Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
4. cześć bestsellerowej sagi ZMIERZCH. Ostatni tom sagi odkrywa sekrety niezwykłej miłości Belli i Edwarda. Odkąd Bella zakochała się w wampirze, jej życie przypomina sen, który jednak często zamienia się w koszmar. Rozdarta pomiędzy Edwardem a Jacobem musi podjąć ostateczną decyzję: czy stać się częścią świata nieśmiertelnych, czy pozostać człowiekiem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 954
Przełożyła z angielskiego
Joanna Urban
Dedykuję tę książkę mojej agentce ninja,
Jodi Reamer. Dziękuję, że trzymałaś mnie
z dala od krawędzi przepaści.
Dziękuję także mojemu ulubionemu
zespołowi, o bardzo adekwatnej nazwie
Okres dzieciństwa nie trwa od momentu narodzin do chwili osiągnięcia pewnego wieku. Nie jest tak, że dziecko dorasta i odkłada na bok swoje dziecięce sprawy. Dzieciństwo to królestwo, w którym nikt nie umiera.
Edna St. Vincent Millay (1892–1950), poetka amerykańska
Otarłam się o śmierć tyle razy, że dawno wyrobiłam normę przeciętnego śmiertelnika – do czegoś takiego jednak trudno się przyzwyczaić.
Nie mogłam przywyknąć do tego uczucia, ale z drugiej strony, być może, zaczynałam oswajać się z myślą, że podobne sytuacje są w moim przypadku nieuniknione. Chyba rzeczywiście przyciągałam je jak magnes. Wymykałam się śmierci, ale ta uparcie po mnie wracała.
I znowu wróciła. Tyle że tym razem wybrała sobie zaskakująco odmiennego wysłannika.
Do tej pory wszystko było proste. Kiedy się bałam, próbowałam uciec. Kiedy nienawidziłam, próbowałam walczyć. Moje reakcje nie były skomplikowane, bo i zabójcy, z którymi miałam do czynienia, podpadali tylko pod jedną kategorię – wszyscy bez wyjątku byli potworami, wszyscy byli moimi wrogami.
A teraz... Prawda jest taka, że kiedy kocha się tego, kto chce cię zabić, brakuje wyboru. Co mogłam zrobić? Jak mogłam uciec, jak mogłam walczyć, skoro zadałabym wtedy ukochanej osobie ból? Jeśli jedyną rzeczą, jakiej ode mnie naprawdę chciała, było moje życie?
Przecież tak bardzo kochałam...
Nikt się na ciebie nie gapi. Naprawdę. Nikt się na ciebie nie gapi. Nikt nie zwraca na ciebie najmniejszej uwagi.
Ech, byłam tak beznadziejna w kłamaniu, że nie umiałam przekonać samej siebie. Musiałam sprawdzić.
W miasteczku Forks w stanie Waszyngton były tylko trzy skrzyżowania ze światłami, a ja stałam właśnie na jednym z nich. Najpierw zerknęłam w prawo, na minivana na sąsiednim pasie. Pani Weber wykręcała tułów do tego stopnia, że siedziała praktycznie przodem do mnie. Aż drgnęłam, bo okazało się, że świdrowała mnie wzrokiem. Ku mojemu zdziwieniu, ani nie odwróciła głowy, ani nawet się nie zawstydziła. Hm... Gapienie się na kogoś jest oznaką złych manier, prawda? Czy coś mnie ominęło? A może stanowiłam jakiś wyjątek?
A potem przypomniałam sobie, że szyby mojego auta są mocno przyciemniane, więc kobieta mogła nawet nie wiedzieć, że to ja, a co dopiero, że ją przyłapałam. Usiłowałam pocieszyć się myślą, że to nie we mnie się tak wpatruje, tylko po prostu w mój samochód.
Mój nieszczęsny nowy samochód...
Zerknęłam w lewo i z moich ust wyrwał się jęk. Dwóch pieszych stało na skraju chodnika przy pasach, rezygnując z możliwości przejścia na drugą stronę. Za nimi, przez okno swojego sklepiku z pamiątkami wyglądał pan Marshall. Cóż, przynajmniej nie miał nosa przyklejonego do szyby. Jeszcze nie.
Światło zmieniło się na zielone, więc chcąc im wszystkim jak najszybciej zejść z oczu, odruchowo (i bezmyślnie) wcisnęłam z całej siły pedał gazu, tak jak wcześniej robiłam z moją sędziwą furgonetką, która inaczej po prostu nie ruszyłaby z miejsca.
Silnik zawarczał jak polująca pantera. Auto wyskoczyło do przodu tak błyskawicznie, że aż wcisnęło mnie w siedzenie z czarnej skóry, a żołądek przywarł mi na moment do kręgosłupa.
– Ach! – znowu mimowolnie jęknęłam. Wymacałam hamulec. Na szczęście, tym razem nie straciłam głowy i potraktowałam go jak najdelikatniej. Samochód i tak momentalnie stanął.
Nie odważyłam się rozejrzeć, żeby sprawdzić reakcję czwórki obserwatorów. Jeśli mieli wcześniej jakieś wątpliwości, kto siedzi za kierownicą, właśnie się ich pozbyli. Czubkiem buta popchnęłam gaz o pół milimetra i nareszcie opuściłam feralne skrzyżowanie.
Zmierzałam do pobliskiej stacji benzynowej. Gdyby nie to, że jeździłam już na oparach, nigdy nie pokazałabym się w centrum. Odmawiałam sobie ostatnio bardzo wielu rzeczy, żyjąc bez ulubionych słodyczy i nowej pary sznurowadeł – byle tylko unikać ludzi.
