Złamana Róża. Baleary #2 - Eden Greta - ebook
BESTSELLER

Złamana Róża. Baleary #2 ebook

Eden Greta

4,6

111 osób interesuje się tą książką

Opis

Chcielibyśmy wierzyć, że wolność i szczęście są nam dane raz na zawsze, ale czasem wystarczy przekroczyć magiczną granicą między Wschodem i Zachodem, żeby życie jednostki przestało cokolwiek znaczyć. Wymarzone egzotyczne wakacje Sofii zmieniają się w niekończący się koszmar przez jeden tylko nieostrożny krok…

Nagle trafia do świata, który sprowadza ją do roli bezwolnej zabawki bogatych mężczyzn. Nadzieja na ucieczkę szybko umiera, a kolejne dni wypełniają już tylko marzenia, żeby przestali przychodzić... A co, jeśli pojawi się ktoś, kto ją stamtąd uwolni? Czy okaże się księciem z bajki, czy może tylko kolejnym oprawcą? Czy miłość może naprawić coś, co wydaje się nieodwracalnie złamane?

***

Książka nie jest przeznaczona dla czytelników niepełnoletnich oraz szczególnie wrażliwych. Znajdują się w niej wątki przemocy fizycznej, psychicznej oraz opis próby samobójczej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (328 ocen)
247
49
18
12
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Morri1305

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutny MUST HAVE. Pierwszy tom był znakomity i rozbudził apetyt na więcej. Historia tej pary tylko podsyciła chęć przeczytania kolejnych tomów.
52
Rebeka36

Nie oderwiesz się od lektury

to trzeba przeczytać
52
aleksandrawitaszek

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjny romans mafijny, a że jestem ich fanką to śmiało stwierdzam, że tak świetnej fabuły jeszcze nie miałam okazji czytać 🔥🔥 Greta to genialna autorka 🖤
41
lwica109

Nie oderwiesz się od lektury

CUDOWNA, wciągająca, z pazurem, uwielbiam pióro Grety Eden, czekam na całą serię.
42
bkupryjanczyk
(edytowany)

Całkiem niezła

Pierwsza cześć mnie pochłonęła i byłam prawie pewna ze dalsze losy bohaterów będą interesujące ale….. niestety mnie ta cześć nie przekonała , Sofia która kocha Adama a chętna na sex w trojkącie a Adam niby taki zaborczy i zakochany do szaleństwa a dzieli swoją kobietę z kuzynem ; nie to strasznie naciągane i nie takiej akcji się spodziewałam, ale polecam przeczytać bo każdy ma swój typ i gust
20

Popularność




Co­py­ri­ght ©2024 by Gre­ta Eden

Co­py­ri­ght ©2024 by Li­te­ra In­ven­ta

Wy­da­nie pierw­sze, 2024

Re­dak­tor pro­wa­dząca: He­le­na Le­blanc

Re­dak­cja: Ewe­li­na Ga­łdec­ka

Pierw­sza ko­rek­ta: Aga­ta Gó­rzy­ńska-Kie­lak

Dru­ga ko­rek­ta: Kin­ga Rut­kow­ska

Skład, ła­ma­nie, przy­go­to­wa­nie ebo­oka: Mi­chał Bog­da­ński

Pro­jekt okład­ki: Agniesz­ka Ma­kow­ska

ISBN: 978-83-67355-13-1

© Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ksi­ążka ani jej frag­men­ty nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra lub wy­daw­cy.

© All ri­ghts re­se­rved

stu­dio­_li­te­ra.in­ven­ta@outlo­ok.com

Ksi­ążka nie jest prze­zna­czo­na dla czy­tel­ni­ków nie­pe­łno­let­nich oraz szcze­gól­nie wra­żli­wych.

Znaj­du­ją się w niej wąt­ki prze­mo­cy fi­zycz­nej, psy­chicz­nej oraz opis pró­by sa­mo­bój­czej.

Od­dy­chaj! To tyl­ko zły dzień, a nie ko­niec świa­ta.

Prolog

SofiaGenewa, pół roku po uwolnieniu z Dubaju

Nie chcę tu być!

Po­now­nie ro­zej­rza­łam się po luk­su­so­wej po­cze­kal­ni, któ­rej okna wy­cho­dzi­ły na mia­sto. Ka­na­py i fo­te­le usta­wio­no tak, że sie­dzia­łam ty­łem do we­jścia, ale za to mo­głam się roz­ko­szo­wać cu­dow­nym wi­do­kiem za szy­bą. Błękit­ne nie­bo bez ani jed­nej bia­łej chmur­ki za­chwy­ca­ło ko­lo­rem. Park w od­da­li przy­ci­ągał wzrok so­czy­stą zie­le­nią.

Nie chcę tu być!

Prze­bie­ra­łam pal­ca­mi po podło­kiet­ni­ku pod czuj­nym spoj­rze­niem Ales­sie­go. Ob­li­za­łam usta, a po­tem wy­gła­dzi­łam nie­ist­nie­jące za­gnie­ce­nia na ko­szul­ce. Wy­ta­rłam spo­co­ne ze zde­ner­wo­wa­nia dło­nie o spodnie. Wsu­nęłam nie­sfor­ne pa­sem­ko pod wsuw­kę, ale wró­ci­ło na swo­je miej­sce. Ta­kie drob­ne rze­czy wy­pro­wa­dza­ły mnie z rów­no­wa­gi. Mój od­dech przy­śpie­szył. Mo­men­tal­nie po­czu­łam wście­kło­ść. Gwa­łtow­nym ge­stem ści­ągnęłam gum­kę z wło­sów i wy­szarp­nęłam spin­ki. Za­bo­la­ło, ale po­zwo­li­ło mi zła­pać od­dech.

Ból był do­bry.

Po­zwa­lał mi po­czuć, że znów żyję. Uza­le­żni­łam się od nie­go.

Prze­cze­sa­łam pal­ca­mi wło­sy i po­now­nie je spi­ęłam, na­iw­nie my­śląc, że re­zul­tat, któ­ry osi­ągnę, będzie lep­szy od po­przed­nie­go.

Puls tęt­nił mi w uszach, prze­ła­do­wu­jąc już i tak ob­ci­ążo­ne zmy­sły. Za­mru­ga­łam, jak­by to mo­gło po­móc. Za­nim si­ęgnęłam po­now­nie do gum­ki, Ales­si zła­pał mnie za nad­gar­stek ze sta­now­czym: „Nie”. To Adam po­wi­nien tu dzi­siaj być, nie on. O po­ran­ku oka­za­ło się jed­nak, że nie by­łam dla nie­go tak wa­żna, jak mi się wy­da­wa­ło. Obu­dzi­łam się sama w łó­żku, a Ales­si rzu­cił tyl­ko zdaw­ko­wo: „In­te­re­sy”.

Uwol­ni­łam się z sap­ni­ęciem, pod­nio­słam i po­de­szłam do okna. Spoj­rzaw­szy w dół, za­sta­na­wia­łam się, jak dłu­go spa­da­ła­bym z trzy­dzie­ste­go pi­ętra. Pi­ęt­na­ście se­kund? Dwa­dzie­ścia? Czy ude­rze­nie w be­ton za­bo­la­ło­by? Czy śmie­rć by­ła­by na­tych­mia­sto­wa?

Pod­sko­czy­łam na dźwi­ęk otwie­ra­jących się drzwi. Ze stra­chem obej­rza­łam się przez ra­mię na mężczy­znę, któ­ry się w nich po­ja­wił.

– So­fia, dzień do­bry, za­pra­szam.

Miał ła­god­ny, cie­pły głos, a apa­ry­cja uprzej­me­go, ele­ganc­kie­go star­sze­go pana z wło­sa­mi przy­pró­szo­ny­mi si­wi­zną po­win­na za­chęcać, ja jed­nak spi­ęłam się na te sło­wa i ner­wo­wo zer­k­nęłam na drzwi we­jścio­we obok biur­ka re­cep­cjo­nist­ki. Ales­si sie­dział bez ru­chu, ale mo­głam się za­ło­żyć, że gdy­bym po­sta­no­wi­ła uciec, nie po­ko­na­ła­bym na­wet po­ło­wy dy­stan­su.

Zresz­tą do­kąd mia­ła­bym pó­jść?

Ode­rwa­łam się od fra­mu­gi. Z ka­żdym kro­kiem ser­ce w pier­si wa­li­ło mi co­raz gło­śniej. W gło­wie sły­sza­łam tyl­ko jed­no sło­wo, po­wta­rza­ne jak man­tra: „Ucie­kaj!”. A jed­nak nie mo­głam tego zro­bić. Mu­sia­łam wal­czyć. Po­trze­bo­wa­łam wal­czyć. Ka­żdy krok spra­wiał mi fi­zycz­ny ból, po­nie­waż cia­ło nie chcia­ło wspó­łpra­co­wać z mó­zgiem.

Mój te­ra­peu­ta i psy­chia­tra w jed­nym nie po­na­glał. Stał nie­ru­cho­mo, cze­ka­jąc, aż wej­dę do środ­ka, żeby mógł za­mknąć drzwi. Zro­bił to bez­gło­śnie, ma­jąc chy­ba w pa­mi­ęci, jak pa­nicz­nie za­re­ago­wa­łam na ich trzask w cza­sie na­sze­go pierw­sze­go spo­tka­nia. Do­sta­łam wte­dy ata­ku hi­ste­rii i za­miast prze­pro­wa­dzić se­sję te­ra­pii, po­świ­ęcił go­dzi­nę na uspo­ka­ja­nie mnie. By­łam jak dzi­kie zwie­rząt­ko za­pędzo­ne w róg i nie­wi­dzące żad­ne­go wy­jścia. Te­raz już wie­dział, że musi się od­su­nąć, że­bym w ogó­le we­szła do środ­ka.

Usia­dłam na fo­te­lu i po­dra­pa­łam się po no­sie. Wyj­rza­łam za okno.

Jak dłu­go trwa upa­dek z trzy­dzie­ste­go pi­ętra?

– Miło cię wi­dzieć – za­ga­ił.

– Nie chcę tu być! – wy­szep­ta­łam, dra­pi­ąc się po dło­ni. Se­kun­dę pó­źniej za­swędzia­ła mnie skó­ra gło­wy, po­tem łyd­ka, sto­pa. Dra­pa­łam się i de­ner­wo­wa­łam jesz­cze bar­dziej. Wszyst­ko mnie swędzia­ło.

Je­steś wa­riat­ką!, śmiał się mój we­wnętrz­ny głos. Wa­ria­ci tak mają.

– Na­pij się wody – za­su­ge­ro­wał. – Za ka­żdym ra­zem, kie­dy po­czu­jesz się zde­ner­wo­wa­na, na­pij się wody.

– Szklan­ka wody za­miast…? – wy­rwa­ło mi się, kie­dy si­ęga­łam po na­czy­nie drżącą dło­nią.

– Coś w tym sty­lu – przy­znał. – To po­zwo­li za­jąć two­je ręce i od­wró­ci uwa­gę.

Czy ocze­ki­wał, że wy­pi­ję całą?

Gar­dło mia­łam tak ści­śni­ęte, że le­d­wo uda­ło mi się prze­łk­nąć łyk. Upo­rczy­wie wpa­try­wa­łam się w wi­dok za oknem. Zim­na woda w szklan­ce chło­dzi­ła roz­grza­ne, spo­co­ne wnętrze dło­ni.

– W ko­ńcu do­cze­ka­li­śmy się sło­necz­nej po­go­dy.

Na­praw­dę? Będzie­my pier­do­lić o po­go­dzie? Prze­cież nie ta kwe­stia cię in­te­re­su­je! Chcia­łbyś wie­dzieć, co wy­da­rzy­ło się w Du­ba­ju. Co spra­wi­ło, że boję się wła­sne­go cie­nia.

– Wczo­raj­szy wie­czór był bar­dzo cie­pły – do­dał, kie­dy się nie ode­zwa­łam. – Spędzi­łaś go w ogro­dzie?

– Częścio­wo.

Sie­dzia­łam na skra­ju fo­te­la, po­chy­lo­na lek­ko do przo­du. Opa­rłam sto­pę na pal­cach i ner­wo­wo stu­ka­łam pi­ętą o podło­gę. Nie żeby to uspo­ka­ja­ło, ale wpra­wia­ło w ruch, a on nie­co roz­ła­do­wy­wał na­pi­ęcie.

– Do­brze spa­łaś?

Za­ci­snęłam dłoń na szklan­ce, a dru­gą po­dra­pa­łam się po ra­mie­niu, zo­sta­wia­jąc na nim trzy czer­wo­ne śla­dy. Od­sta­wi­łam na­czy­nie na sto­lik obok fo­te­la.

– Nie.

– Opo­wiesz mi, co ci się śni­ło?

– Nie pa­mi­ętam – rzu­ci­łam na od­czep­ne­go.

Za­pa­dło mi­ędzy nami krępu­jące mil­cze­nie.

– So­fia, je­stem tu­taj, żeby ci po­móc – po­wie­dział ła­god­nie. – To bar­dzo wa­żne, aby­śmy roz­ma­wia­li i usi­ło­wa­li wspól­nie zro­zu­mieć emo­cje, któ­rych nie je­steś w sta­nie sama upo­rząd­ko­wać.

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać! – za­pro­te­sto­wa­łam gwa­łtow­nie.

– Sko­ro masz do dys­po­zy­cji mój czas, po­sta­raj­my się go po­ży­tecz­nie wy­ko­rzy­stać.

– Ale ja nie chcę tu być! Sama so­bie po­mo­gę! Po­trze­bu­ję tyl­ko cza­su. Nie je­stem wa­riat­ką, nie po­trze­bu­ję psy­chia­try.

– Nikt nie twier­dzi, że je­steś wa­riat­ką. Wo­la­łbym, że­byś nie uży­wa­ła ta­kich stwier­dzeń w od­nie­sie­niu do sie­bie. Trau­ma po­trze­bu­je prze­pra­co­wa­nia i za­mkni­ęcia.

Miał ra­cję. Sęk w tym, że na­sza de­fi­ni­cja „za­mkni­ęcia” się ró­żni­ła.

Gdy­by nie fakt, że Adam był jed­ną oso­bą, w któ­rej to­wa­rzy­stwie czu­łam się bez­piecz­nie, ucie­kła­bym… Tyl­ko że tak na­praw­dę nie mia­łam do­kąd. Od paru mie­si­ęcy okła­my­wa­łam ro­dzi­ców i sio­strę, że pra­cu­ję w Mo­na­ko. Wci­ska­jąc im kit, że po­psu­ła mi się ka­me­ra w te­le­fo­nie, cze­ka­łam, aż si­ńce na twa­rzy przy­blak­ną na tyle, żeby nie bu­dzić po­dej­rzeń, kie­dy po­łączy­my się na Sky­pie.

Od ty­go­dnia roz­wa­ża­łam też inne wy­jście z sy­tu­acji niż uciecz­ka. Ile pro­ble­mów by to roz­wi­ąza­ło! Za­pew­ni­ło­by mi spo­kój i dało ode­tchnąć in­nym. W ko­ńcu mo­gli­by prze­stać się mar­twić. Psy­cho­te­ra­peu­cie z pew­no­ścią nie o ta­kie za­mkni­ęcie cho­dzi­ło, ale dla mnie…

Mi­ja­ły ty­go­dnie, a ja nie czu­łam się le­piej sama ze sobą.

Ka­żde­go dnia wal­czy­łam, by pod­nie­ść się z łó­żka.

Ubrać.

Zje­ść.

Być.

