Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pisane z osobistej perspektywy eseje o judaizmie, literaturze i kulturze żydowskiej jako żywym źródle wzbogacającym i wzmacniającym tożsamość dziś, w Polsce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 643
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydanie drugie zmienione
Warszawa 2013
Copyright © by Bella Szwarcman-Czarnota, Warszawa 2013
All rights reserved
Projekt okładki:
Joanna Jaszuńska i Kazimierz Czarnota
Wydanie II poprawione i uzupełnione
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com
Bella Szwarcman-Czarnota – filozofka, pisarka, tłumaczka, redaktorka i felietonistka dwumiesięcznika „Midrasz”. Autorka książek: „Mocą przepasały swe biodra” (Fundacja im. M. Schorra, 2006) oraz „Cenniejsze niż perły. Portrety kobiet żydowskich” (Austeria, 2010).
Bella Szwarcman-Czarnota pochyla się nad Biblią, Torą, nad midraszami, ale także nad rzeczywistością – czyta symbolikę jedzenia, chał splatanych z 7 części (symbolizujących 7 niebios), pierożków o trzech rogach, czerwonych wstążek od uroku etc. Autorka pisze także o antysemityzmie, o Zagładzie. To, co pogodne i pełne życia, sąsiaduje z tragicznymi, traumatycznymi doświadczeniami. Czytając książki Belli Szwarcman-Czarnoty można uwierzyć w moc opowieści i w słowa, które cytuje ona za żydowskimi mędrcami: „Płomień z najtańszej nawet świeczki może pomóc ci znaleźć zagubioną złotą monetę czy kosztowną perłę. Podobnie za pomocą zwyczajnej opowieści możesz dotrzeć do najgłębszych myśli”.
(Z recenzji Agnieszki Drotkiewicz dla „Polityki”)
W maju 2009 roku nakładem wydawnictwa Homini ukazało się pierwsze wydanie mojej książki Znalazłam wczorajszy dzień. Moja osobista tradycja żydowska. Niniejsza, druga edycja stała się dla mnie okazją do ponownego przejrzenia całości. Poprawiłam błędy – mam nadzieję, że jeśli nie wszystkie, to przynajmniej większość. Usunęłam kilka tekstów, które – jak mi się wydało z czteroletniej perspektywy – straciły swoją aktualność. Dodałam też nowe, napisane już po ukazaniu się książki. W odpowiedzi na sugestie czytelników umieściłam pod tekstami daty ich powstania, co pozwala każdy z nich osadzić w realiach: porach roku, w życiu społecznym, rodzinnym czy – z rzadka – politycznym.
Chciałabym podziękować wszystkim tym, którzy książkę moją przeczytali i podzielili się ze mną swoimi refleksjami – zarówno tym, którzy uznali, że przybliża ich ona do szeroko rozumianego judaizmu, jak i tym, którym nadal wydaje się on egzotyczny i odległy.
Przez te cztery lata, jakie upłynęły od poprzedniego wydania, wiele się uczyłam, dostrzegając inne obszary, które chciałabym poznać lub choćby się do nich przybliżyć.
Mam nadzieję, że to, czym się zajmuję, również mnie zmienia, zgodnie z tym, co powiedział cadyk Menachem Mendel z Kocka. Gdy przyszedł do niego pewien człowiek i przechwalał się, ile to świętych ksiąg przerobił, Menachem Mendel zapytał: a czy te księgi przerobiły ciebie?
Sierpień 2013
W talmudycznym traktacie Nida czytamy, że zanim przyjdziemy na świat, anioł uczy nas Tory, wiedzy żydowskiej. Gdy się rodzimy, anioł lekko uderza nas w usta i zapominamy wszystko, czego się dowiedzieliśmy. Jedyną pamiątką, jaka nam pozostaje, jest maleńki rowek w górnej wardze, dokładnie pośrodku (Nida 20b). Inną wersję tej pięknej opowieści znaleźć można również w Platońskim dialogu Fedon. I oto musimy mozolnie docierać do tej zapomnianej wiedzy, a także zdobywać nową; jeden z procesów wspomaga drugi.
Zapewne – choć na ten temat Talmud się już nie wypowiada – wszystko, czego się nauczyliśmy w dzieciństwie, zaczyna żyć na nowo, gdy pochylamy się nad starymi listami, dokumentami, historiami, fotografiami; aby je lepiej zrozumieć, sięgamy do książek i źródeł; im więcej z nich czerpiemy, tym więcej szczegółów sobie przypominamy.
Właśnie tego doświadczyłam, pisząc zebrane w niniejszej książce teksty. Powstawały przez trzynaście lat – początkowo z myślą o czytelnikach miesięcznika „Midrasz”, którzy mieliby dowiadywać się z nich o judaizmie i kulturze żydowskiej, języku jidysz, literaturze, postaciach legendarnych i rzeczywistych. Niepostrzeżenie stały się czymś więcej. Zaczęłam pisać dla siebie samej, aby przypomnieć sobie i utrwalić to wszystko, co wyniosłam z rodzinnego domu. Im więcej sobie przypominam, tym bardziej chcę poszerzać swoją wiedzę, wzbogacać o obecną perspektywę, pod wpływem aktualnych wydarzeń czy lektur. Ale fundamenty tej wiedzy zawdzięczam domowi.
Uświadomiłam sobie to zbyt późno – nie żył już nikt ze starszego pokolenia, i nie mogłam im powiedzieć, że żyłam w błędzie. Myślałam, że mój dom nie był ani zbyt udany, ani szczęśliwy. Okazało się jednak, że dał mi – a może nam, bo przecież mam siostrę – coś wyjątkowego w tej powojennej, pomarcowej Polsce. Tym darem była nieprzerwana tradycja, zachowana pamięć, zwyczaje, język, nie wyparcie się niczego ani nikogo, zachowanie niezmienionych imion i nazwisk. To był prawdziwy dom, przeniesiony przez lata wojny. Przetrwał wstrząsy, Zagładę, zmiany adresów i ustroju.
Nie wiem, i już się nie dowiem, na ile świadome było działanie moich rodziców i najstarszej siostry mojej mamy, która z nami mieszkała. Byli Żydami, bo nikim innym nie chcieli i nie potrafili być. Byli Żydami kochającymi i kultywującymi swój język i tradycję. Poczucie łączności z kulturą żydowską było dla nich najważniejsze, i jako takie przekazywali je swoim córkom. Pewnie wiedzieli to, co wyraziła poetka jidysz Malka Heifetz-Tussman w wierszu Kelers un bejdemer (Piwnice i strychy):
dzieci powinny wiedzieć, skąd pochodzą, tak, powiadam, dzieci to nie rzodkiewki, dzieci mają głęboko sięgające korzenie.
Oczywiście wszystkie teksty, jakie kiedykolwiek napisałam, zawdzięczają wiele nie tylko mojemu domowi rodzinnemu, ale też przyjaciołom i kolegom, których nazwiska trudno byłoby mi wyliczyć. Chciałabym wyrazić wdzięczność im wszystkim, szczególnie gorąco zaś kolegom z redakcji „Midrasza”, którzy zgłaszali cenne uwagi i poprawki, a także redagowali pierwotną wersję tekstów tu zamieszczonych.
Przede wszystkim jednak chciałabym podziękować pierwszemu czytelnikowi wszystkich tych tekstów – mojemu mężowi. Nikt bardziej niż on nie wspierał mnie ani nie zachęcał do pisania.
Osobą, o której najczęściej myślałam podczas pisania, jest moja córka. Chciałam z całego serca, jak to określiła Elizabeth Ehrlich, autorka Miriam’s Kitchen, dać jej „podłogę”, po której mogłaby – jeśli tego zapragnie – stąpać mocno i pewnie.
Wreszcie, książkę tę kieruję także do „świadka mego dzieciństwa” – mojej siostry.
Jak już wspomniałam wyżej, wszystkie zebrane w niniejszej książce teksty zostały przeze mnie przeredagowane, nieco zmienione, czasami skrócone. Nie zamieściłam żadnych przypisów, aby nie rozpraszać uwagi Czytelnika, jednak wszędzie, gdzie tylko było to możliwe, podałam źródła cytatów czy zapożyczeń. Uczyniłam to w tym celu, aby każdy mógł sięgnąć do nich sam, jeśli odczuje taką potrzebę. Kierowałam się talmudyczną wskazówką, zgodnie z którą ten, kto cytując, wskazuje „ofiarodawcę” cytatu, przyspiesza nadejście Mesjasza (Megila 15a).
Warszawa 2009
To nie jest puste słowo
Latem 1806 roku Nachman z Bracławia, zwracając się do swoich chasydów, powiedział: „Teraz zacznę opowiadać bajki” (jid. – ich wel szojn onhejbn majses dercejln). Postanowił opowiadać, ponieważ uznał, że pokoleniom, które dzieli tyle wieków od nadania Tory, można tylko w ten sposób unaoczniać cud stworzenia.
Nachman z Bracławia użył słowa majses (bajki), po hebrajsku – maasjot. One właśnie mają stanowić bramę otwartą dla każdego, choćby był nieskończenie daleko od Boga. Opowieści mogą pobudzić i ożywić słuchacza – również w sensie dosłownym.
Tę metodę stosowano już w czasach talmudycznych. Oto co powiada midrasz: „Kiedy rabi Akiwa zauważył, że podczas jego wykładu uczniowie zaczynają przysypiać, opowiedział im następującą historię: ‘Czym Estera zasłużyła na to, by rządzić stu dwudziestu siedmioma prowincjami?.’..(Ester Raba 1). Gdy zaś rabi Jehuda haNasi zauważył, że jego słuchacze stają się senni, przerwał wykład i rzekł: ’Kobieta w Egipcie urodziła 600 000 dzieci!’ Kiedy jego uczniowie otrząsnęli się z ociężałości i zapytali go, o kim mówi, odparł: ‘To była Jochebed, która urodziła Mojżesza, który był równy sześciuset tysiącom Żydów w Egipcie’” (Szir haSzirim Raba 1).
Najczęściej jednak chodziło o wyjaśnienie czegoś, unaocznienie poprzez podanie przykładu czy poprzez opowieść. W języku hebrajskim określa się to słowem maszal (w jid. moszl), a termin ten obejmuje również bajki i alegorie.