Spiesząc się szaleńczo, jakbym brała udział w jakimś wyścigu, w kilka sekund otworzyłam klapkę wlewu paliwa, odkręciłam korek, wsunęłam kartę do czytnika i wetknęłam dyszę w otwór. Tylko na tempo tankowania nie miałam wpływu. Cyferki na dystrybutorze zmieniały się tak powoli, jakby chciały mnie rozdrażnić.
Słońce zniknęło za chmurami – mżyło, jak zwykle – ale i tak miałam wrażenie, że spada na mnie snop światła i skupia uwagę wszystkich wokół na pierścionku na mojej lewej dłoni. W takich chwilach, kiedy czułam na plecach zaciekawione spojrzenia, wydawało mi się, że mój pierścionek pulsuje niczym neon: „Hej, hej! Tu jestem! Popatrzcie na mnie!”.
Wiedziałam, że głupio tak się tym wszystkim przejmować. Czy naprawdę było takie ważne, co kto myślał o moich zaręczynach? O moim nowym samochodzie? O lśniącej czarnej karcie kredytowej w tylnej kieszeni spodni, która paliła niczym rozgrzane do białości żelazo? Albo o tym, że w tajemniczy sposób dostałam się na jedną z najlepszych uczelni w kraju?
– Niech sobie myślą, co chcą – mruknęłam pod nosem.
– Przepraszam... – usłyszałam za sobą męski głos.
Odwróciłam się i zaraz tego pożałowałam.
Przy zaparkowanej obok nowoczesnej terenówce z nowiutkimi kajakami na dachu stało dwóch mężczyzn. Żaden z nich nie patrzył w moją stronę – obaj gapili się na mój wóz.
Mnie osobiście zupełnie on nie ruszał, no ale ja byłam dumna z tego, że rozpoznaję znaczki toyoty, forda i chevroleta. Moje auto, owszem, było czarne, lśniące i piękne, ale jak dla mnie, pozostawało tylko autem.
– Przepraszamy, że zawracamy głowę, ale jaki to model? – zapytał jeden z mężczyzn.
– No, mercedes, prawda?
– Tak, oczywiście – odparł grzecznie mój rozmówca, chociaż jego kolega wzniósł oczy ku niebu. – Tyle to wiemy. Ale... to chyba mercedes guardian, prawda?
Wymówił tę nazwę niemalże z czcią. Pomyślałam sobie, że pewnie łatwo znalazłby wspólny język z Edwardem (z moim narzeczonym Edwardem – nie było co się tego wypierać, nie na kilka dni przed ślubem).
– Ponoć nie są jeszcze dostępne w Europie – ciągnął mężczyzna – a co dopiero tutaj.
Powtórnie przejechał wzrokiem po karoserii. Moim zdaniem auto nie różniło się zbytnio od innych sedanów mercedesa, ale co ja tam wiedziałam. Zresztą, co innego chodziło mi właśnie po głowie – wspomniawszy Edwarda, znowu zaczęłam zastanawiać się nad tym, jaki jest właściwie mój stosunek do takich słów jak „narzeczony”, „ślub”, „mąż” i tym podobne.
Trudno mi było sobie to poukładać.
Wychowano mnie tak, że krzywiłam się na samą myśl o bukietach i białych sukniach z bufami, ale nie to było najgorsze. Dużo bardziej męczyłam się, próbując połączyć swoją koncepcję „męża” – osoby, w moim przekonaniu, statecznej, szanowanej i nudnej – ze swoją koncepcją „Edwarda”. Równie dobrze mogłabym usiłować wyobrazić sobie archanioła jako księgowego! Edward według mnie za nic nie pasował do tak przyziemnej roli.
Jak zwykle, gdy w grę wchodził mój ukochany, zapomniałam o bożym świecie. Nieznajomy od terenówki musiał głośno odchrząknąć, żeby sprowadzić mnie z powrotem na ziemię – nadal oczekiwał ode mnie jakichś dodatkowych informacji na temat samochodu.
– Ja tam nic nie wiem – przyznałam szczerze.
– Mogę sobie zrobić z nim zdjęcie?
Potrzebowałam trochę czasu, żeby zrozumieć, o co mu chodzi.
– Chce pan sobie zrobić zdjęcie z moim autem? – powtórzyłam.
– Inaczej nikt mi nie uwierzy, że coś takiego widziałem. Muszę mieć jakiś dowód.
– Proszę bardzo. Nie ma sprawy.
Szybko odwiesiłam dyszę na miejsce i wsiadłam do środka, żeby nie znaleźć się w kadrze, tymczasem miłośnik motoryzacji wydobył z plecaka imponujący rozmiarami aparat jak dla zawodowca, wręczył go koledze i stanął przy masce. Po chwili zamienili się miejscami, a jeszcze później przenieśli się kawałek dalej, żeby zrobić kilka zdjęć od tyłu.
– Jak ja tęsknię za moją furgonetką – pożaliłam się sama sobie.
Że też akurat musiała wyzionąć ducha zaledwie kilka tygodni po tym, jak zgodziliśmy się z Edwardem, że każde z nas pójdzie na jakiś kompromis, a ja będę musiała, między innymi, pozwolić kupić sobie nowy samochód, kiedy mój stary nie będzie się już nadawał do użytku. Czy to aby na pewno był zbieg okoliczności? Edward twierdził, że w awarii furgonetki nie było nic dziwnego – że był to „zgon z przyczyn naturalnych” – służyła w końcu ludziom kilkadziesiąt lat. Taka była jego wersja. A ja, niestety, nie miałam możliwości jej zweryfikować, bo mój ulubiony mechanik...