Ka­żdy dzień ko­ńczy­łam co­raz bar­dziej zmęczo­na i zde­mo­ty­wo­wa­na.

Być albo nie być. Oto jest… pro­blem.

– Nie chcę tu być! – po­wtó­rzy­łam do­bit­nie.

– Po­roz­ma­wiaj­my o czy­mś in­nym – za­pro­po­no­wał spo­koj­nie, nie re­agu­jąc na mój wy­buch. – Obej­rza­łaś ostat­nio ja­kiś cie­ka­wy film?

Mil­cza­łam upar­cie, choć w mo­jej gło­wie pa­da­ły ty­si­ące od­po­wie­dzi. To nie tak, że nie chcia­łam z nim roz­ma­wiać. Wal­czy­łam, żeby coś z sie­bie wy­krztu­sić, ale usta nie po­zwa­la­ły wy­po­wie­dzieć żad­ne­go sło­wa. Pod­czas gdy na ze­wnątrz spo­gląda­łam na te­ra­peu­tę z pust­ką w oczach, w środ­ku du­si­łam się od emo­cji i nie­wy­po­wie­dzia­nych słów.

Być albo nie być. Oto jest pro­blem.

Nie być…

By­łam zmęczo­na i men­tal­nie wy­czer­pa­na, jak ba­te­ria, któ­rej zo­sta­ła już tyl­ko jed­na mi­ga­jąca kre­ska i za chwi­lę prze­sta­nie funk­cjo­no­wać.

Już wy­star­czy, już dość! Nie chcę tak da­lej… Po­wiem mu i po­grążę się w ku­szącym i tak po­trzeb­nym mi nie­by­cie. Prze­stać ist­nieć. Za­snąć i wi­ęcej się nie obu­dzić.

Po­wiedz mu, a będziesz mo­gła ode­jść ze świa­do­mo­ścią, że ktoś wie… Wy­rzuć to z sie­bie i dro­ga otwar­ta… Po­wiedz!

Po­czu­łam, jak na­pi­ęcie zni­ka, po­zwa­la­jąc moim ra­mio­nom się roz­lu­źnić. Mój od­dech zwol­nił. Za oknem la­ta­wiec, po­ru­sza­jący się do­tąd le­ni­wie po nie­bie, po­szy­bo­wał w dół i za­nur­ko­wał do wody. Czy to znak?

Wy­rzuć to z sie­bie i dro­ga wol­na…

– Chce pan znać szcze­gó­ły? – spy­ta­łam, wpa­tru­jąc się w kra­jo­braz za oknem, gdzie dziec­ko usi­ło­wa­ło wy­do­być la­ta­wiec z fon­tan­ny.

– Mo­żesz też za­cząć spi­sy­wać to, co pa­mi­ętasz – za­pro­po­no­wał.

Pu­ści­łam jego sło­wa mimo uszu.

– Ale ta­kie szcze­gó­ły jak dwóch klien­tów, z któ­rych je­den opa­rł mnie o wan­nę, bio­rąc od tyłu, pod­czas gdy dru­gi w tym sa­mym mo­men­cie wło­żył mi w od­byt wężyk do le­wa­ty­wy, bo lubi, jak jest czy­sto? Albo taki, że kie­dy lało mi się z ty­łka do wan­ny, ten pierw­szy po­su­wał bru­tal­nie moje usta? Albo taki, że nie mo­głam się bro­nić, bo mia­łam zwi­ąza­ne ręce? Ta­kie szcze­gó­ły?

Spoj­rza­łam na nie­go wy­zy­wa­jąco, ale w środ­ku nie czu­łam nic. W ko­ńcu za­pa­no­wał spo­kój, ide­al­na ci­sza, któ­rej tak pra­gnęłam. Har­mo­nia. Sło­wa po­pły­nęły mi z ust, łącząc się w bez­na­mi­ęt­ne stresz­cze­nie mo­jej hi­sto­rii. Czter­dzie­ści sie­dem dni tor­tur za­war­te w pi­ęćdzie­si­ęciu mi­nu­tach. Ta opo­wie­ść mu­sia­ła uj­rzeć świa­tło dzien­ne, żeby Adam zro­zu­miał pod­jętą prze­ze mnie de­cy­zję.

– Pa­mi­ętam ka­żdy sen – przy­zna­łam ci­cho. – Ten z wczo­raj nie ró­żnił się zbyt­nio od po­przed­nich…

Za­pa­trzy­łam się na park wi­docz­ny za oknem. Wy­da­rze­nia za­trzy­ma­ne w cza­sie ni­czym fo­to­gra­fie prze­wi­ja­ły się w mo­jej gło­wie. Czy będę po­tra­fi­ła je opi­sać bez prze­ży­wa­nia od po­cząt­ku emo­cji, któ­re wy­le­wa­ły się z ka­żdej z nich?

Ob­li­za­łam usta, wbi­ja­jąc pa­znok­cie we wnętrze dło­ni…

– Ka­żdy sen za­czy­nał się od otwar­cia oczu, któ­re po­wo­do­wa­ło nie­wy­obra­żal­ny ból. Czy jest pan so­bie w sta­nie wy­obra­zić, że pod­nie­sie­nie się do po­zy­cji sie­dzącej kosz­to­wa­ło mnie wte­dy tyle wy­si­łku, że zwy­mio­to­wa­łam gwa­łtow­nie? Wie­dzia­łam, że drzwi do mo­jej celi wi­ęzien­nej, jak na­zy­wa­łam przy­dzie­lo­ny po­kój, w któ­rym głów­ną atrak­cję sta­no­wi­ło gi­gan­tycz­nych roz­mia­rów łó­żko, nie są za­mkni­ęte. Ni­g­dy nie były. Do­pie­ro kie­dy pierw­szy raz spró­bo­wa­łeś uciecz­ki, do­cie­ra­ło do cie­bie, że wca­le nie mu­szą. Kon­se­kwen­cje… – Głos mi się za­ła­mał, ale zmu­si­łam się do mó­wie­nia da­lej. – Tak nie­wie­le wy­star­czy­ło, że­bym dy­go­ta­ła z prze­ra­że­nia. W kom­plet­nej ci­szy ła­pa­łam się na tym, że na­słu­chu­ję, czy nikt nie nad­cho­dzi. Ka­żde gło­śne kro­ki w ko­ry­ta­rzu przy­pra­wia­ły mnie o szyb­sze bi­cie ser­ca już tyl­ko tym, że przy­po­mi­na­ły inne. Tam­te. Te, któ­re wpro­wa­dza­ły cia­ło w stan lo­do­wa­tej pa­ni­ki. Za­czy­na­łeś się mo­dlić do Boga o li­to­ść. Żeby tyl­ko nie za­trzy­ma­ły się pod mo­imi drzwia­mi… Żeby tyl­ko nie za­trzy­ma­ły się pod mo­imi drzwia­mi… Niech idzie da­lej, niech ktoś inny dzi­siaj będzie jego ofia­rą.

Urwa­łam i spoj­rza­łam na te­ra­peu­tę, ale jego twarz wy­ra­ża­ła tyl­ko coś w ro­dza­ju uprzej­me­go za­cie­ka­wie­nia. Nie za­da­wał py­tań, jak­by po­zwa­lał, że­bym po pro­stu wszyst­ko z sie­bie wy­la­ła.

– Tam­tej nocy nie mia­łam szczęścia – pod­jęłam opo­wie­ść. – Mój opraw­ca znęcał się nade mną nie­mal go­dzi­nę, zmu­sza­jąc do ko­lej­nych ak­tów sek­su­al­nych. Usi­ło­wa­łam go ugry­źć tyl­ko raz, na sa­mym po­cząt­ku. Po­bił mnie do nie­przy­tom­no­ści, co nie prze­szka­dza­ło mu w tym, żeby mnie po­tem zgwa­łcić, a ka­żdy ruch krzy­czące­go w ago­nii cia­ła sta­no­wił do­dat­ko­wą karę. Czym bar­dziej się bro­ni­łam, tym bar­dziej się pod­nie­cał. W ko­ńcu zwi­ązał mi ręce za ple­ca­mi. Wte­dy już mógł wy­ra­biać ze mną, co chciał. Nie prze­szka­dza­ło mu, że zwy­mio­to­wa­łam na nie­go, gdy bru­tal­nie we­pchnął mi pe­ni­sa do gar­dła. Ro­ze­śmiał się i roz­ka­zał go wy­li­zać do czy­sta. Wy­mie­rzał mi po­li­czek za po­licz­kiem, szar­pi­ąc za wło­sy, aż w ko­ńcu z od­ra­zą spe­łni­łam żąda­nie. Gęsta, słod­ka śli­na wy­pe­łnia­ła mi usta, po­wo­du­jąc ko­lej­ne od­ru­chy wy­miot­ne. Od­dy­cha­nie przez nos też nie po­ma­ga­ło. By­łam ca­łko­wi­cie zda­na na jego ła­skę. Bez­wol­na.

Za­bra­kło mi słów. Wca­le nie mia­łam ocho­ty opo­wia­dać da­lej, ce­lo­wo nu­rzać się we wspo­mnie­niach, któ­re i tak po­wra­ca­ły do mnie ka­żdej nocy. Ale mu­sia­łam. Adam miał pra­wo po­znać całą hi­sto­rię. Żeby zro­zu­mieć.

– Po wszyst­kim zo­sta­wił mnie brud­ną, cuch­nącą wy­mio­ci­na­mi, z roz­ma­za­nym ma­ki­ja­żem spły­wa­jącym po twa­rzy wraz ze łza­mi. Nie pra­gnęłam ni­cze­go poza tym, żeby umrzeć. Ale na­wet ta­kiej ła­ski mi nie oka­za­no. Jęcza­łam z bólu, któ­ry roz­dzie­rał ka­żdą ko­mór­kę cia­ła. Wie­rzy pan w Boga? Ja tam­tej nocy prze­sta­łam w nie­go wie­rzyć. Gdzie był Bóg, któ­ry po­wi­nien nas chro­nić?

Te­ra­peu­ta mil­czał. Może nie chciał mi prze­ry­wać, a może zwy­czaj­nie nie był w sta­nie od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie.

– Na­stęp­ne­go dnia za­ci­ągni­ęto mnie pod prysz­nic i do­pro­wa­dzo­no do po­rząd­ku. Na­kar­mio­no i przy­go­to­wa­no na wie­czór. Bar­dzo szyb­ko zro­zu­mia­łam, że od­ma­wia­nie cze­go­kol­wiek ko­ńczy się bo­le­sną, nie­uchron­ną i wy­mie­rza­ną bez zwło­ki karą. Kro­ki w ko­ry­ta­rzu zda­wa­ły się ostrze­że­niem, że nad­cho­dzi ge­hen­na. Przez pierw­sze dni po­by­tu za­trzy­my­wa­ły się pod mo­imi drzwia­mi bar­dzo często. Ethan uwiel­biał to, że mu się sta­wiam, i upa­dlał mnie raz za ra­zem, prze­kra­cza­jąc gra­ni­ce bru­tal­no­ści w tym, co mo­żna zro­bić z ko­bie­cym cia­łem. Ka­żda jego wi­zy­ta spra­wia­ła, że po­przed­ni wie­czór ja­wił się jako ca­łkiem zno­śny, i za­po­wia­da­ła, że ko­lej­ny przy­nie­sie wi­ęcej bólu. Je­śli Sza­tan mia­łby ziem­skie­go re­pre­zen­tan­ta, Ethan Ra­mi­rez by­łby tą oso­bą, zgo­dzi się pan ze mną? A może to wszyst­ko za mało?

Nie zgo­dził się, nie po­wie­dział ani sło­wa, a ten jego brak re­ak­cji zi­ry­to­wał mnie na tyle, że wy­la­łam z sie­bie ko­lej­ne szcze­gó­ły.

– Ka­to­wał mnie, upa­ja­jąc się moim stra­chem i łza­mi, aż do wie­czo­ra, w któ­rym prze­sta­łam wal­czyć, dra­pać i gry­źć. Usia­dłam na klęcz­kach z dło­ńmi sple­cio­ny­mi za ple­ca­mi i cze­ka­łam z za­mkni­ęty­mi ocza­mi na ko­lej­ną por­cję upo­ko­rze­nia. Bez­wol­nie jak ma­rio­net­ka po­zwo­li­łam, by użył mo­je­go cia­ła, i wy­ko­ny­wa­łam wszyst­kie po­le­ce­nia bez za­jąk­ni­ęcia i wa­ha­nia. Za­ty­kał mi nos, be­stial­sko ata­ku­jąc moje gar­dło pe­ni­sem. Du­si­łam się i par­ska­łam, usi­łu­jąc ła­pać od­dech, ale ręce wi­sia­ły mi wzdłuż tu­ło­wia. Ci­ągnął za wło­sy, usta­wia­jąc gło­wę tak, by spra­wić so­bie wi­ęk­szą przy­jem­no­ść. Śli­na i wy­mio­ty spły­wa­ły mi po bro­dzie, ka­pi­ąc na pier­si. Roz­ma­zał je po skó­rze, su­nąc w dół mi­ędzy nogi. We­pchnął we mnie trzy pal­ce, a ja je­dy­nie mru­gnęłam, ła­pi­ąc krót­ki od­dech i cie­sząc się, że ból obez­wład­nia moje cia­ło i pa­ra­li­żu­je my­śle­nie. Ból był do­bry. Zo­stał moim przy­ja­cie­lem i chro­nił przed ogar­ni­ęciem przez sza­le­ństwo.

Ale czy rze­czy­wi­ście mnie przed nim uchro­nił?, py­tał głos w mo­jej gło­wie. Ten sam, któ­ry ka­zał mi się za­sta­na­wiać, jaką pręd­ko­ść roz­wi­nęło­by moje cia­ło w dro­dze do zie­mi z trzy­dzie­ste­go pi­ętra. Ten sam, któ­ry od ja­kie­goś cza­su nie da­wał mi spo­ko­ju. Ale tego nie mo­głam po­wie­dzieć czło­wie­ko­wi, któ­ry wpa­try­wał się we mnie uwa­żnym wzro­kiem pro­fe­sjo­na­li­sty…

– Nie wol­no mi było za­mknąć oczu i po­grążyć się w roz­pa­czy. Mu­sia­łam pa­trzeć na opraw­cę. W moim wzro­ku go­ści­ła pust­ka, a wy­uczo­ne jęki i po­sa­py­wa­nia po­zwa­la­ły oszu­kać ka­żde­go klien­ta. Od­ci­na­łam się od rze­czy­wi­sto­ści, po­zwa­la­jąc świa­do­mo­ści od­pły­nąć w nie­zna­ne. Ob­li­vion1. Trzy­ma­łam się tego an­giel­skie­go sło­wa, któ­re po­zwa­la­ło mi się po­grążyć w cu­dow­nym cha­osie. Mo­ment wy­tchnie­nia. Fan­ta­zjo­wa­łam, że znaj­du­ję się na ło­dzi i z tego po­wo­du jest mi nie­do­brze. To i tak le­piej niż być na­ćpa­nym za ka­żdym ra­zem. Wie­lo­krot­nie ner­wo­wo ob­gry­za­łam skór­ki przy pa­znok­ciach. Gdy­bym po­psu­ła ma­ni­cu­re, Ka­ro­li­na wy­ła­do­wa­ła­by na mnie fru­stra­cję. Po­win­nam być ide­al­na. Po­tra­fi­ła gło­dzić dziew­czy­ny przez kil­ka dni, je­śli czy­mś pod­pa­dły lub nie pre­zen­to­wa­ły się ide­al­nie dla po­ten­cjal­ne­go klien­ta. Nad­zor­czy­ni nie­wol­ni­ków nie bała się wy­mie­rzyć siar­czy­ste­go po­licz­ka czy też ude­rzyć szpi­cru­tą, któ­ra za­wsze wi­sia­ła jej u nad­garst­ka. Jed­na z dziew­czyn wy­szep­ta­ła mi do ucha, że kie­dyś za­tłu­kła nią ko­bie­tę za ja­kąś głu­po­tę. Ge­hen­na trwa­ła aż do pew­nej nocy… – za­wa­ha­łam się, czu­jąc pod po­wie­ka­mi łzy. Trzęsłam się we­wnętrz­nie ni­czym liść na sil­nym wie­trze.

