Zniknięty - Robak-Reczek  Anna - ebook + audiobook + książka

Zniknięty ebook i audiobook

Robak-Reczek Anna

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Widok nieznajomej, kpiąco uśmiechniętej kobiety na rodzinnym filmie prowokuje do wznowienia poszukiwań zaginionego przed laty ojca rodziny. Żona zaginionego, ponadosiemdziesięcioletnia Irena, ma już dosyć – rachunków, obiadów, własnych dzieci. Najbardziej ma dość uporu swojego syna, któremu zniknięcie ojca nie daje spokoju i który za wszelką cenę dąży do wyjaśnienia rodzinnej tajemnicy. Prowadzone przez niego poszukiwania przyniosą rodzinie niepokój. Czy wszystkie zagadki trzeba rozwiązywać? Zwłaszcza że nie wszystkie odpowiedzi będą miłe, a niektóre pytania nadal pozostaną otwarte. Historia współczesnej rodziny z zagadką z przeszłości w tle. Pokazuje wzajemne relacje i różne, także wykluczające się, potrzeby ludzi, którzy stanowić mają wspólnotę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 522

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 44 min

Lektor: Anna Robak-Reczek
Oceny
3,8 (19 ocen)
2
12
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Copyright © Anna Robak-Reczek

Copyright © Wydawnictwo BIS 2018

ISBN 978-83-7551-584-8

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. 22 877-27-05, 22 877-40-33

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwobis.com.pl

Skład wersji elektronicznej: Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Biały obrus w delikatne, jakby malowane akwarelami kwiaty. Sztućce noszą dumnie znak firmy Gerlach, a talerze, gdyby odwrócić je do góry dnem, pokazałyby równie szacowny znak „Giesche” Fabryka Porcelany S.A. Porządna śląska porcelana, wysokie, grube szklanki, eleganckie serwety, rozkładane pieczołowicie na kolanach. Irena od lat dbała, żeby rodzinne obiady miały właściwą oprawę. Raz w miesiącu wyciągała odpowiednią zastawę, tę, którą podarowała jej mama. Zabytek. Co miesiąc przychodzi pani Alusia i sprząta mieszkanie, potem wyjmują razem łyżki, widelce i noże i czyszczą je miękkimi ściereczkami. Irena kupuje tego dnia świeże kwiaty do wazonu i ustala z synem, jakie wino powinno pojawić się na stole (ryby, mięsa białe i czerwone, sałaty i desery – wszystko jest dopracowane). Co miesiąc, od lat, wydaje obiad dla rodziny. A jej dzieci, wnuczka z mężem i córeczką, synowa stawiają się obowiązkowo i punktualnie, nawet dumne z tego rodzinnego zwyczaju. Z przyjemnością łowią zapachy potraw przygotowanych ręką mamy, teściowej, babci. Celebracja wspólnego czasu, niespieszne rozmowy, dobre jedzenie dopasowane do pory roku. Na tych obiadach ogłaszano ciążę Ewy, przedstawiano kolejnych chłopaków Basi, czczono habilitację Marty, awanse, nagrody – wszystko, co było ważne. Święty czas rodziny.

Właściwie to mogliby już sobie pójść – Irena uświadomiła to sobie z nagłą wyrazistością. Byli dopiero przy drugim daniu, więc przed nimi jeszcze co najmniej dwie godziny rodzinnego obiadu. Nagle zaczęła ją uwierać sukienka, choć leżała tak samo jak minutę wcześniej. Miała ochotę zdjąć pantofle i włożyć wygodne kapcie i ciepłe skarpety. Westchnęła ledwie zauważalnie, poprawiła ciężki srebrny wisiorek i przeleciała spojrzeniem po obecnych.

– Leszek, otwórz okno, proszę – powiedziała do męża swojej wnuczki.

Zapach kaszy gryczanej wydał się jej nieznośny i mdlący. Leszek, młodszy z obecnych w pokoju mężczyzn, posłusznie oderwał się od pieczeni wołowej i ruszył w kierunku okna.

– Przewieje cię – zaprotestowała Marta.

Jej głos był suchy, jak zawsze. Nawet troskę wyrażała tak, jakby to była pretensja. Irena spojrzała na córkę z irytacją. Leszek zamarł w drodze do okna.

– Zaryzykuję – odpowiedziała Irena, dając mu głową znak, żeby otworzył okno wbrew uwagom Marty, a Leszek spełnił jej życzenie. Mroźne lutowe powietrze szybko dobiegło do stołu. Irena zaciągnęła się nim głęboko. Odłożyła sztućce.

– Źle się czujesz? – Marta wpatrywała się w matkę z uwagą.

Irena nie mogła oprzeć się wrażeniu, że córka chciałaby od razu wyjąć swój stetoskop i osłuchać ją tu, przy stole. Pytanie Marty miało zresztą ten skutek, że wszyscy zamilkli i jak na komendę spojrzeli na gospodynię.

