Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lubimy chodzić do kina, by płakać i zamierać z przerażenia. Z przyjemnością słuchamy smutnych piosenek. Zjadamy piekielnie ostre potrawy, zażywamy kąpieli w niemal wrzącej wodzie, wspinamy się na szczyty i biegamy maratony. Niektórzy z nas poszukują nawet cierpienia w praktykach seksualnych.
Paul Bloom wyjaśnia, dlaczego czerpiemy radość z takich doświadczeń i dlaczego właściwy rodzaj bólu może potęgować doznanie przyjemności. Ból może odwrócić uwagę od przeżywanych lęków, a nawet pomóc w samodoskonaleniu. Umyślne cierpienie może być sposobem okazania siły albo, przeciwnie, wołaniem o pomoc. Nieprzyjemne uczucia – strach i smutek – mogą być częścią zabaw i fantazjowania. Z kolei wysiłek, walka i zwycięstwo prowadzą do poczucia biegłości i doskonałości.
Nieustannie poszukujemy sensu w życiu, a to wiąże się z cierpieniem. Pragniemy prawdziwej miłości, sukcesów w karierze i dających satysfakcję aktywności, a te wymagają wysiłku, niepokoju i porażek. Znakomicie napisana, dowcipna i głęboko ludzka książka Paula Blooma dowodzi, że bez dobrowolnie wybranego cierpienia życie byłoby puste lub jeszcze gorzej – nudne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Dla Christiny
sui generis
Poznałam, co to znaczy leżeć bez snu, gdy dreszcze przebiegają ciało otulone zbyt cienkim śpiworem, zbyt wyziębiona, aby zasnąć, i zbyt przerażona, aby choć spróbować. Gdy gramoliłam się w stronę namiotu w głębokim śniegu i coraz większej ciemności, potykając się i odrapując golenie o kawałki połamanego lodu ukryte w świeżym puchu, przypomniałam sobie, że przybyłam tu z zamiarem cierpienia.
– Eva Holland, Szkoła trzeźwej sztuki przetrwania,podczas wędrówki, luty 2018
Człowiek, to dzielne i najbardziej do cierpienia przywykłe zwierzę, nie zaprzecza cierpienia w sobie. On go chce, wyszukuje go sam, ale pod warunkiem, że mu się wskaże sens tego, jakiś cel cierpienia.
– Fryderyk Nietzsche, Z genealogii moralności(przeł. L. Staff)
Tyle cierpienia, ile wartości.
– Zadie Smith, Radość,„New York Review of Books”(cytat z listu kondolencyjnego)
Przedmowa
Dobre życie
Kiedy w życiu wszystko się układa, zapominamy, jak łatwo nas może spotkać nieszczęście, zewsząd jednak dobiegają przypomnienia. W każdej chwili możemy poczuć ból – nagłe ukłucie w lędźwiach, pęknięcie kości piszczelowej, wolno narastający ucisk w głowie. Albo cierpienie psychiczne, jak wówczas, gdy nagle sobie uświadamiamy, że kliknęliśmy niechcący „Odpowiedz wszystkim”, ujawniając intymny sekret. To jedynie parę przykładów. Wydaje się, że nie istnieje granica cierpień, jakie nas mogą dotknąć – często za sprawą innych.
Najprostsza teoria natury ludzkiej głosi, że ludzie za wszelką cenę pragną uniknąć podobnych doświadczeń. Dążą do przyjemności i wygody; spodziewają się, że przejdą przez życie bez przykrości. Ból i cierpienie ze swej natury nie powinny ich dotyczyć. Marie Kondo, guru sprzątania, osiągnęła bogactwo i sławę, namawiając ludzi do pozbywania się rzeczy, które „nie elektryzują radością”, i wiele osób chętnie przyjęłoby takie oczyszczanie jako znakomitą ogólną zasadę życiową.
Lecz ta teoria jest niekompletna. W pewnych warunkach oraz w odpowiednich dozach ból fizyczny i psychiczny, zmaganie, porażka, wreszcie utrata są tym, czego nam trzeba.
Pomyślmy o tym, jaką każdy z nas ma ulubioną odmianę negatywnych doświadczeń. Być może uwielbiamy chodzić do kina, aby tam szlochać, jęczeć i umierać z przerażenia. Być może sprawia nam przyjemność słuchanie smutnych piosenek. Być może drapiemy się w bolesne miejsca, delektujemy piekielnie ostrymi potrawami, zażywamy do bólu parzących kąpieli. Być może wspinamy się na szczyty gór, bierzemy udział w maratonach, przyjmujemy na twarz ciosy w ringu. Psychologowie wiedzą od dawna, że częściej mamy sny dotyczące rzeczy przykrych niż przyjemnych[1] i że nawet gdy oddajemy się marzeniu na jawie[2] – kontrolując bieg naszych myśli – częściej zbaczamy ku ciemnej stronie niż jasnej.