Nie, nie, tego tematu nie zamierzałam teraz roztrząsać. Zamiast tego wsłuchałam się w dochodzące z zewnątrz głosy obu mężczyzn.
– Widziałem w necie filmik, na którym potraktowali go miotaczem ognia, i nawet lakier mu się nie zaczął łuszczyć.
– Jasne, że nie. Po tym cudeńku czołg można by przetoczyć i nic. Tutaj na takie modele nie ma wzięcia. To jest auto dla bliskowschodnich dyplomatów, handlarzy bronią i baronów narkotykowych. Dla nich projektuje się takie fortece.
– No to kim ona jest, jak sądzisz? – spytał ciszej ten, który przedtem wywracał oczami.
Skuliłam się, czerwieniejąc.
– Cii – nakazał mu mój niedawny rozmówca. – Cholera ją wie. Nie mam pojęcia, na co tu komu szyby odporne na pociski i dwie tony żelastwa na sam pancerz. Może wybiera się nim w jakieś bardziej niebezpieczne rejony świata?
Pancerz? Świetnie. W dodatku dwutonowy. I te szyby! Odporne na co? Na pociski? To już „zwykłe” kuloodporne nie wystarczały?
Cóż, wszystko to składało się w logiczną całość – dla kogoś obdarzonego, nazwijmy to, „specyficznym” poczuciem humoru.
Dobrze wiedziałam, że Edward niecnie wykorzysta naszą umowę i ufunduje mi coś tak bardzo ekstrawaganckiego, że nigdy niczym nie będę mu w stanie tego wynagrodzić. Coś, przez co będę czuła się zażenowana. Coś, przez co wszyscy będą się za mną oglądać. Jeśli się czegoś nie spodziewałam, to tylko tego, że przyjdzie mu zastąpić moją furgonetkę tak szybko. No i kiedy już zgodziłam się, że mój stary wóz nadaje się tylko do muzeum, nawet w najczarniejszych scenariuszach nie przewidywałam, że nowe samochody będą dwa.
Samochód „przedślubny” i samochód „poślubny” – tak mi to wyjaśnił, kiedy poirytowana zarzuciłam mu, że przesadza.
Tak, mercedes był „tylko na razie” – ot, takie autko zastępcze. Edward powiedział, że go wypożyczył i że zwróci zaraz po weselu. Nie mogłam zrozumieć, po co tak komplikował sobie życie. Uświadomili mi to dopiero dwaj nieznajomi na stacji benzynowej.
Ha, ha. Czyli byłam aż tak wielkim pechowcem, że zdaniem Edwarda, potrzebowałam pancernego auta, żeby nie naruszyć swojej kruchej ludzkiej powłoki? Świetny dowcip. On i bracia musieli mieć ze mnie niezły ubaw.
„A może... A może to jednak wcale nie żart, głuptasku?” – podszepnął mi głosik z głębi mojej głowy. „Może on naprawdę się o ciebie martwi? Nie pierwszy raz przesadzałby, mając na względzie twoje bezpieczeństwo”.
Westchnęłam.
Samochodu „poślubnego” jeszcze nie widziałam. Stał w najdalszym kącie obszernego garażu Cullenów, przykryty płachtą materiału. Zdawałam sobie sprawę, że większość ludzi na moim miejscu dawno by już tam zajrzała, ale naprawdę nie chciałam wiedzieć, co mnie czeka.
Kolejne opancerzone auto raczej nie – bo po miesiącu miodowym miałam już nie potrzebować takiej ochrony. Miałam stać się niemalże niezniszczalna. Była to tylko jedna z rzeczy, których nie mogłam się doczekać. Ale nie zaliczały się do nich bynajmniej ani drogie samochody, ani ekskluzywne karty kredytowe.
– Hej! – zawołał ten, który mnie wcześniej zagadnął. Starając się coś zobaczyć przez przyciemnianą szybę, pomiędzy jej taflą a swoją twarzą zrobił ze swoich dłoni coś na kształt tunelu. – Już skończyliśmy! Dziękujemy!
– Nie ma za co! – odkrzyknęłam. Nieco spięta, zapuściłam silnik i ostrożnie, powolutku, wcisnęłam pedał gazu.
Co kilka metrów na słupach telefonicznych i pod znakami drogowymi wisiały te okropne, pofalowane od wilgoci ogłoszenia. Odkąd się pojawiły, pokonałam drogę z centrum do domu wiele razy, ale wciąż nie udawało mi się ich ignorować. Kiedy mój wzrok padał na któreś z nich, za każdym razem czułam się tak, jakbym dostawała w twarz. I uważałam, że jak najbardziej na to zasługuję.
Chcąc nie chcąc, powróciłam do tematu, od którego parę minut wcześniej zdołałam się oderwać. Jadąc tą drogą, nie dawało się go już unikać. Zdjęcie mojego ulubionego mechanika widniało przecież na każdym z mijanych plakatów.
Zdjęcie mojego najlepszego przyjaciela. Mojego Jacoba.
