Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
O fascynującej Tajlandii, jednym z najciekawszych krajów azjatyckich, słyszał każdy, lecz dla większości pozostaje ona jedynie rajskim kierunkiem turystycznym. „Za pobieżnym poznaniem Tajlandii wcale nie idzie wiedza” – pisze Bogdan Góralczyk, były ambasador RP w Bangkoku i najsłynniejszy współczesny polski badacz Azji. Próbuje to zmienić swoim „Notesem”, wieloaspektowym dziennikiem łączącym diariusz z dygresjami historycznymi, politycznymi, kulturowymi i społecznymi. Jak zawsze świetny styl Autora współgra z pogłębioną wiedzą i szerokim spojrzeniem, obejmującym oprócz Tajlandii również wątki birmańskie, laotańskie, khmerskie i chińskie. Dziś Czytelnik otrzymuje najnowsze, uaktualnione wydanie „Notesu”, opisujące wydarzenia polityczne błyskotliwie, ze swadą i kolorytem godnym prywatnego życia obecnego tajskiego króla Vajiralongkorna (Ramy X), którego postać Autor nam przybliża. Naszkicowane w książce problemy społeczno-polityczne jeszcze bardziej nabrzmiały i sprawiają, że Tajlandia jest dziś ponownie beczką prochu, a chcąc zrozumieć dlaczego, trzeba przeczytać niniejsze wydanie.
dr hab. Michał Lubina, prof. UJ
były profesor wizytujący
na Uniwersytecie Chulalongkorna w Bangkoku
Prof. zw. dr hab. Bogdan J. Góralczyk – politolog i sinolog, b. ambasador w państwach Azji (w tym w latach 2003–2008 ambasador RP w Królestwie Tajlandii), publicysta, wykładowca w Centrum Europejskim Uniwersytetu Warszawskiego i jego były dyrektor. Specjalizuje się we współczesnych stosunkach międzynarodowych. Bada też zagadnienia wyzwań globalnych, integracji (europejskiej i poza naszym kontynentem) oraz przekształceń systemowych w różnych regionach świata, ze szczególnym naciskiem na Azję Wschodnią (Chiny) i Europę Środkową (Węgry), co wiąże się ze znajomością języków tych państw. Autor wielu książek i artykułów naukowych, częsty gość radia i programów telewizyjnych, gdzie w sposób barwny i przystępny przybliża nam procesy i wydarzenia zachodzące na Wschodzie i nie tylko.
Do tej pory w Wydawnictwie Dialog Autor opublikował następujące książki: Nowy Długi Marsz. Chiny ery Xi Jinpinga (2022), Chiński feniks. Paradoksy wschodzącego mocarstwa (2022), Birma. Złota Ziemia roni łzy (2021), Węgierski syndrom: Trianon (2020), Wielki Renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje (2018).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 667
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Weronice,by nigdy nie zatraciła ciekawości świata
WSTĘP NA TAJSKĄ SCENĘ
Tajlandia, dawny Syjam, kraj budzący rosnące zainteresowanie, jeden z popularnych celów turystycznych na kurczącej się scenie świata. Zasłużenie budzi ciekawość. Ma wzięcie ze względu na klimat, szeroki dostęp do ciepłego morza, walory krajobrazowe. Problem z nią taki, że jest inna, niepowtarzalna, odmienna językowo, kulturowo, zwyczajowo, religijnie, ma bardzo swoiste oblicze. Jednakże za pobieżnym poznaniem Tajlandii wcale nie idzie wiedza. Nawet widzieć nie znaczy wiedzieć. Potoczne skojarzenia na temat tego kraju tylko rzadko i w niewielkim stopniu przekraczają stereotypy dawniej wiążące się z syjamskimi braćmi, syjamskimi kotami czy – już rzadziej – syjamskim boksem, a obecnie, szczególnie po pobycie w tym kraju, z tajską kuchnią, specyficznym powitaniem wai z rękoma złożonymi niczym do modlitwy, tajską gościnnością i uśmiechem, widokami błękitnego morza i piaszczystych plaż, kontrastującymi z obrazami zagęszczonego, tłocznego, pełnego spalin i kakofonii Bangkoku.
Korzystając z przywileju pełnienia tutaj zaszczytnej funkcji ambasadorskiej, postanowiłem, na wzór dawnych skrybów, ten ciekawy, a u nas nieznany kraj opisać, na miarę swych możliwości i wiedzy. Jest to zapis dokonany przez człowieka z zewnątrz, który jednak na jakiś czas zakotwiczony został w tajskim społeczeństwie. Co więcej, postawił sobie szczytne zadanie poznania – na ile się da – tego fenomenu. Niewątpliwie bowiem z takim mamy do czynienia. Nikt, kto Tajlandię nawet bardzo pobieżnie pozna, nie zaprzeczy, że jest to kraj inny, z ludźmi chodzącymi własnymi ścieżkami. Wszechobecna globalizacja dotarła i tutaj, ale jeszcze tego niepowtarzalnego kokosa nie zmiażdżyła.
Zapis dotyczy okresu maj–grudzień 2006, z kontynuacją w okresie późniejszym. Są w nim jednak odniesienia do całego blisko pięcioletniego pobytu. Posłowie zamyka całą tajską przygodę. Natomiast trzecie, poszerzone i uaktualnione wydanie zawiera analizę ostatniej dekady, jak też jeszcze jednego, ciągle burzliwego etapu w najnowszej tajskiej historii.
Opis pogłębiony jest różnorodnymi studiami najważniejszych aspektów tajskiego życia. Może w ten sposób obraz będzie bardziej nasycony, a wiedza zeń płynąca – głębsza. Jeśli po tej lekturze Tajlandia stanie się Czytelnikowi bliższa, jeśli okaże się jeszcze ciekawsza, niż była, to tym samym podstawowy cel przy sporządzaniu tych notatek zostałby spełniony. Chodzi bowiem o to, by zaciekawić, zainspirować, postawić pytania, a nie za wszelką cenę szukać odpowiedzi. Po pobycie tutaj i po szkole tajskiego relatywizmu sądzę, że każdy powinien szukać w tym kraju własnej indywidualnej koncepcji „tajskości”. Albowiem jednej uzgodnionej prawdy na temat Tajlandii nie było i nie ma. Na szczęście. O ile się go nie odrzuci już na samym wstępie, jest to kraj, który staje się w miarę poznawania jeszcze ciekawszy. Proszę więc tego królestwa zawczasu nie deprecjonować i sprawdzić, czy postawiona właśnie teza jest prawdziwa – w tym sensie być może ten Notes okaże się przydatny.