Czy dam radę mó­wić da­lej?

– Świet­ny po­czątek, So­fia – po­chwa­lił mnie te­ra­peu­ta. Za­mru­ga­łam, za­sko­czo­na, że w ko­ńcu się ode­zwał. Łzy po­pły­nęły po po­licz­ku. Wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści. Spo­ci­łam się, a dło­nie, po­zna­czo­ne pó­łk­si­ęży­ca­mi pa­znok­ci, drża­ły nie­znacz­nie. – Uwa­żam, że dzi­siej­sza se­sja była bar­dzo uda­na – do­dał. Od­dech uwi­ązł mi w gar­dle. Ob­li­za­łam ner­wo­wo usta. – Wró­ci­my do tego we wto­rek, do­brze? Je­śli chcesz wy­rzu­cić z sie­bie zda­rze­nia lub emo­cje, prze­lej je na pa­pier, tak jak mó­wi­łem.

Zo­sta­łam od­pra­wio­na.

Ze zdzi­wie­nia roz­chy­li­łam usta, a po­tem za­mknęłam je, nie wie­dząc, co do­po­wie­dzieć. Moje pi­ęćdzie­si­ąt pięć mi­nut mi­nęło i mo­głam ode­jść. Dla tego czło­wie­ka by­łam tyl­ko ko­lej­nym na­zwi­skiem na li­ście. Czy w ogó­le ob­cho­dzi­ło go, przez co prze­szłam? Do cze­go zo­sta­łam zmu­szo­na?

Czy ko­go­kol­wiek ob­cho­dzi­ło?!

– Sko­ńczy­li­śmy, So­fia – usły­sza­łam sto­jące­go w pro­gu Ales­sie­go.

– Tak, sko­ńczy­li­śmy – po­twier­dzi­łam, pod­no­sząc się.

Wy­rzu­ci­łaś to z sie­bie i dro­ga wol­na… Mo­żesz ode­jść.

Rozdział 1

SofiaPalma, Baleary, ponad miesiąc po ślubie Dariusa i Nicoli

Ostat­nie sze­ść ty­go­dni dało się we zna­ki wszyst­kim. Nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wie­nie się Ni­co­li w na­szym ży­ciu oka­za­ło się rów­nie za­ska­ku­jące jak praw­da o tym, kim była. Sio­strą Gio­van­nie­go. Czte­ry ty­go­dnie do ślu­bu mi­nęły jak z bi­cza strze­lił. Mia­łam wcze­śniej do czy­nie­nia z mat­ką Da­riu­sa, ale mor­der­cze za­pędy Ta­lii za­wsty­dzi­ły­by na­wet an­tycz­ne­go Ce­za­ra. Na­sza obec­no­ść na jej po­grze­bie sta­no­wi­ła pod­ręcz­ni­ko­wy wręcz przy­kład hi­po­kry­zji. Sta­li­śmy wszy­scy w ci­szy, uda­jąc, że nam przy­kro, kie­dy naj­chęt­niej na­pi­li­by­śmy się szam­pa­na.

Mia… Przez chwi­lę było mi jej na­wet szko­da, ale nie trwa­ło to dłu­go. Nie mia­łam po­jęcia, co się za­dzia­ło w gło­wie tej dziew­czy­ny, wie­dzia­łam tyl­ko, że sta­ła się ofia­rą. Czy przy­pad­ko­wą? Wąt­pię. W ży­ciu nie wy­ba­czy­ła­bym jej tego, że usi­ło­wa­ła otruć kota Ni­co­li. Kota! Na mi­ło­ść bo­ską… Jak trze­ba być nie­czu­łym, podłym i nie­wra­żli­wym, żeby chcieć za­bić nie­win­ne­go zwie­rza­ka. Ja­kim trze­ba być? ZJE­BA­NYM!

Le­d­wie sze­ść ty­go­dni, a afe­ra go­ni­ła afe­rę. Aresz­to­wa­nie Ni­co­li przez in­try­gę Mii, nie­uda­ne przy­jęcie w Can­nes, otru­cie kota, Cin­nan­te ra­ni­ący mnie no­żem na pro­gu ko­ścio­ła. I wi­sien­ka na tor­cie tego po­je­ba­ne­go cza­su – po­ro­nie­nie Ni­co­li. Jak­by los się na nas uwzi­ął.

Albo w ko­ńcu zde­ma­sko­wał hie­rar­chię ma­fij­nych prio­ry­te­tów.

Adam mnie okła­my­wał.

Ups! Nie, to na­le­ża­ło­by spro­sto­wać. On tyl­ko – jak zwy­kle! – trzy­mał mnie w nie­wie­dzy, żeby mnie chro­nić. Cze­go jesz­cze mi nie mówi? Za dużo py­tań, za mało od­po­wie­dzi!

Po raz pierw­szy mia­łam wra­że­nie, że wy­spa jest moim wi­ęzie­niem. Prze­sta­łam się czuć jak u sie­bie, a prze­cież do­tąd Ba­le­ary sta­no­wi­ły mój azyl, naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce na świe­cie.

Czy to jesz­cze był mój dom?

Po­trze­bo­wa­łam zła­pać od­dech, od­se­pa­ro­wać się od tego ca­łe­go gów­na. I Ni­co­li też by to do­brze zro­bi­ło. W mo­jej gło­wie po­ja­wił się plan. Trze­ba go te­raz było tyl­ko zre­ali­zo­wać.

Z wa­ha­niem za­pu­ka­łam do drzwi apar­ta­men­tu Ales­sie­go. Mu­sia­łam się skon­sul­to­wać z moim ochro­nia­rzem. Nie mo­głam tak po pro­stu się spa­ko­wać i wy­je­chać. Wie­dzia­łam, że musi być u sie­bie, sko­ro ja spędza­łam czas z Ni­co­lą. Kie­dy mi otwo­rzył, na jego twa­rzy go­ścił uśmiech, a brak ko­szul­ki i wi­szące ni­sko na bio­drach spoden­ki po­wie­dzia­ły mi, że sko­rzy­stał z dnia wol­ne­go i do­brze się ba­wił. Albo za­ba­wiał. Jak kto woli.

– Chcę cię pro­sić o przy­słu­gę.

– Czy będę tego ża­ło­wał? – spy­tał, krzy­żu­jąc ra­mio­na na pier­si, i opa­rł się o fra­mu­gę.

– Bar­dzo mo­żli­we – od­pa­rłam nie­pew­nie.

– Da­waj.

– Chcę za­brać Ni­co­lę do Pra­gi. I nie chcę mieć ogo­na.

– Nie.

Nie mu­siał się za­sta­na­wiać. Od­po­wie­dział twar­do, to­nem, z któ­rym się nie dys­ku­tu­je, co było u nie­go czy­mś nie­zwy­kłym.

– Po­nie­waż?

Wes­tchnął i po­kręcił gło­wą z nie­do­wie­rza­niem.

– Wiesz, kim ona jest i czy­ją jest żoną, a pro­sisz mnie o coś ta­kie­go?

– Prze­cież to ta­jem­ni­ca! – rzu­ci­łam twar­do, tu­pi­ąc nogą.

– Nie o to cho­dzi! – prze­rwał mi, uno­sząc rękę do góry, żeby po­wstrzy­mać moje ko­lej­ne sło­wa. – Ty to co in­ne­go. Mo­żesz ro­bić, co chcesz, po­nie­waż Adam ci po­zwa­la, ale ona… Nie ma mowy, żeby po­je­cha­ła gdzie­kol­wiek bez przy­naj­mniej jed­ne­go ochro­nia­rza, a i to tyl­ko wte­dy, je­śli Da­rius wy­ra­zi zgo­dę.

Roz­chy­li­łam usta, uzmy­sła­wia­jąc so­bie, co zna­czą sło­wa, któ­re pa­dły wła­śnie z jego ust. Ni­co­la sta­no­wi­ła na tyle wa­żną i war­to­ścio­wą dla ro­dzi­ny oso­bę, że ja­ki­kol­wiek sa­mo­dziel­ny wy­pad stał się nie­mo­żli­wy. Była prio­ry­te­tem. Ser­ce za­ci­snęło mi się bo­le­śnie, a w oczach za­kłu­ły łzy.

– Czy ty po­wie­dzia­łeś wła­śnie to, co my­ślę?

– Po­zwól, że do­pre­cy­zu­ję, że­by­śmy się do­brze zro­zu­mie­li! – od­pa­rł twar­do. – Mo­żesz le­cieć, ale ona zo­sta­je.

– W po­rząd­ku.

Za­nim wró­ci­łam do apar­ta­men­tu na gó­rze, sta­nęłam na pó­łpi­ętrze i opa­rłam się ci­ężko o ścia­nę. Ostat­nie kil­ka dni ja­wi­ło się nie tyle jako hu­śtaw­ka na­stro­jów, co prze­ja­żdżka pie­przo­ną ko­lej­ką gór­ską bez ha­mul­ców. Je­śli do tej pory wy­da­wa­ło mi się, że coś zna­czy­łam, mu­sia­łam w tej chwi­li zre­wi­do­wać ten po­gląd. By­łam prze­cież tyl­ko za­ba­wecz­ką fa­ce­ta z ma­fii. Na tyle nie­zna­czącą, że wol­no mi było ro­bić, co chcia­łam.

Za­kry­łam twarz dło­ńmi. Gdy­by przy­zna­wa­no na­gro­dy za na­iw­no­ść, to zdo­by­ła­bym ty­tuł mi­strzow­ski. Do­pie­ro po­ja­wie­nie się Ni­co­li uzmy­sło­wi­ło mi, gdzie jest moje miej­sce. Boże, ja pier­do­lę, jaka ja się oka­za­łam ła­two­wier­na i głu­pia! Adam dał mi to, cze­go po­trze­bo­wa­łam, ale zro­bił to tyl­ko dla­te­go, że w da­nej chwi­li mu pa­so­wa­ło. Okrusz­ki po­da­wa­ne ni­czym tort… Tak na­praw­dę do­sta­wa­ły mi się tyl­ko ochła­py z pa­ńskie­go sto­łu, przy któ­rym w bło­giej nie­świa­do­mo­ści klęcza­łam.

Czu­łam się, jak­by coś we mnie uma­rło. Przy­po­mnia­ły mi się wszyst­kie mo­men­ty, kie­dy Adam mnie „chro­nił”, za­ta­ja­jąc przede mną praw­dę dla „mo­je­go do­bra”. Po­nie­waż nie je­steś ni­czym in­nym niż la­ską do ru­cha­nia, pod­po­wie­dział mi mózg. Nie uwa­żał mnie za god­ną za­ufa­nia. Kim więc by­łam? Przy­ja­ció­łką z bo­nu­sem, war­tą pie­prze­nia, ale nie in­we­sto­wa­nia uczuć. Ni­g­dy nie sta­nę się ni­czym wi­ęcej niż dziw­ką ku­pio­ną w Du­ba­ju. Jak te­le­fon bez za­si­ęgu. Je­dy­ne, co mo­żesz z nim zro­bić, to grać w gry.

Wró­ci­łam na górę.

– I co?

– Nie, je­śli nie za­bie­rzesz ze sobą przy­naj­mniej jed­ne­go ochro­nia­rza. Ale ja mogę je­chać.

Ni­co­la wpa­try­wa­ła się we mnie w mil­cze­niu.

– Nie spodo­ba­ła ci się ta od­po­wie­dź.

Opa­dłam na sofę i po­pa­trzy­łam w su­fit. Ob­ręcz na moim ser­cu za­ci­ska­ła się co­raz moc­niej. Czu­łam prze­mo­żo­ną po­trze­bę uciecz­ki. Wy­do­sta­nia się z tego miej­sca.

Ob­jęłam się ra­mio­na­mi.

– Uzmy­sło­wi­ła mi coś, cze­go do tej pory nie ro­zu­mia­łam.

Mi­nęła dłu­ga chwi­la, za­nim się znów ode­zwa­ła.

– Że bar­dzo chcia­ła­byś być mną, kie­dy ja bar­dzo chcę być tobą?

– Mniej wi­ęcej – przy­zna­łam.

Za­mil­kły­śmy obie, po­grążo­ne we wła­snych my­ślach. Wie­czo­rem nie wró­ci­łam do apar­ta­men­tu Ales­sie­go, nie ra­czy­łam na­wet od­pi­sać na jego SMS. Adam jak zwy­kle ży­czył mi słod­kich snów. Nie by­łam na­wet war­ta tego, żeby mi po­wie­dzieć, do­kąd lecą z Da­riu­sem. Przy­ło­ży­łam gło­wę do po­dusz­ki, a łzy same za­częły mi pły­nąć po twa­rzy.

Czu­łam się roz­bi­ta na ty­si­ące ka­wa­łków, bez żad­ne­go po­my­słu, od któ­re­go okru­cha roz­po­cząć od­bu­do­wę. Błysz­cza­ły za­wie­szo­ne w czar­nej, gęstej pró­żni ni­czym klat­ki ze sta­re­go fil­mu opo­wia­da­jące­go o moim ży­ciu. Prze­dzie­ra­nie się po­mi­ędzy nimi przy­po­mi­na­ło spa­cer po ciem­nym le­sie, do któ­re­go nie do­cie­ra na­wet po­świa­ta ksi­ęży­ca.

Rano wy­gląda­łam jak zom­bi. Pod­krążo­ne oczy, zie­mi­sta cera.

Si­ęgnęłam po te­le­fon i wy­sła­łam SMS do Ales­sie­go:

S: Gdzie jest Adam? Mo­na­ko?

Od­po­wie­dź przy­szła po paru mi­nu­tach.

A: Can­nes. The Sin­ners.

No pro­szę, on nie miał pro­ble­mów, żeby po­wie­dzieć mi to, cze­go mój wła­sny fa­cet nie ra­czył.

S: Lecę do Pra­gi.

A: Sama?

S: Tak.

A: Daj znać, kie­dy ode­brać cię z lot­ni­ska.

Odło­ży­łam te­le­fon na sto­lik pod bacz­nym spoj­rze­niem Ni­co­li. Nie do ko­ńca ro­zu­mia­ła moją mo­ty­wa­cję, ale ja ni­g­dy nie po­dzie­li­łam się z nią swo­ją hi­sto­rią. Nie wie­dzia­ła, co mi się sta­ło ani jak się po­zna­li­śmy z Ada­mem. Na­wet je­śli gdzieś w żar­ci­kach pa­dło ha­sło „dziw­ka z Du­ba­ju”, nikt się nie śpie­szył z wy­ja­śnia­niem szcze­gó­łów. A to wła­śnie te de­ta­le były naj­wa­żniej­sze. To one spra­wi­ły, że by­łam te­raz tym, kim by­łam.

– Po­le­cę do ro­dzi­ców na kil­ka dni – rzu­ci­łam ci­cho.

– Nie rób ni­cze­go głu­pie­go – po­pro­si­ła, kie­dy się że­gna­ły­śmy.