Syn spoglądał zza okularów, które miały, zdaje się, bardzo drogie oprawki – zapewne dzięki staraniom żony, Ewy. Ewa rzuciła jej tylko krótkie, ale czujne spojrzenie spod idealnie przyciętej grzywki. Widząc, że nie dzieje się nic szczególnego, skupiła uwagę na swojej wnuczce. Czteroletnia Hania siedziała między nią a swoją mamą i w zapadłej chwili ciszy przestała nawet zgrzytać widelcem. Irena z tej odległości nie widziała dobrze, czym zajmuje się dziecko, ale miała nadzieję, że nie skończy się to nagłym wybuchem płaczu, do którego jej prawnuczka miała irytującą tendencję. Basia, mama Hani, a wnuczka Ireny, wyglądała na nieobecną, a może po prostu zmęczoną. Powędrowała teraz odruchowo wzrokiem w kierunku babci i mrugała, jakby wyrwana z drzemki. Jej mąż, Leszek, najbardziej zainteresowany był jedzeniem. Irena zatrzymała na nim wzrok. Doceniła fakt, że tym razem zrezygnował z dżinsów. Nikt tego od niego nie wymagał, oczywiście, ale było miłe, że sam na to wpadł (albo posłuchał swojej żony). Irena patrzyła, jak cichutko wsunął kęs do ust, zerkając na pozostałych znad talerza. Potrafił cieszyć się smacznymi potrawami i faktem, że sam nie musiał gotować. Irena przestała zwracać na niego uwagę i uniosła brwi. Siedziała u szczytu stołu i patrzyła na swoją rodzinę.

– Dobrze się czuję, dziękuję – powiedziała w końcu bardzo wyraźnie. – Stosownie do wieku.

Czar prysnął i wszyscy wrócili do przerwanych rozmów i czynności. Szczękały cicho widelce i noże, Leszek nachylił ucho w kierunku Basi, która mówiła mu coś szeptem. Irena zgadła, że chodzi o to, by jak najwcześniej wrócić do domu. A może Basia chce się położyć z małą na drzemkę. Irena pamięta, jak sama lubiła popołudniową drzemkę z dziećmi. Spali wtuleni w siebie na dużym tapczanie. Paweł lubił się przytulić do mamy i młodszej siostry nawet wtedy, gdy chodził już do szkoły.

– Basiu, nie musisz zjadać do końca. Jak chcecie, to kładźcie się w sypialni – powiedziała Irena z wyrozumiałym uśmiechem. – Deser dostaniesz na wynos.

Na twarzy wnuczki pojawiło się zdumienie, a potem uśmiech.

– Jak dobrze mieć kogoś, kto jeszcze chce mnie rozpieszczać – powiedziała.

Leszkowi to się nie spodobało. Po pierwsze, potraktował to jak uwagę pod swoim adresem, uwagę niemiłą. A po drugie, wyglądało na to, że będzie musiał zostać sam z rodziną żony. Niby nic nowego i strasznego, ale jednak. Basia zawahała się, wyczuwając nastrój męża. Irena chciałaby jej powiedzieć, żeby nie była głupia, ale na szczęście wyręczyła ją prawnuczka, która entuzjastycznie zareagowała na pomysł położenia się z mamą. Na co dzień musiała jej wystarczać drzemka w otoczeniu innych przedszkolaków i chętnie wykorzystała okazję do odebrania należnej jej porcji maminej bliskości. Dziewczyny szybko dopiły sok (tylko naturalny z jabłek, Irena wyciskała go rano i chłodziła do obiadu) i odeszły od stołu. Irena była zadowolona nie tylko dlatego, że wnuczka przedłożyła własną wygodę nad samopoczucie męża, lecz także ze względu na to, że mniej osób generuje mniejsze zamieszanie. Zerknęła na swoje dłonie ze starannie pomalowanymi na neutralny róż paznokciami.

– Wiecie, poprzerzucałem już wszystkie filmy z ósemek na wersje cyfrowe – oznajmił niespodziewanie Paweł.

Widać było, że bardzo się niecierpliwił, żeby ogłosić tę nowinę.

– To musiało kosztować majątek. Tego było chyba z dziesięć godzin. – Leszek był pod wrażeniem.

To on namówił teścia na zarchiwizowanie w postaci cyfrowej starych rodzinnych filmów nagrywanych na taśmie osiem milimetrów. Znalazł odpowiednie studio i trochę zwątpił w przedsięwzięcie, kiedy zobaczył koszty. Ale najwyraźniej nie docenił teścia. Paweł sięgnął do kieszeni marynarki, w której wytrwał przez cały obiad, i wyjął pendrive’a.

– Kosztowało, kosztowało. Niemało. Mieliśmy, słuchajcie, ponad dwanaście godzin filmów. Jeszcze nie obejrzałem wszystkiego, chciałem wam to pokazać. Jak zjecie, to podłączymy się do telewizora. Wiecie, jakość jest, jaka jest, ale coś tam widać.

– Ile konkretnie to kosztowało? – Marta popatrzyła na brata surowo.

Jakby z góry zakładała, że przepłacił. W kwestii pieniędzy zawsze była rozsądniejsza od starszego brata. Nie wyglądała na swój wiek, prawdopodobnie dlatego, że w ogóle nie starała się go ukryć. Tylko roku brakowało jej do pięćdziesiątki, ale zwykle ludzie nie dawali jej więcej niż czterdzieści lat. Nosiła się z prostotą, która ocierała się o wyrafinowanie, ponieważ każda jej rzecz była z dobrego materiału, świetnie uszyta i traktowana z dużą dbałością. Była w niej klasa, z której nie zdawała sobie sprawy, a która budowała jej autorytet. Nawet starszy brat czuł wobec niej respekt.

– Oj, Marta, kosztowało, ile kosztowało. – Paweł nie chciał wymienić kwoty, która jego samego wciąż trochę onieśmielała.

