Zmierzch i blask - Bogdan Góralczyk - ebook
NOWOŚĆ

Zmierzch i blask ebook

Bogdan Góralczyk

0,0

28 osób interesuje się tą książką

Opis

O fascynującej Tajlandii, jednym z najciekawszych krajów azjatyckich, słyszał każdy, lecz dla większości pozostaje ona jedynie rajskim kierunkiem turystycznym. „Za pobieżnym poznaniem Tajlandii wcale nie idzie wiedza” – pisze Bogdan Góralczyk, były ambasador RP w Bangkoku i najsłynniejszy współczesny polski badacz Azji. Próbuje to zmienić swoim „Notesem”, wieloaspektowym dziennikiem łączącym diariusz z dygresjami historycznymi, politycznymi, kulturowymi i społecznymi. Jak zawsze świetny styl Autora współgra z pogłębioną wiedzą i szerokim spojrzeniem, obejmującym oprócz Tajlandii również wątki birmańskie, laotańskie, khmerskie i chińskie. Dziś Czytelnik otrzymuje najnowsze, uaktualnione wydanie „Notesu”, opisujące wydarzenia polityczne błyskotliwie, ze swadą i kolorytem godnym prywatnego życia obecnego tajskiego króla Vajiralongkorna (Ramy X), którego postać Autor nam przybliża. Naszkicowane w książce problemy społeczno-polityczne jeszcze bardziej nabrzmiały i sprawiają, że Tajlandia jest dziś ponownie beczką prochu, a chcąc zrozumieć dlaczego, trzeba przeczytać niniejsze wydanie.

dr hab. Michał Lubina, prof. UJ

były profesor wizytujący

na Uniwersytecie Chulalongkorna w Bangkoku

 

 

Prof. zw. dr hab. Bogdan J. Góralczyk – politolog i sinolog, b. ambasador w państwach Azji (w tym w latach 2003–2008 ambasador RP w Królestwie Tajlandii), publicysta, wykładowca w Centrum Europejskim Uniwersytetu Warszawskiego i jego były dyrektor. Specjalizuje się we współczesnych stosunkach międzynarodowych. Bada też zagadnienia wyzwań globalnych, integracji (europejskiej i poza naszym kontynentem) oraz przekształceń systemowych w różnych regionach świata, ze szczególnym naciskiem na Azję Wschodnią (Chiny) i Europę Środkową (Węgry), co wiąże się ze znajomością języków tych państw. Autor wielu książek i artykułów naukowych, częsty gość radia i programów telewizyjnych, gdzie w sposób barwny i przystępny przybliża nam procesy i wydarzenia zachodzące na Wschodzie i nie tylko.

Do tej pory w Wydawnictwie Dialog Autor opublikował następujące książki: Nowy Długi Marsz. Chiny ery Xi Jinpinga (2022), Chiński feniks. Paradoksy wschodzącego mocarstwa (2022), Birma. Złota Ziemia roni łzy (2021), Węgierski syndrom: Trianon (2020), Wielki Renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje (2018).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 667

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­cen­zja: prof. dr hab. MI­CHAŁ LU­BINA
Re­dak­cja i ko­rekta: HE­LENA I LE­SZEK KA­MIŃ­SCY
Re­dak­cja tech­niczna: PIOTR TOM­CZAK
Skład i ła­ma­nie: ANNA BA­SI­STA
Pro­jekt i wy­ko­na­nie okładki: EWA MA­JEW­SKA
Wszyst­kie wy­ko­rzy­stane zdję­cia zo­stały wy­ko­nane przez Kry­stynę Żu­rek-Gó­ral­czyk i udo­stęp­nione za zgodą i wie­dzą Au­torki Co­py­ri­ght © by Bog­dan Gó­ral­czyk & Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie Dia­log 2024 All ri­ghts re­se­rved
ISBN e-pub 978-83-8238-142-9
ISBN mobi 978-83-8238-143-6
Pierw­sze wy­da­nie: 2009 Wy­da­nie elek­tro­niczne, War­szawa 2024
Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie DIA­LOG Spółka z o.o. 00-112 War­szawa, ul. Ba­gno 3/218 tel./faks (+48 22) 620 87 03 e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­dia­log.plwww.wy­daw­nic­two­dia­log.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

We­ro­nice,by ni­gdy nie za­tra­ciła cie­ka­wo­ści świata

WSTĘP NA TAJ­SKĄ SCENĘ

Taj­lan­dia, dawny Sy­jam, kraj bu­dzący ro­snące za­in­te­re­so­wa­nie, je­den z po­pu­lar­nych ce­lów tu­ry­stycz­nych na kur­czą­cej się sce­nie świata. Za­słu­że­nie bu­dzi cie­ka­wość. Ma wzię­cie ze względu na kli­mat, sze­roki do­stęp do cie­płego mo­rza, wa­lory kra­jo­bra­zowe. Pro­blem z nią taki, że jest inna, nie­po­wta­rzalna, od­mienna ję­zy­kowo, kul­tu­rowo, zwy­cza­jowo, re­li­gij­nie, ma bar­dzo swo­iste ob­li­cze. Jed­nakże za po­bież­nym po­zna­niem Taj­lan­dii wcale nie idzie wie­dza. Na­wet wi­dzieć nie zna­czy wie­dzieć. Po­toczne sko­ja­rze­nia na te­mat tego kraju tylko rzadko i w nie­wiel­kim stop­niu prze­kra­czają ste­reo­typy daw­niej wią­żące się z sy­jam­skimi braćmi, sy­jam­skimi ko­tami czy – już rza­dziej – sy­jam­skim bok­sem, a obec­nie, szcze­gól­nie po po­by­cie w tym kraju, z taj­ską kuch­nią, spe­cy­ficz­nym po­wi­ta­niem wai z rę­koma zło­żo­nymi ni­czym do mo­dli­twy, taj­ską go­ścin­no­ścią i uśmie­chem, wi­do­kami błę­kit­nego mo­rza i piasz­czy­stych plaż, kon­tra­stu­ją­cymi z ob­ra­zami za­gęsz­czo­nego, tłocz­nego, peł­nego spa­lin i ka­ko­fo­nii Bang­koku.

Ko­rzy­sta­jąc z przy­wi­leju peł­nie­nia tu­taj za­szczyt­nej funk­cji am­ba­sa­dor­skiej, po­sta­no­wi­łem, na wzór daw­nych skry­bów, ten cie­kawy, a u nas nie­znany kraj opi­sać, na miarę swych moż­li­wo­ści i wie­dzy. Jest to za­pis do­ko­nany przez czło­wieka z ze­wnątrz, który jed­nak na ja­kiś czas za­ko­twi­czony zo­stał w taj­skim spo­łe­czeń­stwie. Co wię­cej, po­sta­wił so­bie szczytne za­da­nie po­zna­nia – na ile się da – tego fe­no­menu. Nie­wąt­pli­wie bo­wiem z ta­kim mamy do czy­nie­nia. Nikt, kto Taj­lan­dię na­wet bar­dzo po­bież­nie po­zna, nie za­prze­czy, że jest to kraj inny, z ludźmi cho­dzą­cymi wła­snymi ścież­kami. Wszech­obecna glo­ba­li­za­cja do­tarła i tu­taj, ale jesz­cze tego nie­po­wta­rzal­nego ko­kosa nie zmiaż­dżyła.

Za­pis do­ty­czy okresu maj–gru­dzień 2006, z kon­ty­nu­acją w okre­sie póź­niej­szym. Są w nim jed­nak od­nie­sie­nia do ca­łego bli­sko pię­cio­let­niego po­bytu. Po­sło­wie za­myka całą taj­ską przy­godę. Na­to­miast trze­cie, po­sze­rzone i uak­tu­al­nione wy­da­nie za­wiera ana­lizę ostat­niej de­kady, jak też jesz­cze jed­nego, cią­gle burz­li­wego etapu w naj­now­szej taj­skiej hi­sto­rii.

Opis po­głę­biony jest róż­no­rod­nymi stu­diami naj­waż­niej­szych aspek­tów taj­skiego ży­cia. Może w ten spo­sób ob­raz bę­dzie bar­dziej na­sy­cony, a wie­dza zeń pły­nąca – głęb­sza. Je­śli po tej lek­tu­rze Taj­lan­dia sta­nie się Czy­tel­ni­kowi bliż­sza, je­śli okaże się jesz­cze cie­kaw­sza, niż była, to tym sa­mym pod­sta­wowy cel przy spo­rzą­dza­niu tych no­ta­tek zo­stałby speł­niony. Cho­dzi bo­wiem o to, by za­cie­ka­wić, za­in­spi­ro­wać, po­sta­wić py­ta­nia, a nie za wszelką cenę szu­kać od­po­wie­dzi. Po po­by­cie tu­taj i po szkole taj­skiego re­la­ty­wi­zmu są­dzę, że każdy po­wi­nien szu­kać w tym kraju wła­snej in­dy­wi­du­al­nej kon­cep­cji „taj­sko­ści”. Al­bo­wiem jed­nej uzgod­nio­nej prawdy na te­mat Taj­lan­dii nie było i nie ma. Na szczę­ście. O ile się go nie od­rzuci już na sa­mym wstę­pie, jest to kraj, który staje się w miarę po­zna­wa­nia jesz­cze cie­kaw­szy. Pro­szę więc tego kró­le­stwa za­wczasu nie de­pre­cjo­no­wać i spraw­dzić, czy po­sta­wiona wła­śnie teza jest praw­dziwa – w tym sen­sie być może ten No­tes okaże się przy­datny.