I tak wła­śnie przez ni­ko­go nie­pil­no­wa­na po­le­cia­łam do Bar­ce­lo­ny, wy­po­ży­czy­łam auto i po­je­cha­łam do Can­nes. Po­trze­bo­wa­łam tej wy­ciecz­ki, żeby zro­zu­mieć wła­sne my­śli. Żeby po­ukła­dać so­bie w gło­wie co da­lej. Czu­łam się odar­ta ze złu­dzeń i zra­nio­na do ży­we­go. Ko­cha­łam Ada­ma, ale wy­gląda­ło na to, że z jego stro­ny to tyl­ko fa­scy­na­cja. Tak to wła­śnie od­bie­ra­łam.

Roz­mo­wa z Ni­co­lą na bal­ko­nie uświa­do­mi­ła mi, że może w nie­da­le­kiej przy­szło­ści będę mu­sia­ła pa­trzeć, jak Adam sta­je na ślub­nym ko­bier­cu z kimś in­nym. To nie kó­łko ró­ża­ńco­we, tyl­ko ma­fia, w któ­rej li­czy­ły się wpły­wy i zna­jo­mo­ści. Nie znio­sła­bym roli tej dru­giej, a pew­nie tyl­ko to by mnie cze­ka­ło. Na­wet gdy­by to było ma­łże­ństwo z roz­sąd­ku… Nie po­tra­fi­ła­bym mu wy­ba­czyć, że do­tknął in­nej ko­bie­ty.

Chy­ba do­tar­li­śmy do tego mo­men­tu zwi­ąz­ku, kie­dy na­le­ża­ło się zde­cy­do­wać, co da­lej. Nie za­mie­rza­łam się pro­sić ani bła­gać, żeby się ze mną oże­nił. Prze­cież by­li­śmy ze sobą tak dłu­go, że mógł mi się oświad­czyć już wie­lo­krot­nie. I cho­ciaż sło­wo „ko­cham” pa­dło mi­ędzy nami parę razy, nie sta­no­wi­ło do­zgon­nej obiet­ni­cy by­cia ra­zem. Było ra­czej pre­tek­stem do żar­tów z tego, jak jest prze­re­kla­mo­wa­ne i nad­uży­wa­ne.

Ma­łże­ństwo nie wcho­dzi­ło w grę z kil­ku in­nych po­wo­dów. Nie mia­łam od­po­wied­niej po­zy­cji i by­łam ni­kim. Ja­kąś tam przy­pad­ko­wą cze­ską la­ską po­rwa­ną w Du­ba­ju. Adam za­in­te­re­so­wał się mną, bo chciał mnie wy­ko­rzy­stać do re­ali­za­cji ta­jem­ni­cze­go pla­nu, któ­rym się ni­g­dy ze mną nie po­dzie­lo­no. Tkwi­łam więc mi­ędzy mło­tem a ko­wa­dłem: eskor­ty w ka­sy­nach uwa­ża­ły, że mi się uda­ło, i szcze­rze mnie z tego po­wo­du nie­na­wi­dzi­ły, pod­czas gdy ko­bie­ty, któ­re spo­tka­łam kil­ka razy na ofi­cjal­nych przy­jęciach, uzna­wa­ły mnie za ta­nią po­szu­ki­wacz­kę zło­ta i omi­ja­ły jak par­we­niusz­kę.

Quo va­dis? Do­bre py­ta­nie!

Au­to­stra­dą do­je­cha­łam do Can­nes w nie­ca­łe sze­ść go­dzin. Przed dwu­dzie­stą dru­gą sta­nęłam na pro­gu klu­bu, w któ­rym prze­by­wał Adam. Mo­gła­bym użyć apli­ka­cji, żeby od­blo­ko­wać drzwi, ale na­tych­miast otrzy­ma­łby po­wia­do­mie­nie, że tu je­stem. A ja chcia­łam go za­sko­czyć. Zi­gno­ro­wa­łam dłu­gi sznu­re­czek cze­ka­jących na we­jście i od razu po­de­szłam do stre­fy VIP.

– Tu jest ko­lej­ka! – mruk­nęła z nie­za­do­wo­le­niem la­ska, któ­rej ma­ki­jaż wy­glądał tak, jak­by zgwa­łci­ło ją pu­de­łko kre­dek.

– Tak, dla lu­dzi ta­kich jak ty – rzu­ci­łam z po­gar­dą, na­wet się nie za­trzy­mu­jąc.

Ochro­niarz – łysy, na­pa­ko­wa­ny osi­łek, któ­re­go tu wcze­śniej nie wi­dzia­łam – spoj­rzał na mnie z unie­sio­ny­mi brwia­mi. Wy­gląda­łby jak dżin, któ­ry wła­śnie wy­sko­czył z bu­tel­ki, gdy­by tyl­ko zdjął T-shirt. Miał na­wet zło­ty kol­czyk i od­sta­jące uszy. Zlu­stro­wał moje dżin­sy i lu­źną ko­szul­kę oraz twarz bez śla­du ma­ki­ja­żu, po czym kom­plet­nie mnie zi­gno­ro­wał.

– Po­wiedz Ada­mo­wi Alva­re­zo­wi, że So­fia chce się z nim zo­ba­czyć.

Prze­nió­sł na mnie zde­gu­sto­wa­ne spoj­rze­nie.

– Se­rio?

– Se­rio, se­rio! – po­twier­dzi­łam.

– My­ślę, że szef ma dziś w pla­nach inną la­skę.

Boże, po­czu­łam się, jak­bym do­sta­ła w twarz. Nie zo­sta­ło mi nic in­ne­go, jak tyl­ko za­dzwo­nić do Ada­ma. Wy­ci­ągnęłam te­le­fon z kie­sze­ni, ale za­nim go od­blo­ko­wa­łam, w drzwiach po­ja­wił się Fabi. Ob­rzu­cił mnie nie­za­in­te­re­so­wa­nym spoj­rze­niem, co do­brze wró­ży­ło Oanie. Prze­ska­no­wał wzro­kiem całą ko­lej­kę, ale chy­ba nie zo­ba­czył tego, co chciał.

– Fa­bia­no! – za­wo­ła­łam gło­śno, kie­dy od­wró­cił się, aby wró­cić do środ­ka. Spoj­rzał na mnie po­now­nie, tym ra­zem uwa­żniej. Do­strze­głam mo­ment, kie­dy zo­sta­łam roz­po­zna­na. Dzi­ęki Bogu! Za­czy­na­łam się za­sta­na­wiać, czy nie no­szę na co dzień zbyt moc­ne­go ma­ki­ja­żu, sko­ro bez nie­go sta­wa­łam się nie­roz­po­zna­wal­na.

A może bez war­stwy ko­sme­ty­ków w ogó­le nie ro­bi­łam wra­że­nia? Sta­wa­łam się prze­ci­ęt­na jak guma do żu­cia? Gdy­bym za­gi­nęła, nie mo­gli­by użyć do po­szu­ki­wań żad­ne­go zdjęcia z Fa­ce­bo­oka, bo nikt nie po­tra­fi­łby mnie roz­po­znać. Eks­tra! Wła­śnie tego było mi trze­ba, żeby mnie do­bić…

– So­fia?

– No, tak jak­by…

Dał znak, żeby ochro­niarz otwo­rzył bram­kę.

– Znasz ją? – spy­tał z nie­do­wie­rza­niem.

– So­fia, la­ska Ada­ma!

– Se­rio?! – Brwi bram­ka­rza pod­je­cha­ły do góry, two­rząc na czo­le wraz ze zmarszcz­ka­mi fale Du­na­ju.

Moja mina zrze­dła jesz­cze bar­dziej. Po­czu­łam się jak ostat­ni śmieć.

– Se­rio! – od­pa­rł Fabi, wpro­wa­dza­jąc mnie do środ­ka. – Co ty tu ro­bisz?

– Mu­szę po­ga­dać z Ada­mem.

Mój ton mu­siał go za­nie­po­ko­ić.

– Coś się sta­ło?

Nie ra­czy­łam od­po­wie­dzieć. Po­pro­wa­dził mnie na za­ple­cze. Wia­do­mo, nie nada­wa­łam się do pre­zen­ta­cji w loży VIP. Nie dzi­siaj. Na­wet ob­ca­sy, w któ­rych cho­dzi­łam na co dzień, po­rzu­ci­łam na rzecz zwy­kłych te­ni­só­wek. Zo­sta­wił mnie samą w ga­bi­ne­cie Pa­tric­ka, in­for­mu­jąc, że Adam za­raz przyj­dzie.

Za­trzy­ma­łam się na środ­ku po­miesz­cze­nia i sta­łam jak ta sie­ro­ta, mi­ęto­ląc po­mi­ędzy pal­ca­mi brzeg ko­szul­ki. Za­częłam ner­wo­wo prze­cze­sy­wać wło­sy pal­ca­mi, ale prze­sta­łam, jak tyl­ko do­ta­rło do mnie, co ro­bię. Sta­ra­łam się za­pa­no­wać nad od­de­chem, ale wnętrz­no­ści za­ci­ska­ły mi się kon­wul­syj­nie, po­wo­du­jąc ból. Nic do­bre­go nie przyj­dzie mi z tego, że za­cznę pła­kać. Mu­szę być naj­bar­dziej bez­na­mi­ęt­na, jak tyl­ko po­tra­fię. Ina­czej nic z tego nie wyj­dzie.

Zero emo­cji. Same in­for­ma­cje.

Dasz radę, So­fia!

Ale świat mi się wali na gło­wę…

Pod­sko­czy­łam ner­wo­wo na dźwi­ęk otwie­ra­jących się drzwi.

– Co za nie­spo­dzian­ka! Ales­si twier­dził, że je­steś w Cze­chach – rzu­cił Adam, wcho­dząc do środ­ka.

Zlu­stro­wał moje ubra­nie i jego brwi po­je­cha­ły do góry. Cóż, wy­gląda­łam dzi­siaj jak kop­ciu­szek. Tyle że nie będzie żad­ne­go balu, żad­nej mat­ki chrzest­nej, żad­nych cza­rów. Je­dy­nie uciecz­ka i to nie o pó­łno­cy. Chciał mnie przy­tu­lić, ale się od­su­nęłam.

– Coś się sta­ło?

– Nie – za­prze­czy­łam od­ru­cho­wo.

Sta­ło się coś już daw­no. Obec­na sy­tu­acja była tyl­ko kon­se­kwen­cją wcze­śniej­szych czy­nów. Nasz zwi­ązek oka­zał się kłam­stwem.

– Co tu ro­bisz, So­fia? – za­py­tał czu­le, pa­trząc na mnie ła­god­nie. – Co się sta­ło, ko­cha­nie?

Ko­cha­nie… Nie mów tak! Usi­łu­ję z tobą ze­rwać, a ty… Chy­ba jed­nak nie je­stem w sta­nie ode­grać tak obo­jęt­nej, jak pla­no­wa­łam.

Prze­łk­nęłam ci­ężko, raz za ra­zem wbi­ja­jąc pa­znok­cie we wnętrze dło­ni.

– Do­da­ję ko­lej­ny błąd do dłu­giej li­sty po­przed­nich.

Nie spodo­ba­ła mu się ta od­po­wie­dź. Od­wró­ci­łam wzrok.

– Okej – od­pa­rł ostro­żnie. – Co­kol­wiek to zna­czy.

– Mu­si­my po­roz­ma­wiać.

To nie spodo­ba­ło mu się jesz­cze bar­dziej. Zer­k­nął na ze­ga­rek.

– Mam dzie­si­ęć mi­nut do spo­tka­nia z kon­tra­hen­tem.

– Nie za­bio­rę ci aż tylu. Chcę się wy­co­fać – wy­rzu­ci­łam z sie­bie, za­nim przy­szło mi do gło­wy zmie­nić zda­nie. – Chcę wró­cić do domu, do Pra­gi i mieć nor­mal­ne ży­cie.

Jego brwi pod­je­cha­ły do góry, twarz zmie­ni­ła się w po­zba­wio­ną emo­cji ma­skę. Gar­dło za­ci­snęło mi się bo­le­śnie. Prze­stąpi­łam z nogi na nogę, cho­wa­jąc dło­nie do tyl­nych kie­sze­ni dżin­sów. Ci­sza się przedłu­ża­ła.

Przy­sia­dł na kra­wędzi biur­ka, wpa­tru­jąc się we mnie in­ten­syw­nie. Scho­wał dło­nie do kie­sze­ni, a jego oczy po­ciem­nia­ły, jak­by z tru­dem pa­no­wał nad zło­ścią.

– Na tę roz­mo­wę będzie­my po­trze­bo­wa­li znacz­nie wi­ęcej niż dzie­si­ęć mi­nut.

– Nie wi­dzę ta­kiej po­trze­by – za­prze­czy­łam na­tych­miast. – Ja już po­wie­dzia­łam wszyst­ko, co mia­łam do po­wie­dze­nia.

Nie chcę tu być!

Skrzy­żo­wał kost­ki, przyj­mu­jąc na po­zór swo­bod­ną po­sta­wę. Ale ja zna­łam Ada­ma, pod tą lo­do­wą po­wierzch­nią ko­tło­wa­ły się nie­ujarz­mio­ne emo­cje.

Przy­jście tu­taj było błędem… On mi ni­g­dy nie po­zwo­li ode­jść. Po­win­nam ucie­kać…

– Wpa­dasz tu na­gle, bez za­po­wie­dzi, wy­gląda­jąc jak sie­dem nie­szczęść, jak­by świat za­wa­lił ci się na gło­wę, i oznaj­miasz, że mi­ędzy nami ko­niec. Ot tak, po pro­stu, bez żad­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia – pod­su­mo­wał twar­do. – Ja uwa­żam, że sy­tu­acja wy­ma­ga po­rząd­ne­go, kur­wa, uza­sad­nie­nia.

Dło­nie za­częły mi drżeć, w środ­ku trzęsłam się jak ga­la­re­ta.

– Obo­je wie­my, że za­no­si­ło się na to od ja­kie­goś cza­su – po­wie­dzia­łam, si­ląc się na spo­kój. Znów ner­wo­wo prze­cze­sa­łam wło­sy pal­ca­mi.

Wes­tchnął. Nie był przy­zwy­cza­jo­ny do tego, że nie chcia­łam mu po­wie­dzieć, o co do­kład­nie cho­dzi. A ja nie chcia­łam się dzie­lić tym, co kry­ło się głębo­ko w mo­jej du­szy. Że za­pra­gnęłam cze­goś, cze­go ni­g­dy nie będę mieć, cze­go ni­g­dy nie będę god­na i o co nie chcę pro­sić.

– Czy to ma coś wspól­ne­go z Ni­co­lą i tym, kim jest?

– Tak i nie. – Unió­sł brwi do góry i wy­ko­nał ręką gest za­chęca­jący do dal­sze­go mó­wie­nia. – Ta cała sy­tu­acja po pro­stu… uzmy­sło­wi­ła mi to, cze­go nie do­strze­ga­łam przez ostat­ni rok. Czas prze­stać być na­iw­ną, wró­cić do domu i za­jąć się nor­mal­nym ży­ciem. Było faj­nie, ale się sko­ńczy­ło.

Jesz­cze bar­dziej się spi­ął na te sło­wa.

– A je­steś na­iw­na, po­nie­waż…? – spy­tał ostro­żnie, cho­ciaż wi­dzia­łam, że pod tą ma­ską obo­jęt­no­ści bu­zu­je zło­ść. Wy­da­wał się za­sko­czo­ny mo­imi sło­wa­mi, jak­by się nie spo­dzie­wał, że kie­dy­kol­wiek ze­chcę znik­nąć z jego ży­cia.

