerdy ustawiali na brzegu dachu długie skrzynie, napełnione ziemią.Zasiali w nich potrzebne warzywa i wiele pięknych kwiatów. Tak więc kawałek dachu przed oknami zamieniał się w śliczny, maleńki ogródek.

Im mocniej dogrzewało złote słonko, tym piękniej było w ogródku na dachu. Zielone festony roślin pokrywały drewniane skrzynie i spadały aż na mur domu: różnobarwne powoje otwierały śliczne kielichy pełne rosy; różowy groszek ciekawie wyglądał na wszystkie strony; aksamitne bratki szeroko otwierały wielkie oczy, a drobne stokrotki uśmiechały się wesoło. Oprócz tego w każdej skrzyni rósł wysoki różany krzaczek wyglądający jak drzewko. Na wiosnę stroił się w zielone listki, a już w maju okrywał ślicznymi kwiatami, których woń rozpływała się w powietrzu. Gałązki róż ciekawie zaglądały w okna, szeptały cicho drobnymi listkami i kołysały się lekko pod tchnieniem wietrzyka.

Ślicznie tu było w lecie.

Ale w zimie wszystko znikało. Biały śnieg pokrywał dachy, a zamknięte okna często zamarzały; wtedy mróz kładł na nie delikatne białe kwiaty, ale nic nie było przez nie widać. A dzieci chciały się widzieć, chciały ciągle wiedzieć o sobie. Więc rozgrzewały monetę na piecu i kładły ją na szybę. Wtedy wśród białych liści i gałązek tworzył się mały i przezroczysty otwór, w którym zaraz mrugnęło śmiejące się oko Kaja albo Gerdy.

– Przyjdź tu do nas! – mówiło oko.

– Dobrze, dobrze!

W lecie tak łatwo było przejść z jednego mieszkania do drugiego, ale w zimie musiały dzieci zbiegać na dół i znów wchodzić na schody tak wysoko! A tam na dole śnieg i wicher!

– Patrz, patrz! Białe pszczoły wyleciały z ula – mówiła stara babka, wskazując wnuczce chwiejące się w powietrzu płatki śniegu.

– Pszczoły, pszczoły – powtarzała wesoło Gerda. – A czy mają swoją królową?

– Rozumie się, że mają – odpowiedziała babka. – Największy ze wszystkich płatków, a zawsze tam leci, gdzie śnieg najgęściej pada. Jeśli spadnie na ziemię, wzbija się natychmiast znowu ku ciemnym chmurom i nigdy nie spocznie. Czasem przebiega nocą po ulicach miasta i zagląda do okien, a wtedy wyrastają na nich śnieżne kwiaty i brylantowe liście.

– Tak! Tak! Widzieliśmy! – wołały dzieci, zachwycone słowami babki.

– A czy królowa śniegu mogłaby przyjść tutaj? – zapytała Gerda.

– Ach, niech no tylko przyjdzie! – krzyknął Kaj wesoło. – Posadziłbym ją zaraz przy piecu i roztopiłaby się! Ha, ha, ha!

Babka pogłaskała go lekko po głowie i zaczęła opowiadać inną historię.

Raz wieczorem Kaj już na wpół rozebrany wszedł na stołek i wyjrzał przez okrągły otwór na zamarzniętej szybie. W powietrzu kołysało się mnóstwo płatków śniegu, a jeden bardzo duży uczepił się na brzegu skrzynki kwiatowej, zaczął rosnąć bardzo szybko, coraz większy, wyższy, aż stał się cudną panią w długiej, białej szacie z cieniutkiego, przezroczystego muślinu, obsypanej milionami śnieżnych gwiazdek. Ciało jej było z przezroczystego lodu, białe i połyskujące, a jednak ona żyła. Patrzyła się na Kaja i uśmiechała się do niego, a oczy jej jaśniały jak brylanty. Na koniec skinęła ręką, jak gdyby wzywała go do siebie. Kaj przeląkł się bardzo, zeskoczył z krzesła i uciekł w głąb pokoju, ale zdawało mu się, że wielki ptak jakiś przeleciał koło okna.