I
STRUMIEŃ CZASU (1)
DZIEŃ PIERWSZY
Nie lubię pory deszczowej. Właśnie się rozpoczęła – przed tygodniem. Zaczyna się skromnie, teraz, w maju.
A potem jest jak w filmie Hitchcocka: narasta wilgoć. Aż do października. U reżysera rosło napięcie, a tu rośnie ilość chmur, jak też wody. Woda przenika wszędzie. Jest na ulicach, na chodnikach, w butach – i na karku. Wilgotność jest tak duża, że stoisz w miejscu, a z ciebie cieknie. Tropik ma swoje prawa. Nie da się oszukać natury. Trzeba cierpieć. Efekt? – Pijesz i się pocisz, pocisz się i pijesz. Taki zwariowany krąg, z którego nawet po zmroku trudno się wyrwać. Zamiast 37 stopni w dzień otacza cię 28 stopni w nocy. Co za różnica? Jak w piecu, a raczej w saunie. Ta ostatnia trafia się w nowoczesnych kondominiach, jakich tu, w Bangkoku, pełno. Jest obecna i w naszych apartamentowcach. Ale nigdy nie widziałem, by ktoś z niej korzystał. Chyba tylko szaleniec mógłby wpaść na taki pomysł: z sauny do sauny. Już lepiej zamienić wodę na wodę w inny sposób – wejść do basenu. Przyniesie ulgę, ale tylko na chwilę. Po paru minutach od wytarcia się – znowu się pocisz, znów z ciebie cieknie. W moim przypadku wprost ciurkiem. Czujesz, jak spływasz strumieniem.
Więc co? Nie da się żyć? Ależ da! Jak najbardziej. To przecież XXI wiek. Nowoczesność. Uciekasz od natury. Izolujesz się. Klimatyzowane pomieszczenia, klimatyzowany samochód, klimatyzowane sklepy i domy, a nawet pasaże handlowe. Nawet kolejka, zwana Sky Train (Tajowie mówią o nim: Rot Faifa – „kolej(ka) elektryczna”), też klimatyzowana. I to tak mocno, że bez treningu obcowanie z nią grozi ci murowanym skutkiem: lumbago/zastrzał lub przeziębienie. Na zewnątrz – pod czterdzieści, wewnątrz – około dwudziestu. Niebezpieczna zabawa na stopnie. Szok i skok. Nie każdy wytrzyma. Za to każdy chętnie korzysta. Bez względu na efekty. I tak oto miast normy masz sztuczne oddychanie; sztuczna przestrzeń, sztuczne środowisko, klimatyzacja, zamknięty krąg. Ucieczka od natury.
Deszczową porą, jak ta, najzdrowiej jest o świcie. Monsun zazwyczaj przychodzi po południu. Szczególnie teraz, u swych początków. Jeszcze nie leje cały dzień – albo nawet trzy dni – jak we wrześniu. Rano jest zefirek, rano jest rześkość. Dla mnie, skowronka, nie sowy, to raj. Zaproszenie do pisania. Te teksty powstaną o świcie. Gdy rodzi się dzień, gdy budzi się natura, może zrodzi się słowo. Oby!
Tajlandia. Kraj wyboru, nie zsyłki. Dobrego wyboru, powiem na wstępie. Tu walczysz z temperaturą, borykasz się z deszczem, często też z ludźmi, z ich odmienną mentalnością, chociaż niekoniecznie musisz z nimi walczyć. Przynajmniej w codziennym życiu, jednak nie w polityce, jest to kraj uśmiechu, kompromisu, wzajemnego szacunku, a nie zwady, starć i podjazdowych wojen.
Prawie przed rokiem przyjechał tu Roman Polański. Dostał nagrodę. Gdy mu ją wręczali, wszedł na scenę. W Bangkoku takie nazwisko to wydarzenie. Więc sypnęły się pytania, raczej sztampowe: Po co tu przyjechał? Jak często tu bywa? Czy lubi tu być? Odpowiedź, przynajmniej na to ostatnie, standardowa nie była: – „Chętnie tu przybywam, bo Wasz kraj to już jedno z nielicznych miejsc na świecie, gdzie ludzie uśmiechają się naturalnie”. – Ma rację. W Tajlandii uśmiech jest – jeszcze! – równie powszechny i zwyczajny, jak ulewa deszczową porą. Gdy była tu z nami córka, poszła z żoną na spacer Sukhumvitem, tą zatłoczoną, gęstą od spalin – tłumacząc z tajskiego – „aleją mądrości”, zamienioną na poboczach w bazar. Co krok ktoś się do nich uśmiechał. Zdziwiona córka, prosto z Polski: – Mamo, ty ich wszystkich znasz? – A skądże – odpowiada matka. – Ani jednej osoby! – To czemu oni się do nas uśmiechają...
Ten kraj jest inny. Odrębny. Tak, to prawda: wszędzie czuć dotyk Indii... i Chin. Obydwie te cywilizacje są tu chlebem powszednim. Masz buddyzm i Śiwę. Masz buddyzm i Wisznu. Indie są tutaj tak wszechobecne, że przenikają niemal każdą tkankę życia, szczególnie kulturalnego i religijnego, a oddzielenie tego, co rdzennie tajskie, od tego, co pochodzi z Indii, jest niemal niemożliwe. Trochę łatwiej jeśli chodzi o Chiny, toteż taką próbę później tu podejmę. Teraz, na wstępie, wystarczy jedynie stwierdzić, że hinduskie bóstwa są niemal wszędzie tutaj wymieszane ze świątyniami ku czci Guanyin, chińskiej bogini dobroczynności i miłosierdzia, tamtejszej Sister of Mercy. Hinduizm często występuje tutaj jeszcze w swej pierwotnej wersji braminizmu, obok Buddy i wierzeń chińskich. Czysty synkretyzm. To właśnie jest Tajlandia. Jej istota. Kraj buddyjski, bodaj najbardziej taki – obok Sri Lanki, Mjanmy (dawnej Birmy) czy Laosu – co widać na każdym kroku. W każdej miejscowości i w każdym domostwie pomników, statuetek, amuletów i podobizn Buddy – stojącego, spacerującego, siedzącego czy leżącego – masz na pęczki. Nawet w naszym mieszkaniu, ku uciesze oka, kilku Buddów zagnieździło się na dobre. Nikomu tu nie przeszkadza, że obok Buddy zasiadł brahman. Jeden z tych ostatnich stoi w ogródku pod naszym wieżowcem, za to najsłynniejszy znajduje się pod tutejszym hotelem Erewan, parę stacji Sky Train od nas.