Gdy byłam mała i prosiłam ciocię o przystępniejsze wyjaśnienia, zastanawiała się przez chwilę, a potem mówiła „lemoszl - „na przykład”, ale zawsze po tych słowach następowała jakaś fascynująca opowieść, przytaczana nie gwoli rozrywki, nie sama dla siebie, ale pomagająca dotrzeć do sedna sprawy, którą należało wyjaśnić. Czasem historyjka wydawała się błaha, lecz tylko pozornie. Nasi mędrcy mawiali bowiem: „Nie pogardzaj opowieścią. Płomień z najtańszej nawet świeczki może pomóc ci znaleźć zagubioną złotą monetę czy kosztowną perłę. Podobnie za pomocą zwyczajnej opowieści możesz dotrzeć do najgłębszych myśli”.
Zgodnie z tradycją, pierwszym „opowiadaczem” był król Salomon. Przed czasami Salomonowymi – powiadał rabi Nachman – Tora była jak labirynt z niezliczoną ilością pomieszczeń. Gdy ktoś wchodził, od razu się gubił i nie umiał znaleźć wyjścia. A potem pojawił się Salomon i wynalazł opowieść, która była jak kłębek włóczki. Przywiązywało się nitkę z kłębka przy wejściu do labiryntu, a wówczas stawała się ona bezpiecznym przewodnikiem po labiryncie.
Jednym z najsłynniejszych zbieraczy i adaptatorów opowieści był Jakub Kranc, znany jako Magid z Dubna. Przez ostatnie dziesięciolecia osiemnastego wieku wędrował od miasteczka do miasteczka, wielbiony przez prosty lud i uczonych w Piśmie za swój niezwykły dar opowiadania. Zapytywano go, jak to się dzieje, że zawsze ma na podorędziu opowieść stosowną w danej chwili. I w tym przypadku Magid z Dubna odpowiedział opowiadaniem.
Pewien król zgubił się w lesie, zaszedł więc do napotkanej chaty drwala, aby odpocząć i poprosić o pomoc. Zdziwił się, widząc rozstawione wokół domku tarcze, w których tkwiły strzały, wbite w sam środek tarcz. Król zapytał więc drwala, jakim to ćwiczeniom zawdzięcza niebywałą umiejętność trafiania w sam środek tarczy. Drwal powiedział, że wcale nie jest dobrym strzelcem – po prostu wypuszcza strzałę i rysuje tarczę wokół miejsca, w którym strzała utkwiła. Tak jest i ze mną – zakończył Magid z Dubna. – Po prostu znam wiele opowieści, a sytuacja dopasowuje się zawsze do którejś z nich.
Nie pragnę bynajmniej równać się z samym Magidem z Dubna, ale zauważyłam kiedyś, że swoje teksty niemal zawsze rozpoczynam od cytatu, przykładu, opowieści czy wersetu z Pisma. Zdumiało mnie wówczas to, że tak bezwiednie przejęłam technikę zapamiętaną z dzieciństwa.
Historie Magida z Dubna były adaptacjami opowieści ludowych, a także midraszy. A czym jest midrasz?
Słowo „midrasz”, pisane małą literą, oznacza szczególną metodę egzegetyczną, interpretacyjną, wnikającą głęboko w literę i ducha tekstu biblijnego, tak by ujawnił on swój sens czy różne znaczenia. Jest to proces ciągłej analizy, oparty na przeświadczeniu, że każdy szczegół tekstu jest istotny i wyposażony nie w jeden sens, ale ich wielość. Znaczenie mają też „lakuny” – białe miejsca, niedomówienia; stanowią one szczególne wyzwanie dla interpretatora. Podobnie jest z enigmatycznością tekstu – domaga się ona wyposażenia go w sens. Pierwotnie egzegezy tej dokonywano ustnie w akademiach, synagogach, a nawet na placach targowych. W tej początkowej fazie midrasz był często synonimem Prawa Ustnego.
„Midrasz” pisany dużą literą oznacza dzieło literackie, którego przedmiotem jest interpretacja Biblii. Wyróżniamy dwa zasadnicze typy midraszy, w zależności od części Tory, którą bada dany utwór i od celu, jakiemu służy. Jeden oznaczany jest terminem midrasz halacha i dotyczy partii prawnych Tory. Midrasz halacha stara się ustalić reguły postępowania oraz wykryć podstawowe zasady, na jakich są one oparte, dzięki czemu można by wywnioskować, jak należy rozwiązywać inne, nowe problemy.
Inny rodzaj midraszy komentuje części narracyjne Tory i stara się wydobyć to, co można by nazwać sensem moralnym. Ten typ określany jest jako midrasz agada. Zdarzają się jednak wyjątki: midrasz halachiczny może być oparty na opowieści agadycznej, a opowieść agadyczna może powstać na gruncie tekstu prawnego.
Midreszej halacha powstały mniej więcej w II w., a najważniejszym utworem jest Mechilta (zawierająca komentarz tannaitów do Księgi Wyjścia, a także rozważająca kwestie praktyczno-prawne). Dzieli się na komentarze ze szkoły rabiego Iszmaela i na komentarze ze szkoły rabiego Akiwy.
Drugim ważnym dziełem jest Sifra debe Raw (Księga Akademii Rawa). Jest to midrasz halacha do Księgi Kapłańskiej. Wreszcie mamy Sifrej debe Rav (Księgi Akademii Rawa) – Komentarze do Księgi Liczb i Powtórzonego Prawa.
Do midraszy agadycznych należy zwłaszcza Midrasz Raba – najstarszy tekst tego gatunku, jaki przetrwał do naszych czasów, a pochodzi z przełomu IV i V w. n.e. Dotyczy on Pięcioksięgu i Pięciu Zwojów.
Ponadto znane są Pesikta de Raw Kahana, Pesikta Rabati, Pirkej de Rabi Eliezer, Midrasz Tanchuma, Midrasz Tehilim (do Księgi Psalmów), Jalkut Szimoni i wreszcie Midrasz Hagadol, powstały już w średniowieczu.
Od suchego wyliczenia rodzajów i tytułów ważniejsze jest pokazanie na konkretnych przykładach, jak funkcjonuje midrasz.
Oto Księga Wyjścia 3,1, tuż przed tym, jak Wiekuisty ukazał się Mojżeszowi w płonącym krzewie, napomyka jakby mimochodem, że Mojżesz wypasał trzodę swego teścia Jetro. Pozornie jest to szczegół bez znaczenia, zwłaszcza w porównaniu z doniosłością wydarzeń, jakie wkrótce nastąpiły. Rabini jednakowoż byli przekonani, że skoro o tym mowa w Piśmie, nie może to być nieistotne. A zatem opowiadają następującą historię: Gdy pewnego dnia Mojżesz wypasał owce teścia, jedno z jagniąt oddaliło się od stada. Mojżesz pobiegł za jagnięciem i dogonił je dopiero nad strumykiem. Widząc, że jagnię łapczywie pije wodę, Mojżesz zawołał: Moja biedna owieczko, a więc dlatego uciekłaś, bo chciało ci się pić. Jakże musiałaś być spragniona! Gdy owieczka zaspokoiła pragnienie, Mojżesz wziął ją na plecy, mówiąc: Nie chcę, żebyś szła o własnych nogach, gdyż z pewnością jesteś bardzo zmęczona tym bieganiem. Przyglądał się temu z wysokości Święty, oby był Błogosławiony, i zakrzyknął: „Mojżeszu, dowiodłeś, że umiesz być pasterzem z krwi i kości, będziesz więc pasterzem mojego ludu – Izraela” (Szemot Raba 2,2). W ten sposób dowiadujemy się, jakie cechy powinny charakteryzować dobrego przywódcę: troskliwość, uwaga i pokora w przyznawaniu się do błędów, a także poczucie odpowiedzialności.
Oto inny przykład. Prorok Ozeasz rzekł: „Gdyż miłości chcę, a nie ofiary” (Oz 6,6). Midrasz objaśnia ten werset następująco: „Pewnego dnia rabi Jochanan ben Zakaj wędrował wśród ruin Jerozolimy, a wraz z nim szedł rabi Jehoszua ben Chapania. Na widok ruin Świątyni rabi Jehoszua zawołał : <Cóż to za nieszczęście dla nas, że została zburzona Świątynia i to miejsce, które służyło przebłaganiu za nasze grzechy!> Ale mistrz powiedział wtedy do niego: <Nie martw się zbytnio, mój synu, albowiem mamy inny sposób przebłagania, również bardzo skuteczny>. Jest to miłosierdzie, miłość bliźniego i dobroczynność. O tym nauczał prorok Ozeasz, gdy mówił <miłości chcę, a nie ofiary> (Awot de rabi Natan A 7, B8).
Z jednego króciutkiego wersetu możemy się nauczyć, że aby przetrwał judaizm, niepotrzebny jest system kultowo-ofiarny. Ponadto czyny wynikające z miłości czy miłosierdzia mają moc oczyszczającą.
„Czy moje słowo nie jest [...] – mówi Pan – jak młot, który kruszy skałę” (Jer 23,29). Szkoła rabiego Iszmaela następująco interpretowała ten werset: „Podobnie jak pod ciosami młota skała rozpada się na odłamki, tak samo z jednego wersetu wydobywa się wiele znaczeń” (Sanhedryn 34a).
Midrasz Bemidbar Raba zaś powiada, że Tora ma siedemdziesiąt twarzy (13,15), co oznacza, że słowo objawione jest niewyczerpywalne, że nie wolno ustawać w poszukiwaniach znaczeń, w odsłanianiu owych twarzy, nie tylko po to, żeby wiedzieć, ale żeby właściwie postępować Według Davida Banona, autora dzieła La lecture infinie, midrasz jest takim poszukiwaniem, które ma charakter „etyczno-egzystencjalny”. Mamy nie tylko wiedzieć, ale i działać, mamy nie tylko wiedzieć, ale dążyć do tego, by wiedzieć. „Gdyż nie jest to dla was słowo puste, lecz jest ono waszym życiem; i przez to słowo przedłużycie życie swoje” (Pwt 32, 47) , na co midrasz Sifrej odpowiada: „nie ma jałowego słowa w Torze, a każde słowo, które będziesz zgłębiał, odsłoni ci swój sens”. Średniowieczny komentator Raszi zaś interpretuje te słowa nieco inaczej: „:Nie są to słowa puste dla was, a jeśli są [puste], to przez was, bo nie umiecie ich sobie wytłumaczyć ani wydobyć [...] Tora jest waszym życiem. Inne wyjaśnienie: żadne słowo Tory nie jest banalne, a jeśli czynisz wysiłek [zgłębienia go], odsłania ono swój sens”.