– Daj spo­kój, Adam. – Wes­tchnęłam, uda­jąc non­sza­lan­cję. – Sta­no­wi­łam świet­ną roz­ryw­kę, ale naj­wy­ższy czas za­mknąć ten roz­dział i żyć da­lej. Tak będzie le­piej i dla mnie, i dla cie­bie.

Zmru­żył oczy.

– Uwa­żasz, że je­stem go­to­wy, żeby po­zwo­lić ci ode­jść?

– Tak – oznaj­mi­łam pew­nie.

Wy­jął dło­nie z kie­sze­ni i spló­tł je na pier­si.

– Kie­dy za­częli­śmy być ra­zem, uprze­dzi­łem cię, że nie będzie od­wro­tu. Da­łem ci wy­bór: mo­głaś wsi­ąść w sa­mo­lot i wró­cić do domu albo zo­stać. Zna­łaś wa­run­ki – przy­po­mniał twar­do. – Wie­dzia­łaś, co się zda­rzy!

Lo­gi­ka za­wo­dzi­ła. Adam to nie Pa­trick. Czas na plan B.

– Ni­g­dy nie cho­dzi­ło o by­cie ra­zem – skon­tro­wa­łam gło­sem ob­ru­szo­nej ksi­ężnicz­ki. – Od po­cząt­ku je­stem two­ją wła­sno­ścią. A te­raz chcę wró­cić do domu. – Ob­li­za­łam usta, za­nim wy­pa­li­łam: – Nie­wy­star­cza­jąco od­pra­co­wa­łam to, ile cię kosz­to­wa­łam?

– O to w tym wszyst­kim cho­dzi? O pra­wo wła­sno­ści? – za­py­tał, po­iry­to­wa­ny.

Czy na­praw­dę nie po­tra­fił po­łączyć kro­pek w ca­ło­ść?!

– So­fia! – rzu­cił ostrze­gaw­czo. – Prze­cież od­by­li­śmy już tę roz­mo­wę! Nie będę zga­dy­wał, co ci cho­dzi po gło­wie, nie tak się uma­wia­li­śmy! Mu­sisz zwer­ba­li­zo­wać swo­je my­śli.

Wła­śnie ten mo­ment wy­brał so­bie Fabi, żeby we­jść do środ­ka.

– Przy­je­cha­li.

– Po­trze­bu­ję paru mi­nut.

Pod­nio­słam się. Mu­sia­łam za­ko­ńczyć tę roz­mo­wę. Te­raz, za­raz, za­nim Adam za­pew­ni so­bie wi­ęcej cza­su, żeby na­mó­wić mnie do zmia­ny zda­nia. Prze­stra­szy­łam się tego, po­nie­waż wie­dzia­łam do­sko­na­le, jaki po­tra­fił być prze­ko­nu­jący.

– Nie, nie po­trze­bu­jesz – od­pa­rłam. – Lecę do Pra­gi.

Jego brwi pod­nio­sły się w nie­mym wy­zwa­niu. Nie po­zwo­li mi stąd znik­nąć. Nie, do­pó­ki się nie upew­ni, że to on ma ostat­nie sło­wo. Wła­śnie awan­so­wa­łam z jego ko­bie­ty na za­kład­nicz­kę, któ­rą na­le­ży trzy­mać pod klu­czem, po­nie­waż jesz­cze ze mną nie sko­ńczył.

Zo­sta­ło mi tyl­ko jed­no wy­jście.

– To nie po­win­no po­trwać dłu­go. Po­cze­kaj tu­taj – roz­ka­zał.

Mie­rzy­li­śmy się chwi­lę spoj­rze­nia­mi pod bacz­nym okiem Fa­bie­go.

Nie tak to so­bie za­pla­no­wa­łam!

– Do­brze – wes­tchnęłam, uda­jąc, że ka­pi­tu­lu­ję. Otwar­ta woj­na nie mia­ła sen­su. Nie z nim i nie w klu­bie, gdzie na ka­żde ski­nie­nie miał swo­ich lu­dzi i ochro­nia­rzy. – Pój­dę do baru na drin­ka.

Spo­tka­li­śmy się wzro­kiem. Obo­je wie­dzie­li­śmy, że kła­mię i uciek­nę, jak tyl­ko od­wró­ci się do mnie ple­ca­mi. A przy­naj­mniej spró­bu­ję, bo we­dług nie­go bra­ko­wa­ło mi umie­jęt­no­ści nie­zbęd­nych do wy­ki­wa­nia ich wszyst­kich. Mi­nęłam Fa­bie­go w drzwiach i ru­szy­łam w kie­run­ku, z któ­re­go do­bie­ga­ło dud­nie­nie mu­zy­ki klu­bo­wej.

Cze­ka was nie­spo­dzian­ka, chło­pa­ki – nowy po­ziom w grze „So­fia kon­tra pro­fe­sjo­na­li­ści”.

– Nie po­zwól jej wy­jść – rzu­cił ci­cho Adam.

Nie da­łam po so­bie po­znać, że usły­sza­łam jego sło­wa. Na szczęście w ukry­wa­niu się w tłu­mie by­łam zde­cy­do­wa­nie lep­sza niż oni. Kie­dy Fabi zmie­rzał szyb­kim kro­kiem do fron­to­we­go we­jścia, ja chy­łkiem do­ta­rłam do drzwi ewa­ku­acyj­nych. Prze­mie­rzy­łam bie­giem dwie prze­czni­ce, jak­by go­ni­ło mnie sta­do dia­błów, wsia­dłam do wy­po­ży­czo­ne­go auta i skie­ro­wa­łam się do Ni­cei. Stam­tąd zła­pa­łam sa­mo­lot do Pra­gi.

Mu­sia­łam się wy­do­stać z tej mat­ni. Zro­bić krok do tyłu, za­czerp­nąć po­wie­trza i przy­po­mnieć so­bie, kim je­stem. Oraz zde­cy­do­wać, co chcę da­lej ro­bić. Co jest wa­żne, a co sta­no­wi je­dy­nie wątek po­bocz­ny.

AdamCannes, dwa tygodnie po weselu Dariusa i Nicoli

Po­zwo­li­łem So­fii iść do baru, wie­dząc, że będzie usi­ło­wa­ła wy­ki­wać Fa­bia­na przy pierw­szej nada­rza­jącej się oka­zji. Ze spo­rą szan­są na po­wo­dze­nie. Żeby mieć pew­no­ść, że nie spier­do­li, trze­ba by ją za­mknąć w ga­bi­ne­cie Pa­tric­ka, ale ta­kie roz­wi­ąza­nie nie wcho­dzi­ło w grę. Mu­sia­ła być na­praw­dę zde­spe­ro­wa­na, sko­ro za­da­ła so­bie tyle tru­du, by po­ja­wić się na pro­gu ka­sy­na nie­spo­dzie­wa­nie i bez żad­nej ochro­ny.

Sy­gnał alar­mo­wy sta­no­wił już sam jej ubiór: lu­źne dżin­sy, ko­szul­ka i te­ni­sów­ki. Te­ni­sów­ki! U ko­bie­ty, któ­ra – gdy­by tyl­ko mo­gła – wy­ku­pi­ła­by wszyst­kie szpil­ki w oko­li­cy. Ten mi­ni­ma­li­stycz­ny strój czy­nił ją nie­zau­wa­żal­ną w tłu­mie, ale ja na­zwa­łbym go krzy­kiem roz­pa­czy. Cho­ciaż dla mnie wy­gląda­ła po pro­stu bez­bron­nie i na­tu­ral­nie. Pi­ęk­nie. Moja bo­gi­ni.

Mia­łem ocho­tę znisz­czyć wszyst­ko, co spra­wi­ło, że była w ta­kim sta­nie, oraz za­bić tych, któ­rzy się do tego przy­czy­ni­li. Ale przede wszyst­kim pra­gnąłem wzi­ąć ją w ra­mio­na i uko­ić. Mu­sia­łbym to jed­nak zro­bić siłą, bo to, jak się cof­nęła o krok, kie­dy wy­ci­ągnąłem w jej stro­nę ręce, po­wie­dzia­ło mi wy­ra­źnie, że dzia­ła w ak­cie de­spe­ra­cji i stoi na kra­wędzi roz­pa­czy. Nie chcia­łem bar­dziej utrud­niać tej sy­tu­acji, żeby przy­pad­kiem nie ze­pchnąć jej w prze­pa­ść. Za­cho­wy­wa­ła się jak za­szczu­te zwie­rząt­ko, któ­re za­cznie gry­źć w sa­mo­obro­nie, je­śli tyl­ko zde­cy­du­jesz się je do­tknąć.

W tych ślicz­nych piw­nych oczach cza­iły się strach, nie­pew­no­ść i chęć uciecz­ki. Wie­dzia­łem jed­nak, że nie uciek­nie da­le­ko. Nie tym ra­zem. Brno i Pra­ga znaj­do­wa­ły się tyl­ko parę go­dzin lotu stąd, a mia­łem pew­no­ść, że we wła­snym kra­ju będzie bez­piecz­na. Mu­sia­łem tyl­ko jej za­ufać, że sama nic so­bie nie zro­bi.

Wy­star­czy­ło jed­no spoj­rze­nie, żeby Pa­trick się do­my­ślił, że coś jest nie tak. Unió­sł brew w nie­mym py­ta­niu, ale czas na roz­mo­wę zna­le­źli­śmy do­pie­ro po spo­tka­niu z lu­dźmi Del­ga­da.

– So­fia chce od­zy­skać wol­no­ść – wy­pa­li­łem, kie­dy za na­szy­mi go­śćmi w ko­ńcu za­mknęły się drzwi.

– Ma całe po­kła­dy wol­no­ści – od­pa­rł, opacz­nie zro­zu­miaw­szy moje sło­wa. – Robi, co chce i kie­dy chce. Do tego stop­nia, że ty, con­si­glie­re ro­dzi­ny, po­zwa­lasz swo­jej ko­bie­cie po­ru­szać się po Eu­ro­pie bez ochro­ny.

Prze­cze­sa­łem wło­sy w bez­sil­nej fru­stra­cji. So­fia nie zda­wa­ła so­bie spra­wy z przy­wi­le­jów, ja­ki­mi się cie­szy­ła.

– Po pierw­sze, taka z nas wło­ska ma­fia, jak z ko­ziej dupy trąba, więc nie na­zy­waj mnie tak – od­pa­rłem ostrzej, niż po­cząt­ko­wo za­mie­rza­łem. Bra­ko­wa­ło mi już cier­pli­wo­ści, nad­szarp­ni­ętej przez So­fię i wy­ko­ńczo­nej przez upar­te­go Ja­vie­ra Del­ga­da. – Po dru­gie, do­sta­ję sza­łu na samą myśl, że coś mo­gło­by się jej stać – wark­nąłem. – Ale nie mogę jej prze­cież zwi­ązać.

– Nie chcesz – skon­tro­wał po­wa­żnie. – Ja ni­g­dy nie po­zwo­li­łbym mo­jej ko­bie­cie pod­ró­żo­wać bez ochro­ny.

Po­pa­trzy­łem na nie­go ze znie­cier­pli­wie­niem.

– Spró­buj sam z nią ne­go­cjo­wać.

– Jest ko­bie­tą! – przy­po­mniał.

– Co nie zna­czy, że jest gor­sza czy głup­sza od nas!

– Tego nie po­wie­dzia­łem. Po­zwo­lisz jej ode­jść?

– Chy­ba tro­chę już na to za pó­źno, nie sądzisz?

– Za­wsze mo­żesz się z nią oże­nić – za­pro­po­no­wał ze wzru­sze­niem ra­mion.

Gdy­by to roz­wi­ąza­ło pro­blem! Pa­trick do­brze wie­dział, że już ja­kiś czas temu ku­pi­łem pie­rścio­nek za­ręczy­no­wy. Po­tem jed­nak po­ja­wił się pier­do­lo­ny Ro­ber­to Cin­nan­te… Wy­je­bał nasz świat do góry no­ga­mi, przy­po­mi­na­jąc nam wszyst­kim, jak kru­che i nie­sta­bil­ne jest na­sze ży­cie. Mnie utwier­dzi­ło to w prze­ko­na­niu, że je­stem go­to­wy po­ślu­bić So­fię, ale ona za­częła dry­fo­wać w prze­ciw­nym kie­run­ku. Chcia­ła uciec.

– Kur­wa! – Splo­tłem dło­nie na kar­ku.

Nic nie szło tak, jak po­win­no.

– Spo­ro się ostat­nio dzia­ło. Po­zwól jej po­my­śleć. Niech leci do ro­dzi­ców.

Zer­k­nąłem na nie­go spode łba.

– Nie znasz jej tak jak ja – rzu­ci­łem z pa­sją, ale on wie­dział, że źró­dłem mo­jej fru­stra­cji nie są jego sło­wa, a za­cho­wa­nie mo­jej ko­bie­ty. – Je­śli po­zwo­lę się roz­wi­jać temu, co się dzie­je te­raz w gło­wie So­fii, mogę nie być w sta­nie jej spro­wa­dzić z po­wro­tem na wła­ści­we tory.

– Nie za­wró­cisz ki­jem rze­ki.

Uci­snąłem na­sa­dę nosa.

– Za­ła­tw­my deal2 do ko­ńca i miej­my ten wie­czór za sobą. Po­tem bar­dzo chęt­nie się na­je­bię!

– Sze­fie… – Fabi sta­nął w drzwiach.

Wie­dzia­łem, co za chwi­lę po­wie. W ko­ńcu była moją ko­bie­tą, do­brze ją zna­łem.

– Po­zwól, że zgad­nę. – Mój głos prze­pe­łnia­ła iro­nia. – Kie­dy ty my­śla­łeś, że za­miast do baru pój­dzie do fron­to­we­go we­jścia, ona wy­śli­zgnęła się od tyłu i znik­nęła w mro­ku?

Mina Fa­bie­go po­wie­dzia­ła nam wszyst­ko. Pa­trick wes­tchnął, z roz­ba­wie­niem kręcąc gło­wą.

– Mam ją zna­le­źć? – za­pro­po­no­wał Fabi, sta­ra­jąc się za­ma­sko­wać tą pro­po­zy­cją swo­ją wpad­kę.

– Nie – od­pa­rłem twar­do. – Wiem, gdzie się wy­bie­ra.

– Wró­ci jak bu­me­rang – skwi­to­wał Pa­trick.

Mia­łem ocho­tę gorz­ko się ro­ze­śmiać. Na­ra­sta­ło we mnie prze­czu­cie, że tym ra­zem nie będzie to ta­kie pro­ste. Prze­kro­czy­li­śmy pe­wien most, a ja nie zda­wa­łem so­bie z tego spra­wy. Nie było mowy, że­bym po­zwo­lił So­fii ode­jść. Była moja. Ko­cha­łem tę ko­bie­tę bar­dziej niż sa­me­go sie­bie, a mo­men­ta­mi na­wet bar­dziej niż or­ga­ni­za­cję.

Pa­trick zda­wał so­bie z tego spra­wę i za chuj nie ro­zu­miał tego uza­le­żnie­nia.

Palermo, kilka dni później

Mia­łem podły hu­mor.