Takich figur brahmana, charakteryzującego się tym, że jest cały pozłacany i ma cztery twarze (jako wszechwidzący) oraz osiem rąk, każdą w innej pozycji (jako że jest wszechmocny), jest tutaj bez liku. Ten pod hotelem Erewan cieszy się jednak wyjątkowym poważaniem. Dlaczego? Jest stosunkowo świeży, powstał w 1956 roku, za to w specyficznych okolicznościach. Gdy budowano ten rozległy hotel, na budowie bezustannie zdarzały się wypadki. W końcu zwrócono się do wróżbity, co tutaj nagminne. Ten poradził: postawić statuetkę brahmana. Postawiono. I od tej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nie było już wypadków. Stąd u mieszkańców Bangkoku powszechne przekonanie: ten brahman pod hotelem Erewan ma magiczną moc. Gdy mówią Phra Phrom, Lord Brahma, mają na myśli właśnie jego, a nie dziesiątki, jeśli nie setki innych mu podobnych, rozsianych po całym mieście i kraju. Niedawno, w tym roku, właśnie ta „boska” statuetka została zniszczona. Rozsypała się na kawałki, strzaskana młotkiem jakiegoś szaleńca. Natychmiast na miejscu, mimo obecności policji, sprawca został za tę desakralizację zakatowany przez wściekły tłum. A statuetkę odbudowano w ekspresowym tempie dwóch miesięcy. W uroczystości jej ponownego poświęcenia brał udział sam premier, jak też mer miasta. Odtąd, jak zauważam, tłum pod Phra Phrom jest gęstszy, a dym bardziej zawiesisty. W najbliższej okolicy aż ciemno i szaro od dymu palących się trociczek i świec. A pod sylwetką brahmana wszyscy, nawet kierowcy i motocykliści – ku przerażeniu pasażerów – składają dłonie w geście wai, tym typowo tajskim pozdrowieniu z obiema dłońmi złożonymi przed sobą.
Albowiem wiara w Tajlandii, choć tak zróżnicowana, jest naprawdę głęboka. Oto w innym miejscu tańczący Śiwa – dynamiczny bóg kreacji, ale też porywczego zniszczenia i dewastacji. I jeszcze w innym, też poczesnym, znaki chińskie. Powiadają, jak czytam, bo dane mi to pismo znać: „Tu znajdziesz spokój i ukojenie”. To wszystko razem, wymieszane niczym w kotle. Jakoś nikomu to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, jest tak naturalne, jak ulewa porą deszczową i wysoka temperatura przez cały rok. Co za kraj!
DZIEŃ DRUGI
Waran taplający się w khlongu. Ileż treści kryje się w tym krótkim stwierdzeniu! Byliśmy wczoraj w tutejszym Sampheng, czyli Chinatown – chińskiej dzielnicy, która łączy się z tzw. Małymi Indiami, gdzie pośrodku, ukryta od strony zatłoczonych uliczek nabitych towarem wszelkiej maści, najczęściej dewocjonaliami lub bazarowym chłamem w naszym rozumieniu, stoi potężna sześciopiętrowa świątynia Sikhów. Zwie się Guru Tawan, a więc „droga do guru”, tych dziesięciu twórców i mędrców sikhizmu narzucających wyznawcom Gurmet, system filozofii oparty na naukach guru. Ostatni z nich, Guru Gobind Singh Ji, mówił: „Wszyscy ludzie są tacy sami. Ze wszystkich ludzi bije ten sam blask”. Oczywiście, mimo że w sikhizmie kobieta ma stosunkowo wysoką pozycję, myślał jak standardowy Azjata i mówiąc o ludziach, miał na uwadze mężczyzn. Czy jednak przez to jego przesłanie jest inne? Czy można go za to nie lubić?
To częste miejsce naszych pielgrzymek, bowiem tutejsi Sikhowie, brodaci, uśmiechnięci i życzliwi, z kolorowymi turbanami na głowach i w jasnych szatach, nie tylko prowadzą tu szkołę i coś na kształt naszego domu opieki społecznej i pomocy dla biednych, lecz także swego rodzaju wyszynk z darmową garkuchnią. Zazwyczaj ściągamy tu dlatego, że dość często we wnętrzu, na czwartym – świętym – piętrze, przypisani do tego miejsca muzycy grają na hinduskich instrumentach. Podest dla grajków jest zainstalowany na stałe obok złotego ołtarza, jak i kopuła na dachu. U Sikhów wszystko jest w złocie. Muzycy wybijają szalone rytmy na tabla i tampura, a jak się szczęśliwie trafi, to dołącza jeszcze bambusowy flet, czasami sarod. Tylko ukochanej sitar, tego – moim zdaniem – najbogatszego (przepraszam pianistów i skrzypków!), a na pewno najbardziej tajemniczego instrumentu na świecie tu brakuje. Ale i tak nie trzeba lecieć do Starego Delhi. Tu jest jego namiastka. W bocznych uliczkach, przylegających do świątyni, przyprawy, zapachy, mirra i curry, pachnidła, mosiężne figurki Ramy i Kriszny, DVD z niezliczoną ilością, najczęściej tandetnej, produkcji z Bollywood, hinduska tradycyjna muzyka, no i wszędzie pełno krawców. Ten zawód w Bangkoku zdominowali Hindusi. Jedni tkwią w swych warsztatach i sklepach. Drudzy, którzy już się dorobili na krawiectwie, zarządzają rynkiem nieruchomości – real estate, kondominiami i apartamentowcami, stanowiącymi ich własność, jak ten, w którym mieszkamy.
Wczoraj w Guru Tawan muzyki było mniej. Jedynie jakiś starszy jegomość, prosto z Bangalore, jak nam powiedział, uczył po lekcjach nastoletnią dziewczynkę uderzeń na tabla. Gdy zauważyłem, że oto rośnie w ten sposób następczyni Alla Rakha i jego syna – Zakira Husseina, lody zostały przełamane. Połączyła nas miłość do klasycznej muzyki hinduskiej. Spotkania w Guru Tawan zawsze są serdeczne. Na dolnym piętrze, tuż u wejścia, solidny Sikh z zaokrąglonym brzuszkiem wypytał nas, co i jak, po czym ściągnął z pierwszego piętra swą żonę i córkę – obydwie w wystawnych jedwabnych sari, jedna w ciemnym, druga w jasnym, za to oba materiały bogato inkrustowane jakimiś drogimi kamieniami. Nie pierwszy to przypadek, gdy giętkości języka, a przede wszystkim terminologii, brakuje. Trudno nazwać to, co się widzi.