– Jest tam filmik, jak składasz takie śmieszne klocki, takie jak kółka zębate. – Ewa postanowiła przyjść mężowi z pomocą i zmienić temat.

Marta zmarszczyła czoło, nie dając się tak łatwo odwieść od finansów.

– Niepotrzebne wydatki to twoja specjalność. Wiem, które klocki – zmieniła w końcu temat. – Dostałam je na Gwiazdkę. Bardzo je lubiłam, dopóki Aśka nie zgubiła mi jednej części.

Przykre było samo wspomnienie dalekiej kuzynki, która beztrosko podeszła do kwestii składania zabawki. Irena przypominała sobie rozpacz córki. Klocki doskonale nadawały się do układania nawet bez tej jednej części, ale Marta nie wzięła już niekompletnego zestawu do ręki, a do kuzynki zaczęła się odzywać dopiero po dwóch latach. Teraz pewnie zdiagnozowano by u dziewczynki jakieś zaburzenia – może coś ze spektrum autyzmu. Ale wtedy nikt nie przejmował się tak bardzo faktem, że jakieś dziecko jest trochę inne. Irena wyłączyła się na chwilę z konwersacji i nie usłyszała pytania Pawła.

– Co tam chcesz? – spytała, kiedy zorientowała się, że syn coś do niej mówi.

– Pytam, czy już podajemy deser? Bo chciałem włączyć te filmy.

– A nie poczekamy na Basię i Hanię? Też będą chciały zobaczyć. – Irena nie była zachwycona wizją wieczoru wspomnień.

– Jeszcze zdążą się naoglądać.

Irena doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli jej syn tak się na coś napalił (ładne określenie, bardzo je polubiła), to nie odpuści. Pozostało poddać się losowi. Trudno. Kobieta mimo swoich osiemdziesięciu pięciu lat nie była fanką oddawania się wspomnieniom. Choć dobrze utrwalona w pamięci przeszłość od jakiegoś czasu wydawała się znacznie bardziej wyrazista niż blada teraźniejszość, starała się jej nie rozpamiętywać.

– Mamo, ja pozbieram naczynia i podam deser, tylko niech mi mama powie, co będziemy jedli. – Ewa jako dobra synowa wzięła sprawy obsługi w swoje ręce.

Wstała od stołu, poprawiając odruchowo spodnie, gotowa do działania. Wiadomo, że Marta nie wpadnie na pomysł, że mogłaby mieć swój wkład w przygotowanie czy podanie jedzenia, a Leszek niepoproszony wprost o pomoc także się nie ruszy. Pawła obchodziło już tylko skomplikowane podłączenie odtwarzacza do telewizora.

– Dziękuję. Jest tort orzechowy, w lodówce – powiedziała Irena, patrząc jednocześnie na manewry syna.

Na informację o torcie Leszek wykazał jednak zainteresowanie i ruszył za teściową z pozbieranymi talerzami. W kuchni Ewa wydała mu krótkie dyspozycje co do kawy i herbaty i zajęła się ciastem. Na wszelki wypadek narzuciła na swoje wyjściowe ubranie fartuch, bojąc się, że kremowa bluzeczka może źle znieść spotkanie z tłustym kremem. Tort był doskonały. Wyglądał jak reklama tradycyjnych wypieków i zawierał zapewne tyle masła, ile Ewa zużywała w tydzień. Nie zamierzała narzekać, lecz wykorzystać kulinarne talenty Ireny najlepiej, jak się da.

Kiedy kawa, herbata i tort zostały podane, przyszła pora na seans. Paweł jeszcze nie uruchomił urządzenia. W chwili kiedy Irena ucieszyła się, że jednak nic z tego nie będzie, na ekranie pojawiło się czarno-białe ujęcie jej samej w pasiastym kostiumie kąpielowym. Patrzyła prosto w kamerę i coś mówiła. Nieme ujęcia nie dawały szansy na to, żeby dowiedzieć się, co miała do powiedzenia pół wieku temu.

– Widzicie, jaka to jest jakość. Nie da się nic więcej wyciągnąć, no nie da się. – Paweł był ożywiony i przejęty. Poprawiał okulary i wymachiwał pilotem. Z jego ożywieniem kontrastował spokój Marty.

– Nic się nie przejmuj – powiedziała Irena.

Najchętniej zapaliłaby teraz papierosa i szybko zastanowiła się, czy gdzieś nie została ostatnia z ostatnich paczka Marlboro. Musiałaby mieć już ponad piętnaście lat.

– Siebie rozpoznamy – dodała.

Postacie na ekranie przypominały raczej duchy niż realne osoby. Stara taśma była w wielu miejscach sklejana i podniszczona, co odbijało się na obrazie, który oglądali.

– A pamiętacie, jak kiedyś oglądaliśmy te filmy na tym starym projektorze? – spytał Paweł.

– Bardzo się paliły. – Irena wciąż miała w pamięci zapach nagrzanej taśmy.