So­fia wy­łączy­ła te­le­fon i nie dało się w ten spo­sób zlo­ka­li­zo­wać miej­sca jej po­by­tu, więc Fabi mu­siał od­two­rzyć całą tra­sę, jaką prze­by­ła z Ba­le­arów. Z in­nych GPS-ów wie­dzia­łem, że jest w Brnie u sio­stry. Nie mu­sia­łem jej pil­no­wać, była tam ca­łko­wi­cie bez­piecz­na. Nie do ko­ńca wie­dzia­łem jed­nak, co z nią zro­bić. To był mój pierw­szy zwi­ązek, któ­ry nie po­le­gał tyl­ko na pie­prze­niu. Z jed­nej stro­ny chcia­łem do niej po­le­cieć i zmu­sić do wy­tłu­ma­cze­nia się, ale z dru­giej czu­łem, że po ostat­nich wy­da­rze­niach musi zła­pać od­dech i na nowo po­ukła­dać so­bie wszyst­ko w gło­wie.

Gdy­bym te­raz za nią ru­szył, wy­znał, ile dla mnie zna­czy i wręczył jej pie­rścio­nek, pro­sząc, żeby zo­sta­ła moją żoną, sko­ńczy­ło­by się na kar­czem­nej awan­tu­rze okra­szo­nej wy­mów­ka­mi, że ro­bię to, bo czu­ję się zo­bli­go­wa­ny i nie chcę, żeby uwa­ża­ła się za gor­szą od Ni­co­li. I nie mia­ło­by zna­cze­nia, że doj­rza­łem do tego, by sfor­ma­li­zo­wać nasz zwi­ązek, jesz­cze za­nim obec­na żona Da­riu­sa ca­łkiem nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wi­ła się w na­szym ży­ciu. So­fia była je­dy­ną ko­bie­tą, któ­rą ko­cha­łem i któ­rą za­wsze będę ko­chać. Wszyst­kie eskor­ty wie­dzia­ły, że ist­nie­je, jest moja i nie­po­trzeb­ne mi są do­dat­ko­we roz­ryw­ki.

Śro­da to chy­ba naj­bar­dziej nie­biz­ne­so­wy dzień. Taka czar­na dziu­ra ty­go­dnia po­mi­ędzy po­przed­nim week­en­dem a ko­lej­nym. Kie­dy by­li­śmy w klu­bie, parę dziew­czyn po­sta­no­wi­ło umi­lić nam cze­ka­nie na kon­tra­hen­tów. Ka­żdą z nich zda­rzy­ło nam się już kie­dyś pie­przyć, po to tu w ko­ńcu pra­co­wa­ły. Zna­li­śmy je z imie­nia. Kri­ti, w po­ło­wie Azjat­ka, była ma­le­ńka i drob­na i lu­bi­ła brać w ty­łek. Usia­dła obok Da­riu­sa, któ­ry dzi­siaj miał ocho­tę upić się do nie­przy­tom­no­ści. Ni­co­la nie ra­czy­ła ode­brać od nie­go te­le­fo­nu i nie od­pi­sy­wa­ła na SMS-y. Enzo na bie­żąco zda­wał mu re­la­cję, więc wie­dział, co się z nią dzie­je, ale nie o to cho­dzi­ło.

Kri­ti po­sta­wi­ła so­bie za cel umi­le­nie cza­su Da­riu­so­wi. Ku mo­je­mu za­sko­cze­niu Da­rius unió­sł dłoń z ob­rącz­ką do góry i prze­kręcił tak, żeby wi­dzia­ła błysz­czący me­tal, ale nie prze­ry­wa­ła. W ko­ńcu zła­pał ją za nad­gar­stek z lo­do­wa­tym „nie”. Spoj­rza­ła na mnie, ale prze­cząco po­kręci­łem gło­wą. Też nie by­łem za­in­te­re­so­wa­ny. Ża­ło­sne, ale pew­nie by mi na­wet nie sta­nął. Mu­sia­łbym so­bie wy­obra­żać, że jest So­fią, a tego nie chcia­łem.

– Wy­gląda na to, że będę miał pra­co­wi­ty wie­czór – za­żar­to­wał Pa­trick. – Sko­ro ża­den z was nie ma ocho­ty, to może cho­ciaż so­bie po­pa­trzy­cie.

Wpa­try­wa­łem się bez­na­mi­ęt­nie w ten seks po­kaz na żywo. Od­kąd by­li­śmy ra­zem z So­fią, trzy­ma­łem sprzęt na wo­dzy. Nie po­trze­bo­wa­łem na­szych dzi­wek. Ow­szem, miło by­ło­by za­snąć po do­brym ob­ci­ąga­niu, ale wy­star­czy­ło, że za­dzwo­ni­łem do mo­jej ko­bie­ty, i albo mia­łem ją w swo­im łó­żku na­stęp­ne­go wie­czo­ra, albo or­ga­ni­zo­wa­li­śmy so­bie sex-par­ty na Sky­pie.

Ale nie dzi­siaj i nie w naj­bli­ższym cza­sie.

Za­czy­na­łem być sek­su­al­nie sfru­stro­wa­ny. Kur­wa, cze­go nie ro­bi­li­śmy, żeby za­do­wo­lić swo­je ko­bie­ty! Pa­trick na­to­miast nie miał ani skru­pu­łów, ani za­ha­mo­wań i chuj go ob­cho­dzi­ło, kto pa­trzył, jak po­su­wa Kri­ti. Dziew­czy­ny za­częły się na­mi­ęt­nie ca­ło­wać. Ta­nia pra­co­wa­ła nad łech­tacz­ką ko­le­żan­ki, uła­twia­jąc na­sze­mu sze­fo­wi za­da­nie.

Mój te­le­fon za­sy­gna­li­zo­wał przy­cho­dzącą wia­do­mo­ść. Nasi go­ście przy­by­li.

– Ko­ńcz – rzu­ci­łem do Pa­tric­ka, pod­no­sząc się z miej­sca. Da­rius wstał tuż po mnie. – Roz­ma­wia­łeś z Ni­co­lą? – spy­ta­łem, ru­sza­jąc do we­jścia dla per­so­ne­lu.

– Nie chce ze mną ga­dać – przy­znał. – Nie od­bie­ra te­le­fo­nu, nie od­pi­su­je na SMS-y czy ma­ile.

– Po­wiedz, żeby ją spa­ko­wa­li i wsa­dzi­li w sa­mo­lot…

– Chy­ba siłą – mruk­nął.

– …upij do nie­przy­tom­no­ści, weź do łó­żka i wy­ru­chaj pro­ble­my z gło­wy! – po­ra­dzi­łem. By­łem pew­ny, że Enzo, cho­ciaż bar­dzo ją lu­bił, nie od­mó­wi­łby wy­ko­na­nia roz­ka­zu. – Wie­lo­krot­nie, in­ten­syw­nie, jak po­tra­fisz naj­le­piej. Na wszyst­kie spo­so­by, o któ­rych ma­rzysz.

Szko­da, że sam nie po­tra­fi­łem po­słu­chać wła­snej rady. Kur­wa!

– Tak zro­bi­łeś z So­fią na po­cząt­ku?

Otwo­rzy­łem nam drzwi do biu­ra Pa­tric­ka.

– Wzi­ąłem ją siłą. Li­te­ral­nie. – Spoj­rzał na mnie spod oka. – Nie by­łem z tego dum­ny, ale w ten spo­sób uda­ło się ją prze­ła­mać. Wiem, co so­bie te­raz my­ślisz. Że je­stem chu­jem. Że po tym, co prze­szła, to była ostat­nia rzecz, któ­rej pra­gnęła. Ale ba­wi­li­śmy się w pod­kręca­nie na­pi­ęcia już od ja­kie­goś cza­su, czu­łem za­pach pod­nie­co­ne­go cia­ła. Była go­rąca i mo­kra, nie­mal z niej ka­pa­ło. Nie cho­dzi­ło o to, że nie chcia­ła. Cho­dzi­ło o to, że nie czu­ła się god­na. Uwa­ża­ła się za zbru­ka­ną, nie­czy­stą. Wy­da­wa­ło jej się, że sko­ro zo­sta­ła zgwa­łco­na, nie ze­chcę się za­nu­rzyć w tej słod­kiej cip­ce. Nic bar­dziej błęd­ne­go. Mia­łem do­syć tego ska­ka­nia wo­kół te­ma­tu. Pro­blem le­żał w jej gło­wie i znisz­cze­niu ba­rie­ry, jaką so­bie sama usta­wi­ła.

– A gdy­by, za­miast się prze­ła­mać, od­su­nęła się jesz­cze bar­dziej?

– Ist­nia­ło ta­kie ry­zy­ko, przy­zna­ję. Bywa, że ofia­ry prze­mo­cy sek­su­al­nej w de­spe­ra­cji rzu­ca­ją się w wir upra­wia­nia sek­su z ka­żdym i gdzie­kol­wiek albo wręcz prze­ciw­nie, ni­g­dy wi­ęcej nie chcą go upra­wiać. Ka­żdy przy­pa­dek jest inny. Żad­na z tych opcji mi się nie po­do­ba­ła. Wszyst­ko sie­dzia­ło w jej mó­zgu, tyl­ko cia­ło mu­sia­ło za­cząć wspó­łpra­co­wać. Więc tak, unie­ru­cho­mi­łem jej nad­garst­ki w jed­nej ręce, a dru­gą z pre­me­dy­ta­cją po­wo­li ma­so­wa­łem łech­tacz­kę. I nie trze­ba było zbyt dłu­go nad nią pra­co­wać. Pod­da­ła się po trzy­dzie­stu se­kun­dach, roz­pły­wa­jąc się pod moją dło­nią. Dru­gi or­gazm da­łem jej usta­mi. W po­ko­ju nie było ani jed­nej po­wierzch­ni, na któ­rej bym jej nie wzi­ął. Rano czu­łem się jak nowo na­ro­dzo­ny bóg, a ona za­snęła wy­czer­pa­na z moją sper­mą za­schni­ętą na udach. Cu­dow­ny wi­dok. – Wzdy­cha­jąc, pod­sze­dłem do bar­ku. – Ale naj­pierw uświa­dom so­bie, kur­wa, że to ty mu­sisz ją prze­pro­sić. Bez względu na to, czy­ja jest wina.

– I kto to mówi – sark­nął.

Uśmiech­nąłem się prze­bie­gle.

– Dam jej dwa ty­go­dnie na prze­my­śle­nia.

– A po­tem? Jaki masz plan?

– Taki, że naj­pierw je­stem jej fa­ce­tem, a do­pie­ro po­tem do­rad­cą ro­dzi­ny. Za ka­żdym ra­zem, jak o tym za­po­mi­nam, coś się pier­do­li – od­pa­rłem. Za­prze­cza­nie temu fak­to­wi mie­li­śmy we krwi. – I na­wet, kur­wa, nie pró­buj za­prze­czać, bo ci zwy­czaj­nie jeb­nę.

Da­rius po sko­ńczo­nym spo­tka­niu za­dzwo­nił do Enza, żeby mu przy­wió­zł żonę do Can­nes. Cho­ciaż je­den z nas prze­sta­nie być sek­su­al­nie sfru­stro­wa­ny… Mnie tym­cza­sem mu­sia­ła wy­star­czyć ręcz­na ro­bo­ta pod prysz­ni­cem do wspo­mnie­nia mi­ęciut­kie­go i go­rące­go cia­ła So­fii. Za­mknąw­szy oczy, wy­obra­zi­łem so­bie jej usta su­nące po moim fiu­cie w po­wol­nym ryt­mie.

Rozdział 2

SofiaBrno, tydzień od ucieczki z Cannes

Gdzieś tam w podświa­do­mo­ści se­kret­nie ma­rzy­łam, że spo­tkam Ada­ma na mie­ście, pad­nę mu w ra­mio­na i wszyst­ko, co złe, od­je­dzie. Ależ ja by­łam na­iw­na! Te­le­fon mil­czał, bo wy­łączy­łam go za­raz po przy­lo­cie, a po­tem owi­nęłam w fo­lię alu­mi­nio­wą. Za ten pa­tent na­le­ża­ło­by po­dzi­ęko­wać Ales­sie­mu.

Od razu po wy­lądo­wa­niu w Pra­dze zła­pa­łam po­ci­ąg do Brna, do sio­stry. Pra­co­wa­ła jako ana­li­tyk w ban­ku i pła­ci­li jej za to ba­jo­ńską kasę. Po­sia­da­ła wła­sne miesz­ka­nie w cen­trum i jak za­wsze przy­jęła mnie z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi.

Wie­dzia­ła, że nie przy­je­cha­łam na urlop, tyl­ko mu­sia­ło się coś stać. Usi­ło­wa­ła wy­ci­ągnąć ze mnie szcze­gó­ły przy bu­tel­ce wina, ale bez­sku­tecz­nie. Pró­bo­wa­ła też w klu­bie i po po­wro­cie z nie­go, ale i wte­dy jej się nie uda­ło. Nie mo­głam z nią o tym roz­ma­wiać. Jed­no py­ta­nie po­ci­ągnęło­by za sobą ko­lej­ne i nim bym się obej­rza­ła, wy­zna­ła­bym jej wszyst­ko, a tego nie chcia­łam. A już szcze­gól­nie, żeby do­wie­dzia­ła się o wy­da­rze­niach w Du­ba­ju. I tak już za dużo po­wie­dzia­łam w klu­bie. Cho­ler­ny al­ko­hol roz­wi­ązy­wał mi język.

– Co się sta­ło w kra­inie wiecz­ne­go szczęścia? – za­ga­iła przy dru­gim kie­lisz­ku wina tego wie­czo­ru.

– Kie­dyś wszędzie wi­dzia­łam jed­no­ro­żce, a te­raz węch mi mówi, że to, czym sra­ją, to nie jest tęcza. Ży­cie, sio­stro, ży­cie… – ba­ga­te­li­zo­wa­łam, ale nie uda­ło mi się jej prze­ko­nać.

– Prze­cież wi­dzę, że jest coś nie tak.

– Pil­nuj swo­je­go nosa. Jak masz mnie już dość, po­ja­dę do ro­dzi­ców.

Wes­tchnęła.

– My­śla­łam, że jak wy­rzu­cisz z sie­bie, co się sta­ło, po­czu­jesz się le­piej.

Pod­wi­nęłam nogi i uło­ży­łam się wy­god­niej na so­fie.

– Nie tym ra­zem.

Dała spo­kój, ale jak ją zna­łam, nie po­wie­dzia­ła jesz­cze ostat­nie­go sło­wa.

* * *

Brno, w któ­rym miesz­ka­ła i pra­co­wa­ła moja sio­stra Ewa, było brud­ne, tłocz­ne i nie za­chęca­ło do bli­ższe­go po­zna­nia, ale w ko­ńcu to dru­ga naj­wi­ęk­sza be­to­no­wa dżun­gla w mo­ich ro­dzin­nych Cze­chach. Sto­li­ca Mo­raw uda­jąca, że lata świet­no­ści na­dal ma przed sobą. Tyl­ko za­byt­ki ra­to­wa­ły to mia­sto przed za­po­mnie­niem.

Szwen­da­łam się po Brnie jak ja­po­ński tu­ry­sta, zwie­dza­jąc naj­wi­ęk­sze atrak­cje. Co in­ne­go mo­gła­bym ro­bić dla za­bi­cia cza­su? War­te obej­rze­nia miej­sca dało się po­li­czyć na pal­cach obu rąk: po­zo­sta­ło­ści mu­rów miej­skich, ka­te­dra świ­ętych Pio­tra i Pa­wła, któ­rą prze­śmiew­czo na­zy­wa­łam dom­kiem Pa­wła i Ga­wła, ko­ściół – ja­kże­by ina­czej – świ­ęte­go Ja­ku­ba z męską gołą dupą na ele­wa­cji, Sta­ry Ra­tusz, te­atr Ma­he­no­vo Di­va­dlo, klasz­tor Ka­pu­cy­nów, twier­dza Špil­berk, Targ Ka­pu­ścia­ny i ry­nek. W tej części Eu­ro­py nie zna­łam mia­sta, któ­re­go naj­wa­żniej­szym re­jo­nem nie by­łby ry­nek.