W Tajlandii to nagminna przypadłość: nie ma polskich terminów, brakuje słów, tak inny jest ten świat. Zarówno w tajskim, jak w chińskim czy hinduskim wydaniu. Ciągle trzeba się uczyć: innych kultur, innych zachowań, innych podejść, innych terminów, obcych światów, mimo powszechnie dostrzegalnej, przenikającej już chyba każdą tkankę, globalizacji. Starszy Sikh, na oko po pięćdziesiątce, na prawym ręku, jak przystało, ma całą wiązankę koralików i rzemyków, tych symboli stałego związku z bóstwami i wszechobecnego tu sacrum. To dotyk metafizyczny. Za każdym tym swego rodzaju amuletem kryje się bowiem jakieś zaklęcie, zobowiązanie lub modlitwa. Ale jakże stąd blisko do naszego codziennego profanum, wymiaru jak najbardziej rzeczywistego: na ręce lewej – solidny Rolex, z wyglądu niezła podróbka za kilka dolarów z pobliskiego bazaru, już po chińskiej stronie.
Tylko żona i córka przysadzistego Sikha trzymają sznyt: wyglądają jak zdjęte z oleodruku. Ta pierwsza, też korpulentna, dzierży w ręku posrebrzany kindżał, chętnie nam go prezentując przed kamerą. Jest podobnie wygięty, więc przypomina jeden z mieczy khanda, symbolu tej nacji, który wybito pieczęcią na pomarańczowych chustach, obowiązkowo nakładanych, a raczej zawiązywanych gościom na głowie u wejścia do świątyni. Nie masz chusty, nie wejdziesz. Ten kindżał jest pewnie rytualny, nie pytam, bo trudno uznać go za inne narzędzie w tej kulturze i wierze, wyznającej zasadę Chardi Kala, a więc optymizmu, radości i pozytywnego podejścia do życia. O przemocy czy użyciu broni ani słowa. Instynktownie lgniemy z żoną do Sikhów, albowiem są uosobieniem radości życia, tak rzadkiej ostatnio na naszych połaciach. Im pewnie łatwiej. Są święcie przekonani o prawach reinkarnacji. My mniej.
Po prawdziwym relaksie w Guru Tawan i obowiązkowych zakupach nowej porcji hinduskiej muzyki w pobliskiej uliczce, wąskimi zaułkami, znanymi tylko lokalnym mieszkańcom, no i na szczęście nam, podążamy ku dzielnicy chińskiej. Dzieli ją od hinduskiej kanał, czyli khlong. Na tyle ważne to pojęcie w Bangkoku, zwanym kiedyś „Wenecją Wschodu”, że wszedł do powszechnego użycia, nawet w naszym wykonaniu, farangów, czyli obcokrajowców (w domyśle białych, bo już Arabów i Hindusów zwie się khaek, a Chińczycy najczęściej nadają sobie miano sami w swych lokalnych narzeczach używanych tu przez nich, najczęściej teochiew).
I tu właśnie natrafiliśmy na obraz rzadki, niespotykany. Ten khlong, niestety, wygląda tak, jak wiele innych, tutaj, w Bangkoku: to zwyczajny ściek, śmierdząca, cuchnąca maź o kolorze i konsystencji botwiny wymieszanej z jakimś ciemnozielonobrunatnym klejem. Na dodatek pełno w nim odpadków, plastikowych naczyń, torebek i opakowań. Idąc przez mostek nad takim kanałem, nie tylko zatykasz nos. Musisz się też zastanowić: gdzie to wszystko zmierza? Jak długo jeszcze będziemy ten śmiercionośny chłam pakowali do większych rzek i mórz? Kiedy zatrujemy się wszyscy razem do imentu?
I oto, w tym ponurym i stęchłym bajorze, ku naszemu najwyższemu zaskoczeniu, długa, kolorowa, radosna półtorametrowa plama! Pokaźny łuskonośny lepidozaur. Piękny waran, oczami i głową przypominający kolorową łódź podwodną. Najwyraźniej zaplątał się tu z pobliskiej, odległej o jakieś pięćset metrów Chao Phraya, gdzie życie biologiczne jeszcze istnieje, choć czystość tam to zupełnie inne zagadnienie. Teraz, biedak, szuka wyjścia z potrzasku. Może znajdzie. Przygodę z efektami ludzkiej „cywilizacji”, tak często przybierającej formę braku roztropności, będzie już miał za sobą. Nawet waranom, przecież gadom, nie życzę dłuższego pobytu w takim khlongu. Lepiej nie zadawać się z ludzkimi odpadkami, całym tym „spadkiem” po rzekomej nowoczesności i cywilizacji. A co na to rzeki i morza?
DZIEŃ TRZECI
Bangkokiem, tym ponad dziesięciomilionowym miastem, rządzi nadmiar. Wszystkiego tu dużo: wąskich zaułków i autostrad, pięknych willi i szałasów, parterowych domków i drapaczy chmur, ekskluzywnych restauracji i garkuchni na każdym chodniku, maleńkich sklepików i rozległych centrów handlowych, zwanych z amerykańska mall, drewnianych chat i arcybogatych rodzinnych domów, obowiązkowo otoczonych wysokim betonowym murem, na którego szczycie umieszczono jeszcze kolczasty drut lub – częściej – potrzaskane szkło, ustawione na sztorc. A wszystko to razem w otoczeniu betonowych koszmarków.
Jednakże nade wszystko dużo tu ludzi, hałasu i spalin. Czego brakuje? – spokoju i zawsze bujnej w tropiku zieleni. Prawdziwe oazy gdzieś się skryły, trudno je znaleźć. Taką oazą nie jest, niestety, park Lumpini w centrum miasta. Mimo boskich powiązań, bo to właśnie w Lumpini rodził się Budda, park ten jest zadeptany i tłoczny. Zbyt popularny, zbyt dużo o nim w przewodnikach. Lepsze wrażenie robi, niedawno oddany do użytku na terenie byłych hal fabrycznych, park imienia królowej Sirikit, niezmiernie popularnej tu małżonki króla Ramy IX. Położony w samym sercu miasta, obok ważnej komunikacyjnie alei Asoke i niedaleko Sukhumvit (pamiętajmy: „alei mądrości”, która z mądrością niewiele ma wspólnego), choć mały, przypomina nowojorski Central Park, bo na obrzeżach zewsząd wyrastają nowoczesne, błyszczące w ostrym słońcu metalem i szkłem wieżowce i drapacze chmur, w tym te szczególnie imponujące przy Asoke. Połowę powierzchni parku pokrywa sztuczny staw. Na 72. urodziny królowej, czyli zamknięcie ważnego w buddyzmie szóstego 12-letniego cyklu, niemal wszystkie ambasady posadziły tutaj, ku czci monarchini, własne drzewa. Są też i dwa nasze, polskie. Jednakże mimo bujnie rozwijającej się w tropiku zieleni oraz rozległej tafli wodnej trudno tę maleńką enklawę uznać za prawdziwy azyl, oazę spokoju. To tylko zielone oczko w głośnej maszynerii nowoczesnego, hucznego miasta – molocha.