I

STRU­MIEŃ CZASU (1)

DZIEŃ PIERW­SZY

Nie lu­bię pory desz­czo­wej. Wła­śnie się roz­po­częła – przed ty­go­dniem. Za­czyna się skrom­nie, te­raz, w maju.

A po­tem jest jak w fil­mie Hitch­cocka: na­ra­sta wil­goć. Aż do paź­dzier­nika. U re­ży­sera ro­sło na­pię­cie, a tu ro­śnie ilość chmur, jak też wody. Woda prze­nika wszę­dzie. Jest na uli­cach, na chod­ni­kach, w bu­tach – i na karku. Wil­got­ność jest tak duża, że sto­isz w miej­scu, a z cie­bie ciek­nie. Tro­pik ma swoje prawa. Nie da się oszu­kać na­tury. Trzeba cier­pieć. Efekt? – Pi­jesz i się po­cisz, po­cisz się i pi­jesz. Taki zwa­rio­wany krąg, z któ­rego na­wet po zmroku trudno się wy­rwać. Za­miast 37 stopni w dzień ota­cza cię 28 stopni w nocy. Co za róż­nica? Jak w piecu, a ra­czej w sau­nie. Ta ostat­nia tra­fia się w no­wo­cze­snych kon­do­mi­niach, ja­kich tu, w Bang­koku, pełno. Jest obecna i w na­szych apar­ta­men­tow­cach. Ale ni­gdy nie wi­dzia­łem, by ktoś z niej ko­rzy­stał. Chyba tylko sza­le­niec mógłby wpaść na taki po­mysł: z sauny do sauny. Już le­piej za­mie­nić wodę na wodę w inny spo­sób – wejść do ba­senu. Przy­nie­sie ulgę, ale tylko na chwilę. Po paru mi­nu­tach od wy­tar­cia się – znowu się po­cisz, znów z cie­bie ciek­nie. W moim przy­padku wprost ciur­kiem. Czu­jesz, jak spły­wasz stru­mie­niem.

Więc co? Nie da się żyć? Ależ da! Jak naj­bar­dziej. To prze­cież XXI wiek. No­wo­cze­sność. Ucie­kasz od na­tury. Izo­lu­jesz się. Kli­ma­ty­zo­wane po­miesz­cze­nia, kli­ma­ty­zo­wany sa­mo­chód, kli­ma­ty­zo­wane sklepy i domy, a na­wet pa­saże han­dlowe. Na­wet ko­lejka, zwana Sky Train (Ta­jo­wie mó­wią o nim: Rot Fa­ifa – „ko­lej(ka) elek­tryczna”), też kli­ma­ty­zo­wana. I to tak mocno, że bez tre­ningu ob­co­wa­nie z nią grozi ci mu­ro­wa­nym skut­kiem: lum­bago/za­strzał lub prze­zię­bie­nie. Na ze­wnątrz – pod czter­dzie­ści, we­wnątrz – około dwu­dzie­stu. Nie­bez­pieczna za­bawa na stop­nie. Szok i skok. Nie każdy wy­trzyma. Za to każdy chęt­nie ko­rzy­sta. Bez względu na efekty. I tak oto miast normy masz sztuczne od­dy­cha­nie; sztuczna prze­strzeń, sztuczne śro­do­wi­sko, kli­ma­ty­za­cja, za­mknięty krąg. Ucieczka od na­tury.

Desz­czową porą, jak ta, naj­zdro­wiej jest o świ­cie. Mon­sun za­zwy­czaj przy­cho­dzi po po­łu­dniu. Szcze­gól­nie te­raz, u swych po­cząt­ków. Jesz­cze nie leje cały dzień – albo na­wet trzy dni – jak we wrze­śniu. Rano jest ze­fi­rek, rano jest rześ­kość. Dla mnie, skow­ronka, nie sowy, to raj. Za­pro­sze­nie do pi­sa­nia. Te tek­sty po­wstaną o świ­cie. Gdy ro­dzi się dzień, gdy bu­dzi się na­tura, może zro­dzi się słowo. Oby!

Taj­lan­dia. Kraj wy­boru, nie zsyłki. Do­brego wy­boru, po­wiem na wstę­pie. Tu wal­czysz z tem­pe­ra­turą, bo­ry­kasz się z desz­czem, czę­sto też z ludźmi, z ich od­mienną men­tal­no­ścią, cho­ciaż nie­ko­niecz­nie mu­sisz z nimi wal­czyć. Przy­naj­mniej w co­dzien­nym ży­ciu, jed­nak nie w po­li­tyce, jest to kraj uśmie­chu, kom­pro­misu, wza­jem­nego sza­cunku, a nie zwady, starć i pod­jaz­do­wych wo­jen.

Pra­wie przed ro­kiem przy­je­chał tu Ro­man Po­lań­ski. Do­stał na­grodę. Gdy mu ją wrę­czali, wszedł na scenę. W Bang­koku ta­kie na­zwi­sko to wy­da­rze­nie. Więc syp­nęły się py­ta­nia, ra­czej sztam­powe: Po co tu przy­je­chał? Jak czę­sto tu bywa? Czy lubi tu być? Od­po­wiedź, przy­naj­mniej na to ostat­nie, stan­dar­dowa nie była: – „Chęt­nie tu przy­by­wam, bo Wasz kraj to już jedno z nie­licz­nych miejsc na świe­cie, gdzie lu­dzie uśmie­chają się na­tu­ral­nie”. – Ma ra­cję. W Taj­lan­dii uśmiech jest – jesz­cze! – rów­nie po­wszechny i zwy­czajny, jak ulewa desz­czową porą. Gdy była tu z nami córka, po­szła z żoną na spa­cer Su­khu­mvi­tem, tą za­tło­czoną, gę­stą od spa­lin – tłu­ma­cząc z taj­skiego – „aleją mą­dro­ści”, za­mie­nioną na po­bo­czach w ba­zar. Co krok ktoś się do nich uśmie­chał. Zdzi­wiona córka, pro­sto z Pol­ski: – Mamo, ty ich wszyst­kich znasz? – A skądże – od­po­wiada matka. – Ani jed­nej osoby! – To czemu oni się do nas uśmie­chają...

Ten kraj jest inny. Od­rębny. Tak, to prawda: wszę­dzie czuć do­tyk In­dii... i Chin. Oby­dwie te cy­wi­li­za­cje są tu chle­bem po­wsze­dnim. Masz bud­dyzm i Śiwę. Masz bud­dyzm i Wisznu. In­die są tu­taj tak wszech­obecne, że prze­ni­kają nie­mal każdą tkankę ży­cia, szcze­gól­nie kul­tu­ral­nego i re­li­gij­nego, a od­dzie­le­nie tego, co rdzen­nie taj­skie, od tego, co po­cho­dzi z In­dii, jest nie­mal nie­moż­liwe. Tro­chę ła­twiej je­śli cho­dzi o Chiny, to­też taką próbę póź­niej tu po­dejmę. Te­raz, na wstę­pie, wy­star­czy je­dy­nie stwier­dzić, że hin­du­skie bó­stwa są nie­mal wszę­dzie tu­taj wy­mie­szane ze świą­ty­niami ku czci Gu­anyin, chiń­skiej bo­gini do­bro­czyn­no­ści i mi­ło­sier­dzia, tam­tej­szej Si­ster of Mercy. Hin­du­izm czę­sto wy­stę­puje tu­taj jesz­cze w swej pier­wot­nej wer­sji bra­mi­ni­zmu, obok Buddy i wie­rzeń chiń­skich. Czy­sty syn­kre­tyzm. To wła­śnie jest Taj­lan­dia. Jej istota. Kraj bud­dyj­ski, bo­daj naj­bar­dziej taki – obok Sri Lanki, Mjanmy (daw­nej Birmy) czy La­osu – co wi­dać na każ­dym kroku. W każ­dej miej­sco­wo­ści i w każ­dym do­mo­stwie po­mni­ków, sta­tu­etek, amu­le­tów i po­do­bizn Buddy – sto­ją­cego, spa­ce­ru­ją­cego, sie­dzą­cego czy le­żą­cego – masz na pęczki. Na­wet w na­szym miesz­ka­niu, ku ucie­sze oka, kilku Bud­dów za­gnieź­dziło się na do­bre. Ni­komu tu nie prze­szka­dza, że obok Buddy za­siadł brah­man. Je­den z tych ostat­nich stoi w ogródku pod na­szym wie­żow­cem, za to naj­słyn­niej­szy znaj­duje się pod tu­tej­szym ho­te­lem Ere­wan, parę sta­cji Sky Train od nas.