Midrasz jest zatem zaproszeniem do interaktywnego, jak byśmy dziś powiedzieli, czytania Tory. I w zależności od tego, kto czyta i kiedy czyta, kto interpretuje i kiedy interpretuje – ujawniają się nowe, nie odkryte dotąd znaczenia i perspektywy. Każdy może je odnaleźć – dla siebie.
A jaki jest mój ulubiony midrasz? Chyba ten o dziesięciu pieśniach, jakie na przestrzeni dziejów śpiewał lud Izraela. Pierwszą – przy wyjściu z niewoli egipskiej, drugą – triumfalną – po przejściu przez Morze Czerwone, trzecią – kiedy Izraelici byli na pustyni i pojawiło się źródło, dzięki czemu ugasili pragnienie. Czwartą pieśń odśpiewał Mojżesz przed śmiercią, wydając pouczenia i przestrogi swemu ludowi, piątą zaś zwycięsko zaśpiewał Jozue, gdy zatriumfował nad Amoraitami. Szóstą odśpiewała Debora po porażce Sysery. Siódmą wykonał Dawid, gdy uwolnił się od wrogów. Ósmą pieśń zaśpiewał król Salomon przy poświęceniu Świątyni. Dziewiątą była pieśń Jehoszafata, gdy przystępował do walki z Moabitami i Ammonitami. Dziesiąta pieśń to wielki psalm, który śpiewał naród żydowski i będzie go śpiewał aż po kres dni, kiedy uzyska wiekuiste wyzwolenie.
Kwiecień 2002
„Rzekł tedy Pan w sercu swoim: Już nigdy nie będę przeklinał ziemi z powodu człowieka, gdyż myśli serca ludzkiego są złe od młodości jego. Nie będę też już niszczył żadnej istoty żyjącej, jak to uczyniłem.
|Dopóki ziemia istnieć będzie, nie ustaną siew i żniwo, zimno i gorąco, lato i zima, dzień i noc. [...]
Gdy tedy łuk ukaże się na obłoku, spojrzę nań, aby wspomnieć na przymierze wieczne między Bogiem a wszelką istotą żyjącą, wszelkim ciałem, które jest na ziemi” (8, 21 – 21; 9, 16 – 17).
Raw Jehuda powiedział: „Każdy, kto wychodzi na zewnątrz w dniach [miesiąca] nisan i widzi kwitnienie [owocowych] drzew, zmawia następujące błogosławieństwo: ‘Błogosławiony bądź Wiekuisty, Boże nasz, Królu wszechświata, który nie dopuszczasz do braków w Swoim świecie i [który] stworzyłeś w nim dobre stworzenia i dobre drzewa, aby poprzez nie dać ludzkości przyjemność’” (Brachot 33,2).
Przez większość swojego życia czyniłam to, nie wiedząc, że tak właśnie powinnam czynić. Okno mojej kuchni wychodzi na wspaniały stary kasztanowiec. Codziennie rano staję przy oknie i patrzę na „moje” drzewo. Gdy byłam dzieckiem, drzew tych było znacznie więcej. Od jakichś dwudziestu lat co najmniej kasztanowiec zdominował przestrzeń. Rysuje się wspaniale na tle starego muru secesyjnej kamienicy, w której teraz mieści się hotel.
Nieodmiennie co roku, mniej więcej w połowie listopada, nadchodzi ten szary poranek, kiedy na gałęziach drzewa nie ma już ani jednego liścia. Czuję smutek przez cały dzień, a potem już tylko czekam. I po wielu, wielu miesiącach, przeważnie w kwietniu, ale bliżej początku miesiąca niż jego końca, drzewo ożywa. Raczej domyślam się niż widzę naprawdę, że wokół gałązek rozsnuwa się jasnozielona mgiełka. Po kilku dniach domysł przeradza się w pewność. Widzę perspektywę wiosny, lata, życia. Nawet zaczynam wcześniej wstawać, by sprawdzić jak wygląda moje drzewo.
Tak naprawdę mamy błogosławić drzewo wydające owoce – ale w końcu kasztanowiec rodzi kasztany, tyle że akurat niejadalne. Czytam dokładniej mądrą księgę i dowiaduję się, że jedni komentatorzy nakazują błogosławić jedno drzewo, inni zaś – że muszą to być dwa drzewa. Ale dlaczego mamy błogosławić właśnie drzewa? Równie dobrze moglibyśmy błogosławić Boga za odnowę wiosenną poprzez kwiaty czy ptaki.
Raszi daje następujący komentarz do zacytowanych powyżej słów talmudycznego traktatu Brachot: „W dniach [miesiąca] nisan – kiedy przemijają zimowe dni, ziemia staje się sucha, a człowiek widzi, że pełno na niej trawy, jego umysł staje się roztargniony, i wchodzą weń złe skłonności (jecer haRa)”.
Z jednej strony – mamy dziękować Bogu za odnowę, jaka wiosną następuje w przyrodzie. Z drugiej strony – pamiętać, że na wiosnę, gdy budzi się instynkt życia, łatwiej pobłądzić. Symbolem odrodzenia natury są drzewa.
Do drzewa w polu jest też porównywany w Torze sam człowiek (Pwt 20). Wiemy też, że skłonność do zła dała o sobie znać wówczas, gdy Adam i Ewa spożyli drzewo z Ec haDaat – z Drzewa Poznania dobra i zła. Mamy więc dualizm – zatem dwa drzewa owocowe. Naprawa grzechu – tikun – może się dokonać tylko poprzez, by tak rzec, narzędzie, za sprawą którego dokonano występku, w tym wypadku musi to być zatem drzewo dające owoce.
Mędrcy talmudyczni przywołują inne przykłady takiej naprawy: Samson wodził oczami za Dalilą, następnie stracił wzrok za sprawą Filistynów. Ciało Hioba pokryło się „złośliwymi wrzodami” podczas zawieruchy, po czym został uleczony również podczas burzliwej pogody.
Tak więc zmawiamy błogosławieństwo nad drzewami owocowymi – bez nich nasze święta byłyby zresztą uboższe. Niegdyś zanoszono je do Świątyni, dziś bez etrogu i lulawu trudno wyobrazić sobie święto Sukot. Bez owoców z drzew nie ma Rosz haSzana ani Tu biSzwat.
Piękną myśl wyraził Izaak Luria: dusze, które nie dotarły do przeznaczonego dla siebie miejsca spoczynku, pozostały w pułapce królestwa drzew i roślinności. Zmówienie Birkat haIlanot (Błogosławieństwa Drzew) pomaga wydostać się tym cierpiącym duszom i ułatwia im drogę do miejsca przeznaczenia.
Zmawianie błogosławieństwa jest zatem niewątpliwie przykazaniem pozytywnym (micwat ase), więc należy dołożyć starań, aby ją wypełnić właśnie w miesiącu nisan. A gdyby ktoś nie zdążył, może to jeszcze uczynić w miesiącu następnym – ijar, jednak im bliżej początku miesiąca, tym lepiej, jeśli zaś los rzucił nas do Australii, zmawiamy birkat haIlanot w miesiącu tiszri.
Tej wiosny, kiedy tak późno zazieleniły się drzewa, możemy zdążyć naprawdę w ostatniej chwili. Najlepiej udać się za miasto, ale i w mieście można odszukać kwitnące drzewa owocowe i zmówić błogosławieństwo. Powinno się też potem dodać psalmy.
Do tego przekonuje rabi Natan z Bracławia, który uważa, że zmawiając psalmy otwieramy drzwi do skruchy (tszuwa). Przywołuje opowieść o Jaszce, który harował ciężko na polu, przygotowując je pod zasiew zboża. Po zasianiu, zmówił modlitwę o deszcz, który rzeczywiście wkrótce potem zrosił ziemię. Jaszka obserwował kiełkujące zboże z satysfakcją, ale gdy zboże zaczęły dojrzewać, na polu pojawiły się wrony i zaczęły dziobać kłosy. Jaszka wziął widły i je odgonił. Rzecz jasna, gdy tylko Jaszka szedł do domu, żarłoczne wrony znowu się pojawiały, zatem chłop ustawił na polu stracha. Wrony trzymały się z daleka nie dłużej niż dwa dni, zorientowały się bowiem rychło, że ten wypchany słomą stwór w wymiętym, starym kapeluszu Jaszki i jego poszarpanej koszuli jest zupełnie nieszkodliwy. Jaszka musiał wobec tego wytężyć całą swoją wyobraźnię i pomysłowość, skoro chciał ocalić owoc swojej pracy. Ponieważ spędzał na polu całe dni, zaobserwował, że jest ono wydane na silne podmuchy wiatru. Jaszka sporządził fujarkę z trzciny i umieścił ją w ustach stracha. Za każdym powiewem wiatru fujarka wydawała ostre dźwięki, które ostatecznie przepędziły wrony z pola Jaszy. Dane mu więc było cieszyć się złocistym zbożem, które wyrosło na jego polu.
Natan z Bracławia powiada, że tak jak plonem Jaszy było zboże, dla narodu żydowskiego plonem jest Tora. Wrony symbolizują jecer haRa – inklinację do złego – czyli naszych pokus i ciągot, które muszą zostać powściągnięte, abyśmy rzeczywiście byli godni otrzymania Tory w Szawuot. Ponadto jednak trzeba siły duchowej – bez niej każdy z nas jest tylko strachem na wróble ze słomy i gałganków.
Tę moc duchową możemy zyskać dzięki psalmom – recytacja czy śpiew mają moc oczyszczającą i wprawiają duszę w drżenie i wibrację. Jesteśmy gotowi do otrzymania Tory.
Na błogosławieństwo drzew mamy stosowną porę – miesiące nisan oraz ijar. Ale czemu mielibyśmy nie błogosławić drzewa za każdym razem, gdy poczujemy ochotę? Na takie wątpliwości odpowiada rabi Jakub w Pirkej Awot (Przypowieściach Praojców): „Kto postępuje po drodze i studiuje, a przerywa naukę mówiąc: jak piękne to drzewo, jak piękne to pole – policzy mu to Pismo, jakoby sam zatracał duszę swoją” (3, 9).