Jest za to taką oazą park imienia króla Ramy IX. Daleko od centrum, na 103. ulicy, zwanej soi, prowadzącej do Sukhumvit. Na trzystu hektarach nie uświadczysz faranga, chyba że jakaś Tajka ściągnie tu swojego „narzeczonego” (prawdziwy narzeczony, bez cudzysłowu, to tutaj rarytas). W Tajlandii, i pewnie nie tylko tu, obowiązuje zasada: czego nie ma w przewodniku, to nie istnieje. Będąc w takim miejscu jak to, chętnie zakazałbym pisać przewodniki. Wiem, to utopia. Jednak, gdzie tylko mogę, poruszam się poza przewodnikiem, jakże często ogromnie na tym korzystam i wygrywam.
„Nowoczesność” rządzi się swoimi prawami; turystyka to przemysł – że przytoczę samosprawdzający się, niestety, slogan. Nie zawrócisz kijem Chao Phraya, czyli głównej arterii wodnej tego miasta, znanej też jako Menam (Mae Nam Chao Phraya to „Najszlachetniejsza matka wód”; „Królowa wszystkich rzek”). Ciesz się z tego, co masz. A w parku Ramy IX, założonym zaledwie w 1987 roku, masz wszystko to, czego w Bangkoku brakuje: ciszę, spokój, czystość, tropikalną roślinność w pełnej krasie, albowiem część parku to też ogród botaniczny. Przychodzimy tu często i – jak widzę – nawet ptactwa, zwykle niewidocznego i zgubionego gdzieś w oparach spalin na terenie Bangkoku, przybywa. Ptaki wiedzą najlepiej, gdzie szukać prawdziwego azylu.
Tak, Bangkok zbudowany jest na opozycji i przeciwieństwach: tradycja i nowoczesność, bieda i przepych, duże i małe, Azja i Ameryka, Wschód i Zachód. Charakterystycznym rysem tego monstrum jest kontrast. Tu nie ma stanów pośrednich, tu nie ma środka: wiek XXI stoi za pan brat z realiami wieku XIX. I nikogo z tutejszych, zdaje się, zanadto to nie razi. A że widok czy zapach czasami zbyt mocno uderzają po oczach i nozdrzach przybywających tu gości? – No to co? Przecież tych przybyszy i tak jest tu więcej niż gdziekolwiek indziej w całym regionie.
Nie przykładałbym jednak tej samej miary do całego kraju. Ukułem sobie na własny użytek powiedzenie: Bangkok to nie Tajlandia, Tajlandia to nie Bangkok. Tajowie na ogół łatwo się ze mną w tej kwestii zgadzają. Tak, Bangkok, czyli Krung Thep – „miasto aniołów” (chyba upadłych?), to przede wszystkim zurbanizowana aglomeracja rozwijającego się dynamicznie tropikalnego państwa na dorobku, poddana głębokiemu zabiegowi globalizacji. To globalne miasto wielu kultur, wielu religii i wielu odmiennych stylów życia, będące zarazem stolicą Tajlandii. Oczywiście, że Bangkok jest tajski. Ale gdy zechcesz, może być chiński, hinduski, japoński, europejski, amerykański. A gdy żądasz lub się uprzesz, idź do restauracji – znajdziesz tam prawdziwy smak włoski, grecki, libański czy francuski. Możesz tu żyć podobnie jak w Stanach Zjednoczonych: jak chcesz. Nikt zanadto się tobą nie zajmuje. Asfaltowa dżungla, która przykryła tę pierwotną, jest równie nieżyczliwa dla ludzi. Chcąc tu przetrwać, trzeba być silnym i zaradnym. Nie wszyscy są tacy. Toteż, wbrew wskazówkom sikhijskich guru, wielu tutejszych mieszkańców skazanych jest na biedę i wykluczenie. Slumsy w Bangkoku, choć nie tak straszne, jak w Manili czy na obrzeżach Rangunu, też mają się, niestety, dobrze. Bieda jest tu równie powszechna, jak nowoczesność. Wymieszały się razem. I razem ze sobą integralnie tworzą Krung Thep, który jeszcze wcześniej, u zarania swych dziejów, był wioską o nazwie przypominającej tę dzisiejszą w wydaniu farangów – Bangkok (właściwie: Bang Makok), czyli „Miejsce dzikich śliw”. Śliwy zginęły, inna roślinność też. Została tylko dzikość.
DZIEŃ CZWARTY
Jeśli się dobrze wsłuchać, na przykład w zapowiedzi stewardess w samolotach, nie usłyszymy pojęcia „Bangkok”. Tajowie w ogóle go nie używają! To tylko nazwa i pojęcie na użytek świata zewnętrznego. We własnym kraju mówi się wyłącznie Krung Thep – „Miasto Aniołów”. Z tym że – jak to w Tajlandii – nie jest to ani pojęcie pełne, ani proste do wyjaśnienia. W rzeczywistości Bangkok wszedł do Księgi Rekordów Guinnessa jako najdłuższa nazwa miejscowości w świecie. Składa się na nią aż 168 liter łacińskich (w zależności od rodzaju użytego zapisu; może być ich nieco mniej), zgrupowanych w pojęcia, które można pisać tak razem, jak i osobno. Tajom to nie przeszkadza, bo i tak mają odrębny zapis, bliższy zresztą pisaniu wszystkiego razem. Można więc tę nazwę zapisać na przykład tak, bardziej „po tajsku”: „Krunthepmahanakhonnamornrattanakosinmahintarayutthayamahadilokpopnoparattanaratchathaniburiromudomratchaniwetmahastahanamorniphimanavartansatisakkatiyavishnukamprasit”. Ale można też, dla nas chyba wręcz należy, podzielić ją na bardziej przystępne pojęcia: Krungthep mahanakhon namorn rattanakosin mahintar ayutthaya maha dilok popnop arattana ratcha thani buriorom udom ratchaniwet maha sathana morn phimana vatarasatit sakkatatiya vishnu kamprasit. Należałoby to tłumaczyć następująco: „Miasto aniołów, wielkie miasto, nieśmiertelny i wspaniały miejski skarbiec i klejnot wielkiego Indry, wielki i nieprzenikniony gród obłożony dziewięcioma wspaniałymi klejnotami, królewskie miasto szczęścia bogate w pałace monarchy, wielkie miejsce, będące nieśmiertelnym uosobieniem bogów, siedziba boskości, miasto poświęcone Indrze, a zbudowane przez Wisznu”.