Ta­kich fi­gur brah­mana, cha­rak­te­ry­zu­ją­cego się tym, że jest cały po­zła­cany i ma cztery twa­rze (jako wszech­wi­dzący) oraz osiem rąk, każdą w in­nej po­zy­cji (jako że jest wszech­mocny), jest tu­taj bez liku. Ten pod ho­te­lem Ere­wan cie­szy się jed­nak wy­jąt­ko­wym po­wa­ża­niem. Dla­czego? Jest sto­sun­kowo świeży, po­wstał w 1956 roku, za to w spe­cy­ficz­nych oko­licz­no­ściach. Gdy bu­do­wano ten roz­le­gły ho­tel, na bu­do­wie bez­u­stan­nie zda­rzały się wy­padki. W końcu zwró­cono się do wróż­bity, co tu­taj na­gminne. Ten po­ra­dził: po­sta­wić sta­tu­etkę brah­mana. Po­sta­wiono. I od tej chwili, jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, nie było już wy­pad­ków. Stąd u miesz­kań­ców Bang­koku po­wszechne prze­ko­na­nie: ten brah­man pod ho­te­lem Ere­wan ma ma­giczną moc. Gdy mó­wią Phra Phrom, Lord Brahma, mają na my­śli wła­śnie jego, a nie dzie­siątki, je­śli nie setki in­nych mu po­dob­nych, roz­sia­nych po ca­łym mie­ście i kraju. Nie­dawno, w tym roku, wła­śnie ta „bo­ska” sta­tu­etka zo­stała znisz­czona. Roz­sy­pała się na ka­wałki, strza­skana młot­kiem ja­kie­goś sza­leńca. Na­tych­miast na miej­scu, mimo obec­no­ści po­li­cji, sprawca zo­stał za tę de­sa­kra­li­za­cję za­ka­to­wany przez wście­kły tłum. A sta­tu­etkę od­bu­do­wano w eks­pre­so­wym tem­pie dwóch mie­sięcy. W uro­czy­sto­ści jej po­now­nego po­świę­ce­nia brał udział sam pre­mier, jak też mer mia­sta. Od­tąd, jak za­uwa­żam, tłum pod Phra Phrom jest gęst­szy, a dym bar­dziej za­wie­si­sty. W naj­bliż­szej oko­licy aż ciemno i szaro od dymu pa­lą­cych się tro­ci­czek i świec. A pod syl­wetką brah­mana wszy­scy, na­wet kie­rowcy i mo­to­cy­kli­ści – ku prze­ra­że­niu pa­sa­że­rów – skła­dają dło­nie w ge­ście wai, tym ty­powo taj­skim po­zdro­wie­niu z obiema dłońmi zło­żo­nymi przed sobą.

Al­bo­wiem wiara w Taj­lan­dii, choć tak zróż­ni­co­wana, jest na­prawdę głę­boka. Oto w in­nym miej­scu tań­czący Śiwa – dy­na­miczny bóg kre­acji, ale też po­ryw­czego znisz­cze­nia i de­wa­sta­cji. I jesz­cze w in­nym, też po­cze­snym, znaki chiń­skie. Po­wia­dają, jak czy­tam, bo dane mi to pi­smo znać: „Tu znaj­dziesz spo­kój i uko­je­nie”. To wszystko ra­zem, wy­mie­szane ni­czym w ko­tle. Ja­koś ni­komu to nie prze­szka­dza. Wręcz prze­ciw­nie, jest tak na­tu­ralne, jak ulewa porą desz­czową i wy­soka tem­pe­ra­tura przez cały rok. Co za kraj!

DZIEŃ DRUGI

Wa­ran ta­pla­jący się w khlongu. Ileż tre­ści kryje się w tym krót­kim stwier­dze­niu! By­li­śmy wczo­raj w tu­tej­szym Sam­pheng, czyli Chi­na­town – chiń­skiej dziel­nicy, która łą­czy się z  tzw. Ma­łymi In­diami, gdzie po­środku, ukryta od strony za­tło­czo­nych uli­czek na­bi­tych to­wa­rem wszel­kiej ma­ści, naj­czę­ściej de­wo­cjo­na­liami lub ba­za­ro­wym chła­mem w na­szym ro­zu­mie­niu, stoi po­tężna sze­ścio­pię­trowa świą­ty­nia Si­khów. Zwie się Guru Ta­wan, a więc „droga do guru”, tych dzie­się­ciu twór­ców i mę­dr­ców si­khi­zmu na­rzu­ca­ją­cych wy­znaw­com Gur­met, sys­tem fi­lo­zo­fii oparty na na­ukach guru. Ostatni z nich, Guru Go­bind Singh Ji, mó­wił: „Wszy­scy lu­dzie są tacy sami. Ze wszyst­kich lu­dzi bije ten sam blask”. Oczy­wi­ście, mimo że w si­khi­zmie ko­bieta ma sto­sun­kowo wy­soką po­zy­cję, my­ślał jak stan­dar­dowy Azjata i mó­wiąc o lu­dziach, miał na uwa­dze męż­czyzn. Czy jed­nak przez to jego prze­sła­nie jest inne? Czy można go za to nie lu­bić?

To czę­ste miej­sce na­szych piel­grzy­mek, bo­wiem tu­tejsi Si­kho­wie, bro­daci, uśmiech­nięci i życz­liwi, z ko­lo­ro­wymi tur­ba­nami na gło­wach i w ja­snych sza­tach, nie tylko pro­wa­dzą tu szkołę i coś na kształt na­szego domu opieki spo­łecz­nej i po­mocy dla bied­nych, lecz także swego ro­dzaju wy­szynk z dar­mową gar­kuch­nią. Za­zwy­czaj ścią­gamy tu dla­tego, że dość czę­sto we wnę­trzu, na czwar­tym – świę­tym – pię­trze, przy­pi­sani do tego miej­sca mu­zycy grają na hin­du­skich in­stru­men­tach. Po­dest dla graj­ków jest za­in­sta­lo­wany na stałe obok zło­tego oł­ta­rza, jak i ko­puła na da­chu. U Si­khów wszystko jest w zło­cie. Mu­zycy wy­bi­jają sza­lone rytmy na ta­bla i tam­pura, a jak się szczę­śli­wie trafi, to do­łą­cza jesz­cze bam­bu­sowy flet, cza­sami sa­rod. Tylko uko­cha­nej si­tar, tego – moim zda­niem – naj­bo­gat­szego (prze­pra­szam pia­ni­stów i skrzyp­ków!), a na pewno naj­bar­dziej ta­jem­ni­czego in­stru­mentu na świe­cie tu bra­kuje. Ale i tak nie trzeba le­cieć do Sta­rego Delhi. Tu jest jego na­miastka. W bocz­nych ulicz­kach, przy­le­ga­ją­cych do świą­tyni, przy­prawy, za­pa­chy, mirra i curry, pach­ni­dła, mo­siężne fi­gurki Ramy i Kriszny, DVD z nie­zli­czoną ilo­ścią, naj­czę­ściej tan­det­nej, pro­duk­cji z Bol­ly­wood, hin­du­ska tra­dy­cyjna mu­zyka, no i wszę­dzie pełno kraw­ców. Ten za­wód w Bang­koku zdo­mi­no­wali Hin­dusi. Jedni tkwią w swych warsz­ta­tach i skle­pach. Dru­dzy, któ­rzy już się do­ro­bili na kra­wiec­twie, za­rzą­dzają ryn­kiem nie­ru­cho­mo­ści – real es­tate, kon­do­mi­niami i apar­ta­men­tow­cami, sta­no­wią­cymi ich wła­sność, jak ten, w któ­rym miesz­kamy.

Wczo­raj w Guru Ta­wan mu­zyki było mniej. Je­dy­nie ja­kiś star­szy je­go­mość, pro­sto z Ban­ga­lore, jak nam po­wie­dział, uczył po lek­cjach na­sto­let­nią dziew­czynkę ude­rzeń na ta­bla. Gdy za­uwa­ży­łem, że oto ro­śnie w ten spo­sób na­stęp­czyni Alla Ra­kha i jego syna – Za­kira Hus­se­ina, lody zo­stały prze­ła­mane. Po­łą­czyła nas mi­łość do kla­sycz­nej mu­zyki hin­du­skiej. Spo­tka­nia w Guru Ta­wan za­wsze są ser­deczne. Na dol­nym pię­trze, tuż u wej­ścia, so­lidny Sikh z za­okrą­glo­nym brzusz­kiem wy­py­tał nas, co i jak, po czym ścią­gnął z pierw­szego pię­tra swą żonę i córkę – oby­dwie w wy­staw­nych je­dwab­nych sari, jedna w ciem­nym, druga w ja­snym, za to oba ma­te­riały bo­gato in­kru­sto­wane ja­ki­miś dro­gimi ka­mie­niami. Nie pierw­szy to przy­pa­dek, gdy gięt­ko­ści ję­zyka, a przede wszyst­kim ter­mi­no­lo­gii, bra­kuje. Trudno na­zwać to, co się wi­dzi.