Kiedy jej mąż zapalił się do idei uwieczniania wszystkiego na taśmie filmowej, pomysł bardzo jej się spodobał. Pamiętała, jak pierwszy raz przyniósł wywołane filmy nawinięte na duże plastikowe szpule. Paweł był jeszcze mały, więc położyli go spać, a sami zawiesili na ścianie prześcieradło i w tak zaimprowizowanym kinie w kółko puszczali dwudziestominutowe nagranie – to samo, które oglądali teraz na przeraźliwie nowoczesnym telewizorze. Obraz był bardzo niewyraźny, jakby widma z przeszłości postanowiły pojawić się w ten niewybredny sposób, ale można było rozpoznać Irenę, która posyła całusa prosto do kamery, a potem małego, może siedmioletniego Pawełka. Jeszcze nie było Martusi. Stanowili małą i całkiem z siebie zadowoloną rodzinę. Widać to nawet na kiepskiej jakości filmie. Irena miała coraz większą ochotę na papierosa.

– Pamiętam tę torebkę. Wydałam na nią całą premię na Bazarze Różyckiego – odezwała się na widok siebie samej, młodszej o jakieś pół wieku, prezentującej niewielki kuferek.

Pamiętała, że była ciemnozielona i pięknie się komponowała z szarym płaszczem. Młodsza Irena wdzięczyła się do kamery niczym bohaterka francuskiego filmu.

– Dobrze się mama ubierała, zawsze – skomplementowała ją synowa, wpatrzona w ekran.

Potrafiła docenić dobry gust i musiała przyznać, że prezencji teściowej nie można niczego zarzucić.

– Dobrze nam się wtedy wiodło. Ja zaczęłam już dostawać dobre zlecenia prywatne, a Jurek miał zawsze niezłą pensję.

Gdy tylko wypowiedziała to imię na głos, zrobiło się na chwilę nieswojo. To temat, który nigdy nie stał się łatwy. Tym razem ratunek przyszedł od Leszka.

– I nie mieliście kredytu na jedyne trzydzieści lat – rzucił.

– Trzydzieści lat minie jak z bicza strzelił, niestety – wyrwało się Irenie.

Zwykle nie pozwalała sobie na żadne deklaracje sugerujące żal za przemijaniem.

– Patrzcie, to ciotka, ta... no... – Paweł usiłował przypomnieć sobie imię postaci zasłaniającej kokieteryjnie obiektyw dłonią i zerkającej zza niej co chwilę.

– Ciocia Kazia – podpowiedziała Marta.

Na jej pamięć można liczyć zawsze, zwłaszcza jeśli chodzi o medycynę oraz dane pacjentów. Pamiętała imiona wszystkich, których leczyła, i irytowała się, kiedy studenci i młodzi lekarze na stażach nie wykazywali się podobną umiejętnością.

– Kazia! Właśnie.

– Na jej pogrzebie tak zmarzłam, że dostałam zapalenia pęcherza i całą stypę przesiedziałam w toalecie. – Irena mogłaby sypać wspomnieniami do każdego ujęcia. Ale nie chciała. Paweł przewijał, lata migały w zawrotnym tempie.

– Nie będziemy przecież oglądać całych dwunastu godzin naraz – powiedział, a Irena miała w tym momencie ochotę poprosić go, żeby już skończył.

Natychmiast. Coraz bardziej chciała zostać sama.

– Ale to zobaczcie. – Paweł pokazywał palcem, ciesząc się jak mały chłopiec. – Tato.

Na ekranie królował całkiem przystojny mężczyzna, trochę w typie młodego Marlona Brando. Bez koszuli, w dłoni trzymał niedbale papierosa. Siedział w jakimś ogrodzie i patrzył bez skrępowania prosto w obiektyw.

– Jurek rzadko oddawał kamerę komuś innemu. – Irena westchnęła.

Pamiętała tamten dzień. Strasznie się pokłócili, i to jeszcze przed południem. Chodzili wokół siebie cały dzień wypełnieni żalem i obrazą, aż wzięła do ręki kamerę leżącą na stole i skierowała ją na męża. Powiedziała wtedy, że musi go nagrać, jak jest taki naburmuszony i paskudny, żeby puszczać to sobie, jak już będą po rozwodzie. Żeby nie żałować. Wtedy powiedział, że nie ma zamiaru się z nikim rozwodzić, bo trzeba by dzielić książki i płyty, a on lubi je wszystkie. I tak się pogodzili.

Paweł przewijał przed nimi kolejne lata i sceny. Dotarli do filmów kolorowych. Może ten kolor nie był jakiś szczególnie wyrazisty – ORWO to po prostu ORWO, ale przynajmniej widać, że były to czasy barwne. Komentowali na bieżąco stroje – dzwony, miniówki, rozwiane na wietrze długie włosy i ogromne kapelusze. Pobrzękiwały talerzyki systematycznie oczyszczane z tortu i filiżanki osuszane z kawy, a popołudnie przechodziło we wczesny wieczór.

– Chciałabym taki kapelusz i taki płaszcz. – Ewa pokazała palcem na granatowy płaszczyk w marynarskim stylu i kapelusz z wielkim, opadającym miękko rondem, w którym jej teściowa pokazywała się właśnie na ekranie z okazji pierwszolistopadowej wizyty na grobach.

– A wiesz, że przerabiałam go potem przez lata? Bardzo dobry materiał. – Irena mówiła jedno, ale myślała o tym, że przerabiała go, bo po zniknięciu Jurka przez jakiś czas nie mogła pozwolić sobie na nic podobnego.

Na ekranie przewijali się ludzie, których już nie było, miejsca, które zniknęły, i sytuacje, które bez kontekstu bywały kompletnie niezrozumiałe.

– Mamo, a to kto jest? – zapytał w pewnym momencie Paweł.