W książce tej chcemy między innymi wyjaśnić, dlaczego z takich doświadczeń czerpiemy przyjemność. Okazuje się, że właściwy rodzaj bólu bywa warunkiem odczuwania intensywniejszej przyjemności; jest on ceną, którą okupujemy większą nagrodę. Ból odwraca uwagę od przeżywanych lęków, a nawet pomaga w samodoskonaleniu. Umyślne zadawanie sobie cierpienia pełni niekiedy funkcję społeczną; może być sposobem okazania siły lub – przeciwnie – wołaniem o pomoc. Nieprzyjemne doznania, takie jak strach i smutek, bywają składnikiem zabawy i fantazjowania, przynosząc moralną satysfakcję. Z kolei wysiłek, walka i zwycięstwo mogą w odpowiednim kontekście dawać poczucie biegłości i doskonałości.
Taki temat miała mieć ta książka. Miała mówić o tym, że cierpienie bywa drogą do przyjemności, a tytuł miał po prostu brzmieć: Rozkosze cierpienia. Rozmawiając jednak z przyjaciółmi i kolegami, czytając prace psychologów, filozofów i innych badaczy, zacząłem nabierać wątpliwości. Okazuje się, że teorie pasujące do parzących kąpieli, smutnych piosenek i klapsów nie pozwalają się rozciągnąć na inne zjawiska. Wiele negatywnych doświadczeń, których poszukujemy, nie daje szczęścia czy jakichkolwiek pozytywnych odczuć – niemniej wciąż do nich dążymy. Cierpienie – owszem; przyjemności jednak niewiele lub zgoła wcale.
Weźmy pod uwagę inny rodzaj dobrowolnego cierpienia. Niektórzy ludzie, szczególnie młodzi mężczyźni, pragną niekiedy wziąć udział w wojnie i choć z pewnością nie życzą sobie okaleczenia lub śmierci, mają nadzieję na doświadczenie wyzwań, strachu i walki – na to, że przejdą chrzest bojowy, by posłużyć się wytartą formułą. Inni postanawiają mieć dzieci, choć na ogół wiedzą, że wychowywanie nie jest łatwe; być może nawet znają wyniki badań dowodzących, że okres opieki nad małym dzieckiem należy do najtrudniejszych lat w życiu (ci, którzy dotąd się o tym nie dowiedzieli, przekonają się niebawem). Rzadko jednak żałujemy takich wyborów. Można ogólnie przyjąć, że to, co najważniejsze w życiu, zwykle ma związek z bólem i poświęceniem. Czy jeśli coś przychodzi łatwo, może mieć sens?
Doniosłość cierpienia jest sprawą od dawna znaną. Cierpienie stanowi motyw wielu tradycji religijnych, jest obecne w szczególności w Księdze Rodzaju, która opowiada o tym, że grzech pierworodny skazał nas na wszelkie trudy życia. Cierpienie odgrywa istotną rolę w myśli buddyjskiej i jest naczelnym przedmiotem Czterech Szlachetnych Prawd. Zdaniem socjologa Maxa Webera cierpienie leży u podstaw protestanckiej etyki pracy.
Uczeni, którzy o wszystkim innym miewają rozbieżne zdania, zgadzają się co do wartości cierpienia. W Toronto, gdzie napisałem większą część tej książki, niedawno odbyła się debata pomiędzy kanadyjskim profesorem psychologii i znanym krytykiem postmodernizmu Jordanem Petersonem oraz Slavojem Žižkiem, filozoficzną gwiazdą skrajnej lewicy. Tematem debaty było szczęście. W sprawozdaniu z wydarzenia czasopismo „The Chronicle of Higher Education” nakreśliło sylwetki oponentów, przedstawiając ich poglądy i wskazując na łączące ich podobieństwa[3]. Obaj z wielkim szacunkiem odnoszą się do cierpienia. „Celem życia”, pisze Peterson, „jest znalezienie największego ciężaru, jaki się umie udźwignąć, i udźwignięcie go”. Žižek z kolei uważa, że „jedynie życie poświęcone ciągłej walce daje głębokie zadowolenie”. W moim przekonaniu wypowiedzi te są zbyt oratorskie – czy walka rzeczywiście musi być ciągła? – jednak w chwili, gdy autorzy ci uznają doniosłość cierpienia, czuję, że są moimi braćmi.
W książce tej próbuję osiągnąć kilka celów jednocześnie. Spora jej część dotyczy bardzo określonych zagadnień, które mnie zajmują i które, jak sądzę, mogą zainteresować czytelników. Dlaczego niektórzy lubią horrory? Dlaczego nastolatki zadają sobie rany cięte? Czy cokolwiek może pociągać w sadomasochizmie? Czy niewybrane cierpienie – na przykład śmierć dziecka – powoduje, że ostatecznie stajemy się silniejsi? Czy cierpienie nas uszlachetnia? Jaki wpływ na poczucie szczęścia może mieć podwojenie pensji? I jak wychowywanie dzieci może wpływać na nasze poczucie, że życie ma sens?