W Taj­lan­dii to na­gminna przy­pa­dłość: nie ma pol­skich ter­mi­nów, bra­kuje słów, tak inny jest ten świat. Za­równo w taj­skim, jak w chiń­skim czy hin­du­skim wy­da­niu. Cią­gle trzeba się uczyć: in­nych kul­tur, in­nych za­cho­wań, in­nych po­dejść, in­nych ter­mi­nów, ob­cych świa­tów, mimo po­wszech­nie do­strze­gal­nej, prze­ni­ka­ją­cej już chyba każdą tkankę, glo­ba­li­za­cji. Star­szy Sikh, na oko po pięć­dzie­siątce, na pra­wym ręku, jak przy­stało, ma całą wią­zankę ko­ra­li­ków i rze­my­ków, tych sym­boli sta­łego związku z bó­stwami i wszech­obec­nego tu sa­crum. To do­tyk me­ta­fi­zyczny. Za każ­dym tym swego ro­dzaju amu­le­tem kryje się bo­wiem ja­kieś za­klę­cie, zo­bo­wią­za­nie lub mo­dli­twa. Ale jakże stąd bli­sko do na­szego co­dzien­nego pro­fa­num, wy­miaru jak naj­bar­dziej rze­czy­wi­stego: na ręce le­wej – so­lidny Ro­lex, z wy­glądu nie­zła pod­róbka za kilka do­la­rów z po­bli­skiego ba­zaru, już po chiń­skiej stro­nie.

Tylko żona i córka przy­sa­dzi­stego Si­kha trzy­mają sznyt: wy­glą­dają jak zdjęte z oleo­druku. Ta pierw­sza, też kor­pu­lentna, dzierży w ręku po­sre­brzany kin­dżał, chęt­nie nam go pre­zen­tu­jąc przed ka­merą. Jest po­dob­nie wy­gięty, więc przy­po­mina je­den z mie­czy khanda, sym­bolu tej na­cji, który wy­bito pie­czę­cią na po­ma­rań­czo­wych chu­s­tach, obo­wiąz­kowo na­kła­da­nych, a ra­czej za­wią­zy­wa­nych go­ściom na gło­wie u wej­ścia do świą­tyni. Nie masz chu­sty, nie wej­dziesz. Ten kin­dżał jest pew­nie ry­tu­alny, nie py­tam, bo trudno uznać go za inne na­rzę­dzie w tej kul­tu­rze i wie­rze, wy­zna­ją­cej za­sadę Chardi Kala, a więc opty­mi­zmu, ra­do­ści i po­zy­tyw­nego po­dej­ścia do ży­cia. O prze­mocy czy uży­ciu broni ani słowa. In­stynk­tow­nie lgniemy z żoną do Si­khów, al­bo­wiem są uoso­bie­niem ra­do­ści ży­cia, tak rzad­kiej ostat­nio na na­szych po­ła­ciach. Im pew­nie ła­twiej. Są świę­cie prze­ko­nani o pra­wach re­in­kar­na­cji. My mniej.

Po praw­dzi­wym re­lak­sie w Guru Ta­wan i obo­wiąz­ko­wych za­ku­pach no­wej por­cji hin­du­skiej mu­zyki w po­bli­skiej uliczce, wą­skimi za­uł­kami, zna­nymi tylko lo­kal­nym miesz­kań­com, no i na szczę­ście nam, po­dą­żamy ku dziel­nicy chiń­skiej. Dzieli ją od hin­du­skiej ka­nał, czyli khlong. Na tyle ważne to po­ję­cie w Bang­koku, zwa­nym kie­dyś „We­ne­cją Wschodu”, że wszedł do po­wszech­nego uży­cia, na­wet w na­szym wy­ko­na­niu, fa­ran­gów, czyli ob­co­kra­jow­ców (w do­my­śle bia­łych, bo już Ara­bów i Hin­du­sów zwie się khaek, a Chiń­czycy naj­czę­ściej na­dają so­bie miano sami w swych lo­kal­nych na­rze­czach uży­wa­nych tu przez nich, naj­czę­ściej teo­chiew).

I tu wła­śnie na­tra­fi­li­śmy na ob­raz rzadki, nie­spo­ty­kany. Ten khlong, nie­stety, wy­gląda tak, jak wiele in­nych, tu­taj, w Bang­koku: to zwy­czajny ściek, śmier­dząca, cuch­nąca maź o ko­lo­rze i kon­sy­sten­cji bo­twiny wy­mie­sza­nej z ja­kimś ciem­no­zie­lo­no­bru­nat­nym kle­jem. Na do­da­tek pełno w nim od­pad­ków, pla­sti­ko­wych na­czyń, to­re­bek i opa­ko­wań. Idąc przez mo­stek nad ta­kim ka­na­łem, nie tylko za­ty­kasz nos. Mu­sisz się też za­sta­no­wić: gdzie to wszystko zmie­rza? Jak długo jesz­cze bę­dziemy ten śmier­cio­no­śny chłam pa­ko­wali do więk­szych rzek i mórz? Kiedy za­tru­jemy się wszy­scy ra­zem do imentu?

I oto, w tym po­nu­rym i stę­chłym ba­jo­rze, ku na­szemu naj­wyż­szemu za­sko­cze­niu, długa, ko­lo­rowa, ra­do­sna pół­to­ra­me­trowa plama! Po­kaźny łu­sko­no­śny le­pi­do­zaur. Piękny wa­ran, oczami i głową przy­po­mi­na­jący ko­lo­rową łódź pod­wodną. Naj­wy­raź­niej za­plą­tał się tu z po­bli­skiej, od­le­głej o ja­kieś pięć­set me­trów Chao Phraya, gdzie ży­cie bio­lo­giczne jesz­cze ist­nieje, choć czy­stość tam to zu­peł­nie inne za­gad­nie­nie. Te­raz, bie­dak, szuka wyj­ścia z po­trza­sku. Może znaj­dzie. Przy­godę z efek­tami ludz­kiej „cy­wi­li­za­cji”, tak czę­sto przy­bie­ra­ją­cej formę braku roz­trop­no­ści, bę­dzie już miał za sobą. Na­wet wa­ra­nom, prze­cież ga­dom, nie ży­czę dłuż­szego po­bytu w ta­kim khlongu. Le­piej nie za­da­wać się z ludz­kimi od­pad­kami, ca­łym tym „spad­kiem” po rze­ko­mej no­wo­cze­sno­ści i cy­wi­li­za­cji. A co na to rzeki i mo­rza?

DZIEŃ TRZECI

Bang­ko­kiem, tym po­nad dzie­się­cio­mi­lio­no­wym mia­stem, rzą­dzi nad­miar. Wszyst­kiego tu dużo: wą­skich za­uł­ków i au­to­strad, pięk­nych willi i sza­ła­sów, par­te­ro­wych dom­ków i dra­pa­czy chmur, eks­klu­zyw­nych re­stau­ra­cji i gar­kuchni na każ­dym chod­niku, ma­leń­kich skle­pi­ków i roz­le­głych cen­trów han­dlo­wych, zwa­nych z ame­ry­kań­ska mall, drew­nia­nych chat i ar­cy­bo­ga­tych ro­dzin­nych do­mów, obo­wiąz­kowo oto­czo­nych wy­so­kim be­to­no­wym mu­rem, na któ­rego szczy­cie umiesz­czono jesz­cze kol­cza­sty drut lub – czę­ściej – po­trza­skane szkło, usta­wione na sztorc. A wszystko to ra­zem w oto­cze­niu be­to­no­wych kosz­mar­ków.

Jed­nakże nade wszystko dużo tu lu­dzi, ha­łasu i spa­lin. Czego bra­kuje? – spo­koju i za­wsze buj­nej w tro­piku zie­leni. Praw­dziwe oazy gdzieś się skryły, trudno je zna­leźć. Taką oazą nie jest, nie­stety, park Lum­pini w cen­trum mia­sta. Mimo bo­skich po­wią­zań, bo to wła­śnie w Lum­pini ro­dził się Budda, park ten jest za­dep­tany i tłoczny. Zbyt po­pu­larny, zbyt dużo o nim w prze­wod­ni­kach. Lep­sze wra­że­nie robi, nie­dawno od­dany do użytku na te­re­nie by­łych hal fa­brycz­nych, park imie­nia kró­lo­wej Si­ri­kit, nie­zmier­nie po­pu­lar­nej tu mał­żonki króla Ramy IX. Po­ło­żony w sa­mym sercu mia­sta, obok waż­nej ko­mu­ni­ka­cyj­nie alei Asoke i nie­da­leko Su­khu­mvit (pa­mię­tajmy: „alei mą­dro­ści”, która z mą­dro­ścią nie­wiele ma wspól­nego), choć mały, przy­po­mina no­wo­jor­ski Cen­tral Park, bo na obrze­żach ze­wsząd wy­ra­stają no­wo­cze­sne, błysz­czące w ostrym słońcu me­ta­lem i szkłem wie­żowce i dra­pa­cze chmur, w tym te szcze­gól­nie im­po­nu­jące przy Asoke. Po­łowę po­wierzchni parku po­krywa sztuczny staw. Na 72. uro­dziny kró­lo­wej, czyli za­mknię­cie waż­nego w bud­dy­zmie szó­stego 12-let­niego cy­klu, nie­mal wszyst­kie am­ba­sady po­sa­dziły tu­taj, ku czci mo­nar­chini, wła­sne drzewa. Są też i dwa na­sze, pol­skie. Jed­nakże mimo buj­nie roz­wi­ja­ją­cej się w tro­piku zie­leni oraz roz­le­głej ta­fli wod­nej trudno tę ma­leńką en­klawę uznać za praw­dziwy azyl, oazę spo­koju. To tylko zie­lone oczko w gło­śnej ma­szy­ne­rii no­wo­cze­snego, hucz­nego mia­sta – mo­lo­cha.