Irena nie potrafiła rozpoznać kobiety, którą widać było na filmie. Młoda, uśmiechała się do kamery. Paliła papierosa. W sukience w żółte wzory, spiętej w tali szerokim paskiem. Wolną od papierosa rękę opierała na biodrze. Irena nie miała pojęcia, kto to. Paweł cofnął film, ale wcześniejsze sceny niczego nie wyjaśniły. Scena z palącą kobietą była ostatnia, po niej nie było już nic. Wyglądała, jakby została wycięta z zupełnie innego filmu.

– Może coś pokręcili podczas zgrywania i dograli fragment taśmy należącej do kogoś innego? – Leszek właśnie skończył drugi, niemały, kawałek tortu i bohatersko zrezygnował z trzeciego.

– Może, sprawdzę to. – Paweł wpatrywał się w obraz na telewizorze.

Zatrzymał go w momencie, w którym kobieca postać była nieco oddalona, a za nią majaczyła jakaś budowla. Nie można było rozpoznać konkretnego kształtu, ale wydawała się w jakiś szczególny sposób znajoma. Paweł nie mógł oderwać wzroku od kobiety. Miał wrażenie, że uśmiecha się ironicznie. Irena natomiast oderwała już spojrzenie od ekranu i patrzyła na syna. Złapała też krótkie spojrzenie synowej i było jasne, że obie myślą to samo. Ewie udało się stłumić westchnienie. Paweł znów znalazł trop, kolejny punkt zaczepienia. Będzie drążył temat, znów będzie szukał. Irena postanowiła zdusić to w zarodku, czuła, że musi przynajmniej spróbować. Matki mają niewyczerpany arsenał uszczypliwości, które bolą najbardziej, bo nie chybiają.

– A co, Pawełku, znów będziesz się bawił w śledztwo? – zapytała zgryźliwie, wychodząc z założenia, że nie ma to, jak ośmieszyć problem.

Była to dobra próba, ale tym razem nie zadziałała.

– Przecież nic mnie to nie kosztuje – powiedział Paweł stanowczo.

Irena pokręciła tylko głową. Sprawa była beznadziejna. Od kiedy ojciec przepadł bez śladu, Paweł nieustannie starał się rozwiązać zagadkę jego zniknięcia. A Irena miała tego serdecznie dosyć. Żałowała, że nie powiedziała, że ta kobieta to „przecież siostra cioteczna Jurka, nie znacie”. Mogłaby jeszcze udać, że ją sobie przypomina, ale odpuściła.

– Przecież ci nie zabronię. – Irena wzruszyła ramionami.

– Paweł, a co ty chcesz z tego wyciągnąć? – Marta lubiła konkrety.

– Słuchajcie, no nic może, nic. Ale trochę się temu przyjrzę – stanowczo oznajmił Paweł.

Ewa jednak westchnęła ciężko. Jej przewidywania sprawdziły się już w samochodzie. W drodze powrotnej do domu Paweł mówił tylko o obcej kobiecie.

– Pewnie okaże się, że to cudzy film. A jeśli nasz, to dowiesz się, że to jest pani z warzywniaka. – Ewa nie chciała, żeby jej mąż poświęcał czas na kolejne beznadziejne poszukiwania śladów, które dawno już przestały istnieć.

– Nawet jeśli, to muszę wiedzieć na pewno. – Paweł mówił to proszącym tonem, tak jakby się usprawiedliwiał.

Ewa wzruszyła ramionami i nie skomentowała tego. Po wielu wspólnych latach wiedziała, że sprawa jest stracona. Paweł obsesyjnie poszukiwał ojca, który opuścił jego i całą rodzinę ponad czterdzieści lat temu. Nigdy nie odnaleziono nawet najmniejszego śladu. Nie znaleziono ciała. Ta sprawa kładła się cieniem na rodzinie, jednak na co dzień niemal tego nie zauważali. Jurka z czasem uznano za zmarłego. Zrobili coś w rodzaju pogrzebu. Ale ojciec nieobecny był tylko ciałem. Syn nigdy nie pogodził się z brakiem jednoznacznego rozwiązania. On jeden nigdy nie przyjął do wiadomości tego, że ojciec mógł ich po prostu porzucić. Nie mieściło się to zarówno w głowie trzynastoletniego chłopca, jak i mężczyzny, na którego w końcu wyrósł. Z wyjaśnienia tego, co mogło się przytrafić jego rodzinie, zrobił swój życiowy obowiązek.

– Ewa, ty byś odpuściła? – dopytywał.

– Nie wiem. Tylko proszę cię, nie dręcz tym razem mamy, dobrze? Jest już naprawdę stara i ma prawo odpocząć od tego tematu.

– Wydaje ci się, że mama mogłaby zapomnieć?

– Wydaje mi się, że chce mieć święty spokój.

Paweł usłyszał, co powiedziała żona, ale nie wierzył ani przez chwilę, że to może być prawda. Uważał, że cała rodzina jest zainteresowana tym, żeby odnaleźć Jerzego Tylawskiego. Resztę niedzielnego wieczoru i znaczną część nocy spędził, oglądając materiał filmowy. Chciał się upewnić, że nieznajomej nie ma już nigdzie więcej. Nie zdołał obejrzeć wszystkiego, za to do pracy poszedł zupełnie nieprzytomny.