Ale Złoty środek ponadto broni pewnego szerszego obrazu natury ludzkiej. Wielu uważa, że człowiek z natury jest hedonistą, że zabiega tylko o własną przyjemność. Chciałbym przekonać czytelnika, że bliższe przyjrzenie się potrzebie bólu i cierpienia dowodzi jednak błędności tego spojrzenia na naturę ludzką. Tak naprawdę dążymy do czegoś głębszego i wykraczającego poza to, co widzialne.
Nie zamierzam wszakże stawiać przyjemności w złym świetle. Bronię poglądu, że ludzie pragną wielu rzeczy – niekiedy określa się to pluralizmem motywacyjnym[4]. Zdanie moje jest zbieżne z tym, co napisał niedawno ekonomista Tyler Cowen:
Nie da się wszystkich dobrych rzeczy w życiu jednostki sprowadzić do jednej wartości. Nie wszystko można podciągnąć pod piękno, sprawiedliwość czy szczęście. Bardziej przekonujące są teorie pluralistyczne, które postulują różnorodność doniosłych wartości, takich jak dobrostan, sprawiedliwość, uczciwość, piękno, osiągnięcia artystyczne, miłosierdzie i wiele innych, czasami nawet kontrastujących ze sobą wersji szczęścia. Życie nie jest takie proste!
Wspomnę jeszcze o tym, że pewne pojęcia i odkrycia opisane w tej książce mają zastosowanie praktyczne. Często przypominam sobie dwie książki, które dawno temu czytałem: Przepływ Mihalya Csikszentmihalyiego oraz Człowiek w poszukiwaniu sensu Viktora Frankla. Nie są to poradniki, ale wyrażają poglądy o naturze ludzkiej i ludzkim spełnieniu, które skłoniły wielu czytelników do przemyślenia swego sposobu życia.
Później napiszę więcej o Franklu, teraz chciałbym wtrącić słówko o Przepływie. Przez niemałą część swego życia bez reszty oddawałem się trudnym przedsięwzięciom, jak trenowanie do biegu maratońskiego lub nauka programowania, rzadko jednak przywiązywałem do nich szczególną wagę. Później przeczytałem, co mówi Csikszentmihalyi o znaczeniu tego rodzaju „przepływowych stanów” dla szczęścia, i poczucia spełnienia. I wtedy uświadomiłem sobie, na czym polega wartość owych przedsięwzięć. Dla mnie samego są one w rzeczywistości znacznie cenniejsze, niż byłem wówczas skłonny sądzić. Od tamtej pory postanowiłem częściej i więcej przebywać w stanie „przepływu”, dzięki czemu moje życie jest szczęśliwsze i bardziej spełnione.
Tego typu lektury w swoim czasie wywarły duży wpływ na mnie i na wiele innych osób. Mam nadzieję, że ta książka dokona tego samego.
Przeczytałem wystarczająco wiele podobnych książek, by wiedzieć, co teraz powinno nastąpić. Powinienem upewnić czytelników o tym, że świat znajduje się w kryzysie. Ludzie są nieszczęśliwi, zdezorientowani, przygnębieni, pełni obaw, apatyczni, na krawędzi samobójstwa. Żyjemy w najgorszych możliwych czasach. Ale autor wspaniałomyślnie oferuje rozwiązanie. Dlatego czytajcie czym prędzej, póki nie jest za późno.
Takie podejście charakteryzuje wiele świetnych książek. Csikszentmihalyi poświęca wiele ustępów Przepływu opisowi tego, jak dobrobyt pozbawił nasze życie sensu – nieszczęśliwi są zwłaszcza współcześni Amerykanie. „Ciężko jest znaleźć naprawdę kogoś szczęśliwego”[5], czytamy. Emily Esfahani Smith w książce Znajdź w życiu sens pisze, że od lat sześćdziesiątych rośnie skokowo liczba cierpiących na depresję, czemu towarzyszy coraz powszechniejsze stosowanie środków antydepresyjnych; autorka podsumowuje: „Poczucie beznadziejności i rozpaczy nie tylko się nasila, lecz osiąga już rozmiary epidemii”[6]. Johann Hari w Jak odzyskać siebie i utracone więzi powołuje się na te same dane, by następnie stwierdzić, że postawił sobie za cel wyjaśnienie, dlaczego tak wielu ludzi dotyka przygnębienie i lęk[7]. Natomiast David Brooks już na pierwszych stronach swego bestselera The Second Mountain oświadcza, że „społeczeństwo nasze zmówiło się, by uśmiercić wszelką radość”, a dalej omawia „przerażający przyrost liczby chorób psychicznych, samobójstw i patologicznej nieufności”[8].