Tych ogłoszeń w stylu „ktokolwiek widział” nie wymyślił wcale ojciec Jacoba. To mój ojciec, Charlie, wydrukował je i porozwieszał w całym miasteczku. Wisiały zresztą nie tylko w Forks – były i w Port Angeles, i w Sequim, i w Hoquiam, i w Aberdeen, i w każdej innej miejscowości w obrębie półwyspu Olympic. Charlie postarał się też o to, żeby plakat został wyeksponowany na każdym posterunku policji w stanie Waszyngton. Na jego własnym posterunku sprawie zaginięcia Jacoba poświęcono osobną tablicę korkową. Tyle że, co bardzo go frustrowało, przez większość czasu ziała ona pustką.
Charliego frustrował nie tylko nikły odzew, z jakim spotkała się jego akcja. Najbardziej zawiódł go Billy – jego najlepszy przyjaciel, ojciec Jacoba.
Billy właściwie wcale się nie zaangażował w poszukiwania swojego szesnastoletniego syna. Odmówił nawet rozwieszenia ogłoszeń w swoim rodzinnym La Push, rezerwacie indiańskim leżącym na wybrzeżu na północ od Forks. Zachowywał się tak, jakby pogodził się z losem. Oznajmił Charliemu, że Jacob jest już dorosły i jak będzie chciał, to sam wróci.
Charliego frustrowało coś jeszcze – to, że ja również byłam tego zdania.
Też niczego nie rozwieszałam. Powód był prosty – zarówno Billy, jak i ja z grubsza wiedzieliśmy, co się dzieje z Jacobem, i mieliśmy stuprocentową pewność, że jeśli nawet ktokolwiek go widział, to nie zobaczył chłopaka ze zdjęcia.
Na widok plakatów, jak zwykle, ścisnęło mnie w gardle, a do oczu napłynęły łzy. Dobrze, że Edward wybrał się akurat w tę sobotę na polowanie. Gdyby zobaczył, co się ze mną dzieje, sam też poczułby się okropnie.
Niestety, to, że była sobota, miało też wady. Kiedy skręciłam w swoją ulicę, ujrzałam radiowóz ojca stojący na naszym podjeździe. Charlie znowu zrezygnował z wyjazdu na ryby. Nadal się boczył, że już za kilka dni ma wydać jedyną córkę za mąż. A skoro był w domu, musiałam już teraz wykonać pewien telefon.
Bardzo mi zależało na tym, żeby zadzwonić w pewne miejsce, ale w obecności ojca było to niemożliwe. Zaparkowawszy koło mojej nieczynnej furgonetki, sięgnęłam do schowka po komórkę od Edwarda. Wybrałam numer i czekając, aż ktoś odbierze, przeniosłam palec nad przycisk, którym kończy się rozmowę. Tak na wszelki wypadek.
– Halo? – usłyszałam głos Setha Clearwatera.
Odetchnęłam z ulgą. Byłam zbyt wielkim tchórzem, żeby rozmawiać z jego starszą siostrą Leą. Kiedy w grę wchodziła jej osoba, zwroty takie, jak „chybaby mnie zabiła”, przestawały być jedynie niewinnymi metaforami.
– Cześć, Seth. Tu Bella.
– Cześć, Bella! I co tam u ciebie?
Mam w gardle olbrzymią kluchę. Rozpaczliwie szukam pocieszenia.
– W porządku.
– Dzwonisz, żeby być na bieżąco, co?
– Jesteś jasnowidzem.
– Jakim tam jasnowidzem. Żadna ze mnie Alice – zażartował. – Po prostu jesteś przewidywalna aż do bólu.
Był jedynym członkiem sfory z La Push, któremu wymówienie imienia któregoś z Cullenów przychodziło z taką łatwością. Mógł nawet dowcipkować sobie z mojej niemalże wszechwiedzącej przyszłej szwagierki.
– Wiem, wiem. – Zawahałam się. – Jak on się czuje?
Seth westchnął.
– Jak zawsze. Nie chce z nami rozmawiać, chociaż wiemy, że nas słyszy. Stara się, tak jakby, nie myśleć po ludzku. Jedzie na czystym instynkcie.
– Wiecie, gdzie teraz jest?
– Gdzieś w północnej Kanadzie. Nie powiem ci, w której prowincji, bo nie zwraca uwagi na takie rzeczy jak drogowskazy.
– Czy cokolwiek wskazuje na to, że mógłby...
– Nie. Nie chce wracać. Przykro mi.
Przełknęłam głośno ślinę.
– Nie ma sprawy, Seth. Wiem, jak jest. Tylko cały czas, jak głupia, mam nadzieję.
– My tu wszyscy też.
– Dzięki, że się ode mnie nie odwróciłeś. Reszta pewnie ma ci to za złe.
– Rzeczywiście, twojego fanklubu tu nie założę – przyznał wesoło. – Co poradzić. Jak dla mnie, to Jacob dokonał pewnego wyboru i ty dokonałaś pewnego wyboru, i tyle. Ale oni swoje. Jake’owi też się nie podoba ich postawa. Chociaż to, że go kontrolujesz, też mu się oczywiście nie podoba.
Zaskoczył mnie tą informacją.
– Myślałam, że się z wami nie kontaktuje.
– Stara się, jak może, ale wszystkiego nie jest w stanie przed nami ukryć.
Czyli Jacob wiedział, że się o niego martwię. Nie byłam pewna, jak się z tym czuję. Cóż, przynajmniej wiedział, że o nim nie zapomniałam. A nie wykluczałam, że mógł mnie mieć za kogoś zdolnego do czegoś takiego.