Przy dosłownym odczytywaniu tekstu możemy z niego wysnuć wniosek, że ten, kto przerywa studiowanie Tory, nie zasługuje na życie przyszłe, według tejże Tory. Wydaje się, że można wywieść pewne potwierdzenie tego surowego osądu z kilku fragmentów. Księga Przypowieści Salomona powiada, że „gdy pójdziesz, będzie ci [przykazanie, czyli „nauka”] towarzyszyć” (Prz 6,22). Następnie w Księdze Powtórzonego Prawa czytamy: „Będziesz je [słowa, które Ja ci dziś nakazuję] wpajał [...] idąc drogą” (Pwt 6,7) oraz w tej samej księdze: „Tylko strzeż się i pilnuj swojej duszy, abyś nie zapomniał tych rzeczy, które widziały twoje oczy” (Pwt 4, 9). Przyznać jednak należy, że mocnego wsparcia w Piśmie nie znajdziemy. Niemniej przez stulecia całe aż po czasy współczesne w najważniejszych interpretacjach słów rabiego Jakuba podkreślano prymat Tory (Objawienia) nad Naturą (Stworzeniem). Niektórzy komentatorzy, jak Josef Chaim Karo, byli zdania, ze jest to ostrzeżenie, abyśmy nie czerpali inspiracji religijnej wyłącznie z natury. O Torze zapewne łatwo jest zapomnieć, zatem nie wolno nam przerywać studiów z powodu cudów przyrody, które „zawsze są tuż, tuż”. W opublikowanej przed paru laty książce The Unnatural Jew Steven Schwarzschild powiada, że „mainstream żydowskiej filozofii z okresu diaspory określał żydowskość jako alienację od natury i przez konfrontację z nią”. „Powrót do natury”, jaki głosili ideologowie syjonizmu, określił Schwarzchild jako tendencję pogańską i nieżydowską.
Inny współczesny myśliciel – Eric Hoffer – uważa rabiego Jakuba za zaślepionego fanatyka, oddanego jednej sprawie. Cytując jego słowa, przywołuje postać Bernarda z Clairvaux, jednego z inicjatorów krucjat, który zwykł był przechadzać się nad jeziorem Genewskim, nigdy nań nie spoglądając. Przypomina on mnicha z rozprawy Davida Hume’a O doskonaleniu sztuki: „Za granicą słyszałem istotnie o pewnym mnichu, który wobec tego, iż z okien jego celi roztaczał się piękny widok, zawarł układ ze swoimi oczyma, że nigdy nie będą się zwracać w tę stronę, by nie doznawać tak zmysłowej rozkoszy” (Eseje, przekł. T. Tatarkiewiczowej).
Z kolei rabin Samson Rafael Hirsch, dziewiętnastowieczny reformator judaizmu, był zdania, że jeśli ktoś na widok pięknego drzewa przerywa studia nad Torą, to umyka mu cały sens nauki. Piękno natury nie może być przerwaniem kontaktu człowieka z Bogiem, ale rozszerzeniem go.
I o tym mówi birkat haIlanot, które wyraża podziękowanie zarówno za „dobre stworzenia”, jak i „dobre owoce drzew”. Ben Isz Chai, dziewiętnastowieczny kabalista z Bagdadu, powiedział, że widząc drzewo, które zimą było wyschnięte, rozkwita na wiosnę, przygnębiony człowiek może na nowo odczuć przypływ nadziei. Przyglądając się co roku, jak za moim oknem kasztanowiec okrywa się najpierw zielonymi listkami, a potem białymi kwiatami, odczuwam wdzięczność do losu i Stwórcy, że jeszcze raz dane mi było zobaczyć ten cud. Gdyby to drzewo należało do mnie, umieściłabym obok niego napis, który moja przyjaciółka widziała niejednokrotnie w Izraelu: „Do wszystkich, których to dotyczy. Zapraszamy do naszego ogródka na birkat haIlanot”.
Maj 2006
Mojej cioci, w dwudziestą rocznicę śmierci
Moja ciocia śpiewała i nuciła niezależnie od tego, czy była w dobrym humorze, czy złym. Mawiała, że śpiew wzmacnia jej dobry nastrój i rozprasza smutek. Przeważnie śpiewała w jidysz, ale często były to niguny – chasydzkie melodie bez słów. Z rzadka przypominała sobie piosenki hebrajskie. Co ciekawe, były to zawsze piosenki dla dzieci, o charakterze całkowicie świeckim. Uczyła ich, gdy jako szesnastoletnia dziewczyna pracowała w szkółce hebrajskiego dla dzieci – Tarbut.
O ile słów piosenek w jidysz nie musiała mi tłumaczyć na polski, to hebrajskie – tak. Zatem z domu wyniosłam znajomość jedynie poszczególnych słów hebrajskich. Należało do nich słowo szeleg – śnieg, ponieważ pojawiało się ono w jednej z piosenek. Bardzo mnie to, wówczas małą dziewczynkę, zdumiewało, że piosenka hebrajska mówi o śniegu, skoro w Izraelu śnieg pojawia się raczej rzadko. Okazało się jednak- co zapewne było oczywiste, skoro ciocia nauczała w Tarbucie w pierwszym dwudziestoleciu XX wieku – że te hebrajskie piosenki powstawały właśnie wtedy, najprawdopodobniej w Polsce .
Piosenkę o śniegu przypomniałam sobie w chwili, gdy napływały doniesienia o niebywałych opadach śniegu w Jerozolimie. Wspaniałe zdjęcia charakterystycznej złotej kopuły pokrytej śniegiem pojawiły się nawet na polskich witrynach internetowych.
Niestety, trudno było się nimi w pełni cieszyć – pod zdjęciami pojawiło się bowiem sporo postów i, bodaj z wyjątkiem jednego, wszystkie były agresywnie antysemickie. Miałby ktoś może ochotę sprostować, że „antyizraelskie”. Nie, miały charakter jawnie antysemicki. Jak zresztą wiadomo z niezbyt odległej historii, obelgi miotane pod adresem Państwa Izraela bywają najczęściej podszyte „zwyczajną” wrogością do Żydów.
Może lepiej jednak przejść do porządku dziennego nad tym ściekiem, jakim bywa niekiedy internet. Zwłaszcza że gematria (wartość numeryczna) hebrajskiego słowa szeleg wynosi 333, tyle samo co słowa schicha – zapomnienie. Wyczytałam zresztą w jakimś pseudokabalistycznym tekście (znowu ten internet), że trzykrotne potarcie czoła śniegiem – najlepiej takim, który spadł dopiero co – z jednoczesnym skoncentrowaniem się na literze alef jest jakobym doskonałym remedium na zapominanie. Trochę to zbyt łatwe, żeby było prawdziwe.
Można też 333 odczytać jako trzy trójki, jak w talmudycznym traktacie Szabat: „Błogosławiony jest Najwyższy, który dał Torę [złożoną] z trzech [Pięcioksięgu, Ksiąg Prorockich i Pism] ludowi [złożonemu] z trzech [warstw] [kohenów, lewitów i zwykłych ludzi], poprzez człowieka, którego matka urodziła jako trzeciego [Mojżesza, który przyszedł na świat po Aaronie i Miriam], trzeciego dnia [abstynencji, zgodnie z Ks. Wj 19], w trzecim miesiącu roku”(88b).
Raw Yehoshua Rachamim Dufour doszukał się innych asocjacji: słowo szeleg ma taką samą wartość numeryczną jak isz awiw lub isza hawiwa (mężczyzna kochany lub kobieta kochana, rzecz jasna przez Stwórcę) albo też haszem rofecha (Najwyższy twoim uzdrowicielem). Przywołuje przy tym słowa psalmów: „Pokrop mnie hyzopem, a będę oczyszczony; obmyj mnie, a ponad śnieg bielszy się stanę” (Ps 51,9); „on zapewnia pokój granicom twoim, karmi cię najlepszą pszenicą.[...] On daje śnieg jak wełnę, szron jak popiół rozsypuje” (Ps 147, 14,16); „Chwalcie Pana z ziemi [...], ogniu i gradzie, śniegu i dymie, wichrze gwałtowny, co pełnisz jego rozkaz!” (Ps 148, 7-8). Psalmy ukazują zatem biały, lekki śnieg jako dar Boży, przesłaniający to, co podłe, brudne, dający oczyszczenie.
W przededniu święta Purim, kiedy następuje prawdziwa żydowska katharsis po zwycięstwie nad wrogiem – Hamanem z rodu Amalekitów – warto przypomnieć midrasz przypominający, że słowo szeleg składa się z trzech liter – szin – lamed – gimel. Midrasz zapytuje: Dlaczego królowa Estera w imieniu własnym i Ahaswerusa zaprosiła Hamana na ucztę? Zacytowała ona słowa z Księgi Przysłów: „Pycha (wielkość) chodzi przed upadkiem” ( po hebr. Lifnei szewer gaon – mamy tu zatem wymienione wyżej trzy litery, aczkolwiek nie w tej samej kolejności). Spadek ze znacznej wysokości jest bardziej bolesny – im wyżej ktoś się wspiął, im bardziej się wywyższa, tym przykrzejszy jest upadek. Wedle midrasza zatem Estera przewidywała niejako upadek Hamana, chciała więc, by zakosztował smaku potęgi, ucztując obok najważniejszych osób w państwie, zanim dozna upadku.
Innego skojarzenia śniegu z zapomnieniem i Amalekiem doszukał się rabin Cadok z Lublina. Amalek zaatakował Żydów, gdy wyszli z Egiptu, a Bóg nakazał, abyśmy o tym nie zapominali: „Pomnij, co ci uczynił Amalek na drodze, gdyście wyszli z Micraim [Egiptu], jako cię napadł na drodze, i pozabijał wszystkich ciągnących się w nieładzie za tobą, gdyś znużony był i strudzony – a nie obawiał się Boga” (Pwt 25, 17 – 18).
Cadok haKohen powiada, że Amalek dąży do tego, abyśmy zapomnieli o naszych aspiracjach, chce nam odciąć drogę do Boga. Jeszcze bardziej metaforycznie to ujmując, rabin Cadok powiada, że Amalek reprezentuje jecer haRa, czyli inklinację do czynienia zła. To właśnie jecer haRa stara się swymi podszeptami zawrócić nas ze słusznej drogi, ostudzić nasz zapał.