Widać jasno hinduskie korzenie tej nazwy. Mamy w niej ukrytą własną mitologię, splendor i przepych. To, co „stołeczne”, ma być pyszne, bogate, pełne klejnotów i skarbów, najlepsze, największe, najwspanialsze, najdoskonalsze, nieporównywalne z niczym, tajemnicze, oddane królom i bóstwom, a więc – nieśmiertelne. Pamiętajmy o tym, przybywając tu. Nie zachowujmy się w tak doskonałym miejscu niczym wieśniacy z głębokiej prowincji, szczególnie na terenie świątyń i nie mniej licznych tutaj obiektów zwanych królewskimi. Tu naprawdę przystoi powaga, szacunek, zaduma, skupienie.
A że rzeczywistość jest nieco inna od tej zapisanej w tak kwiecistej nazwie? Nam daleko do bogów, my jesteśmy śmiertelni, a rzeczywistość jest daleka od ideałów. Jedno jest pewne: nudzić tu się nie można. Tajami rządzą bowiem trzy pojęcia – saduak, sabai i sanuk – szczególnie uderzające właśnie w Bangkoku. Tłumacząc je literalnie, oznaczają: przyjemność, beztroską przygodę i zabawę. Wszystkich można tu doświadczyć, nawet w nadmiarze. Proszę nie dziwić się więc na przykład tutejszym motocyklistom, na których natkniemy się niechybnie tuż po przylocie i zjeździe z autostrady łączącej lotnisko z centrum miasta: oni po prostu mają swoje saduak, sabai i sanuk – i to wszystkie naraz! Szczyt swoistego artyzmu posiedli właściciele innego tutejszego wynalazku – motorowych taksówek. Są oni zwani win. Łatwo ich rozpoznać po pomarańczowych kamizelkach z wyszytymi, wydrukowanymi lub naklejonymi numerami na plecach, dzięki czemu przypominają piłkarskie gwiazdy. Postępują podobnie do tych gwiazd. To istni artyści, których żadne przepisy nie obowiązują, jazda pod prąd czy przeciskanie się między jadącymi, a często stojącymi na styk samochodami jest dla nich regułą. Za to, w przeciwieństwie do normalnych taksówek, zawsze są na czas! Jeśli chodzi o dotrzymywanie terminów, co ogólnie jest pojęciem w Tajlandii nieznanym, motocykliści win mogą służyć jako wzór dokładności. To nic, że można by ich podejrzewać, iż korzystają z bliższego nam ruchu prawostronnego. Nie o to chodzi. Jazda pod prąd to ich specjalność. To przejaw, a zarazem dowód czegoś znacznie głębszego, z czym później podczas całego pobytu w Tajlandii, bez względu na to, jak długi on będzie, przyjdzie nam żyć i codziennie się spotykać: Tajlandia to kraj ludzi wolnych, których nie obowiązują konwenanse i reguły. A jeżeli już, to obowiązuje jedna: za wszelką cenę, pod karą boską, nie nudzić się. Jak to ujął jeden z moich ulubionych tutejszych autorów, kryjący się pod pseudonimem obcokrajowiec o niebywałym poczuciu humoru, z własnej woli (i poczucia humoru?) zamieniony w mnicha; lingwista, teolog, filozof i mędrzec S. Tow:
W Bangkoku możesz być sfrustrowany ulicznym ruchem, możesz ogłuchnąć od ryku pojazdów, możesz się zatruć powietrzem pełnym spalin – ale nigdy nie będziesz się nudził.
Oby podobne uczucie rządziło czytelnikiem podczas tej lektury! Bo w Bangkoku, a wraz z nim w całej Tajlandii jest inaczej. Tu nasze formy i formuły, konwenanse i obyczaje nie obowiązują; nie jest tak, jak byśmy chcieli i nie jest tak, jak byśmy się spodziewali. No, a teraz przyjdzie mi te tezy udowodnić!
DZIEŃ PIĄTY(PO TYGODNIU W MANILI)
Manila, jak Bangkok, też jest wielką metropolią. Ale nie globalną, raczej lokalną. Metro Manila, jak obecnie zwie się stolicę Filipin, to w rzeczywistości aż sześć połączonych ze sobą miast. Ludność porównywalna z tą w Bangkoku: 10 do 12 mln mieszkańców. Jednakże na tym proste porównania się kończą. Bangkok jest azjatycki i globalny, Manila – nieco prowincjonalna i jakby południowoamerykańska. Tu ludzie, jak w całym kraju, mają co prawda azjatycką twarz, jednak ich mentalność jest latynoska. Wszystko jakieś rozmemłane, mało poważne; wszystko na mañana, czyli wieczne nigdy. Latynoskie są też tutejsze kontrasty. Biznesowa dzielnica Makati, w której zwyczajowo mieszkam, bo tu skupione są wszystkie najważniejsze i najlepsze hotele, przypomina realia miast w Stanach Zjednoczonych: takie same malle handlowe, szerokie aleje, wysokościowce, bogate sklepy i butiki, całe pasaże handlowe jak Greenbelt czy Georgetta. Niczym Manhattan. Nawet język tutaj podobny, bowiem angielski – a raczej jego lokalna wersja, zwana taglish, czyli połączenie języka tagalog z angielskim – stanowi główne spoiwo tego archipelagu, złożonego z – bagatela – 7107 wysp. Ogólnie jednak Filipińczyków więcej dzieli, niż łączy; w przeciwieństwie do Tajów, których łączą Król (jako instytucja), buddyjska wiara i głębokie poczucie własnej odrębności. Tajowie są nade wszystko dumni, Filipińczycy – wbrew biedzie i przeciwnościom losu – weseli. Tajowie są najpierw wyniośli i dostojni, a dopiero potem zabawowi, Filipińczycy są rozrywkowi w każdych okolicznościach. Filipińska muzyka jest przebogata, radosna, niezwykle dynamiczna. Tajska – monotonna, dostojna, dworska; uroczysta, lecz nudna (z małymi wyjątkami, najczęściej z Isanu, krainy na północnym wschodzie, graniczącej z Laosem).
Mamy więc w Manili oazy dobrobytu, otoczone wysokimi murami dzielnice willowe, dobrze widoczne z hoteli na Makati, ale mamy też wszechobecne i wdzierające się wszędzie zagłębia biedy i nędzy, ożywiane jedynie ferajną małych dzieci i młodzieży, włóczących się bez widocznego sensu po wąskich zaułkach. Nie brakuje tu też, nierzadko dominujących, klasycznych slumsów, takich brazylijskich favellas, czyli miejsc, w których diabeł nawet w południe mówi dobranoc i gdzie biały przy zdrowych zmysłach nie powinien za nic wejść. Bo też nie ma czego tutaj szukać; chyba że – jeśli aż taki z niego ryzykant, zawadiaka i chojrak – przygody w tanim domu publicznym, ale te i tak ustawiają się na obrzeżach, nie w głębi tych ponurych jam.