Nazajutrz dzień był jasny, pogodny i mroźny, ale wkrótce nastąpiła odwilż, wiatr przyniósł wieść radosną, że wiosna już blisko, słońce dogrzewało mocniej, śniegi zniknęły bez śladu, trawa pozieleniała, pączki zaczęły pękać, przyleciały jaskółki do gniazd przeszłorocznych i znowu dzieci siedziały na dachu, w ślicznym, maleńkim, wiszącym ogrodzie.

Groszek pachnący spadał falami na skrzynie, powoje otwierały śliczne kielichy do słońca, a róże tego roku kwitły bardzo pięknie i drzewka były nimi obsypane.

Gerda z Kajem siedzieli pod krzaczkiem i śpiewali razem ulubioną swoją piosenkę.

 

Co ja kocham na tym świecie?

Złote słonko, cudne kwiecie!

Boże ptaszki śpiewające,

Jasne rosy, w kwiatach drżące,

Błękit nieba i obłoki,

Cały piękny świat szeroki,

I chatynkę pobielaną,

I mateczkę ukochaną! –

Wszystko kocham serca biciem,

A przestanę chyba z życiem.

 

Pewnego razu dzieci siedziały w ogródku i oglądały bardzo ładną książkę z obrazkami, w której były malowane ptaki i zwierzęta. Na wieżowym zegarze zaczęła bić piąta.

– Aj! – zawołał Kaj nagle. – Coś mnie ukłuło w serce! Coś mi do oka wpadło!

– Może ukłuł cię kolec róży? – rzekła troskliwie Gerda. – Czekaj, zobaczę, co ci wpadło w oko! Nic – nic nie ma.

– Pewnie już wyleciało – rzekł Kaj niecierpliwie i odsunął się od dziewczynki.

Niestety, nie wyleciało. Był to właśnie drobniutki pyłek stłuczonego zwierciadła czarodzieja.Utkwił mu w oku i zmienił świat cały, nie pozwalając widzieć w nim nic pięknego, nic dobrego. A co gorsza, pyłek taki wpadł mu również w serce, które nagle stało się zimne i twarde, przestało czuć i kochać.

– Czego beczysz? – zapytał opryskliwie. – Gdybyś wiedziała, jaka jesteś brzydka! A jaka śmieszna, ha, ha, ha! Co to za zgniła róża? Pfe! I ta szkaradna! Cała ta skrzynia – stare, brzydkie pudło, tylko ją zrzucić z dachu.

Kopnął skrzynię, zerwał różę i rozdeptał.

– Kaju! – zawołała ze strachem dziewczynka.

Widząc jej przerażenie, roześmiał się bardzo, zerwał jeszcze jedną różę, rzucił ją i wskoczył do swojego okna.

Od tej chwili Kaj zmienił się zupełnie. Kiedy Gerda chciała oglądać z nim obrazki, wzruszał ramionami, mówił, że są brzydkie i wyśmiewał się z każdego. W końcu powiedział, że nie chce się z nią bawić, bo jest głupia jak małe dziecko. Nawet bajki babuni nie mu się podobały.Mówił, że są niedorzeczne, zawsze miał jakieś: ale. Nieraz stawał za staruszką, kładł na nos jej okulary i naśladował jej miny i słowa. Tak samo zaczął naśladować innych i nauczył się wkrótce najbrzydszych grymasów i wykrzywiań.

W gruncie rzeczy Kaj nie był temu cale winien, tylko szkaradny pyłek szkła czarodziejskiego, które tkwiło mu w sercu. Z tego to powodu nikogo nie kochał i dokuczał Gerdzie, która była dla niego taka dobra. Ludzie zaczęli mówić, że Kaj jest złym chłopcem i mieli zupełną rację, tylko nie wiedzieli, dlaczego jest taki.

Jednego razu w zimie, gdy śnieg padał, Kaj przyniósł na podwórze szkło powiększające i przez nie patrzył na gwiazdki śniegowe, które pokrywały mu ubranie.

– Spójrz, Gerdo – rzekł – jakie ogromne! Jak kwiaty, jak gwiazdy, a jednak sztuczne! To ciekawsze przecież od prawdziwych kwiatów! Tak równo, doskonale ułożone. Szkoda tylko, że topnieją.

Nagle pobiegł na górę, przyniósł swoje saneczki i ciepłe rękawice, oznajmił Gerdzie, że idzie pojeździć saneczkami po rynku i natychmiast zniknął za bramą.