O ostudzeniu zapędów mówi także w swoim komentarzu do zacytowanych powyżej wersów z Księgi Powtórzonego Prawa Raszi. Zwrot „napadł” (hebr. karcha) – powiada Raszi – oznacza, iż Amalek zaatakował znienacka, podstępnie i zuchwale. Ale karcha ma również inne znaczenie, które wywieść można od słowa kar, czyli chłód, zimno. Zatem – sugeruje nam Raszi – karcha można przetłumaczyć jako „ochłodził”, „ostudził”.
Jak wyjaśnia Raszi, Żydów można by porównać do kipiącej wody, symbolizującej ich gorące pragnienie dążenia do osiągnięcia doskonałości duchowej, i byli już na tej drodze, gdy wyszli z Egiptu. Amalek zaś ostudził strach, jaki inne ludy żywiły wobec Żydów, co zachęciło je do zaatakowania Żydów. Można też uznać, że Amalek dążył do ostudzenia „gorących” aspiracji Żydów i ich więzi z Wiekuistym.
I wreszcie śnieg oraz kojarzone z nim zimno są w tradycji żydowskiej związane są z Gehinom (czyśćcem). W Midraszu Tanchuma czytamy: „Chizkija powiada: Dla złych [ludzi] jest dwanaście miesięcy kary w czyśćcu. Sześć miesięcy cierpi się od gorąca, a pozostałe sześć miesięcy w chłodzie. Bóg umieszcza ich najpierw w gorącym miejscu, a potem daje ich tam [gdzie jest] śnieg.” (Ree, 13). Wedle tradycji ludowej istnieje „Gehinom ognia” i „Gehinom śniegu”. W tym drugim Gehinom pokutuje się za grzechy wywołane lenistwem i opieszałością, ale – co ciekawe – również za dobre uczynki spełnione byle jak, bez gorliwości i zapału.
I tu oczywiście przypomina mi się jedna z niezliczonych opowieści mojej cioci – w miasteczku, z którego pochodziła, mieszkała niezwykle dzielna kobieta. Była znana z pracowitości, wytrzymałości i energii, która nie opuszczała jej do późnego wieku. Pewnego zimowego, mroźnego wieczoru niosła wodę ze studni, poślizgnęła się, upadła i całe wiadro wody wylało się na nią. Zanim jeszcze podniosła się z ziemi, powiedziała z humorem: „No, kalte (zimne) Gehinom już mam za sobą. Po śmierci pozostanie mi już tylko hejse (gorące) Gehinom”. Nie wiem, czy ciocia była świadkiem tego zdarzenia, czy też była to anegdota przekazywana z ust do ust. To jednak nie jest istotne, dzięki opowieści o dzielnej staruszce zapamiętałam te dwa czyśćce, sądziłam jednak aż do przedwczoraj, że to tylko jakieś lokalne wierzenie. Jednak poszperałam w źródłach i znalazłam opowieść z Midrasza Tanchuma, jak również komentarz do niej dziewiętnastowiecznego uczonego w Piśmie, Aitsa Josefa z Białegostoku.
Wydawałoby się, że to banalna sprawa – spadł śnieg, a przecież nastręcza on tyle problemów, również z zakresu prawa religijnego (halachy), może nie pierwszej wagi, ale zawsze...
Na przykład – czy jeśli dziecko (lub nieroztropny dorosły) wkłada do buzi śnieg, to czy je on śnieg, czy pije? Jeśli śnieg się je, to spożycie garstki wymaga zmówienia stosownego błogosławieństwa. Natomiast gdy uzna się, że jest to picie (wody), to nie jest konieczne odmówienie błogosławieństwa, bo jest to – jak na picie – zbyt mała ilość. Podobnie zresztą ze spożywaniem lodów – co może jest istotniejsze niż wkładanie do ust śniegu. Wydaje się jednak, że większość autorytetów opowiada się za uznaniem zarówno śniegu, jak i lodów za picie. Odmawianie błogosławieństwa przed ich spożyciem nie jest zatem konieczne.
Ze śniegiem wiąże się też kwestia czy wolno w szabat ulepić śnieżkę. Jeśli uznamy, że wzięcie do ręki odrobiny śniegu i uformowanie kulki jest aktem tworzenia czegoś nowego, co przedtem nie istniało, powinno to być zabronione. Są wszelako tacy uczeni w Piśmie, którzy uważają, że śnieżka nie może być uznana za stworzoną rzecz, ponieważ jest nietrwała – najczęściej po paru chwilach się roztapia albo rozpada się czy zostaje zmieszana z innym śniegiem.
Jeszcze jedna kwestia – czy wolno w szabat uprzątnąć śnieg, który spadł przed domem. I znów zdania są podzielone, choć większość komentatorów uważa, że ponieważ śnieg może stanowić zagrożenie dla innych ludzi, wolno go uprzątnąć. Podobnie dopuszczalne jest posypywanie śniegu i lodu solą – również z uwagi na potencjalne zagrożenia.
Szczerze mówiąc, nigdy nie lubiłam śniegu. Teraz już wiem dlaczego – to ogromnie kłopotliwa substancja.
Marzec 2008
Rabin Samson Rafael Hirsch powiedział, że „kalendarz jest księgą zasad wiary żydowskiej”. Co robić jednak, gdy tej księgi nie ma się pod ręką? Tak było przez całe moje dzieciństwo i wczesną młodość. Nie przypominam sobie, żeby u nas czy jakimkolwiek zaprzyjaźnionym żydowskim domu był kalendarz ścienny lub kieszonkowy, z którego moglibyśmy się dowiedzieć rzeczy fundamentalnej – kiedy przypadają święta żydowskie.
Właściwie w naszym domu rodzinnym liczyły się tylko trzy spośród nich – Rosz haSzana wraz z Jom Kipur, Chanuka i Pesach. Z Pesach było najłatwiej – po prostu tuż przed świętem pojawiała się w tzw. kongregacji maca, najczęściej zresztą proweniencji węgierskiej. (Maca izraelska pojawiła się bodajże tuż przed 1989 rokiem.) Na Rosz haSzana przychodziły z zagranicy pocztówki z życzeniami, a w latach siedemdziesiątych panował już taki luksus, że ciocia mogła zamówić, rzecz jasna z odpowiednim wyprzedzeniem, stosowne kartki w drukarni na Tarczyńskiej, gdzie drukowano żydowską gazetę „Fołks-Sztyme”.
Chanukę, jak teraz podejrzewam, wyznaczano w naszym domu arbitralnie, w grudniu, w okolicy świąt katolickich. Wtedy dostawałyśmy z siostrą chanuke gelt (pieniądze chanukowe), chyba jedyne pieniądze, jakie dostawałyśmy w dzieciństwie do ręki – signum temporis!. Ktoś z dorosłych odczytywał też na głos stosowną opowiastkę Szolema Alejchema o dwóch chłopcach, którzy nie mogą usnąć z wrażenia, czekając na drobniaki od niezamożnych rodziców. Pamiętam zresztą, jak nieodparcie śmieszny wydawał mi się fragment rozmowy malców i przypominam sobie również swoje rozczarowanie, gdy po raz pierwszy przeczytałam go po polsku – wcale nie śmieszył i był całkowicie pozbawiony tego, co się określa jako a jidyszer tam (żydowski smak).
Wszystko to zapewne jest przesadą – moja rodzina zawsze utrzymywała ścisły kontakt ze środowiskiem żydowskim, często bierny, czysto „konsumencki”, ale też przez wiele lat zawodowy, więc z pewnością były sposoby, żeby zaczerpnąć ściślejsze informacje o dacie świąt żydowskich. Jednakże tak to się utrwaliło w mojej pamięci. Zapewne dziś wielu osobom wyda się to dziwne, ale w Warszawie nie organizowano żadnych zbiorowych „instytucjonalnych” obchodów świąt żydowskich. A o kalendarz żydowski naprawdę było niełatwo, jeśli nie miało się krewnych w jakimś „kapitalistycznym” kraju.
Jednak – i to ułatwiało zadanie – święta żydowskie zawsze przypadają w określonej porze roku (w odróżnieniu na przykład od ramadanu). Nawet jeśli nie wiemy, kiedy przypada 14 dzień miesiąca nisan, to możemy być zupełnie pewni, że musi to być na wiosnę. Właśnie ten miesiąc jest uznawany jako pierwszy w żydowskim roku, a to na mocy przykazania z Księgi Wyjścia: „I oświadczył Wiekuisty Mojżeszowi i Aaronowi w ziemi Micraim (egipskiej), i rzekł: Miesiąc ten będzie wam początkiem (rosz – dosł. głowa) miesięcy; pierwszym on dla was z miesięcy roku” (Wj 12, 1-2).
W księdze Powtórzonego Prawa mamy zaś nakaz: „Przestrzegaj miesiąca awiw
(wiosenny, w polskim przekładzie Izaaka Cylkowa występuje jako „miesiąc kłosów”), i spełniaj ofiarę paschalną Wiekuistemu, Bogu twojemu; gdyż w miesiącu awiw wywiódł cię Wiekuisty, Bóg twój z Micraim [Egiptu] nocą” (Wj 16,1).
A zatem, mimo że kalendarz żydowski jest w zasadzie kalendarzem księżycowym – nowy miesiąc zaczyna się wraz z nowiem księżyca – co kilka lat należy „uzupełniać” go o dodatkowy miesiąc (poprzedzający nisan – adar II), aby święto Pesach mogło zawsze przypadać podczas miesiąca nisan.
Przykazaniem jest również uświęcanie nowego miesią: „W dzień też radości waszej, i w uroczystości wasze, i na nowiu miesięcy waszych – uderzać wam w trąby przeciągle przy całopaleniach waszych i przy ofiarach waszych opłatnych – a będzie to wam wspomnieniem przed Bogiem waszym: Jam Wiekuisty, Bóg wasz” (Lb 10, 10).
Raszi w komentarzu do Księgi Rodzaju 1,1 przytacza midrasz, w myśl którego Mojżesz miał kłopot z rozpoznawaniem „nowego księżyca”. Bóg wyjaśnił mu to za pomocą definicji ostensywnej – wskazał księżyc w nowiu i powiedział: „To jest to”.