Jest za to taką oazą park imie­nia króla Ramy IX. Da­leko od cen­trum, na 103. ulicy, zwa­nej soi, pro­wa­dzą­cej do Su­khu­mvit. Na trzy­stu hek­ta­rach nie uświad­czysz fa­ranga, chyba że ja­kaś Tajka ścią­gnie tu swo­jego „na­rze­czo­nego” (praw­dziwy na­rze­czony, bez cu­dzy­słowu, to tu­taj ra­ry­tas). W Taj­lan­dii, i pew­nie nie tylko tu, obo­wią­zuje za­sada: czego nie ma w prze­wod­niku, to nie ist­nieje. Bę­dąc w ta­kim miej­scu jak to, chęt­nie za­ka­zał­bym pi­sać prze­wod­niki. Wiem, to uto­pia. Jed­nak, gdzie tylko mogę, po­ru­szam się poza prze­wod­ni­kiem, jakże czę­sto ogrom­nie na tym ko­rzy­stam i wy­gry­wam.

„No­wo­cze­sność” rzą­dzi się swo­imi pra­wami; tu­ry­styka to prze­mysł – że przy­to­czę sa­mo­spraw­dza­jący się, nie­stety, slo­gan. Nie za­wró­cisz ki­jem Chao Phraya, czyli głów­nej ar­te­rii wod­nej tego mia­sta, zna­nej też jako Me­nam (Mae Nam Chao Phraya to „Naj­szla­chet­niej­sza matka wód”; „Kró­lowa wszyst­kich rzek”). Ciesz się z tego, co masz. A w parku Ramy IX, za­ło­żo­nym za­le­d­wie w 1987 roku, masz wszystko to, czego w Bang­koku bra­kuje: ci­szę, spo­kój, czy­stość, tro­pi­kalną ro­ślin­ność w peł­nej kra­sie, al­bo­wiem część parku to też ogród bo­ta­niczny. Przy­cho­dzimy tu czę­sto i – jak wi­dzę – na­wet ptac­twa, zwy­kle nie­wi­docz­nego i zgu­bio­nego gdzieś w opa­rach spa­lin na te­re­nie Bang­koku, przy­bywa. Ptaki wie­dzą naj­le­piej, gdzie szu­kać praw­dzi­wego azylu.

Tak, Bang­kok zbu­do­wany jest na opo­zy­cji i prze­ci­wień­stwach: tra­dy­cja i no­wo­cze­sność, bieda i prze­pych, duże i małe, Azja i Ame­ryka, Wschód i Za­chód. Cha­rak­te­ry­stycz­nym ry­sem tego mon­strum jest kon­trast. Tu nie ma sta­nów po­śred­nich, tu nie ma środka: wiek XXI stoi za pan brat z re­aliami wieku XIX. I ni­kogo z tu­tej­szych, zdaje się, za­nadto to nie razi. A że wi­dok czy za­pach cza­sami zbyt mocno ude­rzają po oczach i noz­drzach przy­by­wa­ją­cych tu go­ści? – No to co? Prze­cież tych przy­by­szy i tak jest tu wię­cej niż gdzie­kol­wiek in­dziej w ca­łym re­gio­nie.

Nie przy­kła­dał­bym jed­nak tej sa­mej miary do ca­łego kraju. Uku­łem so­bie na wła­sny uży­tek po­wie­dze­nie: Bang­kok to nie Taj­lan­dia, Taj­lan­dia to nie Bang­kok. Ta­jo­wie na ogół ła­two się ze mną w tej kwe­stii zga­dzają. Tak, Bang­kok, czyli Krung Thep – „mia­sto anio­łów” (chyba upa­dłych?), to przede wszyst­kim zur­ba­ni­zo­wana aglo­me­ra­cja roz­wi­ja­ją­cego się dy­na­micz­nie tro­pi­kal­nego pań­stwa na do­robku, pod­dana głę­bo­kiemu za­bie­gowi glo­ba­li­za­cji. To glo­balne mia­sto wielu kul­tur, wielu re­li­gii i wielu od­mien­nych sty­lów ży­cia, bę­dące za­ra­zem sto­licą Taj­lan­dii. Oczy­wi­ście, że Bang­kok jest taj­ski. Ale gdy ze­chcesz, może być chiń­ski, hin­du­ski, ja­poń­ski, eu­ro­pej­ski, ame­ry­kań­ski. A gdy żą­dasz lub się uprzesz, idź do re­stau­ra­cji – znaj­dziesz tam praw­dziwy smak wło­ski, grecki, li­bań­ski czy fran­cu­ski. Mo­żesz tu żyć po­dob­nie jak w Sta­nach Zjed­no­czo­nych: jak chcesz. Nikt za­nadto się tobą nie zaj­muje. As­fal­towa dżun­gla, która przy­kryła tę pier­wotną, jest rów­nie nie­życz­liwa dla lu­dzi. Chcąc tu prze­trwać, trzeba być sil­nym i za­rad­nym. Nie wszy­scy są tacy. To­też, wbrew wska­zów­kom si­khij­skich guru, wielu tu­tej­szych miesz­kań­ców ska­za­nych jest na biedę i wy­klu­cze­nie. Slumsy w Bang­koku, choć nie tak straszne, jak w Ma­nili czy na obrze­żach Ran­gunu, też mają się, nie­stety, do­brze. Bieda jest tu rów­nie po­wszechna, jak no­wo­cze­sność. Wy­mie­szały się ra­zem. I ra­zem ze sobą in­te­gral­nie two­rzą Krung Thep, który jesz­cze wcze­śniej, u za­ra­nia swych dzie­jów, był wio­ską o na­zwie przy­po­mi­na­ją­cej tę dzi­siej­szą w wy­da­niu fa­ran­gów – Bang­kok (wła­ści­wie: Bang Ma­kok), czyli „Miej­sce dzi­kich śliw”. Śliwy zgi­nęły, inna ro­ślin­ność też. Zo­stała tylko dzi­kość.

DZIEŃ CZWARTY

Je­śli się do­brze wsłu­chać, na przy­kład w za­po­wie­dzi ste­war­dess w sa­mo­lo­tach, nie usły­szymy po­ję­cia „Bang­kok”. Ta­jo­wie w ogóle go nie uży­wają! To tylko na­zwa i po­ję­cie na uży­tek świata ze­wnętrz­nego. We wła­snym kraju mówi się wy­łącz­nie Krung Thep – „Mia­sto Anio­łów”. Z tym że – jak to w Taj­lan­dii – nie jest to ani po­ję­cie pełne, ani pro­ste do wy­ja­śnie­nia. W rze­czy­wi­sto­ści Bang­kok wszedł do Księgi Re­kor­dów Gu­in­nessa jako naj­dłuż­sza na­zwa miej­sco­wo­ści w świe­cie. Składa się na nią aż 168 li­ter ła­ciń­skich (w za­leż­no­ści od ro­dzaju uży­tego za­pisu; może być ich nieco mniej), zgru­po­wa­nych w po­ję­cia, które można pi­sać tak ra­zem, jak i osobno. Ta­jom to nie prze­szka­dza, bo i tak mają od­rębny za­pis, bliż­szy zresztą pi­sa­niu wszyst­kiego ra­zem. Można więc tę na­zwę za­pi­sać na przy­kład tak, bar­dziej „po taj­sku”: „Krun­thep­ma­ha­na­khon­na­morn­rat­ta­na­ko­sin­ma­hin­ta­ray­ut­thay­ama­ha­di­lok­pop­no­pa­rat­ta­na­rat­cha­tha­ni­bu­ri­ro­mu­dom­rat­cha­ni­wet­ma­ha­sta­ha­na­mor­ni­phi­ma­na­var­tan­sa­ti­sak­ka­tiy­avi­sh­nu­kam­pra­sit”. Ale można też, dla nas chyba wręcz na­leży, po­dzie­lić ją na bar­dziej przy­stępne po­ję­cia: Krung­thep ma­ha­na­khon na­morn rat­ta­na­ko­sin ma­hin­tar ay­ut­thaya maha di­lok po­pnop arat­tana rat­cha thani bu­rio­rom udom rat­cha­ni­wet maha sa­thana morn phi­mana va­ta­ra­sa­tit sak­ka­ta­tiya vi­shnu kam­pra­sit. Na­le­ża­łoby to tłu­ma­czyć na­stę­pu­jąco: „Mia­sto anio­łów, wiel­kie mia­sto, nie­śmier­telny i wspa­niały miej­ski skar­biec i klej­not wiel­kiego In­dry, wielki i nie­prze­nik­niony gród ob­ło­żony dzie­wię­cioma wspa­nia­łymi klej­no­tami, kró­lew­skie mia­sto szczę­ścia bo­gate w pa­łace mo­nar­chy, wiel­kie miej­sce, bę­dące nie­śmier­tel­nym uoso­bie­niem bo­gów, sie­dziba bo­sko­ści, mia­sto po­świę­cone In­drze, a zbu­do­wane przez Wisznu”.