* * *

Marta Tylawska nie zaprzątała sobie głowy kobietą z filmów. Takie rzeczy interesowały jej brata, nie ją. Po powrocie z rodzinnego obiadu czuła jednak jakiś niepokój. Próbowała go zlokalizować i nazwać, i musiała przyznać, że chodzi o wspomnienia. Kiedy ojciec zniknął, miała osiem lat. Pamiętała go słabo, ale to, co zostało we wspomnieniach, było raczej dobre. Najlepiej pamiętała jednak tygodnie poszukiwań i niepewności. Poczucie zagrożenia, które się wtedy pojawiło, tak naprawdę nigdy nie odeszło. Z czasem nauczyła się, jak sobie z nim poradzić, ale i tak wracało w nieoczekiwanych momentach.

Rodzinne oglądanie filmów najpierw ją wciągnęło, ale szybko poczuła rozdrażnienie. We własnym cichym mieszkaniu nie mogła się uwolnić od natrętnie wracających scen z dzieciństwa, głównie z okresu tuż po zniknięciu ojca. Machinalnie zalogowała się do swojego banku i sprawdziła stan konta. Okrągła suma podziałała na nią uspokajająco. Przejrzała jeszcze lokaty i rachunki oszczędnościowe. Wszytko było w najlepszym porządku. Także w portfelu miała wystarczającą ilość gotówki. Przestała czuć nieznośny ucisk w głowie i gardle, nieco rozluźniona usiadła na kanapie. Poprawiła spadającą poduszkę i sięgnęła po czasopismo leżące na stoliku. Już po chwili była zanurzona w wynikach najnowszych badań na temat szczególnych powikłań cukrzycy typu II. Była lekarzem i traktowała ten zawód z niezwykłą powagą. Nie miała wątpliwości, że ciągłe doskonalenie się jest jej obowiązkiem. Miała realną perspektywę objęcia oddziału w szpitalu, w którym pracowała od wielu lat, a od profesury dzielił ją mały krok. Była uosobieniem uporu i konsekwencji. Pacjenci mieli jej niekiedy za złe pewną oschłość w kontaktach, ale rekompensowała to cierpliwością. Potrafiła po kilkanaście razy tłumaczyć, na czym polega cukrzyca, jak będzie ją leczyć i czego wymaga od pacjenta. Była diabetolożką i jej podopieczni bywali co najmniej trudni. Dla nich była wyrozumiała, choć zachowywała dystans. Nie miała jednak tyle życzliwości dla stażystów i młodszych lekarzy – z roku na rok wydawali jej się coraz bardziej niedouczeni i leniwi.

Niespodziewanie podczas czytania artykułu przypomniał jej się moment, kiedy powiedziała mamie, że zamierza zdawać na medycynę. Była jeszcze w podstawówce, ale miała jasną i jednoznaczną wizję swojej przyszłości. Powiedziała więc mamie, że będzie zdawać na medycynę i w związku z tym wybierze się do liceum do klasy o profilu biologiczno-chemicznym. Mama przyglądała się jej w milczeniu, paląc papierosa i wydmuchując dym za otwarte okno.

– Dlaczego medycyna? – spytała w końcu, chyba autentycznie zaintrygowana.

– To jedyne sensowne zajęcie. Możesz naprawdę pomóc i rezultat widać prawie od razu. Cała reszta to marnowanie czasu. – Marta wygłosiła to z absolutnym przekonaniem nastolatki.

Irena zgasiła papierosa. Nie spieszyła się z odpowiedzią, co upewniło Martę w przekonaniu, że znowu będzie musiała udowadniać, że naprawdę nie jest już dzieckiem. Ku jej zaskoczeniu mama powiedziała tylko:

– Jesteś stworzona do ciężkiej pracy. Boję się, że się w niej zatracisz i nie będziesz miała już nic poza nią. Ale na to nie jestem w stanie nic poradzić.

Marta nie miała na to odpowiedzi, ale to właśnie zdanie wróciło do niej podczas lektury artykułu. Podniosła wzrok znad magazynu i rozejrzała się po pokoju. Miała pracę, która dawała jej autentyczne spełnienie. Miała swoje miejsce na ziemi i poczucie, że dobrze wykorzystuje życie. To znacznie więcej, niż może o sobie powiedzieć większość ludzi (którym po cichu współczuła ich nieważnych egzystencji). Nie miała dzieci, sama myśl o ciąży przyprawiała ją o mdłości. Nie miała męża ani żadnego stałego partnera. Z niestałych też już dawno zrezygnowała. Nieliczne próby, jakie podejmowała, utwierdzały ją tylko w przekonaniu, że to nie dla niej. Nie odczuwała tego jako deficytu, choć cały świat starał się ją przekonać, że powinna cierpieć. Cały świat – ale ciekawe, co sądzi o tym mama?

Zdziwiłaby się, gdyby wiedziała, że Irena dawno już przestała przejmować się tym, jak żyją jej dzieci. Ich dorosłość była tak bezsporna, że zajmowanie się korygowaniem ich wyborów byłoby kompletną stratą czasu. Nie od razu przyznała sobie samej prawo do odpuszczenia. Ale było to jedyne sensowne wyjście, jeśli nie chciała się ośmieszyć próbami zawłaszczenia ich życia. Zresztą teraz, jako staruszka (lubiła smakować to słowo), naprawdę nie miała siły na użeranie się z nimi.