Na rynku była wesoła zabawa. Chłopcy ślizgali się po śniegu w swoich sankach, co odważniejsi przywiązywali je do sań wieśniaków i jechali tym sposobem spory kawałek drogi. A ile było przy tym śmiechu i wrzawy!

Wtem wjechały na rynek duże, białe sanie zaprzężone białymi końmi. Osoba siedząca w saniach otulona była w ogromne białe futro, a na głowie miała białą futrzaną czapkę. Sanie dwa razy objechały rynek, a w międzyczasieKajowi udało się przywiązać do nich z tyłu swoje małe saneczki. Teraz pomknął jak strzała po utartej drodze i wyjechał za miasto. Osoba w saniach odwróciła głowę i przyjaźnie uśmiechnęła się do niego.

Kaj był uradowany, bo nigdy jeszcze nie jechał tak prędko; nie chciał jednak zanadto oddalić się od miasta i po niedługim czasie pragnął odwiązać swoje sanki. Wtedy osoba w saniach odwróciła się znowu i spojrzała tak przyjaźnie, że Kaj zapomniał o wszystkim.

I to powtórzyło się parę razy.

Śnieg zaczął padać gęsty, pociemniało, Kaj nie widział już nic dookoła prócz wirujących białych płatków. Puścił sznurek, aby odczepić swoje sanki, ale one jak gdyby przymarzły do wielkich, mknęły jak wiatr za nimi, dalej, dalej, dalej! Kaj krzyknął przerażony, ale nikt mu nie odpowiedział, jakby go nikt nie słyszał. Sanki pędziły ciągle, a śnieg sypał, nic już nie było widać. Chwilami uderzały się o coś gwałtownie, to znów spadały na dół, przeskakiwały jakieś nieznane przeszkody i sunęły po białej drodze w świat nieznany.

Kaj chciał się przeżegnać, zmówić pacierz, lecz w żaden sposób przypomnieć sobie nie mógł słów Ojcze nasz i przychodziła mu na myśl tylko tabliczka mnożenia.

Płatki śniegu padały coraz większe, wyglądały na koniec jak białe ptaszki. Zdawało mu się, że dookoła niego biegną gołębie, kury, gęsi – całym tłumem.

Nagle konie stanęły, sanie się zatrzymały, a siedząca w nich osoba podniosła się i Kaj dostrzegł, że jej futro i czapka były ze śniegu. Była to wysoka dama, wysmukła, olśniewającej białości: królowa śniegu!

– Dobrze jedziemy! – rzekła. – Ale po co masz tam marznąć? Chodź pod moje niedźwiedzie.

Posadziła go w saniach obok siebie, nakryła białym futrem, a jemu się zdawało, że zapada się w górę śnieżną.

– Jeszcze ci zimno? – rzekła i pocałowała go w czoło.

Huu! Jakiż to był zimny pocałunek! Poczuł lód aż w głębi serca, które – jak wiemy – już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło bardzo prędko i zrobiło mu się lepiej. Nie czuł już wcale zimna.

– Moje saneczki! Moje saneczki! – zawołał z wielką trwogą, aby nie stracić ulubionej zabawki. Więc rzucono sznurek od nich białej kurze, aby biegła obok, ciągnąc je za sobą.

Królowa śniegu pochyliła się nad Kajem i pocałowała go powtórnie, a w tej chwili chłopiec zapomniał już o wszystkim: o rodzicach, domu, babce i Gerdzie.

Teraz nie bał się wcale pięknej pani, nie wydawała mu się straszna. Opowiadał jej, co umie, o jakich się uczył krajach i miastach, jak dobrze potrafi liczyć – a ona uśmiechała się do niego.

Wreszcie wzięła go na ręce i wzleciała z nim razem wysoko, wysoko, ku ciemnym chmurom, które szarpał wiatr świszczący.

Przelatywali ponad ciemnymi lasami, nad górami, morzami i lądami. Zimny wicher huczał pod nimi w przepaściach, biały śnieg połyskiwał, wyły wilki głodne, krakały stada czarnych kruków – a ponad nimi świecił jasny księżyc.

I tak płynęła długa noc zimowa, a gdy nastąpił ranek, Kaj spał u nóg królowej śniegu.