Wi­dać ja­sno hin­du­skie ko­rze­nie tej na­zwy. Mamy w niej ukrytą wła­sną mi­to­lo­gię, splen­dor i prze­pych. To, co „sto­łeczne”, ma być pyszne, bo­gate, pełne klej­no­tów i skar­bów, naj­lep­sze, naj­więk­sze, naj­wspa­nial­sze, naj­do­sko­nal­sze, nie­po­rów­ny­walne z ni­czym, ta­jem­ni­cze, od­dane kró­lom i bó­stwom, a więc – nie­śmier­telne. Pa­mię­tajmy o tym, przy­by­wa­jąc tu. Nie za­cho­wujmy się w tak do­sko­na­łym miej­scu ni­czym wie­śniacy z głę­bo­kiej pro­win­cji, szcze­gól­nie na te­re­nie świą­tyń i nie mniej licz­nych tu­taj obiek­tów zwa­nych kró­lew­skimi. Tu na­prawdę przy­stoi po­waga, sza­cu­nek, za­duma, sku­pie­nie.

A że rze­czy­wi­stość jest nieco inna od tej za­pi­sa­nej w tak kwie­ci­stej na­zwie? Nam da­leko do bo­gów, my je­ste­śmy śmier­telni, a rze­czy­wi­stość jest da­leka od ide­ałów. Jedno jest pewne: nu­dzić tu się nie można. Ta­jami rzą­dzą bo­wiem trzy po­ję­cia – sa­duak, sa­bai i sa­nuk – szcze­gól­nie ude­rza­jące wła­śnie w Bang­koku. Tłu­ma­cząc je li­te­ral­nie, ozna­czają: przy­jem­ność, bez­tro­ską przy­godę i za­bawę. Wszyst­kich można tu do­świad­czyć, na­wet w nad­mia­rze. Pro­szę nie dzi­wić się więc na przy­kład tu­tej­szym mo­to­cy­kli­stom, na któ­rych na­tkniemy się nie­chyb­nie tuż po przy­lo­cie i zjeź­dzie z au­to­strady łą­czą­cej lot­ni­sko z cen­trum mia­sta: oni po pro­stu mają swoje sa­duak, sa­bai i sa­nuk – i to wszyst­kie na­raz! Szczyt swo­istego ar­ty­zmu po­sie­dli wła­ści­ciele in­nego tu­tej­szego wy­na­lazku – mo­to­ro­wych tak­só­wek. Są oni zwani win. Ła­two ich roz­po­znać po po­ma­rań­czo­wych ka­mi­zel­kach z wy­szy­tymi, wy­dru­ko­wa­nymi lub na­kle­jo­nymi nu­me­rami na ple­cach, dzięki czemu przy­po­mi­nają pił­kar­skie gwiazdy. Po­stę­pują po­dob­nie do tych gwiazd. To istni ar­ty­ści, któ­rych żadne prze­pisy nie obo­wią­zują, jazda pod prąd czy prze­ci­ska­nie się mię­dzy ja­dą­cymi, a czę­sto sto­ją­cymi na styk sa­mo­cho­dami jest dla nich re­gułą. Za to, w prze­ci­wień­stwie do nor­mal­nych tak­só­wek, za­wsze są na czas! Je­śli cho­dzi o do­trzy­my­wa­nie ter­mi­nów, co ogól­nie jest po­ję­ciem w Taj­lan­dii nie­zna­nym, mo­to­cy­kli­ści win mogą słu­żyć jako wzór do­kład­no­ści. To nic, że można by ich po­dej­rze­wać, iż ko­rzy­stają z bliż­szego nam ru­chu pra­wo­stron­nego. Nie o to cho­dzi. Jazda pod prąd to ich spe­cjal­ność. To prze­jaw, a za­ra­zem do­wód cze­goś znacz­nie głęb­szego, z czym póź­niej pod­czas ca­łego po­bytu w Taj­lan­dii, bez względu na to, jak długi on bę­dzie, przyj­dzie nam żyć i co­dzien­nie się spo­ty­kać: Taj­lan­dia to kraj lu­dzi wol­nych, któ­rych nie obo­wią­zują kon­we­nanse i re­guły. A je­żeli już, to obo­wią­zuje jedna: za wszelką cenę, pod karą bo­ską, nie nu­dzić się. Jak to ujął je­den z mo­ich ulu­bio­nych tu­tej­szych au­to­rów, kry­jący się pod pseu­do­ni­mem ob­co­kra­jo­wiec o nie­by­wa­łym po­czu­ciu hu­moru, z wła­snej woli (i po­czu­cia hu­moru?) za­mie­niony w mni­cha; lin­gwi­sta, teo­log, fi­lo­zof i mę­drzec S. Tow:

W Bang­koku mo­żesz być sfru­stro­wany ulicz­nym ru­chem, mo­żesz ogłuch­nąć od ryku po­jaz­dów, mo­żesz się za­truć po­wie­trzem peł­nym spa­lin – ale ni­gdy nie bę­dziesz się nu­dził.

Oby po­dobne uczu­cie rzą­dziło czy­tel­ni­kiem pod­czas tej lek­tury! Bo w Bang­koku, a wraz z nim w ca­łej Taj­lan­dii jest ina­czej. Tu na­sze formy i for­muły, kon­we­nanse i oby­czaje nie obo­wią­zują; nie jest tak, jak by­śmy chcieli i nie jest tak, jak by­śmy się spo­dzie­wali. No, a te­raz przyj­dzie mi te tezy udo­wod­nić!

DZIEŃ PIĄTY(PO TY­GO­DNIU W MANILI)

Ma­nila, jak Bang­kok, też jest wielką me­tro­po­lią. Ale nie glo­balną, ra­czej lo­kalną. Me­tro Ma­nila, jak obec­nie zwie się sto­licę Fi­li­pin, to w rze­czy­wi­sto­ści aż sześć po­łą­czo­nych ze sobą miast. Lud­ność po­rów­ny­walna z tą w Bang­koku: 10 do 12 mln miesz­kań­ców. Jed­nakże na tym pro­ste po­rów­na­nia się koń­czą. Bang­kok jest azja­tycki i glo­balny, Ma­nila – nieco pro­win­cjo­nalna i jakby po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­ska. Tu lu­dzie, jak w ca­łym kraju, mają co prawda azja­tycką twarz, jed­nak ich men­tal­ność jest la­ty­no­ska. Wszystko ja­kieś roz­mem­łane, mało po­ważne; wszystko na ma­ñana, czyli wieczne ni­gdy. La­ty­no­skie są też tu­tej­sze kon­tra­sty. Biz­ne­sowa dziel­nica Ma­kati, w któ­rej zwy­cza­jowo miesz­kam, bo tu sku­pione są wszyst­kie naj­waż­niej­sze i naj­lep­sze ho­tele, przy­po­mina re­alia miast w Sta­nach Zjed­no­czo­nych: ta­kie same malle han­dlowe, sze­ro­kie aleje, wy­so­ko­ściowce, bo­gate sklepy i bu­tiki, całe pa­saże han­dlowe jak Gre­en­belt czy Geo­r­getta. Ni­czym Man­hat­tan. Na­wet ję­zyk tu­taj po­dobny, bo­wiem an­giel­ski – a ra­czej jego lo­kalna wer­sja, zwana ta­glish, czyli po­łą­cze­nie ję­zyka ta­ga­log z an­giel­skim – sta­nowi główne spo­iwo tego ar­chi­pe­lagu, zło­żo­nego z – ba­ga­tela – 7107 wysp. Ogól­nie jed­nak Fi­li­piń­czy­ków wię­cej dzieli, niż łą­czy; w prze­ci­wień­stwie do Ta­jów, któ­rych łą­czą Król (jako in­sty­tu­cja), bud­dyj­ska wiara i głę­bo­kie po­czu­cie wła­snej od­ręb­no­ści. Ta­jo­wie są nade wszystko dumni, Fi­li­piń­czycy – wbrew bie­dzie i prze­ciw­no­ściom losu – we­seli. Ta­jo­wie są naj­pierw wy­nio­śli i do­stojni, a do­piero po­tem za­ba­wowi, Fi­li­piń­czycy są roz­ryw­kowi w każ­dych oko­licz­no­ściach. Fi­li­piń­ska mu­zyka jest prze­bo­gata, ra­do­sna, nie­zwy­kle dy­na­miczna. Taj­ska – mo­no­tonna, do­stojna, dwor­ska; uro­czy­sta, lecz nudna (z ma­łymi wy­jąt­kami, naj­czę­ściej z Isanu, kra­iny na pół­noc­nym wscho­dzie, gra­ni­czą­cej z La­osem).

Mamy więc w Ma­nili oazy do­bro­bytu, oto­czone wy­so­kimi mu­rami dziel­nice wil­lowe, do­brze wi­doczne z ho­teli na Ma­kati, ale mamy też wszech­obecne i wdzie­ra­jące się wszę­dzie za­głę­bia biedy i nę­dzy, oży­wiane je­dy­nie fe­rajną ma­łych dzieci i mło­dzieży, włó­czą­cych się bez wi­docz­nego sensu po wą­skich za­uł­kach. Nie bra­kuje tu też, nie­rzadko do­mi­nu­ją­cych, kla­sycz­nych slum­sów, ta­kich bra­zy­lij­skich fa­vel­las, czyli miejsc, w któ­rych dia­beł na­wet w po­łu­dnie mówi do­bra­noc i gdzie biały przy zdro­wych zmy­słach nie po­wi­nien za nic wejść. Bo też nie ma czego tu­taj szu­kać; chyba że – je­śli aż taki z niego ry­zy­kant, za­wa­diaka i choj­rak – przy­gody w ta­nim domu pu­blicz­nym, ale te i tak usta­wiają się na obrze­żach, nie w głębi tych po­nu­rych jam.