Jednocześnie jednak wielu innych twierdzi, że w porównaniu z przeszłością żyjemy w czasach lepszych niż kiedykolwiek. Najbardziej znanym reprezentantem tego stanowiska jest Steven Pinker. W Nowym Oświeceniu Pinker starannie gromadzi wszelkie dane przemawiające za tym, że świat staje się coraz lepszy[9]. By podać tylko parę przykładów spośród setek omówionych szczegółowo w książce: obserwujemy wydłużenie oczekiwanej długości życia, upowszechnienie dostępu do żywności, wzrost liczby ludzi wykształconych i godzin czasu wolnego; a także spadki – śmiertelności noworodków, ubóstwa, ofiar działań wojennych, przypadków rasizmu, seksizmu, homofobii.
Tak naprawdę utyskiwania na dzisiejsze czasy oraz wiara w postęp nie muszą się wykluczać. Jak Pinker podkreśla, „lepiej niż dawniej” nie oznacza „doskonale”. Nie przeczy on, że wielu ludzi wciąż ma okropne życie. Po prostu opisuje zaznaczającą się tendencję, która w każdej chwili może się odwrócić. Za rogiem być może czeka koniec świata – na przykład na skutek zmian klimatycznych lub wojny atomowej.
Ale mimo wszystko, gdybyśmy mogli wybrać epokę, w której przyszło by nam żyć, najbardziej racjonalnym wyborem są czasy dzisiejsze – zwłaszcza jeśli zamieszkujemy w biednej części świata, jesteśmy kobietą, gejem, transseksualistą lub należymy do etnicznej mniejszości. Fakt, że każdego roku miliony ludzi wydobywają się ze skrajnej biedy, powinien dodawać nam otuchy. Zresztą gdybyśmy sami byli lepsi, wiele niedogodności współczesnego życia, na które tak pomstujemy („Tyle nienawiści się wylewa z Twittera!”, „Fotele w samolotach są niewyobrażalnie ciasne!”), przestałoby być zauważalnych.
Świat poprawił się także dla tych, którym się względnie powodzi. Przykład, który często przychodzi mi na myśl, nie jest równie niezwykły jak wydłużenie oczekiwanego trwania życia lub zmniejszenie liczby zabójstw. Przykładem tym jest internet. Z urządzenia, na którym teraz piszę, mam dostęp praktycznie do każdej książki, filmu lub programu telewizyjnego – często za darmo. Za parę sekund mogę obejrzeć ulubioną komedią ze Steve’em Martinem, powrócić do dawno nieczytanej powieści Jane Smiley czy kołysać się w rytmie klasyki muzyki rozrywkowej, czyli Alice’a Coopera. Sam umiem sięgnąć pamięcią do czasów, gdy w podróży zagranicznej rozmowy telefoniczne z rodziną były bardzo kosztowne, a możliwość ujrzenia ich twarzy – zupełną science fiction. Moje dawne ja byłoby zadziwione, gdyby się dowiedziało, że przed paroma tygodni, siedząc w kawiarni w Nowej Zelandii, rozmawiałem z moją rodziną z Ottawy i widziałem ich na ekranie telefonu. Jeśli to na kimś nie robi wrażenia, oznacza to tylko, że szybko przywykamy do udoskonaleń technicznych, uważając je za rzeczy najzwyklejsze pod słońcem.
Można jednak zapytać, czy takie rozwiązania techniczne naprawdę dają nam zadowolenie. Czyż nie powiedziano, że szczęście bierze się z wnętrza? Szekspir pisał: „Nic nie jest złem ani dobrem samo przez się, tylko nasza myśl to i owo czyni takim”. Z pewnością można być nieszczęśliwym w świecie pełnym dostatku, a radosnym nawet w najgorszych okolicznościach.
O tym wszystkim będziemy obszernie mówić w tej książce. Ale jeszcze ważniejszą prawdą – tak oczywistą, że nikt prawie o niej nie wspomina – jest ta, że znacznie łatwiej osiągnąć dobre życie, gdy cieszymy się fizycznym i psychicznym komfortem. Trudno o radość i zadowolenie, kiedy nasze dzieci cierpią głód lub gdy znaleźliśmy się na łożu śmierci z przyczyny nieleczonej choroby. Byłoby czymś niezrozumiałym, jeśli poprawa warunków życia nie miałaby żadnego wpływu na nasze poczucie szczęścia.
I rzeczywiście, Pinker zwraca uwagę na obecny w historii przyrost poczucia szczęścia, przynajmniej w czasach najnowszych[10]. W krajach, w których prowadzono badania, najnowsze wyniki zwykle pokazują najwyższy poziom szczęścia. Również większość żyjących obecnie ludzi opisuje siebie jako osoby szczęśliwe. Według World Values Survey aż 86 procent ankietowanych mówi o sobie, że są „raczej szczęśliwi” lub „bardzo szczęśliwi”[11]. Kiedy jednak eksperci twierdzą, że jesteśmy pogrążeni w nieszczęściu, mimowolnie ilustrują jedno z najważniejszych ustaleń nauki o szczęściu – a mianowicie, że mamy skłonność do pomniejszania szczęścia bliźnich, podczas gdy sami siebie uważamy za wyjątki od reguły[12].