Zdziwiłaby się także Basia, gdyby mogła poznać myśli babci. Kiedy kładła się w babcinej sypialni i przykrywała kocem pachnącym płynem do płukania, miała poczucie, że cały świat na chwilę wraca na właściwe tory. Przytuliła córeczkę i zanim zapadła w drzemkę, sama poczuła się Basieńką, jedyną wnuczką babci Ireny. Nie wyrosła jeszcze z przekonania, że babcia istnieje tylko po to, żeby otaczać troską ją, Basię. Irena rzeczywiście poświęcała jej wiele swojej uwagi i czasu, kiedy wnuczka była dziewczynką. Jej życie jednak bynajmniej nie kręciło się wokół wnuczki. Do babciowania podeszła rzetelnie, biorąc na siebie kolejną życiową rolę z poczuciem odpowiedzialności i sumiennością. Ale wszystko ma swoje granice, dlatego z przyjemnością zamknęła za nią drzwi, kiedy jako ostatni wychodzili z Leszkiem z niedzielnego obiadu.

Gdy Irena została sama w domu, humor natychmiast jej się poprawił. Nie musiała nic robić, goście pozmywali i pochowali resztę jedzenia (no, trochę też zabrali ze sobą). Cieszyła się, że przez kolejnych kilka dni nie musi niczego kupować ani gotować. Przebrała się w wygodny sweter, usiadła w fotelu, wyciągnęła na podnóżku nogi, które odziała w grube skarpety, i z wielkim zadowoleniem sięgnęła po książkę. Całe lata pracowała jako tłumaczka w dużym wydawnictwie. Przekładała z francuskiego i włoskiego, miała talent do języków, a także matkę, która zmuszała ją do nauki. Ponadto jako panienka z dobrego domu wyjeżdżała z rodzicami za granicę. Dzięki kontaktom Jurka jeździli na Zachód także i po wojnie. Nigdy nie miała problemów z pracą, dostawała prywatne zlecenia i tłumaczyła korespondencję, dokumenty, a nawet opisy ubrań z francuskich magazynów dotyczących mody. Jako tłumacz mogła pracować w domu, lubiła jednak czasem przyjść do biura i uczestniczyć w jego życiu. Na tłumaczeniach zarabiała również na emeryturze, lecz przestało jej to sprawiać przyjemność, zwłaszcza że ostatnio wszyscy chcieli mieć wszystko na już, natychmiast. Jej klienci nie rozumieli, że praca tłumacza jest także twórczością i wymaga i czasu, i talentu. Zostawiła więc to, nadal jednak chętnie czytała w oryginale. Była na bieżąco z literaturą obu krajów, których językami władała. A pamiętała jeszcze dreszczyk przy czytaniu pierwszego wydania Imienia Róży. Teraz zagłębiła się w książkę Davida Foenkinosa. Młodzieniec intrygował ją z powodu dość eleganckiej zabawy językiem. Przez głowę przemknęła jej myśl, że gdy Jerzy był u jej boku, nie mogła dzielić się z nim takimi myślami. Nie rozumiał tego, jakby mówiła do niego po włosku. Irena czytała dobre pół godziny, dużo jak na kogoś, kto ledwie wytrzymuje dłużej niż piętnaście minut w jednej pozycji i musi uważać na oczy, bo bardzo łatwo się wysuszają. Irena z trudem podniosła się z fotela. Nie spodziewała się, że na starość czytanie będzie fizycznym wysiłkiem. Po cholerę on mi zostawił tę płytę? – pomyślała z irytacją na widok krążka CD leżącego na komodzie. Paweł z dumą wręczył jej kopię filmów. Jeśli o nią, Irenę, chodziło, to doskonale mogła się obyć bez takiej protezy przeszłości. Przeszłe dni ostatnimi czasy przypominały jej się całkiem wyraziście. Wiedziała, że to jeden z przywilejów (niech będzie, że potraktuje się to jako bonus) wieku. Miała nadzieję, że pamięć życzliwie będzie jej podsuwała przyjemniejsze chwile, ale niestety, nie działało to w ten sposób. Równie chętnie co urocze wspomnienia serwowała jej znienacka wizje kłótni, upierdliwych klientów, błotnistych dróg i straconych okazji. Irytowało ją to, bo nie była typem starszej pani rozpamiętującej całe życie, etap po etapie. Miała zresztą więcej uwag do własnej starości. Jako siedemdziesięciolatka uważała jeszcze, że starość to kwestia wyboru. Któregoś dnia zorientowała się nagle, że to nie zależy jednak od jej woli i ona sama nie ma zbyt wiele do powiedzenia zarówno w kwestii bolących stawów, jak i niesłychanie szybkiego męczenia się. To, że syn postanowił uszczęśliwić ją zbiorem przeszłości, zakrawało na żarcik, bo nawet nie na dobry żart. Wzięła płytę i włożyła ją do komody. Górna szuflada służyła jej za skład rzeczy przeróżnych. Irena żywiła przekonanie, że musi mieć połączenie z innym wymiarem, ponieważ wrzucone do niej rzeczy niejednokrotnie przepadały już na wieki. Straciwszy płytę z oczu, postanowiła z całą stanowczością nie myśleć o tym więcej. Przynajmniej dopóki Paweł nie będzie miał potrzeby porozmawiania o tym, co wytropił. Bo że będzie ciąg dalszy, nie miała wątpliwości.