Początek nowego miesiąca (Rosz Chodesz) był niegdyś ogłaszany przez Sanhedryn na podstawie zeznań dwóch świadków, którzy dostrzegli rąbek księżyca. Ktokolwiek zobaczył księżyc, udawał się do Jerozolimy, tam miał być z honorami przyjęty (choćby był setnym z kolei świadkiem – jak powiada rabin Ohad Ezrahi) i zostawał poddany swoistemu śledztwu: „Mówili do niego: powiedz nam, jak wyglądał księżyc [...] Jak wysoko się znajdował [...] jaki był szeroki? Raban Gamliel miał rycinę na ścianie z różnymi kształtami tarczy księżyca i pytał: Czy widziałeś to, czy raczej tamto?”
Jeżeli jednak noc nowiu była zbyt pochmurna albo świadkowie składali mętne zeznanie, albo zgoła nie było żadnego świadka, nadejście nowego księżyca oznajmiano dopiero po uzyskaniu jednoznacznego świadectwa. Dopóki powstanie diaspory nie wymusiło wprowadzenia obliczeń, postępowano w taki właśnie sposób. Nie sam fakt pojawienia się księżyca w nowiu był decydujący, lecz decyzja człowieka. Jak powiada Dina Coopersmith, nawet Bóg ją respektuje, odkładając swój osąd całego świata o jeden dzień, gdyby początek miesiąca tiszri, a zarazem żydowski Nowy Rok (Rosz haSzana) w powyższy sposób ogłoszono o dzień później.
Samo słowo „miesiąc” brzmi po hebrajsku chodesz i pochodzi od chadasz (nowy). W Torze słowo chodesz oznacza w niektórych kontekstach początek nowego miesiąca, czyli rosz chodesz. Jako przykład można podać choćby rozmowę Dawida z Jonatanem, kiedy to Dawid powiada: „Oto jutro będzie chodesz [nów], a ja zwykle zasiadam z królem do uczty” (1 Sm 20,4). Nieco dalej Jonatan mówi do Dawida; „Jutro jest chodesz [nów]; zauważą, że cię nie ma, bo twoje miejsce będzie puste” (1 Sm 20,18) . W 2 Księdze Królewskiej, gdy Szunamitka wybiera się do świątobliwego męża Elizeusza, mąż ja powstrzymuje, mówiąc: „Po co chcesz dzisiaj iść do niego, przecież ani to chodesz (nów), ani sabat” (2 Sm 4,23). Znane są też przejmujące wersety z Księgi Izajasza, w których przytoczone są słowa Wiekuistego: „Nie składajcie już ofiary daremnej, kadzenie, nowie i sabaty mi obrzydły [...] waszych nowiów i świąt nienawidzi moja dusza” (Iz 1, 13 – 14).
A zatem – i takie wnioski z cytowanego wyżej wersetu z księgi Wyjścia wysnuwa Raszi – mamy tu dwie sprawy i dwa nakazy zawarte w jednym zdaniu: że widoczny księżyc w nowiu ma wyznaczać początek nowego miesiąca i że ten konkretny miesiąc – nisan – ma być pierwszy w szeregu miesięcy.
Z każdym miesiącem następuje odnowa stałego rytmu: najpierw pojawia się rąbek księżyca, stopniowo rośnie aż do pełni, a potem systematycznie się zmniejsza. Tak też rabini pojmowali historię Izraela: „W pierwszym dniu miesiąca – czytamy w Midraszu Raba do Księgi Wyjścia – księżyc zaczyna dawać światło, potem staje się większy, dając coraz więcej światła aż do 15 dnia miesiąca, kiedy księżyc jest w pełni. Od 15 do 30 dnia miesiąca, światło księżyca staje się coraz mniejsze, aż księżyc znika całkowicie 30 dnia. Takie były pokolenia [Izraela]: od Abrahama do Salomona światło wciąż rosło [piętnaście pokoleń: Abrahama, Izaaka, Jakuba, Judy, Peresa, Chersona, Rama, Aminadaba, Nachszona, Szalmona, Boaza, Obeda, Jeskego, Dawida, Salomona]; w czasach Salomona księżyc był w pełni [...] W czasach Sedekiasza (który został oślepiony przez Babilończyków), światło księżyca zmniejszyło się tak bardzo, że nie było już w ogóle widoczne” (15,26).
„Ludzie Izraela są jak księżyc – czytamy w dwóch traktatach talmudycznych, Suka 29a i Sanhedryn 42a – Liczą na podstawie księżyca, a ich przeznaczeniem jest stale się odnawiać jak księżyc”. A zatem z tego samego symbolu odnawiającego się księżyca naród żydowski czerpał wielokrotnie otuchę, że – choć niewielki liczebnie – jest zdolny do podźwignięcia się z najgłębszego upadku. I to zarówno w aspekcie jednostkowym, jak i narodowym.
Dlatego warto sobie uprzytomnić, w jakim momencie Bóg nakazał Mojżeszowi rozpocząć liczenie miesięcy – było to jeszcze przed wyjściem z Egiptu i przed dziesiątą plagą. Przyszłość wydaje się niepewna, a w każdym razie trudna. Lud Izraela nie jest właściwie ludem, a grupką ludzi. I w tej właśnie chwili dostaje on zadanie, które wymaga działania zbiorowego: ustalenie kalendarza. Do elementu kosmicznego ma zostać dodany element ludzkiej decyzji. I to ma się stać zalążkiem historii. Zaczyna się miesiąc, w którym przestaniemy być niewolnikami, a staniemy się ludźmi wolnymi. Mamy zapamiętać ten miesiąc, tę chwilę, a dzięki temu nasza grupka stanie się narodem.
Nowy rok zaczyna się pierwszego dnia miesiąca tiszri – wedle tradycji jest to rocznica stworzenia świata. Ale nisan jest pierwszym miesiącem, w którym my tworzymy nasz świat pamięci.
Dlatego zapewne Raszi stwierdził, że właśnie od wersetu z Księgi Wyjścia: „Miesiąc ten będzie wam początkiem miesięcy; pierwszym on dla was z miesięcy roku” powinna zaczynać się Tora, gdyż wraz z nim staje się jasne, że jesteśmy partnerem Boga w dziele Stworzenia.
Styczeń 2008
Gdy rozpoczyna się nowy miesiąc kalendarza żydowskiego, odmawiamy psalm 104. Czytamy w nim: „Sprawiasz, że rośnie trawa dla bydła i rośliny na użytek człowieka, by dobywał chleb z ziemi i wino, które rozwesela serce człowieka” (Ps 104,14). Chleb jest więc jednym z ważniejszych dobrodziejstw, jakimi Bóg obdarza człowieka.
Za to błogosławieństwo niegdyś odwdzięczano się składanymi ofiarami, zgodnie z nakazem Księgi Liczb: „Gdy wejdziecie do ziemi, do której was prowadzę, wyznaczycie dla Wiekuistego dar ofiarny. Złożycie na dar ofiarny pierwociny z mąki razowej” (Lb 15, 18-20).W czasach świątyni oddzielano jedną dziesiątą ciasta i oddawano kapłanowi przed pieczeniem – część tę określano słowem chala. W późniejszych wiekach przyjęło się tak nazywać świąteczne plecione pieczywo. W diasporze oddzielanie dziesiątej części ciasta jest jednym z podstawowych obowiązków (micwot, micwa – przykazanie) kobiety.
Religijne żydówki wywiązują się z tego zadania z zapałem i odmawiają stosowne błogosławieństwo, dodając do niego wedle uznania prośby i przyrzeczenia.
„Niechaj moja chała zostanie przyjęta tak, jak przyjąłeś ofiarę złożoną na ołtarzu. Niechaj moja micwa zostanie przyjęta, jak gdybym ją wykonała należycie. [...] Obym zawsze była w stanie przestrzegać naszego ukochanego szabatu i świąt. Oby Bóg sprawił, żeby mój mąż i dzieci mogli się wyżywić. A więc niechaj moja micwa chały zostanie przyjęta, a dzieci nakarmione i pobłogosławione przez Boga miłosiernego i współodczuwającego. Niechaj ta micwa chały będzie policzona tak, jakbym składała dziesięcinę w [w świątyni]. [...] niechaj Bóg, oby był Błogosławiony, ustrzegł mnie od lęku i bólu”. Takie modlitwy, czy raczej supliki, układane przez kobiety nazwano tchines. Były to na ogół modlitwy o dom, o zdrowie najbliższych, o pomyślne zamążpójście córek – o to wszystko, o co troszczyły się matki i żony. Owe błaganie nie zawsze były składnie wyrażone, ale nacechowane żarliwością i pobożnością.
Samo pieczenie chały jest uroczystym rytuałem, ale niegdyś bywała to ciężka praca.
Najstarsza z moich ciotek, Fejga, po mistrzowsku piekła chały, a gdy pytałam ją jak można się tego nauczyć, ze śmiechem odpowiadała, że trzeba długo i mozolnie praktykować. Jako najstarsza z siedmiu córek zawsze asystowała przy pieczeniu, a gdy jej matka – a moja babcia – zmarła, ciocia przejęła ten obowiązek, chociaż była wówczas zaledwie szesnastoletnią dziewczyną. Rodzina była liczna, ponadto zawsze znalazła się jakaś samotna, uboga krewna do wykarmienia, zatem oprócz chały piekło się chleb na cały tydzień – i ponoć zachowywał przez całe siedem dni swoją świeżość. We czwartki kobiety wstawały około 4 rano, by rozpalić piec chlebowy, a potem zagniatało się ręcznie ciasto.
Zaiste, nie da się wyrazić tego trudu inaczej, niż powiada Księga Przysłów o dzielnej kobiecie: „nie jada chleba nie zapracowanego” (Prz 31, 27). Chleb nie zapracowany, a co gorsza spożywany bez respektowania przykazań, nie syci, choćby go piekło wiele kobiet: „A kiedy złamię podporę waszego chleba, dziesięć kobiet będzie piec wasz chleb w jednym piecu. Będą wam wydzielać chleb na wagę, wy zaś będziecie wprawdzie jeść, ale się nie nasycicie” (Kpł 26,26).