– No to chyba do zobaczenia na... ślubie – powiedziałam, z trudem wyrzucając z siebie to ostatnie słowo.
– Tak, pojawimy się z mamą na sto procent. Super, że nas zaprosiłaś. To miło z twojej strony.
Entuzjazm w jego głosie wywołał na mojej twarzy uśmiech. Wprawdzie to Edward wymyślił, żeby zaprosić Clearwaterów, ale cieszyłam się, że przyszło mu to do głowy. Seth miał być dla mnie na ślubie kimś w rodzaju symbolicznego łącznika pomiędzy mną a moim zaginionym drużbą.
– Nie mogłabym się bez was obejść.
– Pozdrów ode mnie Edwarda.
– Jasne.
Pokręciłam głową. Cały czas trudno mi było uwierzyć, że Edward i Seth naprawdę się zaprzyjaźnili. Był to jednak dowód, że wszystko może się jeszcze zmienić. Że wampiry i wilkołaki mogą żyć ze sobą w zgodzie, jeśli tylko obie strony wykażą dobrą wolę.
Byli tacy, których ta koncepcja niezbyt zachwycała.
– Ach – wyrwało się Sethowi. – E... Leah wróciła.
– No to cześć!
Rozłączyliśmy się. Położyłam telefon na siedzeniu i zaczęłam szykować się psychicznie do wejścia do domu, gdzie czekał na mnie ojciec.
Biedny Charlie! Tyle się na niego naraz zwaliło! Prawie tak samo, jak o Jacoba, martwił się i o mnie – swoją niepokorną córkę, która dopiero co ukończyła szkołę średnią, a już postanowiła zmienić stan cywilny.
Idąc w mżawce w kierunku domu, sięgnęłam pamięcią do owego wieczoru, kiedy to powiadomiliśmy go o swoich planach...
Kiedy dźwięki wydawane przez parkujący radiowóz zaanonsowały przybycie Charliego, pierścionek zaczął mi nieznośnie ciążyć, jakby ważył pół tony. Miałam ochotę schować lewą dłoń do kieszeni albo na niej usiąść, ale Edward powstrzymał mnie, gdy tylko drgnęłam.
– Przestań się wiercić, Bello. Pamiętaj, że nie przyznajesz się przed Charliem do popełnienia morderstwa.
– Łatwo ci mówić.
Nadstawiłam uszu. O chodnik już uderzały rytmicznie podeszwy ciężkich policyjnych butów. Chwilę później zadzwoniły wkładane w zamek klucze. Przypomniały mi się te sceny z horrorów, w których ofiara uświadamia sobie, że zapomniała zamknąć drzwi wejściowe na zasuwkę.
– Uspokój się – szepnął Edward, słysząc, jak szybko zaczęło mi bić serce.
Otwierane energicznie drzwi uderzyły o ścianę. Zadrżałam, jakby ktoś potraktował mnie paralizatorem.
– Witaj, Charlie! – zawołał Edward. Nie był ani trochę spięty.
– Jeszcze nie! – syknęłam.
– Czemu?
– Poczekaj, aż odwiesi kaburę!
Edward zaśmiał się i wolną ręką odgarnął sobie włosy z czoła.
W drzwiach stanął Charlie. Nadal był w mundurze i nadal był uzbrojony. Kiedy zobaczył nas razem, z wysiłkiem powstrzymał grymas rozdrażnienia. W ostatnim czasie wkładał wiele trudu w to, żeby polubić Edwarda. Byłam pewna, że to, co mieliśmy mu do przekazania, natychmiast położy kres tym próbom.
– Cześć, dzieci. Co słychać?
– Chcielibyśmy z tobą porozmawiać – oznajmił Edward pogodnie. – Mamy dobre nowiny.
W ułamku sekundy wysiloną uprzejmość na twarzy Charliego zastąpiła podejrzliwość.
– Dobre nowiny? – warknął, patrząc prosto na mnie.
– Usiądź sobie.
Uniósłszy brew, wpatrywał się we mnie kilka sekund, po czym podszedł do fotela i przysiadł na samym jego brzegu, wyprostowany jak struna.
– Nie denerwuj się, tato – powiedziałam, przerywając pełną napięcia ciszę. – Nie ma czym.
Edward się skrzywił. Domyśliłam się, że wolałby usłyszeć coś w rodzaju: „Och, tato, taka jestem szczęśliwa!”.
– Jasne, Bella, już ci wierzę. Jeśli nie ma czym, to czemu tak się tu przede mną pocisz?
– Wcale się nie pocę – skłamałam.
Spuściłam wzrok i trwożnie wtuliłam się w Edwarda, przecierając odruchowo prawą dłonią czoło, żeby usunąć z niego „dowody rzeczowe”.
– Jesteś w ciąży! – wybuchnął Charlie. – Przyznaj się, jesteś w ciąży!
Chociaż pytanie to było raczej skierowane do mnie, wpatrywał się teraz gniewnie w Edwarda. Byłam gotowa przysiąc, że przesunął rękę w stronę kabury.
– Skąd! Wcale nie! – zaprotestowałam.
Miałam ochotę dać Edwardowi sójkę w bok, ale wiedziałam, że tylko dostanę od tego siniaka. A mówiłam mu, że wszyscy dojdą właśnie do takiego wniosku! Z jakiego innego powodu ktoś zdrowy na umyśle miałby brać ślub w wieku osiemnastu lat? (Usłyszawszy jego odpowiedź, wywróciłam oczami. Z miłości. Tak, jasne).