Cechą szczególną, wyróżnikiem Bangkoku, jak wspominałem, są kontrasty. Są one jednak innego rodzaju niż te w Manili. Poza rzadkimi dzielnicami autentycznej biedy – gdzie jednak, ku własnemu zdumieniu, dostrzegam pełno samochodów – jak Khlong Toey z pracującym tam od dziesięcioleci nieocenionym ojcem Joe Maierem, pomysłodawcą i twórcą szkoły imienia Janusza Korczaka, bieda w Bangkoku jest jakby bardziej rozproszona. Nie ma tej koncentracji jak w Manili. Slumsy też tu bywają, jednak nie na wielką skalę. Bangkok to wysoki nowoczesny wieżowiec, a pod nim stragan z pieczoną rybą w soli, często pysznymi jednodaniowymi noodles (wszyscy obcokrajowcy używają tego pojęcia, chociaż Tajowie mówią najczęściej ba mii), czyli przyrządzoną na miejscu, od ręki, potrawą, a nierzadko także makaronem będącym jej podstawą. Bywają też i inne specjały tajskiej kuchni, które ustawia się na obwoźnym straganie, stojącym na podrdzewiałych kołach od motoru czy roweru. Najczęściej występujące smakołyki to żywność na patyku: solone i pokrojone na plasterki jajka; parówki (tyle że najczęściej słodkie w smaku); jakby siwego koloru, za to pożywne kulki rybne; udka, skrzydełka, piersi pieczonego kurczaka; drobiowe wątróbki, a nawet popularniejsze owoce morza, jak kalmary czy pieczone w soli ryby. Tajowie, jak Chińczycy, mówią: Gin khao reu yang? – „Jadłeś już?”. Dopiero niedawno, po II wojnie światowej, to popularne powitanie zostało wyparte, dziś powszechnym, Sawatdee – „dzień dobry”. A jeszcze wcześniej, zanim to ostatnie na dobre się powszechnie przyjęło, najczęściej przy spotkaniu pytano po prostu: Pai mai? – „Skąd przybyłeś, dokąd idziesz?”. Dopiero w ślad za tym szło pytanie o jadło.
Kontrasty w Bangkoku są rozproszone; kontrasty w Manili są skoncentrowane. Na Filipinach bogactwo i bieda są od siebie szczelnie odseparowane, nierzadko wysokim betonowym murem i to jeszcze – jak wspomniałem – z drutem kolczastym na jego szczycie. W Tajlandii nakładają się one na siebie tak powszechnie i często, że aż trudno precyzyjnie wskazać, gdzie jedno, a gdzie drugie, bo zazwyczaj chodzą ze sobą parami. Na Filipinach praktycznie nigdy nie ma wątpliwości, że to kraj rozwijający się; w Tajlandii wątpliwości na ten temat mogą rodzić się dość często, zarówno w Bangkoku, jak i w okolicach nadmorskich. W Manili na ulicach nawierzchnia niczym warszawska: wyboista, rozkołysana, nierówna, pełna wyrw, jakaś podrapana i kostropata; w Bangkoku – nie tylko na rodzących się jak grzyby po deszczu autostradach i drogach szybkiego ruchu – nawierzchnia wygładzona niczym płyta lotniska, jak gładki stół. Z wyjątkiem chodników, poszarpanych i nierównych niczym nasze Gorce czy Pieniny. Bo też, poza ulicami typowo handlowymi, jak Sukhumvit czy Silom, niewielu tu spaceruje. W takich temperaturach i przy tych spalinach spacer tutejszymi ulicami jest raczej doświadczeniem z kategorii „sport ekstremalny”.
Nawet lotnisko w Manili, ten pierwszy papierek lakmusowy dla każdego przybysza, by mógł wstępnie ocenić, co go tu czeka, budzi jakąś niepewność i podejrzenia: czy nie zgubię się w tym tłumie i chaosie? Kiedy przyjdą bagaże i dokąd trafią? Nie mówiąc o tym, że – jako dość częsty tutaj gość – miałem już dwa razy przypadki... wyłączania energii elektrycznej. Jak potem ładowały się monitory i komputery obsługujące loty – sam nie wiem. Na szczęście, o wypadkach nie słyszałem. Ale tym bardziej nie słyszałem o nich w Tajlandii. Tutejsze lotnisko, Dong Muang (a więc „leżące na wzgórzu”), już pada z przesytu, nie daje rady. Od miesięcy wiadomo, że w zapleczu stoi gotowe nowe lotnisko, po przeciwległej stronie miasta, w kierunku wschodnim, na Pattayę i dalej – Kambodżę. Zwie się Suvarnabhumi („Złota ziemia”) i – jak zapowiadają władze – będzie w stanie przyjmować 45 mln gości rocznie. Kolejny moloch, na wzór Chicago czy Frankfurtu, Heathrow czy Kennedy’ego w Nowym Jorku, ma ruszyć, po kilku opóźnieniach, we wrześniu tego roku, za kilka miesięcy. W związku z tą inwestycją przychodzi mi na myśl powiedzenie przewodniczącego Mao (Zedonga), gdy pobudzał Chiny do „wielkiego skoku”: „więcej, lepiej, szybciej”. Wiemy, jak to się skończyło: katastrofą. Czy jednak ktokolwiek jest w stanie powstrzymać ludzką ciekawość i chęć poznania wszystkiego właśnie na zasadach więcej, lepiej, szybciej – i taniej? Wątpię. Globalizacji nikt nie powstrzyma, choćby chciał. A w Tajlandii takich co by chcieli, nawet nie ma... Jedynie mądry król, o którym za chwilę, najwyraźniej się tym owczym pędem martwi, ale wydaje się w tych swych troskach dość odosobniony.