Do takiej właśnie sytuacji odnosi się pojęcie nechama de kisufa (chleb wstydu) – gdy otrzymujemy coś, na co nie zasłużyliśmy, nie mamy moralnego prawa cieszyć się z tego daru.
Rację ma H. E. Jacobs, który napisał, że żydzi uczynili chleb punktem wyjściowym dla swojego systemu praw religijnych i społecznych.
Sara, na polecenie swego męża Abrahama, sporządziła placki z „wybornej mąki”, aby ugościć tajemniczych przybyszy, i stało się to wzorem gościnności dla pokoleń żydów.
Chlebem przaśnym częstował też Lot dwóch aniołów, którzy przybyli do Sodomy: „A on wyprawił im ucztę, upiekł przaśniki i jedli” (Rdz 19,3).
W Pirkej Awot zaś czytamy o innych okolicznościach spożywania chleba: „Oto jest droga Tory – chleb z solą będziesz jadł, a wodę w miarę pił, na ziemi sypiał, a życiem nędznym żył, a do Tory się przykładał. Jeżeli postąpisz tak, szczęśliwy jesteś i błogo tobie będzie – szczęśliwy jesteś w świecie tym (w życiu doczesnym) i błogo tobie będzie w świecie przyszłym” (VI, 4). Nie oznacza to bynajmniej, że mamy żyć w ubóstwie, by studiować Torę, ani że mamy przyobiecaną szczęśliwość. R. Simcha Zisel powiada, że najistotniejsze są tu słowa „jeśli postąpisz tak” – to znaczy, jeśli będziesz studiował – Tora ma bowiem tę właściwość, że jej studiowanie daje szczęście nawet w najtrudniejszych okolicznościach, nawet w skrajnym ubóstwie.
Chleb i woda jest też podstawą – tym, co niezbędne do przeżycia – dlatego Abraham, wypędzając Hagar i Ismaela, zaopatrzył ich w chleb i wodę. Podobnie można powiedzieć o macy – przaśnym chlebie – która jest już to „chlebem nędzy”, już to „chlebem wolności” – w zależności od tego kiedy i jak ją spożywamy.
Z drugiej strony jednak rabi Elazar ben Azaria powiedział: „Bez chleba nie ma Tory, bez Tory nie ma chleba” (Pirkej Awot 3,21). W tekście hebrajskim jest użyte słowo kemach, co oznacza mąkę, rozumianą tu jako, by tak rzec, materia pierwsza, podstawa wszelkiego pożywienia. Jeśli zatem nie są zaspokojone nasze elementarne potrzeby, nie możemy studiować, ale nasza nauka Tory jest też pokarmem podstawowym.
Podobnie można rozumieć znany werset, którego pierwsza część stała się porzekadłem: „Człowiek nie samym chlebem żyje, lecz [...] człowiek żyć będzie wszystkim, co wychodzi z ust Pana” (Pwt 8,3). W znanej niegdyś, a zapomnianej już powieści Władimira Dudincewa, będącej początkiem rozrachunku z epoką stalinowską, Nie tylko chlebem, autor dodaje, że również bez uczciwości trudno jest żyć. W Torze jednak chodzi o to, że pokarmem człowieka jest również słowo Boga. Ale co należy uczynić, by pojąć je w całej głębi?
Księga Zohar przytacza przypowieść o mieszkańcu gór, który wybrał się do miasteczka. W górach żywił się surowymi ziarnami zboża, a w mieście zakosztował po raz pierwszy chleba. Zachwycił się tym smakiem, ale jego zachwyt wzrósł, gdy spróbował ciasteczek, a sięgnął zenitu, gdy zjadł ciasto. Z dumą przedstawił się wówczas mieszkańcom miasta jako pan chleba, ciasteczek i ciasta, ponieważ spożywa to, co stanowi ich podstawę – surowe ziarno. Zboże, chleb, ciasteczka i ciasto symbolizują tu różne poziomy znajomości Tory. Zboże to poziom pierwotny – na tym szczeblu zna się historie i prawa zawarte w Torze. Chleb, ciasteczka i ciasto reprezentują trzy wyższe stadia rozumienia Tory. Chleb to stadium homiletyczne, etap moralnej interpretacji tekstu Tory, ciasteczka to sens alegoryczny, ciasto zaś reprezentuje mistyczne rozumienie, najwyższy szczebel pojmowania, kiedy to studiujący Torę czuje Bożą Obecność.
Mieszkaniec gór sądził, że ponieważ spożywał zboże, był „mistrzem” chleba, ciasteczek i ciasta. Jednakże mylił się – aby dojść do pełnego zrozumienia Tory, należy mozolnie podążać od jednego etapu do kolejnego i wnikliwie je zgłębiać.
Chleb może być też treścią wspomnień, kawałkiem utraconego raju, smakiem dawnej ojczyzny – ile krajów, ile miasteczek, tyle rodzajów pieczywa. I chociaż pieczywem swoiście żydowskim jest chała, a także maca, to przecież z każdego kraju, w którym kiedykolwiek żyli żydzi, przywożono do nowego miejsca zamieszkania własne tradycje chlebowe. Najbardziej dostrzegamy tę niesłychaną różnorodność w Izraelu. Pewnie ktoś skrupulatny policzył z ilu krajów przyjechali żydzi do swej staronowej ojczyzny. Zapewne tyleż gatunków chleba wypieka się już na miejscu, w Ziemi Izraela: bułki, pity, placki, podpłomyki, bajgle, pumpernikel czy zwyczajny| razowiec.
Dane mi było przed paru laty przeczytać najwspanialszy poemat o pieczywie dzieciństwa, jaki można sobie wyobrazić. Jego autorką jest Mimi Sheraton, a swoje dzieło zatytułowała The Bialy Eaters. The Story of a Bread and a Lost World.
Rzecz jest o ludziach – konsumentach – którzy sami siebie nazywali bialystoker kuchn fresers, czyli zjadaczami białostockiego ... no właśnie, czego? Czym był ten kuchn, w skrócie nazywany bialy? U mnie w domu kuchn to było najzwyklejsze słodkie ciasto drożdżowe, co najwyżej z dodatkiem rodzynek. Przeważnie kuchn oznacza ciasto w ogóle, jednak w Białymstoku był to niewielki, okrągły placek, posypany z wierzchu cebulą i makiem. Ja poznałam ten rodzaj pieczywa przed laty w Kazimierzu nad Wisłą. Po cebularze, tak się je tam nazywa, trzeba było stać od rana w długiej kolejce. I warto było.
Mimi Sheraton zbierała wspomnienia białostockich żydów, jeździła po świecie, wszędzie odnajdując piekarzy i lokalne odmiany bialy’ego. Wszyscy przedwojenni konsumenci bialy’ego zgodnie jednak twierdzili, że dzisiejsze placki nie mają już tego niebiańskiego smaku. Ale w Białymstoku, dokąd Sheraton również zawitała, bialy’ego po prostu już nie ma, a z kilkudziesięciu tysięcy żydów pozostało zaledwie kilku.
Białostocczanin z pochodzenia, znany pisarz i adwokat Samuel Pisar, autor wydanej również w Polsce książki Z krwi i nadziei pisał: „gdy jako nastolatek byłem w Auschwitz, leżąc na twardej pryczy, która służyła mi za łóżko, miałem głodowe halucynacje. Próbowałem wówczas przypomnieć sobie, jaki kształt i rozkoszny aromat miał kuchn, jadany przez nas w domu, w Białymstoku. Straciłem całą rodzinę i kolegów ze szkoły. Lata później, już mieszkając w Nowym Jorku, obserwowałem poranną sprzedaż kawy i chleba na rogach ulic. Przyglądałem się Białym, Czarnym, Azjatom i Latynosom, jak szarpali zębami swoje bialys. Czułem się tak, jakbym był z innej planety. Dla nich była to po prostu smaczna przekąska. Skądże mieliby wiedzieć, że spożywali coś świętego – chleb, który przywoływał gorzko-słodkie wspomnienia z oświeconego a tragicznego zakątka wschodniej Polski?”
Listopad 2006
Co roku, przed świętem Szawuot studiuję, zgodnie z tradycją, Księgę Rut. Wydaje mi się, że poznałam ją lepiej niż inne Księgi, niemniej jednak zawsze odnajduję fragment, na który przedtem nie zwróciłam uwagi. Tym razem przemówił do mnie w sposób szczególny werset 11 z czwartego rozdziału: „A cały lud, który był w bramie, i starsi rzekli:[...]. Niech Pan sprawi, żeby ta kobieta, która wchodzi do twojego [Boaza] domu, była jak Rachel i Lea, które wspólnie wzniosły dom izraelski”.
Te słowa przywołały w mojej pamięci błogosławieństwo, którym w każdy piątkowy wieczór obdarzam moją dorosłą już córkę, życząc jej, by była jak Sara, Rebeka, Rachela i Lea. Teraz, gdy studiuje w innym mieście, nie zawsze przyjeżdża na szabat do Warszawy, ale na ogół pamiętam, by zadzwonić do niej przed zapaleniem świec i pobłogosławić ją choćby przez telefon. Podobnie, gdy to mnie nie ma w domu. A jeśli, w ferworze przygotowań do szabatu, zapominam o telefonie czy smsie do córki, ona sama przypomina mi: „A gdzie moje błogosławieństwo?”
Żydzi życzą swoim córkom, aby były jak matriarchinie, które dały początek dalszym pokoleniom żydowskim. Czy powtarzając to błogosławieństwo, chcę wcisnąć swoją córkę w rolę wyznaczoną dla niej przez system patriarchalny? Skądże znowu. Wypowiadając słowa błogosławieństwa myślę o tym jedynie, że jest ona kolejnym ogniwem w łańcuchu pokoleń, którego początki sięgają właśnie tam, do tych „kobiet z namiotu”, o których śpiewa prorokini Debora dla walecznej Jael [„Ponad inne kobiety w namiocie niech będzie błogosławiona” – Sdz 4,24].
„Kobiety z namiotu” były wychowawczyniami i nauczycielkami dla innych kobiet, niekoniecznie z młodszych pokoleń. Nie zawsze też kobiety uczyły się najwięcej od swoich matek czy babek. Podobnie było w mojej rodzinie. Nie znałam żadnej ze swoich babć, ich rolę odegrała najstarsza siostra mojej mamy, której zawdzięczam z pewnością najwięcej – inicjację w judaizm i historię rodziny. Nie tylko jednak o nauki chodzi, lecz o wsparcie i miłość.