Dobry los nie wszystkim jednak przypada w równym stopniu. Niektóre kraje są szczęśliwsze niż inne[13]. Wprawdzie można mieć zastrzeżenia co do pomiarów szczęścia, a wkrótce powiemy więcej o niejasności samego słowa „szczęście” – ma ono różne znaczenie w różnych językach, co sprawia, że porównania są trudne. Niemniej wydaje się, że dokładne sformułowanie pytania nie ma tak wielkiego wpływu na otrzymane wyniki. Podczas gdy w pewnych badaniach, jak w wyżej wspomnianym, ankietowani są pytani o „poczucie szczęścia”, inne wykorzystują odmienne metody, na przykład badanych prosi się o ocenę jakości swego życia w skali od 0 (najgorsze możliwe) do 10 (najlepsze możliwe).
Niezależnie od stosowanej metodologii okazuje się, że najszczęśliwszymi krajami są – jak można się spodziewać – kraje nordyckie: Norwegia, Islandia, Finlandia, Dania i Szwecja, a ponadto Szwajcaria, Holandia, Kanada, Nowa Zelandia i Australia. Wszystkie te państwa cechuje wysoki dochód per capita, ponadprzeciętne oczekiwane trwanie życia i rozbudowany system opieki społecznej. Ich mieszkańcy cieszą się wysokim poziomem wolności osobistej, wzajemnego zaufania i hojności.
Takie porównania ujawniają interesujące prawdy o najlepszych warunkach ludzkiego rozwoju. Jak zauważa psycholog Edward Diener i jego współpracownicy, zarówno liberałowie, jak i konserwatyści mają się czym pochwalić[14]. Z poczuciem szczęścia są skorelowane elementy polityki liberalnej, takie jak progresyjne opodatkowanie i rozwinięte państwo opiekuńcze. Podobnie jednak ma się sprawa z czynnikami, na które kładą nacisk konserwatyści, jak na przykład pewien poziom rywalizacji ekonomicznej (pod względem szczęścia kraje komunistyczne wypadają słabo). Inne badania wykazują, że ze szczęściem na poziomie jednostkowym skorelowane są również tradycyjne wartości, takie jak religia, małżeństwo i więzi rodzinne – choć, jak zobaczymy, wychowywanie dzieci ma nieco bardziej skomplikowane następstwa.
Badania dowodzą ponadto, że szczęście nie jest czymś stałym. Mimo że na szczęście wywiera wpływ genetyka, możemy jego poziom podnosić i obniżać, na przykład zmieniając miejsce zamieszkania. Jak ci źle, pakuj manatki i jedź do Toronto lub Sztokholmu! Chcesz zaznać więcej przykrości? Na pewno znajdzie się niejeden kraj z samego dołu listy, który cię przyjmie z otwartymi ramionami. Można by twierdzić, że to nie fakt mieszkania w danym kraju oddziałuje na poczucie szczęścia; być może Szwedzi zawdzięczają szczęście swoim szwedzkim genom lub szwedzkiemu wychowaniu i byliby podobnie szczęśliwi, gdyby przeprowadzili się do Angoli czy na Kubę, dwóch najsmutniejszych miejsc na Ziemi. Tak jednak nie jest. Kilka badań wykazało, że co prawda kraj pochodzenia ma pewien wpływ, jednak imigranci i rdzenni mieszkańcy są na ogół podobnie szczęśliwi[15]. A zatem społeczeństwo, w którym żyjemy, istotnie określa nasze poczucie szczęścia.
Skoro jest tak dobrze, to co – poza ciekawością poznawczą – może nas skłaniać do zastanawiania się nad najlepszymi warunkami dobrego życia?
Miałby być może do tego prawo Amerykanin. Jeśli ktoś zamierzałby wykazać, że powinniśmy mówić o kryzysie, Stany Zjednoczone byłyby dobrym punktem wyjścia. Jak na tak zamożny kraj, Stany Zjednoczone wypadają raczej słabo, choć zajmują wysokie miejsce w rankingu (18. spośród 156 krajów w najnowszym „Światowym Raporcie Szczęśliwości”).