Ka­żde­go dnia szu­ka­łam so­bie za­jęcia, pod­czas gdy Ewa pra­co­wa­ła. Adam i tak wie­dział, gdzie je­stem, więc na­dal uży­wa­łam swo­jej kar­ty, żeby wy­da­wać jego pie­ni­ądze. Wczo­raj ogląda­łam Ka­mie­ni­cę pod Czte­re­ma Gbu­ra­mi (chęt­nie nada­ła­bym im imio­na pew­nych gbu­rów…), od­wie­dzi­łam brne­ńskie­go smo­ka vel wy­pcha­ne­go kro­ko­dy­la, by na ko­niec nie po­gar­dzić Ogro­da­mi De­ni­sa, z któ­rych roz­ci­ąga­ła się pa­no­ra­ma mia­sta. Oso­bli­wo­ścią tego miej­sca, jak twier­dził prze­wod­nik opro­wa­dza­jący w tym sa­mym cza­sie gru­pę tu­ry­stów, sta­no­wił ze­gar, któ­ry od cza­su ob­lęże­nia szwedz­kie­go w 1654 roku wy­bi­jał po­łud­nie o go­dzi­nę wcze­śniej. W tej spo­sób ge­ne­rał Ra­du­it de So­uches oszu­kał na­je­źdźców.

– Ale jak się dali – skwi­to­wa­ła tu­ryst­ka pod czter­dziest­kę – to cóż, do­bra na­sza!

Znu­dzo­na wi­do­ka­mi i bez­czyn­no­ścią wró­ci­łam na Targ Ka­pu­ścia­ny i za­szy­łam się w jed­nej z ka­fe­jek. Cze­ka­jąc, aż sio­stra, któ­ra pra­co­wa­ła nie­da­le­ko, spo­tka się ze mną na lun­chu, wpa­try­wa­łam się w ogrom­ną, ba­ro­ko­wą fon­tan­nę Par­nas, z któ­rej w za­mierz­chłych cza­sach sprze­da­wa­no kar­pie na Wi­gi­lię.

Trzy­ma­jąc się mo­jej no­wej co­dzien­nej ru­ty­ny, wpy­cha­łam w sie­bie ko­lej­ny słod­ki de­ser, mar­ny sub­sty­tut kok­taj­lu zło­żo­ne­go z fe­ny­lo­ety­lo­ami­ny, do­pa­mi­ny, no­ra­dre­na­li­ny, se­ro­to­ni­ny, oksy­to­cy­ny, wa­zo­pre­sy­ny oraz en­dor­fin. W skró­cie – sek­su i or­ga­zmów. Moje uza­le­żnio­ne od Ada­ma re­cep­to­ry opio­ido­we do­pro­wa­dza­ły mnie do sza­le­ństwa. Nie bez po­wo­du świ­ęty Wa­len­ty jest pa­tro­nem nie tyl­ko za­ko­cha­nych, ale ta­kże cho­rych umy­sło­wo. W za­si­ęgu ręki mia­łam tyl­ko dwa za­mien­ni­ki sek­su: al­ko­hol albo sło­dy­cze. Po­sta­wi­łam na to dru­gie. A że ty­łek rósł mi od sa­me­go pa­trze­nia na cze­ko­la­dę? Trud­no. I tak nie pla­no­wa­łam w naj­bli­ższym cza­sie ni­ko­mu go po­ka­zy­wać.

Ża­ło­wa­łam je­dy­nie, że sło­dy­cze nie dzia­ła­ją na mnie tak ko­jąco jak Adam. Na­sze roz­sta­nie i wy­jazd do Brna spra­wi­ły, że w mo­jej gło­wie na nowo oży­ły wspo­mnie­nia z Du­ba­ju. Prze­klęte mia­sto ci­ągle ma­ja­czy­ło gdzieś na obrze­żu mo­ich my­śli. Zno­wu nie mo­głam spać, ca­ły­mi no­ca­mi na­słu­chi­wa­łam kro­ków, a nie wzi­ęłam ze sobą żad­nych le­ków na uspo­ko­je­nie.

Na moim te­le­fo­nie wy­świe­tli­ło się imię Ni­co­li. Cie­ka­we, jak jej po­szło uwo­dze­nie męża?

– Za­dzia­ła­ło? – Nie tra­ci­łam cza­su na po­wi­ta­nia.

– Tak! – przy­zna­ła z en­tu­zja­zmem.

– Je­steś mi dłu­żna. – Za­śmia­łam się i we­pchnęłam do ust ły­żecz­kę pe­łną kre­mu i bi­tej śmie­ta­ny.

– Hmmm…

– Co hmmm?

– A mo­gła­bym być jesz­cze raz dłu­żna? – spy­ta­ła nie­śmia­ło.

Par­sk­nęłam ra­do­śnie.

– Aż tak ci się spodo­ba­ło by­cie nie­grzecz­ną dziew­czyn­ką?

– Czu­ję się jak idiot­ka – wy­zna­ła szep­tem.

– Nie po­win­naś.

– Dla cie­bie to musi być strasz­nie try­wial­ne, kie­dy py­tam cię o TE spra­wy. Albo jak uwie­ść wła­sne­go męża…

Ro­ze­śmia­łam się.

– Ko­cha­nie, nic, co Adam robi ze mną w łó­żku, nie jest try­wial­ne. Jest wie­le rze­czy, o któ­rych mogę ci opo­wie­dzieć. I jesz­cze wi­ęcej, na któ­re mogę cię na­kie­ro­wać. – Zro­bi­łam małą pau­zę na ka­wa­łek tor­tu. – Pa­mi­ętaj, że jak wszyst­ko za­wie­dzie, ostat­nią de­ską ra­tun­ku jest zro­bie­nie mu la­ski. Je­śli je­steś w Can­nes, przy­ślę do cie­bie Kri­ti. Po­wie ci i, co wa­żniej­sze, po­ka­że do­kład­nie, jak zro­bić fa­ce­to­wi do­brze ni­czym pro­fe­sjo­na­list­ka.

Ci­sza w słu­chaw­ce była wy­mow­na. To jesz­cze nie ten etap. Poza tym nie ka­żda ko­bie­ta mu­sia­ła być tak wy­zwo­lo­na w spra­wach in­tym­nych jak ja. Może jed­nak odro­bi­nę prze­sa­dzi­łam, su­ge­ru­jąc, że mo­gła­by po­pro­sić inną ko­bie­tę, do tego wie­lo­krot­ną ko­chan­kę Da­riu­sa, o in­struk­taż. Tro­chę szko­da, bo aku­rat Kri­ti praw­do­po­dob­nie wie­dzia­ła wszyst­ko o jego mrocz­nych za­chcian­kach. Zdąży­łam jed­nak po­znać Ni­co­lę na tyle, żeby mieć pew­no­ść, że dziew­czy­na się roz­hu­la. Py­ta­nie brzmia­ło nie „czy?”, ale „kie­dy?”.

– Jesz­cze nie ten po­ziom? W ta­kim ra­zie idź do na­szej sy­pial­ni. Po­wiem ci do­kład­nie, gdzie są ga­dże­ty po­trzeb­ne do ko­lej­nej mi­sji spe­cjal­nej. Ja bym to zro­bi­ła w jego biu­rze, ale ty mo­żesz się na nie­go za­cza­ić w sy­pial­ni. Albo będzie ta­ńczył, jak mu za­grasz, albo i tak będzie za­je­bi­ście.

Sły­sza­łam, jak prze­miesz­cza­ła się po domu.

– A jak u cie­bie?

We­pchnęłam ko­lej­ną ły­żecz­kę do buzi.

– Jak na mo­rzu. – Na­pi­łam się kawy. – Sze­ro­kie ho­ry­zon­ty, ale nie ma do­kąd pły­nąć. Więc po pro­stu dry­fu­jesz bez celu przez wzbu­dzo­ne fale, mimo że chce ci się rzy­gać…

– Aż tak do­brze?

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać – od­pa­rłam sta­now­czo.

Wes­tchnęłam – nie­zno­śny od­ruch bez­wa­run­ko­wy, któ­ry wy­pra­co­wa­łam przez te kil­ka­na­ście dni po­by­tu w Cze­chach – i po­da­łam Ni­co­li prze­pis na ko­lej­ny wy­czyn łó­żko­wy. Pew­nie ją zszo­ko­wa­łam, ale w ko­ńcu chcia­ła spró­bo­wać cze­goś no­we­go. Po sko­ńczo­nej roz­mo­wie za­mó­wi­łam jesz­cze je­den ka­wa­łek cia­sta orze­cho­we­go.

– Za­ja­da­my smut­ki? – przy­wi­tał mnie ra­do­sny głos Ewy.

– Re­kom­pen­su­ję so­bie brak sek­su – od­pa­li­łam.

– A dupa ro­śnie.

Z krzy­wym uśmie­chem we­pchnęłam do buzi ko­lej­ną ły­żkę.

– Pier­dol się – mruk­nęłam bez prze­ko­na­nia. – Moja dupa, mój pro­blem.

Ewa zi­gno­ro­wa­ła mój hu­mor i za­mó­wi­ła so­bie to samo.

– Ra­czej pro­blem two­je­go fa­ce­ta, jak nie star­czy mu siły, żeby cię pod­nie­ść.

Tym ra­zem, za­miast od­po­wie­dzieć, po­ka­za­łam jej środ­ko­wy pa­lec.

– Jego stra­ta – mruk­nęłam. – Poza tym przy­ga­niał ko­cioł garn­ko­wi.

Rze­czy­wi­ście sio­stra mo­gła­by iść ze mną w za­wo­dy o ty­tuł po­sia­dacz­ki naj­wi­ęk­sze­go ty­łka w ro­dzi­nie. Mia­ła jesz­cze szer­sze bio­dra niż ja. Za­miast jed­nak ukry­wać się w wor­ko­wa­tych ubra­niach, za­wsze pod­kre­śla­ła swo­je ogrom­ne cyc­ki, małą ta­lię i sze­ro­kie bio­dra. Pi­ęćdzie­si­ąt lat temu mo­gła­by ro­bić za iko­nę pin-up, w XXI wie­ku była uwa­ża­na za gru­bą. Ale nie czu­ła się gru­ba, ja zresz­tą też nie. Parę kilo w tę czy we w tę nie ro­bi­ło mi ró­żni­cy na tyle, by zre­zy­gno­wać z je­dze­nia. Je­śli Adam nie po­tra­fił tego za­ak­cep­to­wać, krzy­żyk na dro­gę. Nie za­mie­rza­łam się gło­dzić, żeby spro­stać czy­imś wy­obra­że­niom. Na­wet je­śli przez to fa­ce­ci w ma­fij­nej ro­dzi­nie uwa­ża­li mnie za mniej atrak­cyj­ną. Chuj im w dupę i oby mie­li z tego po­wo­du dużo ra­do­ści.

Z nas dwóch to Ewka otrzy­ma­ła od Boga ład­niej­sze usta. Zli­to­wał się też nad nią, kie­dy przy­szło do przy­dzie­la­nia nam wło­sów. Pod­czas gdy moje nie­ujarz­mio­ne loki ster­cza­ły na wszyst­kie stro­ny, u niej ukła­da­ły się w ele­ganc­kie fale. Żeby osi­ągnąć taki efekt, mu­sia­ła­bym spędzić pół dnia z lo­ków­ką w dło­ni lub spać w wa­łkach na gło­wie. Ale nie Ewka. Za swo­imi stu sze­śćdzie­si­ęcio­ma trze­ma cen­ty­me­tra­mi wzro­stu wy­gląda­ła ni­czym mały le­śny elf. Bra­ko­wa­ło jej tyl­ko zie­lo­nej cza­pecz­ki, któ­rą za­stąpi­ła uro­czym ka­pe­lu­si­kiem z wo­al­ką. Mo­gła no­sić do­wol­nej wy­so­ko­ści szpil­ki, a wi­ęk­szo­ść fa­ce­tów i tak oka­zy­wa­ła się wy­ższa od niej.

Nie­spra­wie­dli­wo­ść losu w na­szej ro­dzi­nie nie zna­ła gra­nic!

– Jak już się na­żresz tego cu­kru, to może w ko­ńcu mi po­wiesz, co się na­wy­wi­ja­ło mi­ędzy tobą a Ada­mem? – za­py­ta­ła, uśmie­cha­jąc się jak wa­riat­ka i wście­kle ma­cha­jąc rzęsa­mi. Ich też jej za­zdro­ści­łam. Gru­be, pod­kręco­ne, wy­ma­ga­ły je­dy­nie lek­kie­go po­ci­ągni­ęcia ma­ska­rą, żeby wy­glądać, jak­by wy­szły spod ręki sty­list­ki.

Ni­g­dy nie wy­zna­łam Ewie praw­dy o „moim chło­pa­ku”. Wi­dzia­ła jego zdjęcia, któ­re sta­ran­nie cen­zu­ro­wa­łam, ale o na­szym zwi­ąz­ku wie­dzia­ła nie­wie­le. Nie przy­zna­łam się, co mi się przy­da­rzy­ło w cza­sie wy­ciecz­ki do Du­ba­ju. Wci­snęłam jej ba­jecz­kę o pra­cy za gra­ni­cą, z po­wo­du któ­rej przez pół roku nie da­łam rady przy­le­cieć z po­wro­tem do Pra­gi czy Brna, i o ze­psu­tej ka­me­rze w te­le­fo­nie, przez któ­rą nie mo­gli­śmy się po­łączyć na Sky­pie. Ani ona, ani ro­dzi­ce ni­g­dy nie do­cie­ka­li, a mnie ka­mień spa­dł z ser­ca. Te­raz było już za pó­źno na wy­ja­wie­nie praw­dy. Nie mo­głam tego zro­bić. Nie po tych wszyst­kich kłam­stwach.

– Do mo­je­go ko­lo­ro­we­go ży­cia za­kra­dła się rze­czy­wi­sto­ść!

– O! – Wsa­dzi­ła do buzi spo­ry ka­wa­łek cia­sta orze­cho­we­go. – Spa­dły ci z nosa ró­żo­we oku­la­ry? Pan ide­al­ny prze­stał być ide­al­ny? Do­strze­głaś, że jego ku­tas jed­nak jest nie­co krzy­wy i wy­gi­na się jak wie­ża w Pi­zie? Zna­czy się w pi­ździe też się pew­nie wy­gi­na, ale to część ry­tu­ału go­do­we­go. Tak musi być! – za­pew­ni­ła po­wa­żnym to­nem au­to­ry­te­tu me­dycz­ne­go, ni­czym w re­kla­mie. – Wy­gi­nam śmia­ło cia­ło – do­da­ła su­ge­styw­nie, po­ru­sza­jąc brwia­mi.

Wes­tchnęłam ci­ężko. Rzu­ci­łam ły­żecz­kę na ta­le­rzyk i za­pa­trzy­łam się na fa­sa­dę ko­ścio­ła za nią. Ewka te­atral­nie upi­ła łyk smo­othie, sior­bi­ąc przy tym nie­mi­ło­sier­nie.

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać.

Prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– To oczy­wi­ste, ale je­steś moją sio­strą i wkur­wia­nie cię jest moim obo­wi­ąz­kiem na rów­ni z tym, żeby sko­pać dupę two­je­mu fa­ce­to­wi bez względu na to, jaki jest duży i sil­ny!