Księga Rut opowiada o trzech kobietach, związanych ze sobą nie więzami krwi, lecz okolicznościami. I tak się stało, że w pewnym momencie musiały szukać pomocy tylko u siebie nawzajem.
Przypomnijmy historię od początku, to znaczy od tego momentu, w którym zaczyna się opowieść ze Zwoju Rut. Elimelech, wraz żoną Noemi i dwoma synami, ucieka z Betlejem przed panującym głodem i osiedla się w kraju wrogów – Moabitów. Po śmierci ojca Machlon i Kilion poślubili kobiety moabskie: Orpę i Rut. Gdy mężczyźni umarli, Noemi postanowiła wrócić w rodzinne strony, do Betlejem. Gdy opuszczała Moab, dołączyły do niej obie – bezdzietne – synowe. „Wtedy rzekła Noemi do obu swoich synowych: Idźcie, powróćcie każda do domu swej matki. Niech Pan okaże wam dobroć, jak wy okazałyście zmarłym i mnie. Niech Pan sprawi, aby każda z was znalazła dom u boku swojego męża; i pocałowała je” (Rt 1,8).
Młode kobiety zrozumiały ten pocałunek tak jak należało – jako ostateczne pożegnanie. Nie chciały jednak rozstawać się z teściową – może czuły się bardziej związane z kobietą, z którą spędziły dziesięć lat, niż z rodzinnym domem, z którego zapewne wyszły jako młodziutkie dziewczęta – „a wtedy głośno zapłakały i rzekły do niej: My z tobą wrócimy do twojego ludu”.
Noemi przekonuje, że przyszłość w Betlejem rysuje się niepewnie, również dla niej. „Jestem za stara, aby wyjść za mąż. A choćbym nawet pomyślała, że jest jeszcze nadzieja, a nawet choćbym tej nocy wyszła za mąż i od razu urodziła synów, to czy wy czekałybyście, aż dorosną?” (Rt 4,12-13). Ani Orpy, ani Rut ta argumentacja nie przekonała, jednak Orpa ucałowała teściową na pożegnanie, podjęła bowiem decyzję o powrocie. Ale Rut postąpiła inaczej – uparcie trwała przy swej teściowej, choć ta zniechęcała ją, jak tylko mogła. Dlaczego?
W tekście czytamy, że Rut przylgnęła do Noemi. Słowo dawak (hebr. przylgnąć) użyte jest w Torze kilka razy. Przede wszystkim na początku Księgi Rodzaju, gdy mowa jest o tym, że mężczyzna opuszcza ojca i matkę, by przylgnąć do swej żony i stają się oni jednym ciałem
(Rdz 2,24). To spostrzeżenie dało w najnowszych czasach asumpt niektórym komentatorom do wysunięcia przypuszczenia, że Rut i Noemi łączyła więź homoseksualna. Jednak w dalszym ciągu tekstu zupełnie nic na to nie wskazuje. Ponadto o „przylgnięciu” czytamy również w innych miejscach. Na przykład w Księdze Powtórzonego Prawa, gdy chodzi o to, by przestrzegać przykazań, „miłując Pana, Boga swego, chodząc jego drogami i przylgnąwszy do niego” (Pwt 11,23), czy dokładnie w takim samym kontekście w wersetach 10,20; 30, 20. W Psalmie 119 powiada się „Przylgnąłem do świadectw twoich, Panie!” (Ps 119,31). Jeśli powrócimy do Księgi Rodzaju, przekonamy się także, iż o Sychemie powiedziano, iż jego dusza przylgnęła do Diny, córki Jakuba (Rdz 34,3).
A zatem w tym przpadku chodzi o to, że Rut po prostu i zwyczajnie pokochała Noemi. Podkreślają to jeszcze mocniej dalsze słowa Rut: „Nie nalegaj na mnie, abym cię opuściła i odeszła od ciebie; albowiem dokąd ty pójdziesz i ja pójdę; gdzie ty zamieszkasz i ja zamieszkam; lud twój – lud mój, a Bóg twój – Bóg mój. Gdzie ty umrzesz, tam i ja umrę i tam pochowana będę. Niech mi uczyni Pan, cokolwiek zechce, a jednak tylko śmierć odłączy mnie od ciebie” (Rt 1, 16 – 17).
Midrasz Rut Raba, a także dwa inne dzieła – aramejski przekład Księgi (Targum) oraz talmudyczny traktat Jewamot (47b) – przytaczają zdania wypowiedziane przez Rut, jakby była to część rozmowy z Noemi, dopisując brakujące kwestie. Z wszystkich tych trzech komentarzy wynika, że Noemi wykłada Rut zasady judaizmu, które synowa przyjmuje z zapałem.
Najpierw, wedle Targumu i Talmudu, Noemi naucza Rut, jak daleko wolno chodzić w szabat (Rut Raba powiada w tym miejscu, jakoby Noemi wyjaśniała, że nie wolno córom Izraela chodzić w miejsca igrzysk, gdzie chodzą inni), na co Rut mówi, że będzie chodziła tam, gdzie jej teściowa.
Następnie Noemi wykłada, iż nie mieszka się w domach bez mezuzy na drzwiach (Raszi, cytując Talmud, powiada, że Naomi chodziło o to, iż nie ma zwyczaju, by kobieta mieszkała sam na sam z mężczyzną, który nie jest jej mężem), na co Rut odpowiada, że zamieszka tam, gdzie zamieszka Noemi.
Z kolei we wszystkich wymienionych tekstach powiada się, że Noemi uświadomiła synowej, iż lud Izraela przestrzega 613 przykazań, na co Rut odpowiada: „twój lud będzie moim ludem”.
I wreszcie Noemi naucza, iż zakazana jest wiara w innych bogów, a Rut potwierdza, że Bóg teściowej będzie jej Bogiem. Zdumiewająca i przerażającawydaje się ostatnia nauka, na którą Rut odpowiada; „gdzie ty spoczniesz, tam i ja spocznę”. Rabini bowiem wysnuli z tej odpowiedzi wniosek, iż Noemi mówiła o czterech rodzajach kary śmierci za rozmaite wykroczenia i rodzaje pochówku, jakie są z tym związane.
Komentarze te są częścią interesującej dyskusji wokół kwestii, czy Rut właśnie w tym momencie, w drodze do Betlejem, przyjęła judaizm, czy też stała się konwertytką, gdy wychodziła za mąż, a może jeszcze wcześniej. Są też komentatorzy, jak Moshe Shternbuch, którzy twierdzą, iż Rut najpierw, jeszcze przebywając w Moabie, dokonała konwersji warunkowej, a potem ją potwierdziła w drodze do Betlejem. Dla każdej z tych koncepcji można znaleźć oparcie w tekście.
Co do mnie, przychylam się raczej do tych, którzy uważają, że Rut nie była w pełni wprowadzona w tajniki judaizmu i uczyła się jego podstaw właśnie od Noemi. Świadczy o tym także osobliwa rozmowa przeprowadzona przez Rut i Noemi po powrocie z pola Boaza, gdzie Rut zbierała pokłosie razem z mężczyznami. Opowiada teściowej, że Boaz nakazał jej się trzymać jego „ludzi”, choć ten wyraźnie ją prosił, aby trzymała się jego „dziewek”. Widząc, że Rut nie przyswoiła sobie jeszcze obowiązującego w tutejszej społeczności przepisu o rozdziale płci, Noemi, bez szczególnego nacisku, łagodnie, poprawia synową: „Dobrze, że będziesz chodziła z dziewkami jego, aby cię nikt na polu cudzym nie skrzywdził” (Rt 2, 78, 21-22). Tym razem Rut przyswaja sobie lekcję: „I tak trzymała się przy zbieraniu dziewek Boaza póki sprzęt jęczmienia i pszenicy się nie skończył; poczem pozostała przy świekrze swojej” (Rt 2,23).
Czy „pozostanie przy świekrze” jest tylko wyrazem uległości Rut, czy też świadectwem niesamodzielności kobiety przywykłej do rządów męża, a teraz rozglądającej się za kolejną osobą, która weźmie jej los w swoje ręce? Najpierw należałoby może zastanowić się czemu Noemi tak stanowczo odpycha od siebie najpierw obie synowe, a potem już samą Rut? Może – jak chcą niektórzy komentatorzy – obawia się, że po wieloletnim pobycie w ziemi wrogów nie będzie mile przyjęta w Betlejem i dodatkowy balast w postaci moabskiej synowej utrudni jej ponowną akceptację przez społeczność. To możliwe, ale chodzi też o coś więcej. Noemi, witana przez krajan, powiada: „Bogatam ja wyszła, ale próżną przywiódł mnie Wiekuisty” (Rt 1,21). Noemi utraciła wszystko, co miała, czuła się wypalona, odrętwiała z bólu. Jakże mogła opiekować się kimś, skoro nie była zdolna pomyśleć o sobie samej!
I wtedy Rut przystępuje do działania – idzie na pole zbierać pokłosie, aby wyżywić siebie i Noemi. Poruszona tym, Noemi spostrzega, że i ona powinna coś uczynić dla Rut, zatroszczyć się o jej przyszłość. Odtąd obie splecione są wzajemnym węzłem odpowiedzialności i miłości. Obie zostały zaakceptowane przez społeczność betlejemską. A było to zasługą Rut Moabitki, bo przecież powiedziała: „lud twój – lud mój, a Bóg twój – Bóg mój”. Najpierw pokochała, poprzez Noemi, ten lud, a dopiero potem Boga. Poprzez tych, których kochasz, trafiasz do Boga – czyż nie jest tak z nami, zwyczajnymi śmiertelnikami?
Czerwiec 2008
Nie pamiętam już kto powiedział, że Szawuot jest najwspanialszym ze świąt żydowskim – i to nie tylko dlatego, że upamiętnia ono nadanie Żydom Tory. Podczas ośmiu dni Pesach nie wolno nam jeść tego, co chcemy (musimy jeść macę), przez osiem dni Sukot nie możemy jeść tam, gdzie chcemy (musimy spożywać posiłki w szałasie), natomiast w Szawuot możemy jeść to, co chcemy i tam, gdzie chcemy, a nawet wtedy, kiedy chcemy.