III. W OGRÓDKU WRÓŻKI

Jak smutno i strasznie było biednej Gerdzie, kiedy wieczorem Kaj nie wrócił do domu!

Nikt nie wiedział, gdzie się podział i co się z nim stało. Chłopcy opowiadali, że jeździł po rynku, a potem swoje saneczki uczepił do wielkich sań, które pomknęły za miasto. Tyle go widziano.

Płakali rodzice, babka i Gerda, bo myśleli, że z mostu zsunął się w rzekę i utonął. Gerda płakała gorzko całą zimę.

Wreszcie nadeszła wiosna, zajaśniało piękne słoneczko.

– Kaj nie żyje! – rzekła do niego Gerda.

– Mylisz się! – odpowiedziało słońce.

Powróciły jaskółki do gniazd zeszłorocznych.

– Kaj nie żyje! – oznajmiła im Gerda.

– Nieprawda! – odpowiedziały jaskółki.

A wtedy i Gerda przestała w to wierzyć.

– Włożę czerwone buciki, których Kaj jeszcze nie widział i pójdę do rzeki zapytać o niego – pomyślała pewnego ranka.

Było bardzo wcześnie, ale wstała od razu, ubrała się cichutko, żeby nie obudzić babki, włożyła swoje czerwone buciki, delikatnie pocałowała babunię i pobiegła do rzeki.

– Czy to prawda, że zabrałaś mi mojego Kaja? – zapytała niespokojnie. – Oddaj mi go, a dam ci śliczne czerwone buciki.

Zdawało jej się, że fale zaszemrały jakoś dziwnie, jakby się zgadzały na ten układ. Więc co prędzej zdjęła buciki, śliczne, ukochane, czerwone buciki i rzuciła je w wodę.

Buciki upadły niedaleko, a fala wyniosła je na brzeg z powrotem. Rzeka nie chciała przyjąć tej ofiary, gdyż nie mogła oddać Kaja, lecz Gerda inaczej to sobie tłumaczyła. Zdawało jej się, że za blisko brzegu wrzuciła trzewiczki i aby je rzucić dalej, weszła do małej łódeczki, która kołysała się na wodzie. Poszła na przeciwny koniec łódki i rzuciła buciki z całej siły, jak tylko mogła najdalej. Tak idąc i poruszając się, mimowolnie nią chwiała, a że łódka nie była przywiązana, zaczęła oddalać się od brzegu. Gerda spostrzegła to i chciała wyskoczyć, lecz była już za daleko. Łódka, porwana prądem, szybko płynęła z biegiem wody.

Wtedy Gerda przestraszyła się bardzo i zaczęła głośno płakać. Ale nikt jej nie słyszał, tylko gromadka wróbli, które nie mogły dopomóc jej w niczym. Biegły jednak wzdłuż brzegu, jakby ją chciały pocieszyć i wołały bezustannie:

– Ćwir! Ćwir! Ćwir! Jesteśmy tutaj! Nie bój się! Jesteśmy tutaj.

I Gerda uspokoiła się powoli. Łódeczka płynęła z prądem, a ona siedziała cichutko, w samych pończoszkach i patrzyła w wodę. Czerwone trzewiczki płynęły za łódką, lecz nie mogły jej dogonić, ponieważ prąd bardzo szybko ją unosił.

Prześlicznie wyglądały brzegi rzeki; na zielonych, kwiecistych łąkach pasły się stada owiec, krowy poważnie skubały świeżą, soczystą trawę, stare drzewa rozwijały młode listki, wszystko uśmiechało się w blasku słonecznym.

– Może mnie rzeka zaniesie do Kaja – pomyślała Gerda i przestała się smucić. Usiadła na ławeczce i patrzyła długo na zielone brzegi, które przesuwały się przed nią. Właśnie ujrzała wielki sad wiśniowy, pełen kwitnących drzew, a między nimi malutki domek ze słomianymdachem, z czerwonymi, żółtymi i niebieskimi okienkami. Dwóch drewnianych żołnierzy stało przed ganeczkiem z bronią w ręku.

Gerda pomyślała, że to żywi ludzie i wołała ratunku, ale oczywiście nikt jej nie odpowiedział. Prąd niósł ją prosto do brzegu, więc zaczęła znów wołać jeszcze głośniej.