Zazwyczaj wystarczyło na mnie spojrzeć, żeby ocenić, czy kłamię czy nie. Charlie przyjrzał mi się uważniej i nieco złagodniał.
– Och. Przepraszam.
– Przeprosiny przyjęte.
Milczeliśmy przez dłuższą chwilę. W końcu dotarło do mnie, że obaj spodziewają się, że to ja pierwsza się odezwę. Spanikowana zerknęłam na Edwarda. Nie było sposobu, by choć jedno słowo na temat naszych zaręczyn przeszło mi przez gardło.
Odpowiedział mi uśmiechem i przeniósł wzrok na ojca.
– Charlie, jestem świadomy, że zabrałem się do tego w złej kolejności. Zgodnie z tradycją, powinienem był najpierw zwrócić się do ciebie. Ale skoro Bella i tak już się zgodziła, a jej opinia jest tu przecież najważniejsza, pozwalam sobie, zamiast o jej rękę, prosić cię o błogosławieństwo. Zamierzamy się pobrać, Charlie. Kocham ją bardziej niż cokolwiek innego na świecie, kocham ją nad życie i, jakimś cudem, ona kocha mnie równie mocno. Czy dasz nam swoje błogosławieństwo?
Był taki pewny siebie, taki spokojny. Nagle, wsłuchując się w ton jego głosu, doświadczyłam niezwykłego uczucia – na moment spojrzałam na świat jego oczami i przez ułamek sekundy wszystko to, o czym mówił, wydało mi się najzupełniej logiczne.
A potem zauważyłam, co się dzieje z Charliem, który właśnie dostrzegł mój pierścionek.
Z zapartym tchem śledziłam, jak jego skóra zmienia kolor – z różowego na czerwony, z czerwonego na fioletowy, z fioletowego na granatowy. Zaczęłam podnosić się z miejsca. Nie jestem pewna po co – może, żeby klepnąć go w plecy, w razie gdyby jednak się krztusił? Ale Edward złapał mnie za rękę i tak cicho, że tylko ja usłyszałam, szepnął:
– Daj mu minutkę.
Tym razem milczeliśmy znacznie dłużej. Twarz ojca przybrała w końcu normalny kolor. Zacisnął usta i zmarszczył czoło – rozpoznałam jego minę oznaczającą, że intensywnie nad czymś rozmyśla. Przyglądał nam się i przyglądał, aż wreszcie poczułam, że Edward się rozluźnia.
– Nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczony – mruknął Charlie. – Wiedziałem, że prędzej czy później zrobicie taki numer.
Odetchnęłam głęboko.
– Jesteś pewna, że to dobry pomysł? – spytał, posyłając mi groźne spojrzenie.
– Jestem pewna na sto procent, że Edward to „ten jedyny” – odpowiedziałam bez zająknięcia.
– Ale po co od razu wychodzić za mąż? Po co ten pośpiech?
Znowu robił się podejrzliwy.
Pośpiech brał się stąd, że z każdym przeklętym dniem zbliżały się moje dziewiętnaste urodziny, a Edward miał już po wieczność mieć lat siedemnaście. Musiałam jak najszybciej stać się nieśmiertelna. Co to miało wspólnego z braniem ślubu? Otóż mój ukochany, w ramach skomplikowanej umowy, którą zawarliśmy, zgodził się na przeprowadzenie całej operacji, pod warunkiem że wcześniej zostanę jego żoną. Jeśli chodzi o mnie, zawarcie małżeństwa nie było mi do niczego potrzebne.
Rzecz jasna, nie były to szczegóły, którymi mogłabym się podzielić z Charliem.
– Jesienią zaczynamy studia w innym mieście – przypomniał mu Edward. – Chciałbym, żeby wszystko odbyło się... tak, jak należy. Tak mnie wychowano.
Wzruszył ramionami.
Nie przesadzał – w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy sam był nastolatkiem, obowiązywały jeszcze bardzo surowe normy obyczajowe.
Charlie wykrzywił usta. Zastanawiał się, do czego by się tu przyczepić. Ale co miał powiedzieć? „Wolałbym, żebyście żyli w grzechu?” Był ojcem – miał związane ręce.
– Wiedziałem, że tak to się skończy – mruknął pod nosem, ściągając brwi.
Nagle z jego twarzy znikły wszelkie negatywne emocje.
– Tato? – spytałam zaniepokojona.
Zerknęłam na Edwarda, ale i jego mina nic mi nie mówiła. Patrzył na ojca.
– Ha, ha, ha! – Charlie znienacka wybuchnął śmiechem. Aż podskoczyłam. – Ha, ha, ha!
Zgiął się wpół i cały się trząsł. Nie wiedziałam, co jest grane.
Zdezorientowana spojrzałam na Edwarda, ale miał zaciśnięte usta, jakby sam również powstrzymywał się od śmiechu.
– A bierzcie sobie ten ślub – wykrztusił Charlie. – Nie ma sprawy. – Znowu zaniósł się śmiechem. – Tylko...
– Tylko co? – spytałam.
– Tylko mamie będziesz musiała to przekazać sama, moja panno! Nie pisnę jej ani słóweczka, o nie! Nie chcę ci odbierać tej przyjemności!
I dalej się ze mnie śmiał.
Zatrzymałam się z ręką na gałce w drzwiach wejściowych i uśmiechnęłam do siebie. Jasne, byłam przerażona, kiedy mi to oznajmił. Czy mogło być coś gorszego od obowiązku przekazania wieści Renée? Ślub zaraz po szkole średniej znajdował się na wyższym miejscu jej czarnej listy niż wrzucanie żywych szczeniaków do wrzątku.