Co więcej, wydaje się, że w kraju tym dzieje się coraz gorzej. Choć pewne twierdzenia mogą budzić wątpliwości – nie jest na przykład jasne, czy można mówić o epidemii samotności – coś wyraźnie nie zdaje egzaminu[16]. Na całym świecie obserwujemy wielki spadek liczby samobójstw[17] (o 38 procent od połowy lat dziewięćdziesiątych), lecz w Stanach Zjednoczonych tendencja jest przeciwna[18]: od roku 2000 liczba samobójstw wzrosła aż o 30 procent. David Brooks określa sytuację jako „alarmującą”, a ponadto zwraca uwagę na „samobójstwa na raty”[19] pod postacią epidemii uzależnień od opioidów. Brooks wskazuje, że przeciętna długość życia Amerykanina od kilku lat się skraca, co jest zaskakujące w społeczeństwie dobrobytu – jego zdaniem coś podobnego wydarzyło się w Stanach Zjednoczonych ostatni raz w latach 1915–1918, gdy trwała I wojna światowa i szalała epidemia hiszpanki, która kosztowała życie pół miliona Amerykanów[1*].
Brooks i wielu innych źródło problemu widzi w „kryzysie sensu”, związanym z upadkiem wiary religijnej, utratą poczucia celu i zanikiem żywych, bliskich wspólnot. Johann Hari tak ów kryzys opisuje: mamy „znajomych z Facebooka w miejsce sąsiadów, gry wideo w miejsce sensownej pracy, aktualizacje statusu zamiast statusu społecznego”[20].
Problemy takie istniały jednak na długo przed epoką mediów społecznościowych. W książce Tribe Sebastian Junger opisuje Amerykę z końca XVIII wieku[21], gdy o tę samą ziemię rywalizowały dwie cywilizacje. W tamtym czasie „powstawały fabryki w Chicago i rodziły się slumsy w Nowym Jorku, podczas gdy tysiąc kilometrów dalej Indianie walczyli oszczepami i tomahawkami”. W toku konfliktu porywano kolonistów, głównie kobiety i dzieci. Co ciekawe, pomimo całego cierpienia oraz rozłąki z rodziną i przyjaciółmi wielu uwięzionych znajdowało coś pociągającego w nowym życiu. Wchodzili w związki małżeńskie z porywającymi, wrastali w ich rodziny, a niekiedy nawet u ich boku walczyli, nierzadko kryjąc się przed wyprawami ratowniczymi. Znane były przypadki, że porwanych trzeba było wiązać, by doprowadzić do skutku uzgodnioną wymianę jeńców, a gdy ich odstawiano do pierwotnych domostw, często wymykali się i szukali drogi powrotu do wspólnot rdzennych Amerykanów.
Nigdy natomiast nie miało miejsca zjawisko odwrotne. W liście do przyjaciela z 1753 roku Benjamin Franklin nie mógł się temu nadziwić: „Gdy bowiem indiańskie dziecko wychowane pośród nas, nauczone języka i przywykłe do naszych obyczajów, pojedzie odwiedzić swych krewnych i posmakuje ich sposobu życia, nie ma już sposobu przekonania go do powrotu”.
Junger pyta więc, co takiego miały autochtoniczne plemiona, czego brakło cywilizowanym Europejczykom. I odpowiada, że uprowadzeni koloniści pierwszy raz mieli okazję doświadczyć życia pełnego sensu, celu i wspólnoty.
Wiemy, że rozsądne osoby odczuwają zaniepokojenie brakiem sensu w swoim życiu. Także mniej rozsądni przeżywają taki niepokój. Terrorysta Theodore Kaczynski, który zamordował trzy osoby i ranił znacznie więcej, w swoim siedemdziesięciostronicowym Manifeście Unabombera wyróżnia trzy rodzaje celów. Są cele, które można osiągnąć przy minimalnym wysiłku; cele, które wymagają istotnego wysiłku; i wreszcie cele, których nie można osiągnąć wcale. Kaczynski ubolewa nad tym, że utraciliśmy cele drugiej kategorii. Peter Thiel tak podsumowuje jego wywód[22]: „To, co możemy robić, umie zrobić nawet dziecko; ale tego, czego nie umiemy zrobić, nie umiałby zrobić nawet Einstein”. Według Kaczynskiego rozwiązanie polegałoby na wysadzeniu w powietrze całej cywilizacji technicznej i rozpoczęciu wszystkiego na nowo.
Jak się wydaje, Thiel uważa, że tego rodzaju pesymizm charakteryzuje ruchy fundamentalistyczne, nieznajdujące niczego pośredniego między tym, co łatwo poznać, i tym, czego nigdy poznać nie zdołamy. Zauważa, że postawa taka czasami znajduje wyraz nie w przemocy, lecz w apatii, i daje przykład subkultury hipsterskiej: „Zdjęcia stylizowane na retro, sumiaste wąsy i adaptery do winylowych płyt są nawiązaniem do czasów, gdy ludzie jeszcze z optymizmem patrzyli w przyszłość. Skoro to, co wartościowe, już zostało zrobione, można udawać alergię na ambicję i zatrudnić się jako barista”.