Wtem drzwi domku się otworzyły i wyszła z niego zgarbiona staruszka, podpierając się kijkiem i drepcząc ku furtce. Na głowie miała duży słomiany kapelusz, pomalowany w bardzo piękne kwiaty.

– Ach, biedne dziecko! – zawołała stara. – Skądże się wzięłaś na tej bystrej rzece, która cię tak daleko w świat zaniosła?

Drepcząc prędko, staruszka zbliżyła się do brzegu, zaczepiła o łódkę swoim zakrzywionym kijkiem i przyciągnęła je do lądu. Podała dziewczynce rękę i pomogła jej wyskoczyć na ziemię.

Ach, jak przyjemnie zrobiło się Gerdzie, gdy znów poczuła pod nogami twardą ziemię! Bała się jednak trochę nieznajomej staruszki.

– Kim jesteś, moje dziecko i skąd się tu wzięłaś? – pytała znów kobieta, uważnie patrząc na dziewczynkę.

Wtedy Gerda opowiedziała jej wszystko i pytała, czy nie wie co o Kaju.

Staruszka nie wiedziała, ale była zdania, że Kaj może się znaleźć, a tymczasem zaprosiła dziewczynkę do ogródka, pozwoliła jej zrywać kwiaty i jeść wiśnie, żeby tylko nie była smutna.

Potem weszły do domku. Przez wysokie okienka czerwone, żółte i niebieskie, dziwne światło wpadało do izdebki. Na stole w dużych koszach stały prześliczne wiśnie, a staruszka pozwoliła jeść Gerdzie, ile tylko zechce.

Wiśnie były wyborne, a Gerda była głodna, więc jadła, uśmiechając się z zadowolenia. Staruszka złotym grzebieniem czesała jej złote włosy. Czesała je długo, długo, w dziwnym blasku czerwonych i niebieskich szybek, a Gerda zapominała o Kaju, babce i rodzicach, bo grzebień był zaczarowany, staruszka ta zaś była wróżką.

– Dawno już pragnęłam mieć taką miłą, dobrą dziewczynkę – mówiła łagodnym głosem – zobaczysz, jak ci u mnie dobrze będzie.

Potem Gerda została w izdebce, a staruszka wyszła sama do ogródka, dotknęła swoim kijem każdego krzaczka różanego i wszystkie natychmiast zapadły się w ziemię. A zrobiła to dlatego, żeby Gerda na widok róż nie przypomniała sobie Kaja.

Teraz dziewczynka wybiegła także do ogródka. Ach, jak tu było ślicznie i przyjemnie! Tyle kwiatów, a każdy inny! Tyle barw, blasku, woni. Prawdziwie był to czarodziejski ogród: rosły w nim wszystkie kwiaty, jakie tylko są na świecie i wszystkie kwitły jednocześnie. Gerda biegała pomiędzy grządkami, śmiała się i śpiewała, dopóki słońce nie skryło się poza wielką, starą wiśnię. Wtedy położyła się spać w czystym łóżeczku, na czerwonej jedwabnej poduszeczce, na której wyhaftowane były piękne, błękitne fiołki. Zasnęła też spokojnie, jak królewna, a w nocy śniła sny słodkie i miłe.

Nazajutrz z rana obudziła się wesoło i bawiła znowu cały dzień w ogródku, wśród najpiękniejszych kwiatów, w ciepłym blasku słońca – i tak upływały dni jeden po drugim.

Gerda znała teraz wszystkie kwiatki, ale chociaż miała ich tutaj tak wiele, ciągle jej się zdawało, że jeszcze jakiegoś brakuje. Tylko nie mogła sobie przypomnieć którego.

Wtem raz na słomianym kapeluszu wróżki spostrzegła malowaną różę. Zdziwiona i szczęśliwa, zaczęła natychmiast szukać w ogródku kochanego kwiatka: rozglądała się wokoło, pochylała nad grządkami, lecz ani jednej różyczki nie było.

Wtedy gorzko płakać zaczęła. Jej łzy gorące padały na ziemię i przesiąkły przez nią, aż zwilżyły ukryty w tym miejscu krzak róży. I nagle cudny, świeży, okryty wonnym kwieciem, wystrzelił znów nad ziemię, a Gerda objęła go rączkami, pieściła i całowała śliczne róże. I przypomniała sobie tamten krzaczek na poddaszu i przypomniała sobie znowu Kaja.