Kto mógł przewidzieć jej reakcję? Nie ja. I z pewnością nie Charlie. Może Alice, ale nie wpadłam na to, żeby ją o to zapytać.
– Cóż, Bello – powiedziała Renée, po tym jak udało mi się wyjąkać: „Mamo, wychodzę za mąż za Edwarda”. – Jestem trochę zła na was, że nie powiadomiliście mnie wcześniej. Bilety lotnicze drożeją z dnia na dzień. Ojej... – przypomniało jej się. – A co z gipsem Phila? Sądzisz, że zdążą mu go zdjąć? To by fatalnie wyglądało na zdjęciach, gdyby nie był w smokingu...
– Zaraz, mamo, zaczekaj – przerwałam jej. – Co masz na myśli, mówiąc, że mogliśmy powiadomić cię wcześniej? Dopiero dzisiaj się za... za... – Nie byłam w stanie wymówić słowa „zaręczyliśmy”. – Dopiero dzisiaj wszystko obgadaliśmy.
– Dzisiaj? Naprawdę? A to ci niespodzianka. Myślałam...
– Co myślałaś? Kiedy tak pomyślałaś?
– Wiesz, kiedy odwiedziliście mnie w kwietniu, wydało mi się, że klamka już zapadła, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Nietrudno cię przejrzeć, kochanie. Ale nic nie mówiłam, bo wiedziałam, że nic dobrego by z tego nie wynikło. Jesteś jak twój ojciec. – Westchnęła z rezygnacją. – Kiedy już podejmiesz jakąś decyzję, nie ma sensu z tobą dyskutować. No i, też tak samo jak Charlie, jak już coś postanowisz, to to realizujesz.
A potem powiedziała ostatnią rzecz, jaką spodziewałam się usłyszeć od swojej matki.
– Nie popełniasz tego samego błędu co ja, Bello. Po tonie twojego głosu poznaję, że masz niezłego stracha, i domyślam się, że to mnie się tak boisz. – Zachichotała. – Boisz się, co sobie pomyślę. I nic dziwnego, bo tyle ci nagadałam w przeszłości o małżeństwie i głupocie młodych. Niczego nie cofam, ale musisz zrozumieć, że to wszystko, o czym zawsze mówiłam, odnosiło się tylko do mnie samej. Ty popełniasz własne błędy. Jestem pewna, że tego i owego będziesz w życiu żałować. Ale stałość nigdy nie była dla ciebie problemem, skarbie. Masz większą szansę na udany związek niż większość znanych mi czterdziestolatków. – Znowu się zaśmiała. – Och, moja dojrzała nad wiek córeczko... Jak to dobrze, że najwyraźniej znalazłaś kogoś o duszy równie starej jak twoja.
– Czyli nie jesteś... wściekła? Nie powiesz mi, że zmarnuję sobie życie?
– No cóż, oczywiście wolałabym, żebyś poczekała z tym kilka lat. Czy ja wyglądam na teściową? Sama sobie odpowiedz. Ale tu nie chodzi o mnie. Tu chodzi o ciebie. Jesteś szczęśliwa?
– Czy ja wiem? Czuję się, jakbym dostała właśnie młotkiem po głowie.
Zaśmiała się.
– Czy czujesz się szczęśliwa przy Edwardzie?
– Tak, ale...
– Czy wydaje ci się, że kiedyś, być może, będziesz chciała być z kimś innym?
– Nie, ale...
– Ale co?
– Nie masz zamiaru mi powiedzieć, że tak samo odpowiedziałaby każda inna zakochana po uszy nastolatka?
– Ty nigdy nie byłaś nastolatką, kochanie. Dobrze wiesz, co jest dla ciebie najlepsze.
Renée nie tylko zaakceptowała nasze plany – zaangażowała się też nawet w szykowanie zbliżającej się uroczystości. Każdego dnia spędzała parę ładnych godzin na rozmowach telefonicznych z Esme, przyszywaną matką Edwarda, którą z miejsca bardzo, ale to bardzo polubiła. Tak, los oszczędził nam konfliktu pomiędzy teściowymi. Wątpiłam zresztą, by ktokolwiek był w stanie nie polubić kogoś tak kochanego, jak Esme. Ja sama ją uwielbiałam.
Mogłam odetchnąć z ulgą. Rodzina Edwarda i moi rodzice zajęli się wszystkim, tak że ja sama nie musiałam ani niczego robić, ani o niczym wiedzieć, ani nawet o niczym myśleć.
Charlie był, rzecz jasna, wściekły, ale piękne było to, że nie wściekał się na mnie. To Renée miał za zdrajcę. Liczył na to, że odegra za niego rolę surowego rodzica, a tu nic. Wyciągnął asa z rękawa – postraszył mnie mamą – ale nic z tego nie wynikło. Był teraz bezradny, o czym dobrze wiedział. Co mu pozostawało? Kręcenie się po domu z miną cierpiętnika i mamrotanie czegoś o tym, jak to już nikomu nie można zaufać...
– To ja! Wróciłam! – zawołałam, przekraczając próg.
Z pokoju dobiegł głos ojca:
– Czekaj, Bells! Stój tam!
– Hę? – zdziwiłam się, ale i tak odruchowo się zatrzymałam.
– Jeszcze chwilkę. Auć! Alice, ukłułaś mnie!