Symbolem Manili, a nawet całych Filipin, jest jeepney, ten niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju stwór jeżdżący, kolorowy i przyozdobiony na tyle sposobów, ilu właścicieli. Bogobojny kierowca, zawieszony w pojeździe osadzonym na solidnym podwoziu Toyoty czy Nissana (to podwozie jest jedynym naprawdę importowanym wkładem w wehikule), umieszcza na swojej blaszance, pozbawionej szyb (po to, żeby był większy, naturalny przewiew), Matkę Boską lub Chrystusa; kolejny – wojowniczy – prezentuje głowę jakiegoś dzikiego zwierza, wołu, niedźwiedzia lub tygrysa, by przestraszyć tych, którzy wejdą mu na drogę (nie daj Bóg! – i tak nie przepuści). Jeepney, spadek po Amerykanach i po II wojnie światowej, która była tu równie okrutna, jak w Warszawie, nadal króluje na drogach i ulicach, nadając im swoisty koloryt i chaotyczny, pozbawiony jakichkolwiek zasad jazdy styl. W Bangkoku też królują swoiste pojazdy: trójkołówki sprowadzone w końcu lat 50. minionego stulecia z Japonii, które się tu na dobre zakorzeniły, a zwane są popularnie tuk-tuk. Jednak jest tu też inaczej: symbolem miasta stał się – oddany do użytku w 1999 roku, na 72. urodziny Króla – Sky Train, komfortowa, cicha i precyzyjna kolejka naziemna, czysta i schludna, na dodatek stale rozbudowywana. A w 2004 roku, na 72. urodziny królowej Sirikit, dołączyło do niej metro. Musi ono budzić szacunek w tym mieście, położonym całkowicie na wodzie. Natomiast Manila metro jedynie planuje, a kolejnym jej symbolem stała się kolejka naziemna wzdłuż najdłuższej – i najbardziej zatłoczonej – alei miasta, zwanej EDSA (Epifanio de los Santos Avenue), złożona po prostu... z kilku wagoników tramwajowych połączonych razem, co zafundowali miastu nasi bracia Czesi.
Lepiej już postawić na komunikację w Bangkoku...
DZIEŃ SZÓSTY
Jeszcze o paralelach filipińsko-tajskich. Wdzięczny to temat – i pouczający. Filipiny długo po II wojnie światowej cieszyły się mianem „najstarszej i najlepiej funkcjonującej demokracji w Azji”. Były też wzorem do naśladowania dla innych. W początkach lat 60. XX stulecia Manila uchodziła – jeszcze – za perłę regionu, a Filipiny były wówczas bogatsze nie tylko od Tajlandii, lecz nawet Korei Południowej. Potem wszyscy zaczęli je gonić i wkrótce przeganiać. Dyktatura Ferdynanda Marcosa (1965–1986), wybranego demokratycznie, ale z własnej woli przemienionego w dyktatora i satrapę, przyniosła wyraźny regres. W początkach lat 60. Filipiny i Tajlandia miały porównywalną liczbę ludności – niespełna 30 mln. Dzisiaj ludność Filipin liczy ponad 100 mln mieszkańców, a Tajlandii – 64. Polityka świadomego macierzyństwa, krucjaty barwnej postaci, jaką jest wieloletni senator Mechai Viravaidya, zwany potocznie i obrazowo „Panem kondomem”, zrobiły swoje (zobacz: Lekcja demografii). Tajowie zaczęli poważnie myśleć o planowaniu rodziny. Na Filipinach inaczej: bieda napędza najwyższy w regionie przyrost naturalny. Tajowie pozytywnie odpowiedzieli na apele Mechaia – i zaczęli stosować kondomy; Filipińczycy, tak bardzo przywiązani do katolickiej wiary i Kościoła, zawierzyli temu ostatniemu – i świadomego planowania rodziny nie chcą. Muszą więc zmieścić ponad 100 mln ludzi na terytorium porównywalnym z Polską. Ciasno. A częste tu slumsy dowodzą, że często także biednie. Stąd parcie na zewnątrz. Ocenia się, że jakieś 10 procent mieszkańców tego kraju, już ponad 8 mln ludzi, żyje i pracuje za granicą, udając się tam „za chlebem”. Wystarczy trafić do Hongkongu w niedzielne popołudnie, by pojąć to zjawisko: tysiące filipińskich kobiet, pomocy domowych, nianiek, kucharek i sprzątaczek wielką falą uderzają na najtańsze centra handlowe, a potem godzinami koczują na dworcach, chodnikach i w parkach, jedząc i bawiąc się na zapas, bo przecież następnego dnia o świcie rozpoczyna się kolejna tygodniowa harówka, wchodzi się w ściśle określony reżim pracy. Tajek za granicą w tej formie nie uświadczysz – zdarzają się co najwyżej pojedyncze przypadki w nocnych klubach oraz salonach masażu na terenie Europy i nie tylko. Niemal nikt z Tajlandii nie emigruje, nie widzi takiej potrzeby. Obywatele tego kraju naprawdę dobrze się w nim czują. Przecież rodzime określenie Tajlandii – Prathet Thai – trzeba tłumaczyć nie inaczej, jak „kraina wolnych ludzi”. A to wiele wyjaśnia...
Lewicujący filipiński socjolog Walden Bello twierdzi, że po nieszczęsnym Marcosie, budującym z barwną małżonką Imeldą egzotyczną satrapię, Filipinom wcale nie wiodło się lepiej. Archipelag zamienił się w „państwo antyrozwojowe” (to podtytuł książki tego autora z 2004 roku): nadal rządzą tu klany, a nie polityczne partie; rozwarstwienie narasta, miast maleć, a liberalne rozwiązania, rodem z tzw. konsensusu waszyngtońskiego (szybka liberalizacja i prywatyzacja, otwarcie na zewnętrzny świat, polityka stabilnego i silnego peso) jeszcze choroby społeczne pogłębiły. Bello jest pewien, że wraz z „rewolucją EDSA I” z 1986 roku, która zmiotła Marcosów, oraz EDSA II z 2001 roku, która zmiotła skorumpowanego populistę, miernego aktora Josepha Estradę z prezydentury, nadejdzie na Filipinach EDSA III. Mieszkańcy, korzystając z tutejszego wynalazku, zwanego „władzą ludu” (people’s power), ponownie wyruszą na główną aleję miasta i będą głośno domagać się zmian. W tym kontekście o Tajlandii jedno można powiedzieć na pewno: jeśli ludzie ruszą na ulice, a niedawno ruszyli, to z całą pewnością nie z powodów socjalnych. Będziemy jeszcze wracać do tego tematu.
WYDAWNICTWO AKADEMICKIE
DIALOG
Wydawnictwo Akademickie Dialog00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218tel.: 22 620 32 11, 22 654 01 49e-mail: redakcja@wydawnictwodialog.pl
www.wydawnictwodialog.pl
Odwiedź nas na Twitterze, YouTube, Facebooku!
www.facebook.com/WydawnictwoDialog
www.youtube.com: Wydawnictwo Akademickie Dialog
www.twitter.com/WydawDialog
www.instagram.com/wydawnictwodialog