Ce­chą szcze­gólną, wy­róż­ni­kiem Bang­koku, jak wspo­mi­na­łem, są kon­tra­sty. Są one jed­nak in­nego ro­dzaju niż te w Ma­nili. Poza rzad­kimi dziel­ni­cami au­ten­tycz­nej biedy – gdzie jed­nak, ku wła­snemu zdu­mie­niu, do­strze­gam pełno sa­mo­cho­dów – jak Khlong Toey z pra­cu­ją­cym tam od dzie­się­cio­leci nie­oce­nio­nym oj­cem Joe Ma­ie­rem, po­my­sło­dawcą i twórcą szkoły imie­nia Ja­nu­sza Kor­czaka, bieda w Bang­koku jest jakby bar­dziej roz­pro­szona. Nie ma tej kon­cen­tra­cji jak w Ma­nili. Slumsy też tu by­wają, jed­nak nie na wielką skalę. Bang­kok to wy­soki no­wo­cze­sny wie­żo­wiec, a pod nim stra­gan z pie­czoną rybą w soli, czę­sto pysz­nymi jed­no­da­nio­wymi no­odles (wszy­scy ob­co­kra­jowcy uży­wają tego po­ję­cia, cho­ciaż Ta­jo­wie mó­wią naj­czę­ściej ba mii), czyli przy­rzą­dzoną na miej­scu, od ręki, po­trawą, a nie­rzadko także ma­ka­ro­nem bę­dą­cym jej pod­stawą. By­wają też i inne spe­cjały taj­skiej kuchni, które usta­wia się na ob­woź­nym stra­ga­nie, sto­ją­cym na pod­rdze­wia­łych ko­łach od mo­toru czy ro­weru. Naj­czę­ściej wy­stę­pu­jące sma­ko­łyki to żyw­ność na pa­tyku: so­lone i po­kro­jone na pla­sterki jajka; pa­rówki (tyle że naj­czę­ściej słod­kie w smaku); jakby si­wego ko­loru, za to po­żywne kulki rybne; udka, skrzy­dełka, piersi pie­czo­nego kur­czaka; dro­biowe wą­tróbki, a na­wet po­pu­lar­niej­sze owoce mo­rza, jak kal­mary czy pie­czone w soli ryby. Ta­jo­wie, jak Chiń­czycy, mó­wią: Gin khao reu yang? – „Ja­dłeś już?”. Do­piero nie­dawno, po II woj­nie świa­to­wej, to po­pu­larne po­wi­ta­nie zo­stało wy­parte, dziś po­wszech­nym, Sa­wat­dee – „dzień do­bry”. A jesz­cze wcze­śniej, za­nim to ostat­nie na do­bre się po­wszech­nie przy­jęło, naj­czę­ściej przy spo­tka­niu py­tano po pro­stu: Pai mai? – „Skąd przy­by­łeś, do­kąd idziesz?”. Do­piero w ślad za tym szło py­ta­nie o ja­dło.

Kon­tra­sty w Bang­koku są roz­pro­szone; kon­tra­sty w Ma­nili są skon­cen­tro­wane. Na Fi­li­pi­nach bo­gac­two i bieda są od sie­bie szczel­nie od­se­pa­ro­wane, nie­rzadko wy­so­kim be­to­no­wym mu­rem i to jesz­cze – jak wspo­mnia­łem – z dru­tem kol­cza­stym na jego szczy­cie. W Taj­lan­dii na­kła­dają się one na sie­bie tak po­wszech­nie i czę­sto, że aż trudno pre­cy­zyj­nie wska­zać, gdzie jedno, a gdzie dru­gie, bo za­zwy­czaj cho­dzą ze sobą pa­rami. Na Fi­li­pi­nach prak­tycz­nie ni­gdy nie ma wąt­pli­wo­ści, że to kraj roz­wi­ja­jący się; w Taj­lan­dii wąt­pli­wo­ści na ten te­mat mogą ro­dzić się dość czę­sto, za­równo w Bang­koku, jak i w oko­li­cach nad­mor­skich. W Ma­nili na uli­cach na­wierzch­nia ni­czym war­szaw­ska: wy­bo­ista, roz­ko­ły­sana, nie­równa, pełna wyrw, ja­kaś po­dra­pana i ko­stro­pata; w Bang­koku – nie tylko na ro­dzą­cych się jak grzyby po desz­czu au­to­stra­dach i dro­gach szyb­kiego ru­chu – na­wierzch­nia wy­gła­dzona ni­czym płyta lot­ni­ska, jak gładki stół. Z wy­jąt­kiem chod­ni­ków, po­szar­pa­nych i nie­rów­nych ni­czym na­sze Gorce czy Pie­niny. Bo też, poza uli­cami ty­powo han­dlo­wymi, jak Su­khu­mvit czy Si­lom, nie­wielu tu spa­ce­ruje. W ta­kich tem­pe­ra­tu­rach i przy tych spa­li­nach spa­cer tu­tej­szymi uli­cami jest ra­czej do­świad­cze­niem z ka­te­go­rii „sport eks­tre­malny”.

Na­wet lot­ni­sko w Ma­nili, ten pierw­szy pa­pie­rek lak­mu­sowy dla każ­dego przy­by­sza, by mógł wstęp­nie oce­nić, co go tu czeka, bu­dzi ja­kąś nie­pew­ność i po­dej­rze­nia: czy nie zgu­bię się w tym tłu­mie i cha­osie? Kiedy przyjdą ba­gaże i do­kąd tra­fią? Nie mó­wiąc o tym, że – jako dość czę­sty tu­taj gość – mia­łem już dwa razy przy­padki... wy­łą­cza­nia ener­gii elek­trycz­nej. Jak po­tem ła­do­wały się mo­ni­tory i kom­pu­tery ob­słu­gu­jące loty – sam nie wiem. Na szczę­ście, o wy­pad­kach nie sły­sza­łem. Ale tym bar­dziej nie sły­sza­łem o nich w Taj­lan­dii. Tu­tej­sze lot­ni­sko, Dong Mu­ang (a więc „le­żące na wzgó­rzu”), już pada z prze­sytu, nie daje rady. Od mie­sięcy wia­domo, że w za­ple­czu stoi go­towe nowe lot­ni­sko, po prze­ciw­le­głej stro­nie mia­sta, w kie­runku wschod­nim, na Pat­tayę i da­lej – Kam­bo­dżę. Zwie się Su­var­na­bhumi („Złota zie­mia”) i – jak za­po­wia­dają wła­dze – bę­dzie w sta­nie przyj­mo­wać 45 mln go­ści rocz­nie. Ko­lejny mo­loch, na wzór Chi­cago czy Frank­furtu, He­ath­row czy Ken­nedy’ego w No­wym Jorku, ma ru­szyć, po kilku opóź­nie­niach, we wrze­śniu tego roku, za kilka mie­sięcy. W związku z tą in­we­sty­cją przy­cho­dzi mi na myśl po­wie­dze­nie prze­wod­ni­czą­cego Mao (Ze­donga), gdy po­bu­dzał Chiny do „wiel­kiego skoku”: „wię­cej, le­piej, szyb­ciej”. Wiemy, jak to się skoń­czyło: ka­ta­strofą. Czy jed­nak kto­kol­wiek jest w sta­nie po­wstrzy­mać ludzką cie­ka­wość i chęć po­zna­nia wszyst­kiego wła­śnie na za­sa­dach wię­cej, le­piej, szyb­ciej – i ta­niej? Wąt­pię. Glo­ba­li­za­cji nikt nie po­wstrzyma, choćby chciał. A w Taj­lan­dii ta­kich co by chcieli, na­wet nie ma... Je­dy­nie mą­dry król, o któ­rym za chwilę, naj­wy­raź­niej się tym owczym pę­dem mar­twi, ale wy­daje się w tych swych tro­skach dość od­osob­niony.