Nie było mowy, że­bym wpro­wa­dzi­ła Ewkę w świat por­tu­gal­skiej or­ga­ni­za­cji prze­stęp­czej. Mo­głam so­bie wy­obra­zić, jak na jej wi­dok za­re­ago­wa­li­by Mar­co albo Enzo. Faj­nie by­ło­by mieć ją bli­żej i przez chwi­lę cie­szy­łam się tą ego­istycz­ną my­ślą, ale to, co mu­sia­ła­by zno­sić… Od­wo­ła­ne albo prze­rwa­ne rand­ki, bu­dze­nie się sa­mot­nie w łó­żku, po­rzu­ca­nie na pro­gu po­ko­ju ho­te­lo­we­go, zni­ka­nie w naj­mniej ocze­ki­wa­nym mo­men­cie czy roz­mo­wy cich­nące na twój wi­dok. Nie, zde­cy­do­wa­nie nie dla niej.

– Ewa… – za­częłam pro­sząco.

– W po­rząd­ku! – rzu­ci­ła z pre­ten­sją. – Ale ty sta­wiasz bi­le­ty do kina.

Zmarsz­czy­łam brwi, bo prze­cież mia­ła inne pla­ny. A przy­naj­mniej tak było jesz­cze dziś rano. Dla­te­go wła­śnie po­szły­śmy na lunch, a nie po­ba­wić się wie­czo­rem do klu­bu. Umó­wi­ła się z no­wym vel sta­rym fa­ga­sem, któ­re­go mi jesz­cze nie przed­sta­wi­ła, ale za to już mi o nim opo­wia­da­ła. Do­pie­ro te­raz przy­szło mi do gło­wy, że na­wet nie wie­dzia­łam, jak ma na imię.

– A rand­ka?

Wzru­szy­ła lek­ce­wa­żąco ra­mio­na­mi. Da­ła­bym się na­brać, gdy­bym nie zna­ła jej całe ży­cie.

– Ja­koś nie wy­szło.

Spoj­rza­łam na nią uwa­żnie.

– Co jest?

Te­raz ona odło­ży­ła wi­del­czyk i od­su­nęła ta­le­rzyk.

– To trze­cia rand­ka z rzędu, któ­rą od­wo­łu­je – przy­zna­ła ze smut­kiem.

– Że­byś ty wie­dzia­ła, ile ja mam na kon­cie spa­lo­nych ran­dek – mruk­nęłam, usi­łu­jąc ją po­cie­szyć.

Kie­dy spo­ty­kasz się z fa­ce­tem z ma­fii, ka­żda rand­ka może się oka­zać nie­wy­pa­łem. Na­wet taka, na któ­rej już je­steś. Zwłasz­cza taka i naj­częściej taka, na­le­ża­ło­by po­wie­dzieć. In­te­re­sy po­nad wszyst­ko. Ale w nor­mal­nym ży­ciu – a ta­kie pro­wa­dzi­ła Ewka – je­śli fa­cet od­wo­łu­je trzy rand­ki z ko­lei, to ra­czej stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie. Nie chcia­łam tego mó­wić gło­śno.

– Ale wy je­ste­ście w zwi­ąz­ku. – Prze­wró­ci­ła ocza­mi. – Gdzie Rzym, a gdzie Krym. Miesz­ka­cie ze sobą i sy­pia­cie.

Te­raz przy­szła moja ko­lej na do­gry­za­nie. Uśmiech­nęłam się szy­der­czo ni­czym dia­bli­ca z pie­kła ro­dem, po­chy­la­jąc nie­co w jej stro­nę.

– Su­ge­ru­jesz, że two­ja cip­ka nie sma­ko­wa­ła tak słod­ko, jak ci się wy­da­wa­ło?

Ewa zmru­ży­ła tyl­ko oczy, przy­zwy­cza­jo­na do mo­je­go barw­ne­go języ­ka.

– Czy z tobą da się po­roz­ma­wiać po­wa­żnie?

– Roz­ma­wia­my po­wa­żnie – po­twier­dzi­łam. – Prze­spa­łaś się z nim, a po­tem od­wo­łał trzy rand­ki pod rząd. Tak się mają fak­ty. Może two­ja cip­ka, wbrew obie­go­wym opi­niom, nie sma­ku­je jak cud, miód i orzesz­ki? A na­wet jak an­dru­ty z wa­ni­lią? – za­kpi­łam. Po­sła­ła mi spoj­rze­nie ba­zy­lisz­ka. – Więc py­tam, czy mia­łaś wra­że­nie, że nie spodo­ba­łaś mu się w łó­żku?

Za­czer­wie­ni­ła się lek­ko.

– Nie, ale on wy­ko­nał wi­ęk­szo­ść ro­bo­ty tam­tej nocy.

– I bar­dzo do­brze. To mężczy­zna ma udo­wod­nić swo­ją war­to­ść, a nie od­wrot­nie. Ob­ci­ągnąć może ka­żda la­ska. Je­śli zro­bi to nie­wpraw­nie, fa­cet chwy­ci ją za gło­wę i nią po­kie­ru­je. Z lep­szym lub gor­szym skut­kiem, ale i tak osi­ągnie or­gazm. Ale wy­li­zać ko­bie­tę tak, żeby od­le­cia­ła, nie jest ła­two. – Na­chy­li­łam się do niej nad sto­li­kiem i po­ki­wa­łam na nią ły­żecz­ką ni­czym be­rłem. – Za­pa­mi­ętaj, ko­cha­na, naj­wa­żniej­szą za­sa­dę w ży­ciu: „ty masz cip­kę ze zło­ta, a nie on zło­te­go ku­ta­sa”, a wte­dy wszyst­ko będzie do­brze! Żeby za­słu­żyć na do­bre­go loda, trze­ba naj­pierw od­ro­bić pa­ńsz­czy­znę tam na dole.

Zgod­nie z mo­imi prze­wi­dy­wa­nia­mi Ewa się ro­ze­śmia­ła.

– Był do­bry w tym, co ro­bił – rzu­ci­ła z roz­ma­rze­niem. – Za­je­bi­sty.

Wi­dzia­łam, jak na chwi­lę od­pły­wa, po­grąża­jąc się we wspo­mnie­niach. Na jej ustach po­ja­wił się de­li­kat­ny uśmiech. A więc jed­nak ku­tas ze zło­ta. Strzał w dzie­si­ąt­kę.

– Za­zwy­czaj są do­brzy, bo przed nami „tre­nu­ją”.

– Nie wkła­daj mi tego do gło­wy – po­pro­si­ła, prze­wra­ca­jąc ocza­mi. – Nie chcę wie­dzieć o żad­nej przede mną.

Po­sta­no­wi­łam za­tem nie su­ge­ro­wać, że oka­za­ła się jed­no­noc­ną przy­go­dą na boku, na co wska­zy­wa­ły­by od­wo­ła­ne rand­ki i dziw­ne za­cho­wa­nie jej lo­we­la­sa. Chy­ba że cho­dzi­ło o zde­cy­do­wa­nie bar­dziej pro­za­icz­ne przy­czy­ny – w ko­ńcu nie­któ­rzy mają nor­mal­ną pra­cę po osiem go­dzin dzien­nie. Fa­cet mógł być po pro­stu za­jęty.

– Nie je­stem od­po­wied­nio wy­po­sa­żo­na, by co­kol­wiek ci wkła­dać, ale mo­gła­bym po­da­wać kie­li­szek za kie­lisz­kiem! – za­pro­po­no­wa­łam. – Za któ­ry­mś się zre­lak­su­jesz.

– Nie idę z tobą im­pre­zo­wać.

– W ta­kim ra­zie ku­pię ci wi­bra­tor, taki z mo­tyl­kiem. Sa­tys­fak­cja gwa­ran­to­wa­na albo zwrot pie­ni­ędzy.

Fa­cet sie­dzący przy sto­li­ku obok par­sk­nął śmie­chem, wy­pusz­cza­jąc no­sem fon­tan­nę kawy.

– Kur­wa, So­fia! – zga­ni­ła mnie, czer­wie­ni­ąc się uro­czo.

– No weź! – ma­ru­dzi­łam. – Pój­dzie­my do Eu­pho­rii, za­ba­wi­my się.

– Cze­mu tam?

Ro­zu­mia­łam py­ta­nie, bo to naj­dro­ższy i naj­bar­dziej eks­klu­zyw­ny klub w Brnie. Nie mo­żna było się tam do­stać ot tak, z uli­cy. Mu­sia­łeś mieć za­pro­sze­nie i spe­cjal­ną apli­ka­cję. Go­ście byli prze­świe­tla­ni i szcze­gó­ło­wo spraw­dza­ni. I do­kład­nie o taki po­ziom bez­pie­cze­ństwa cho­dzi­ło mo­je­mu fa­ce­to­wi. To zna­czy eks­fa­ce­to­wi.

– Adam zro­bił mnie tam VIP-em.

Otwo­rzy­ła na chwi­lę usta ze zdu­mie­nia. Chy­ba nie po­win­nam była tego mó­wić. Nie była na­iw­na, w któ­ry­mś mo­men­cie doda dwa do dwóch i je­śli nie będę aku­rat w po­bli­żu, żeby wszyst­ko wy­ja­śnić, wyj­dzie jej… sie­dem nie­szczęść. Nie­chcący zdra­dzi­łam ko­lej­ną in­for­ma­cję: Adam był bo­ga­ty. I miał wpły­wy w ta­kich miej­scach, gdzie zwy­kły sza­ry czło­wiek nie miał szans we­jść.

– O pro­szę – mruk­nęła, zbie­ga­jąc szczękę z podło­gi. – Nie mó­wi­łaś, że jest dzia­ny – do­da­ła, a ja lek­ce­wa­żąco wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. – Masz ocho­tę za­ba­wić się na jego koszt w ra­mach ze­msty?

Może po­win­nam na­dal okła­my­wać sio­strę?

– Jest dru­gi po Bogu. Nie ma zna­cze­nia, ile wy­dam, i tak nie­wie­le go to obej­dzie.

Gdy­by spoj­rzeć na sy­tu­ację z ra­cjo­nal­ne­go punk­tu wi­dze­nia, nie po­win­nam ko­rzy­stać z kon­ta Ada­ma, żeby nie uła­twić im wpad­ni­ęcia na mój trop. Mia­łam jed­nak świa­do­mo­ść, że Fa­bia­no i tak mnie znaj­dzie. Wy­łącze­nie te­le­fo­nu czy owi­ni­ęcie go w fo­lię alu­mi­nio­wą sta­no­wi­ło dla nie­go tyl­ko drob­ną nie­do­god­no­ść. Nic, cze­go nie po­tra­fi­łby obe­jść.

Ale może w ca­łej tej uciecz­ce cho­dzi­ło o coś wi­ęcej? Może podświa­do­mie chcia­łam, żeby Adam do­wie­dział się, gdzie je­stem? Może w ten spo­sób krzy­cza­łam do nie­go: „Je­stem tu­taj! Ocal mnie przed samą sobą… Znów…”.

– Nie mó­wi­łaś mi o tym – po­wie­dzia­ła z wy­rzu­tem.

Naj­lep­szą obro­ną jest atak.

– A robi ci ró­żni­cę, że gość, któ­ry mnie po­su­wa, jest bo­ga­ty i wy­gląda jak grzech po­żąda­nia? – spy­ta­łam ta­kim sa­mym to­nem. Nie chcia­łam wie­rzyć, że moja sio­stra sta­ła się snob­ką. – Bo mi żad­ną. Gdy­by był bied­ny jak mysz ko­ściel­na, też da­ła­bym mu się prze­rżnąć wzdłuż i wszerz.

– Nie ob­cho­dzi mnie to – za­prze­czy­ła. – Po pro­stu je­stem za­sko­czo­na, bo o tym nie wspo­mnia­łaś.

– Bo to nie ma zna­cze­nia! – Jezu, po­win­nam za­mknąć mor­dę i prze­stać drążyć ten te­mat! – Idzie­my wie­czo­rem się po­ba­wić! Obie tego po­trze­bu­je­my, Ewka – usi­ło­wa­łam ją prze­ko­ny­wać. – Znaj­dzie­my ci od­po­wied­nie­go part­ne­ra. Eu­pho­ria gwa­ran­tu­je im­pre­zo­wi­czów z za­rob­ka­mi wy­so­ko po­nad śred­nią kra­jo­wą. Ma­mu­sia i ta­tuś będą wnie­bo­wzi­ęci. Za­wsze ma­rzy­li, że ich có­recz­ki wyj­dą bo­ga­to za mąż. No i oczy­wi­ście musi być ko­cha­jący i wier­ny…

– Ko­cha­jący i wier­ny… Brzmi jak opis psa, a nie fa­ce­ta. Może le­piej so­bie ku­pię spa­nie­la?

– Ra­czej do­bry wi­bra­tor. Nie wy­obra­żasz so­bie, ja­kie cu­de­ńka te­raz pro­du­ku­ją. Wy­trzy­mu­ją dłu­żej niż fa­ce­ci – za­chwa­la­łam – i nie zmie­nia­ją na­tęże­nia ssa­nia i wi­bra­cji, bo kon­dy­cja sia­da. Same plu­sy!

– I Adam po­zwo­lił ci taki ku­pić?

Po­gro­zi­łam jej pal­cem.

– Błąd w ro­zu­mo­wa­niu, dro­ga sio­stro! A może sam mi go ku­pił? Może mam w sy­pial­ni wiel­ką sza­fę, a w niej cały skle­po­wy asor­ty­ment, któ­ry wy­bra­li­śmy ra­zem?

Par­sk­nęła śmie­chem.

– Któ­ry i tak nie po­kry­wa za­po­trze­bo­wa­nia na sło­wo „ko­cha­jący”…

– Jak i ka­żdy fa­cet, Ewka! Jak i ka­żdy fa­cet.

Brno, dziesięć dni od ucieczki z Cannes

W mo­jej sza­fie za­wsze znaj­do­wa­ła się mała czar­na. Cza­sem nie­ko­niecz­nie czar­na, ale za­wsze mała i skan­da­licz­nie ob­ci­sła. A wszyst­ko dla­te­go, że cyc­ki ogłu­pia­ły mężczyzn. Spra­wia­ły, że do­sta­wa­łam, co chcia­łam i kie­dy chcia­łam. Drink od bar­ma­na? Ża­den pro­blem. Ulu­bio­na pio­sen­ka? Od ręki. Przy­ci­ąga­łam fa­ce­tów jak ma­gnes. Ka­żdy z nich my­ślał, że to on za­li­czy dar­mo­we ru­cha­nie dziś wie­czór, a ja po­zwa­la­łam im w to wie­rzyć, do­pó­ki było mi to na rękę.

– Ty masz dzi­siaj mi­sję prze­le­cieć ja­kie­goś fa­ce­ta w ki­blu czy się upić? – spy­ta­ła mnie Ewa, po czym wzi­ęła łyk drin­ka.

Ubra­na w ko­ńczącą się przed ko­la­nem su­kien­kę z głębo­kim de­kol­tem ide­al­nie pod­kre­śla­jącym pier­si wy­gląda­ła jak kla­sycz­na pi­ęk­no­ść lat pi­ęćdzie­si­ątych z czar­ną kre­ską na po­wie­ce i ma­to­wy­mi czer­wo­ny­mi usta­mi. Wło­sy ze­bra­ła na kar­ku w cia­sny węzeł, przy­gła­dza­jąc je.

– Może obie, a może tyl­ko jed­ną z nich… Kto wie?