Nie umiem rozstrzygnąć, czy świat współczesny bardziej cierpi na brak sensu bądź celu niż dawniejsze czasy. Ale wiem, że wielu ludziom czegoś w życiu brakuje i że sensowne działania – które wymagają pokonywania bólu i przeszkód – mogą być remedium na nasze utrapienia. Przytoczony poniżej tweet Grety Thunberg, jednej z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych aktywistek, wyraża typową reakcję na odnalezienie w życiu sensu:
Zanim podjęłam mój szkolny strajk, nie miałam energii i przyjaciół oraz z nikim nie rozmawiałam. Po prostu siedziałam w domu i leczyłam swoje zaburzenia odżywiania. Wszystko jednak się zmieniło, gdy odnalazłam sens w świecie, który tak wielu wydaje się bezsensowny i płytki[23].
Viktor Frankl doszedł do podobnego wniosku[24]. Na początku swej kariery psychiatry, w latach trzydziestych w Wiedniu, Frankl zajmował się depresją i samobójstwami. W tamtym czasie w siłę rósł ruch nazistowski, a w 1938 roku Hitler dokonał anszlusu Austrii. Nie chcąc opuszczać pacjentów ani swoich rodziców w podeszłym wieku, Frankl postanowił pozostać w kraju i podobnie jak miliony Żydów trafił do obozu koncentracyjnego – najpierw do Oświęcimia, potem do Dachau. Wierny swej naturze badacza, Frankl obserwował współwięźniów, zastanawiając się, co odróżnia tych, którzy utrzymują pozytywne nastawienie, od tych, którzy ulegają, tracą nadzieję i nierzadko się zabijają.
Frankl doszedł do wniosku, że wyjaśnieniem jest sens. Większą szansę przetrwania mieli ci, którzy w życiu mieli jakiś dalszy cel, byli oddani pewnemu projektowi lub związkowi i mieli powód, by żyć. Jak napisał później (parafrazując Nietzschego), „ten, kto zna jakieś »po co«, może znieść nieomal każde »jak«”.
Jako psychiatra Frankl interesował się zdrowiem psychicznym, lecz nacisk na życie pełne sensu – centralny punkt techniki terapeutycznej, którą opracował po wyjściu z obozów – nie polegał tylko na przekonaniu, że zapewni ono ludziom szczęście czy odporność psychiczną. Frankl wierzył, że każdy powinien pragnąć takiego istnienia. Przykładał wagę do różnicy między szczęściem i tym, co Arystoteles nazwał eudajmonią – dosłownie: „dobrym duchem” – lecz w rzeczywistości chodziło o spełnienie w jak najogólniejszym znaczeniu. Frankl miał na celu eudajmonię.
Gdy wojna się skończyła i Frankl opuścił obóz, miał czterdzieści lat i nie posiadał niczego. Jego żona, matka i brat zostali zabici przez nazistów. Musiał zacząć od początku. Powrócił do zawodu psychiatry. Ponownie się ożenił. Urodziły mu się dzieci, a potem wnuki. Pisał książki, rozpoczynając od klasyki literatury obozowej, Człowieka w poszukiwaniu sensu[25]. Gdy umarł w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat, pozostawił świeżo ukończoną ostatnią książkę. Miał życie bogate, wypełnione zarówno sensem, jak i przyjemnością.
Chciałbym uprzedzić wszelkie nieporozumienia. Nie twierdzę, że ludziom nieszczęśliwym potrzeba jeszcze więcej cierpienia. Próba powiedzenia osobie będącej na skraju załamania, że dobrze by jej zrobiło jeszcze trochę bólu, byłaby czymś okrutnym, gdyby nie była po prostu żałosna.
W rzeczywistości mam więcej sceptycyzmu niż wielu innych co do pewnych rodzajów cierpienia. Jak dalej zobaczymy, znaczna część badaczy uważa, że negatywne doświadczenia życiowe dobrze nam robią – rozprawiają oni o tak zwanym wzrastaniu pourazowym, pogłębianiu empatii i altruizmu, powiększaniu poczucia sensu. To mnie wcale nie przekonuje. Cierpienie, którego nie wybraliśmy, jest czymś strasznym; unikajmy go, o ile to możliwe.
Na czym więc polega moje stanowisko? Złoty środek broni trzech powiązanych tez. Po pierwsze, że niektóre rodzaje dobrowolnego cierpienia – w tym te, które obejmują ból, lęk i smutek – bywają źródłem przyjemności. Po drugie – że dobrze przeżyte życie nie polega na pogoni za przyjemnościami; uwzględnia ono także także dobro i sensowne przedsięwzięcia. I po trzecie – że pewne postacie cierpienia, związane z wysiłkiem i pokonywaniem przeszkód, są nieodłączną częścią osiągania tych wyższych celów oraz przeżywania pełnego, satysfakcjonującego życia.