– Och, jakże długo ja tu jestem! – zawołała. – A miałam szukać Kaja. Moje śliczne różyczki, czyż nie wiecie, gdzie on się podział? Czy myślicie, że umarł?

– O, nie! – odparły róże. – Byłyśmy przecież pod ziemią, tam go nie ma.

– Dziękuję wam – zawołała uszczęśliwiona Gerda i pobiegła do innych kwiatków, aby się czegoś o Kaju dowiedzieć.

Lecz daremnie pytała. Kwiatki uśmiechały się wszystkie do słońca i śpiewały mu swoje pieśni i opowiadały mu swoje historie, które podobały się bardzo dziewczynce, lecz o Kaju nie dowiedziała się niczego.

– Na próżno je pytam – pomyślała wreszcie. – One kochają tylko swoje historie i pieśni, nie mam tu na co czekać.

Podniosła spódniczkę, aby łatwiej biec mogła i pośpieszyła do furtki.

Ale furtka zamknięta była na klucz. Wtedy zaczęła mocno szarpać klamkę, aż zardzewiały zamek ustąpił pod naciskiem i drzwi się otworzyły. Gerda wyszła prędko i bosymi nóżkami biegła co tchu po twardej, kamienistej drodze, obawiając się pogoni. Trzy razy obejrzała się za siebie, a nie widząc nikogo, usiadła na chwilę na wielkim kamieniu, kiedy jej sił zabrakło.

Teraz dopiero obejrzała się dokoła: lato minęło dawno, późna jesień była na świecie, powiędły kwiaty i pożółkły łąki, ale w ogrodzie wróżki, gdzie kwiaty kwitną wiecznie, nic o tym nie wiedziała.

– Boże! Boże! Ileż ja czasu straciłam – narzekała Gerda. – Oto już późna jesień, trzeba spieszyć się bardzo, zanim zima powróci.

I wstała, by iść dalej.

Szła bosymi nóżkami po kamienistej drodze, a dokoła było smutno i ponuro. Czuła wielkie zmęczenie, ale się nie zatrzymywała. Z wierzb przydrożnych padały długie, żółte liście lub ciężkie krople chłodnej rosy. Na tarninowych krzakach były jeszcze jagody, ale tak cierpkie, że wykrzywiały usta.

Szaro i smutno było na szerokim świecie, otulonym w szare, ciężkie, ołowiane chmury.

IV. U KSIĘŻNICZKI

Długo szła tak Gerda, w końcu zmęczyła się bardzo i usiadła znowu pod drzewem. Właśnie pierwszy śnieg pokrył ziemię i bose nóżki dziewczynki poczerwieniały z zimna. Wtem tuż przed nią stanęła duża, szara wrona: popatrzyła na nią, pokręciła łebkiem, podleciała w prawo i w lewo i zawołała: „Kra! Kra!”

Znaczyło to: „Dzień dobry, kochana dziewczynko, musisz być bardzo biedna, jeśli w takie zimno sama idziesz w świat szeroki. Dokąd idziesz, dziewczynko? Czego szukasz?”

Gerda zrozumiała, co chce powiedzieć wrona i tak jej była wdzięczna za współczucie, tak się jej ciepło zrobiło w serduszku, że natychmiast opowiedziała jej całą historię i spytała zarazem, czy nic nie wie o Kaju.

Wrona kręciła łebkiem w zamyśleniu, podlatywała na prawo i lewo i powtarzała jak gdyby do siebie:

– A może? A być może? A kto wie? Kto wie? Kto wie?

– Widziałaś go! – zawołała uszczęśliwiona Gerda i zaczęła całować i ściskać wronę tak gwałtownie, że o mało jej nie udusiła.

– Spokojnie! Spokojnie! – powtarzała wrona. – Powiedziałam: kto wie! Może – może! – ale on dawno zapomniał o tobie. Do tego tak mi trudno mówić twoim językiem. Co innego, gdybyś mogła rozmawiać ze mną po wroniemu, wtedy bym ci dokładnie opowiedziała wszystko.