Alice?
– Przepraszam – zaszczebiotała. – Ale chyba nie mocno, prawda?
– Krwawię!
– Skąd. Nie mogłam ci przebić skóry. Zaufaj mi, Charlie.
– Co się tam dzieje? – spytałam zaintrygowana, nie wiedząc, czy zrobić tych kilka kroków do przodu, czy lepiej nie.
– Daj nam trzydzieści sekund – poprosiła Alice – a twoja cierpliwość zostanie nagrodzona.
– Tak, tak – dodał Charlie.
Zaczęłam przebierać nogami, cicho odliczając. Zanim jeszcze doszłam do trzydziestu, Alice powiedziała:
– Okej, Bello, możesz wejść!
Zachowując ostrożność, skręciłam za róg i znalazłam się w naszym saloniku.
– Och. Ojej, tato. Wyglądasz jak...
– Głupek? – wszedł mi w słowo.
– Chciałam powiedzieć, że jak prawdziwy dżentelmen.
Zarumienił się. Alice ujęła go za łokieć i obróciła powoli wokół jego własnej osi, żeby ze wszystkich stron zademonstrować mi bladoszary smoking.
– Przestań, Alice. Wyglądam jak idiota.
– Nikt ubrany przeze mnie nie może wyglądać jak idiota.
– Ona ma rację, tato. Prezentujesz się fantastycznie. Z jakiej to okazji?
Alice wzniosła oczy ku niebu.
– To tylko przymiarka. Dla was obojga.
Po raz pierwszy oderwałam wzrok od wyelegantowanego Charliego i zobaczyłam, że z oparcia kanapy zwisa starannie złożony pokrowiec z niepokojąco białą zawartością.
– O, nie!
– Przenieś się do swojego magicznego zakątka. To nie potrwa długo.
Wzięłam głęboki wdech i zacisnęłam powieki. Nie otwierając oczu, wdrapałam się niezdarnie po schodach, a stanąwszy na środku swojego pokoju, rozebrałam się do bielizny i rozłożyłam szeroko ręce.
– Pomyślałby kto, że mam ci tu wsadzać drzazgi pod paznokcie – mruknęła Alice, zamykając za sobą drzwi.
Puściłam tę uwagę mimo uszu. Byłam w swoim magicznym zakątku.
Tutaj cały ten cyrk łączący się ze ślubem był już za mną, a wszelkie myśli z nim związane wyparte z mojej świadomości.
Byliśmy sami, tylko Edward i ja. Sceneria bezustannie się zmieniała – raz był to zamglony las, innym razem arktyczna noc albo wielkie miasto z zachmurzonym niebem – wszystko dlatego, że mój ukochany nie chciał mi zdradzić, dokąd pojedziemy w podróż poślubną, żebym miała niespodziankę. Ale też cel naszej podróży nie był dla mnie aż taki ważny. Edward i ja byliśmy razem, a ja posłusznie wywiązałam się z warunków naszej umowy. Przede wszystkim, co było dla niego najistotniejsze, zostałam jego żoną. Przyjęłam też jego ekstrawaganckie prezenty i zapisałam się, choć nie miało to zupełnie sensu, na studia w prestiżowym Dartmouth College w stanie New Hampshire. Teraz przyszła kolej na niego.
Przed zmienieniem mnie w wampira – co było najistotniejsze dla mnie – przyrzekł mi, że w ramach kompromisu zrobi coś jeszcze.
Edward był obsesyjnie zatroskany tym, z iluż to ludzkich doświadczeń będę musiała zrezygnować, jednak jeśli o mnie chodzi zależało mi tylko na jednym z nich. Oczywiście na tym, o którym, z jego punktu widzenia, dla własnego dobra powinnam zapomnieć.
Problem polegał na tym, że po naszym miesiącu miodowym miałam stać się kimś zupełnie innym. Widziałam nowo narodzone wampiry na własne oczy, słyszałam relacje członków rodziny Edwarda i wiedziałam, że przez kilka najbliższych lat opis mojej osoby będzie można zamknąć w dwóch słowach: „spragniona krwi”. Dopiero po pewnym czasie na powrót miałam odzyskać nad sobą kontrolę. Ale wraz z nią nie odzyskałabym przecież do końca swojego ludzkiego „ja”. Już nigdy nie czułabym się tak, jak teraz.
Jak śmiertelniczka... która jest zakochana do szaleństwa.
Chciałam doświadczyć wszystkiego z interesującej mnie materii przed zamianą mojego ciepłego, kruchego, targanego hormonami ciała w coś o wiele piękniejszego i silniejszego... ale i zupełnie dla mnie niewyobrażalnego. Chciałam, żeby nasz miesiąc miodowy był prawdziwy. I pomimo niebezpieczeństwa, na jakie, według Edwarda, się narażałam, zgodził się to moje marzenie spróbować spełnić.
Byłam tylko nieznacznie świadoma poczynań Alice i dotyku satyny na swojej skórze. W tej chwili nie obchodziło mnie ani to, że wszyscy w miasteczku o mnie plotkowali, ani to, że pewnie byłam za młoda na małżeństwo, ani to, że już wkrótce miałam odegrać główną rolę w pewnym bardzo krępującym spektaklu, na którym mogłam potknąć się o tren albo zachichotać w nieodpowiednim momencie. Nie przejmowałam się nawet tym, że na ślubie nie pojawi się mój najlepszy przyjaciel.
Znajdowałam się z Edwardem w moim magicznym zakątku.