Pragnę zakończyć ten wstęp wyznaniem osobistym. Zanim zagłębiłem się w te zagadnienia, co nieco wiedziałem o poglądach na szczęście, ale moje wrażenie nie było pozytywne. Miałem skłonność do ich lekceważenia. Sądziłem, że naukowe badania nad szczęściem są przeważnie powierzchowne, prowadzą do bezpodstawnych twierdzeń i opierają się na niskiej jakości filozofii. Krótko mówiąc, widziałem w nich więcej naciągania niż nauki.
Po części wynikało to stąd, że jak większość stykałem się z tymi poglądami za pośrednictwem mediów, takich jak wykłady internetowe TED i poradniki książkowe. Te źródła wprowadzają jednak systematyczne skrzywienie: kto staje na scenie i musi utrzymać uwagę słuchaczy, kto pragnie sławy i pieniędzy, ten będzie starał się dawać rozwiązania życiowych problemów bez względu na ich naukową wartość. Nie chcę także przesadzać. W każdej dziedzinie znajdą się popularne osobistości, których zachowanie jest bez zarzutu. Ale spotyka się także oszustów, a w dziedzinie szczęścia widać ich szczególnie wielu.
Wiele lat temu znalazłem się w gronie zaproszonych mówców na ekskluzywnym spotkaniu bogaczy na Florydzie. W dniu rozpoczęcia konferencji, po obiedzie, organizatorzy zaprezentowali niezapowiedzianego mówcę. Mężczyzna ten nie był ani pracownikiem naukowym, ani biznesmenem jak reszta; była to sława – po usłyszeniu jego nazwiska zaczęliśmy bić entuzjastycznie brawo. Człowiek ten jest obecnie jednym z najbardziej znanych mówców motywacyjnych. Znałem go ze słyszenia, dlatego ciekaw byłem, co ma do powiedzenia.
Tak jak zapowiadali organizatorzy, rzeczywiście było to przeżycie, które może słuchacza odmienić. Ale nie w sensie, jaki mieli na myśli. Ociekający potem mówca opowiadał o przełomowych rzekomo odkryciach psychologii eksperymentalnej – na ogół fałszywych i dawno zdyskredytowanych. Powtarzał dowcipy wzięte z telewizyjnych kabaretów, udając, że je wymyślił. A w tym, co mówił, było pełno sprzeczności; w jednej chwili na przykład wygłaszał peany na cześć nieskończonej miłości, by tuż potem wciągać słuchacz w awangardowy performance, w którym mieli odwrócić się do najbliżej siedzącej osoby i zawołać: „Twoje ciało należy do mnie!”. Nie chciałem psuć zabawy, próbowałem więc wziąć w tym udział, lecz, niestety, siedziałem obok pewnej pani historyk, która usłyszawszy moje zawołanie, nie mogła pohamować histerycznego śmiechu.
Wiele z tego, co mówi się o szczęściu i dobrym życiu, nie zasługuje na wiarę, jednak dzisiaj uważam moje uprzednie stanowisko za nazbyt surowe, a właściwie nawet błędne. Nie mam już tego samego przekonania, że gdybym nie miał nic lepszego do roboty, z łatwością odsłoniłbym fasadowość całej tej dziedziny. Nauka o szczęściu, obejmująca zarówno domorosłych „psychologów pozytywnych”, jak i uczonych, którzy nie chcą być utożsamiani z pierwszą grupą, mimo wszystko ma pewne wartościowe jądro. Rzeczywiście można spotkać rzetelnie prowadzone badania empiryczne i porządne teorie. Sam przyznaję, że wpływ wywarli na mnie następujący uczeni (wykaz nie jest wyczerpujący): Mihaly Csikszentmihalyi, David DeSteno, Edward Diener, Daniel Gilbert, Jonathan Haidt, Daniel Kahneman, Sonja Lyubomirsky, a także założyciel nurtu psychologii pozytywnej, Martin Seligman. Moja książka powstała w cieniu znakomitych tomów Emily Esfahani Smith i Brocka Bastiana, którzy rozwijali podobne tematy[26] – Smith pisze o sensie, Bastian o cierpieniu i bólu[2*].
Złoty środek to jednak coś więcej niż wybór pomysłów i dociekań innych badaczy. Zagadnienia przyjemności czerpanej z bólu oraz doniosłości cierpienia w naszym życiu nie były dotąd wystarczająco zgłębiane i w książce tej udaję się na rzadko uczęszczane szlaki. Pewne koncepcje i argumenty są mocne zakotwiczone w nauce; inne mają charakter bardziej spekulatywny, ale dokładam starań, by zawsze było jasne, które są które.
Poza tym, jak stwierdził amerykański pisarz Walker Percy, „wyobraźnia nie opowiada rzeczy, o których nie wiemy, ale rzeczy, o których wiemy, nic o tym nie wiedząc”. Niekiedy to samo można powiedzieć o psychologii. Chciałbym czytelnikowi opowiedzieć rzeczy, o których wie, nic o tym nie wiedząc.
Przypisy
Przedmowa: Dobre życie