– Ach, nie umiem! – z żalem szepnęła Gerda. – Babka umiała dobrze, ale się nie nauczyłam. Czemuż się nie nauczyłam!

– Kra! Kra! Nic nie szkodzi – rzekła wrona. – I tak się rozumiemy. Będę mówiła, jak potrafię.

I zaczęła opowiadać:

– W tym państwie, gdzie jesteśmy, rządzi bardzo mądraksiężniczka. Pewnego razu przyszło jej do głowy, aby sobie wybrać męża. Ale chciała takiego męża, który by umiał odpowiadać na wszystkie jej pytania, a nie nudnego mruka, co się odezwać nie umie i tylko udaje pana. Gdy powiedziała o tym swoim damom dworu, ucieszyły się wszystkie i wychwalały ją za ten mądry pomysł. Wtedy ogłoszono w gazetach, że każdy młodzieniec, który pragnie się ożenić z księżniczką, może przyjść do pałacu, a jeśli potrafi odpowiedzieć na jej pytania, może zostać jej mężem.

Oj, gdybyś wiedziała, co się wtedy działo, jakie tłumy cisnęły się do zamku! Ale cóż, nikomu jakoś się nie udawało. Na ulicy wszyscy rozmawiali głośno, kłócili się, krzyczeli, obracali językami, jakby mieli za to obiecaną nagrodę, ale ktokolwiek minął zamkowe podwórze, zobaczył straż wspaniałą, wystrojoną służbę, wielką tronową salę i piękną księżniczkę, zapominał języka w gębie, stawał jak słup niemy i zamiast odpowiedzi, powtarzał pytania księżniczki. To naturalnie było bardzo nudne, więc żadnego wybrać nie chciała.

– A Kaj? – przerwała nieśmiała Gerda.

– Otóż właśnie, moja kochana, dwa dni tak upłynęły, aż trzeciego przyszedł pieszo chłopczyk z ogorzałą twarzyczką, długimi włosami, bardzo biednie ubrany.

– To Kaj! – zawołała, klaszcząc w ręce, Gerda.

– Na plecach miał tornister – ciągnęła dalej wrona.

– Ach, nie, to były pewnie jego sanki. Właśnie z sankami zginął.

– Kra, może sanki – zgodziła się wrona. – Dobrze się nie przyglądałam. Poszedł śmiało ku schodom, a gdy zobaczył straże, spojrzał zdziwiony i zaraz powiedział: „To musi być okropnie nudno, tak stać tu ciągle!” Następnie wszedł do sali. Buty jego skrzypiały strasznie, ale widać było, że sobie z tego nic nie robi.

– O, to z pewnością Kaj! – krzyknęła Gerda. – Właśnie miał skrzypiące buty, jeszcze nowe, które mu babka kupiła.

– Bardzo być może – potwierdziła wrona. – Szedł do samej księżniczki i nie zmieszał się wcale.Choć ogromna sala pełna była dworzan, urzędników i dygnitarzy, każdemu umiał odpowiedzieć, no i dostał księżniczkę.

– To z pewnością Kaj – rzekła uszczęśliwiona Gerda. – On był zawsze ogromnie mądry, umiał liczyć z pamięci nawet z ułamkami. O, zaprowadź mnie do pałacu!

– Bah! – zakrakała wrona. – Łatwo to powiedzieć. Przecież takiej obdartej i bosej dziewczynki nie wpuszczą do królewskiego pałacu!

– Powiedz tylko Kajowi, że tu jestem, a sam przyjdzie po mnie natychmiast.

– Zaczekaj tu przy płocie – rzekła wrona i poleciała do pałacu.

Ciemno już było, kiedy powróciła.

– To wszystko na nic – rzekła. – Boso cię tu nie wpuszczą, straż i lokaje bardzo patrzą na nogi. Ale nie płacz. Poradzimy coś na to. Mam w pałacu krewnego, który jest w wielkich łaskach u księżniczki i zna wszystkie zakątki jak swoje własne gniazdo. On otworzy ci małą furtkę i ukrytymi schodami zaprowadzi prosto do sypialni księstwa.

– O, moja droga wrono! – cicho szepnęła Gerda, idąc do zamku długą, cienistą aleją, w której liście spadały z drzew jak krople deszczu. A kiedy w zamku pogaszono światła, weszły przez małą furtkę, tylko przymkniętą z lekka.