Sym­bo­lem Ma­nili, a na­wet ca­łych Fi­li­pin, jest je­ep­ney, ten nie­po­wta­rzalny i je­dyny w swoim ro­dzaju stwór jeż­dżący, ko­lo­rowy i przy­ozdo­biony na tyle spo­so­bów, ilu wła­ści­cieli. Bo­go­bojny kie­rowca, za­wie­szony w po­jeź­dzie osa­dzo­nym na so­lid­nym pod­wo­ziu To­yoty czy Nis­sana (to pod­wo­zie jest je­dy­nym na­prawdę im­por­to­wa­nym wkła­dem w we­hi­kule), umiesz­cza na swo­jej bla­szance, po­zba­wio­nej szyb (po to, żeby był więk­szy, na­tu­ralny prze­wiew), Matkę Bo­ską lub Chry­stusa; ko­lejny – wo­jow­ni­czy – pre­zen­tuje głowę ja­kie­goś dzi­kiego zwie­rza, wołu, niedź­wie­dzia lub ty­grysa, by prze­stra­szyć tych, któ­rzy wejdą mu na drogę (nie daj Bóg! – i tak nie prze­pu­ści). Je­ep­ney, spa­dek po Ame­ry­ka­nach i po II woj­nie świa­to­wej, która była tu rów­nie okrutna, jak w War­sza­wie, na­dal kró­luje na dro­gach i uli­cach, na­da­jąc im swo­isty ko­lo­ryt i cha­otyczny, po­zba­wiony ja­kich­kol­wiek za­sad jazdy styl. W Bang­koku też kró­lują swo­iste po­jazdy: trój­ko­łówki spro­wa­dzone w końcu lat 50. mi­nio­nego stu­le­cia z Ja­po­nii, które się tu na do­bre za­ko­rze­niły, a zwane są po­pu­lar­nie tuk-tuk. Jed­nak jest tu też ina­czej: sym­bo­lem mia­sta stał się – od­dany do użytku w 1999 roku, na 72. uro­dziny Króla – Sky Train, kom­for­towa, ci­cha i pre­cy­zyjna ko­lejka na­ziemna, czy­sta i schludna, na do­da­tek stale roz­bu­do­wy­wana. A w 2004 roku, na 72. uro­dziny kró­lo­wej Si­ri­kit, do­łą­czyło do niej me­tro. Musi ono bu­dzić sza­cu­nek w tym mie­ście, po­ło­żo­nym cał­ko­wi­cie na wo­dzie. Na­to­miast Ma­nila me­tro je­dy­nie pla­nuje, a ko­lej­nym jej sym­bo­lem stała się ko­lejka na­ziemna wzdłuż naj­dłuż­szej – i naj­bar­dziej za­tło­czo­nej – alei mia­sta, zwa­nej EDSA (Epi­fa­nio de los San­tos Ave­nue), zło­żona po pro­stu... z kilku wa­go­ni­ków tram­wa­jo­wych po­łą­czo­nych ra­zem, co za­fun­do­wali mia­stu nasi bra­cia Czesi.

Le­piej już po­sta­wić na ko­mu­ni­ka­cję w Bang­koku...

DZIEŃ SZÓ­STY

Jesz­cze o pa­ra­le­lach fi­li­piń­sko-taj­skich. Wdzięczny to te­mat – i po­ucza­jący. Fi­li­piny długo po II woj­nie świa­to­wej cie­szyły się mia­nem „naj­star­szej i naj­le­piej funk­cjo­nu­ją­cej de­mo­kra­cji w Azji”. Były też wzo­rem do na­śla­do­wa­nia dla in­nych. W po­cząt­kach lat 60. XX stu­le­cia Ma­nila ucho­dziła – jesz­cze – za perłę re­gionu, a Fi­li­piny były wów­czas bo­gat­sze nie tylko od Taj­lan­dii, lecz na­wet Ko­rei Po­łu­dnio­wej. Po­tem wszy­scy za­częli je go­nić i wkrótce prze­ga­niać. Dyk­ta­tura Fer­dy­nanda Mar­cosa (1965–1986), wy­bra­nego de­mo­kra­tycz­nie, ale z wła­snej woli prze­mie­nio­nego w dyk­ta­tora i sa­trapę, przy­nio­sła wy­raźny re­gres. W po­cząt­kach lat 60. Fi­li­piny i Taj­lan­dia miały po­rów­ny­walną liczbę lud­no­ści – nie­spełna 30 mln. Dzi­siaj lud­ność Fi­li­pin li­czy po­nad 100 mln miesz­kań­ców, a Taj­lan­dii – 64. Po­li­tyka świa­do­mego ma­cie­rzyń­stwa, kru­cjaty barw­nej po­staci, jaką jest wie­lo­letni se­na­tor Me­chai Vi­ra­va­idya, zwany po­tocz­nie i ob­ra­zowo „Pa­nem kon­do­mem”, zro­biły swoje (zo­bacz: Lek­cja de­mo­gra­fii). Ta­jo­wie za­częli po­waż­nie my­śleć o pla­no­wa­niu ro­dziny. Na Fi­li­pi­nach ina­czej: bieda na­pę­dza naj­wyż­szy w re­gio­nie przy­rost na­tu­ralny. Ta­jo­wie po­zy­tyw­nie od­po­wie­dzieli na apele Me­chaia – i za­częli sto­so­wać kon­domy; Fi­li­piń­czycy, tak bar­dzo przy­wią­zani do ka­to­lic­kiej wiary i Ko­ścioła, za­wie­rzyli temu ostat­niemu – i świa­do­mego pla­no­wa­nia ro­dziny nie chcą. Mu­szą więc zmie­ścić po­nad 100 mln lu­dzi na te­ry­to­rium po­rów­ny­wal­nym z Pol­ską. Cia­sno. A czę­ste tu slumsy do­wo­dzą, że czę­sto także bied­nie. Stąd par­cie na ze­wnątrz. Oce­nia się, że ja­kieś 10 pro­cent miesz­kań­ców tego kraju, już po­nad 8 mln lu­dzi, żyje i pra­cuje za gra­nicą, uda­jąc się tam „za chle­bem”. Wy­star­czy tra­fić do Hong­kongu w nie­dzielne po­po­łu­dnie, by po­jąć to zja­wi­sko: ty­siące fi­li­piń­skich ko­biet, po­mocy do­mo­wych, nia­niek, ku­cha­rek i sprzą­ta­czek wielką falą ude­rzają na naj­tań­sze cen­tra han­dlowe, a po­tem go­dzi­nami ko­czują na dwor­cach, chod­ni­kach i w par­kach, je­dząc i ba­wiąc się na za­pas, bo prze­cież na­stęp­nego dnia o świ­cie roz­po­czyna się ko­lejna ty­go­dniowa ha­rówka, wcho­dzi się w ści­śle okre­ślony re­żim pracy. Ta­jek za gra­nicą w tej for­mie nie uświad­czysz – zda­rzają się co naj­wy­żej po­je­dyn­cze przy­padki w noc­nych klu­bach oraz sa­lo­nach ma­sażu na te­re­nie Eu­ropy i nie tylko. Nie­mal nikt z Taj­lan­dii nie emi­gruje, nie wi­dzi ta­kiej po­trzeby. Oby­wa­tele tego kraju na­prawdę do­brze się w nim czują. Prze­cież ro­dzime okre­śle­nie Taj­lan­dii – Pra­thet Thai – trzeba tłu­ma­czyć nie ina­czej, jak „kra­ina wol­nych lu­dzi”. A to wiele wy­ja­śnia...

Le­wi­cu­jący fi­li­piń­ski so­cjo­log Wal­den Bello twier­dzi, że po nie­szczę­snym Mar­co­sie, bu­du­ją­cym z barwną mał­żonką Imeldą eg­zo­tyczną sa­tra­pię, Fi­li­pi­nom wcale nie wio­dło się le­piej. Ar­chi­pe­lag za­mie­nił się w „pań­stwo an­ty­ro­zwo­jowe” (to pod­ty­tuł książki tego au­tora z 2004 roku): na­dal rzą­dzą tu klany, a nie po­li­tyczne par­tie; roz­war­stwie­nie na­ra­sta, miast ma­leć, a li­be­ralne roz­wią­za­nia, ro­dem z tzw. kon­sen­susu wa­szyng­toń­skiego (szybka li­be­ra­li­za­cja i pry­wa­ty­za­cja, otwar­cie na ze­wnętrzny świat, po­li­tyka sta­bil­nego i sil­nego peso) jesz­cze cho­roby spo­łeczne po­głę­biły. Bello jest pe­wien, że wraz z „re­wo­lu­cją EDSA I” z 1986 roku, która zmio­tła Mar­co­sów, oraz EDSA II z 2001 roku, która zmio­tła sko­rum­po­wa­nego po­pu­li­stę, mier­nego ak­tora Jo­se­pha Es­tradę z pre­zy­den­tury, na­dej­dzie na Fi­li­pi­nach EDSA III. Miesz­kańcy, ko­rzy­sta­jąc z tu­tej­szego wy­na­lazku, zwa­nego „wła­dzą ludu” (pe­ople’s po­wer), po­now­nie wy­ru­szą na główną aleję mia­sta i będą gło­śno do­ma­gać się zmian. W tym kon­tek­ście o Taj­lan­dii jedno można po­wie­dzieć na pewno: je­śli lu­dzie ru­szą na ulice, a nie­dawno ru­szyli, to z całą pew­no­ścią nie z po­wo­dów so­cjal­nych. Bę­dziemy jesz­cze wra­cać do tego te­matu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

WY­DAW­NIC­TWO AKA­DE­MIC­KIE

DIA­LOG

Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie Dia­log00-112 War­szawa, ul. Ba­gno 3/218tel.: 22 620 32 11, 22 654 01 49e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­dia­log.pl

www.wy­daw­nic­two­dia­log.pl

Od­wiedź nas na Twit­te­rze, YouTube, Fa­ce­bo­oku!

www.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two­Dia­log

www.youtube.com: Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie Dia­log

www.twit­ter.com/Wy­daw­Dia­log

www.in­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­dia­log