Serce Gerdy uderzało mocno z niepokoju i szczęścia. Czasem zdawało jej się, że robi coś złego, ale chciała się tylko przekonać, czy to naprawdę Kaj. Chyba nie rozgniewa się na nią, ale będzie szczęśliwy, że aż tutaj do niego przyszła, że opowie mu o rodzicach.

Na koniec weszła z wroną na małe boczne schodki. Na szafie w korytarzu stała nocna lampa, a na pierwszych schodkach krewny wrony, kruk czarnopióry. Gerda ukłoniła mu się, jak umiała.

Kruk uważnie popatrzył na nią i odezwał się wreszcie:

– Pójdę naprzód, a wy za mną. Droga prosta i nikogo na niej nie spotkamy.

– A mnie się wydaje, że ktoś za nami idzie – powiedziała Gerda i obejrzała się z trwogą. I rzeczywiście coś przesunęło się szybko po ścianie jak gdyby cienie jeźdźców, psów i koni.

– To sny o polowaniu śpieszą do księcia pana i księżniczki – uspokoił ją kruk natychmiast.

Mijali szereg przepięknych pokoi, których ściany obite były czerwonym, błękitnym lub żółtym atłasem, sztuczne kwiaty pokrywały je wieńcami, wszędzie lśniły kosztowne sprzęty i klejnoty; wreszcie stanęli w królewskiej sypialni. Tu sufit przypominał piękną koronę palmy o wspaniałych, szklanych liściach, a na środku, na grubej łodydze ze złota, wisiały dwa łóżeczka w kształcie lilii: jedno białe, gdzie spoczywała księżniczka, drugie purpurowe, gdzie może sypiał Kaj.

Gerda pochyliła się nad nim ciekawie i zobaczyła jego opaloną szyję. Ucieszona, krzyknęła głośno; sny natychmiast pomknęły wzdłuż ściany z pokoju, a książę się obudził, podniósł głowę i – to nie był Kaj.

Z drugiej lilii wychyliła się główka księżniczki, która patrzyła także, co się stało.

Gerda zaczęła płakać i opowiedziała wszystko od początku, nie zapominając o wielkiej przysłudze, jaką oddali jej kruk i wrona.

– Biedne dziecię – rzekła z litością księżniczka. – Nie martw się, nie gniewamy się na ciebie, ani na wronę, ani na kruka. Chcę nawet wynagrodzić ich za dobre serce. Odtąd mają prawo przebywania w zamku i otrzymają żywność z naszej kuchni, ale muszą nam przyrzec, że bez naszej wiedzy nie wprowadzą więcej nikogo do zamku.

Książę oddał Gerdzie swoje własne łóżko i życzył, żeby w nim spała spokojnie, a zmęczona dziewczynka na wygodnej, ciepłej pościeli przytuliła znużoną główkę do poduszki, złożyła rączki i szepnęła tylko:

– O, jacy tu dobrzy ludzie i zwierzęta! – i w tej chwili zasnęła.

Nazajutrz księżniczka dała jej prześliczną aksamitną suknię i prosiła bardzo, żeby na zawsze została w pałacu. Ale Gerda poprosiła tylko o wózek i konika, a także o parę bucików, gdyż musiała wędrować dalej i szukać Kaja po szerokim świecie.

Więc dostała ciepłe ubranie, buciki i mufkę, a gdy się posiliła, stanęła przed bramą śliczna złocona kareta, zaprzężona w pięknego konia, woźnica i lokaj mieli złote korony na płaszczach. Sam książę i księżniczka umieścili ją w karecie i żegnali, życząc wszystkiego dobrego. A Gerda płakała i dobra wrona także. Usiadła obok dziewczynki w karecie i odprowadziła ją prawie trzy mile. Dalej bała się jechać, więc sfrunęła na gałąź wysokiego drzewa i trzepotała skrzydłami tak długo, póki mogła dojrzeć złocistą karetę błyszczącą w promieniach słońca.

Gerda jechała dalej sama jedna, lecz się nie obawiała głodu ani zimna, bo kareta zaopatrzona była w żywność; stały w niej kosze ciastek, pierników, owoców – dzielny konik biegł szybko, więc myślała sobie, że chyba teraz musi znaleźć Kaja.