* * *

Praca nie pochłaniała go na tyle, żeby mógł przestać myśleć o ojcu i filmach, które oglądał całą noc. W głowie miał migające czarno-białe obrazy ze sobą, siostrą i matką w rolach głównych. Wpatrywał się bezmyślnie w ekran komputera i od dłuższego czasu nie robił nic, kiedy do pokoju wszedł jego szef. Przywitał się głośno z obecnymi urzędnikami, którzy odpowiedzieli na jego entuzjastyczne „dzień dobry”. Paweł milczał.

– Co, Paweł, zawiesiłeś się? – spytał kierownik, stając przy jego biurku.

Paweł ocknął się z zamyślenia.

– Zamyśliłem się – powiedział, odsuwając się z krzesłem od blatu. Monitor zdążył się wygasić.

– Bardzo dobrze, lubię myślących ludzi. Mam dla ciebie temacik.

Paweł pytająco uniósł brwi. Eufemizmy szefa oznaczały zwykle jakiś nagły przypływ pilnej roboty. Paweł od dwudziestu lat pracował w tym samym urzędzie, zmieniając tylko działy i awansując na kolejne stanowiska. Obecnie urząd nosił miano Ministerstwa Infrastruktury i Rozwoju, a Paweł zajmował w nim stanowisko starszego specjalisty. Jako inżynier odpowiedniej specjalności opiniował jedne wnioski, poprawiał inne, sporządzał raporty i pomagał przy zdobywaniu funduszy z Unii Europejskiej. Uważał, że to dobre miejsce – z dala od polityki, ale z pewnym wpływem na naprawdę ważne sprawy.

– Musimy, Paweł, przygotować takie jedno zestawionko. – Szef westchnął ciężko, a Paweł skrzywił się, czując zapach z jego ust.

– Jakie zestawionko?

– Podsumowanie z konferencji z ostatnich dwóch lat: gdzie byliśmy, jakie były koszty i jakie przywieźliśmy nowinki i rozwiązania.

Paweł spojrzał na kierownika znad okularów.

– Przecież to może zrobić Karolina. – Wydawało mu się oczywiste, że to zadanie dla sekretarki.

– Ale ja proszę ciebie – powiedział szef zasadniczym tonem, po czym dodał: – Karolina jest na szkoleniu, a ja potrzebuję tego na dzisiaj.

Pozostali pracownicy działu obecni w pokoju przysłuchiwali się temu w całkowitej ciszy, zadowoleni, że to nie na nich spadło coś tak upierdliwego. Paweł próbował się jeszcze bronić:

– A skąd ja mam wziąć dane? Przecież nie mam dostępu do faktur, delegacji.

– Masz. Tu jest hasło do komputera Karoliny, jakbyś potrzebował. A resztę podadzą ci w księgowości. I pytaj wszystkich, pytaj. Proszę cię, nie marnuj czasu, tylko zrób to.

Paweł wzruszył ramionami. Być może innego dnia powalczyłby skuteczniej, ale dziś akurat miał głowę zajętą czym innym. Kierownik postał nad nim jeszcze przez chwilę, a potem Paweł z niechęcią włączył komputer i zaczął przeglądać pliki, z których mógłby skorzystać, przygotowując raport. Z poczuciem absolutnej straty czasu zajmował się tym niemal przez cały dzień.

Kiedy uwolnił się od nużących obowiązków służbowych, zaczął działać metodycznie. Przede wszystkim postanowił wrócić do akt sprawy, wyciągniętych przed laty z prokuratury. W skupieniu przeczytał je po raz kolejny, szukając tym razem śladu kobiety, który mógł wcześniej przeoczyć. Pierwsza data w dokumentach to szósty kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku. Jerzy Tylawski wyszedł tego dnia do biura po siódmej rano, jak zwykle. Był urzędnikiem w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Jak mawiał – ktoś musi pracować także w tym miejscu.

– Urzędnik Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej brzmi, jak dla mnie, bardzo przyzwoicie – mawiał i piął się powolutku po szczebelkach wyznaczanych przez kolejne rozporządzenia.

Paweł bywał u ojca w biurze. Pamiętał zapach – papierosów, kawy i papieru, który dla kilkulatka był czarodziejską wonią dorosłości i odpowiedzialności. W kwietniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku Jerzy Tylawski nie dotarł do biura. Nie pojawił się też w swoim mieszkaniu na warszawskim Wierzbnie ani nigdzie indziej. Ostatnia widziała go sąsiadka i zapamiętała, że miał zielony szalik – sama chciała mieć taki w podobnym kolorze. Ponad wszelką wątpliwość wyszedł więc z domu, ale co działo się później – nie udało się już ustalić. Akta zawierały zeznania kilkudziesięciu osób, jednak żadna z nich nie wniosła do sprawy niczego istotnego. „Nie wiem, gdzie może być i szczerze mówiąc – nie obchodzi mnie to”. „Nie, nie miał długów, skąd”. „Jaka flama, panie władzo? To nie Jureczek”. „Nie, nie pokłóciliśmy. Jesteśmy zgodnym małżeństwem”. „On to taki spokojny był, nawet wypić nie bardzo umiał. Tylko Irenka i dzieciaki”. Ludzie – rodzina, sąsiedzi, mnóstwo życzliwych osób, które chętnie dzieliły się swoimi przemyśleniami i opiniami. Mówili różne rzeczy, ale nikt nie miał pojęcia, co stało się z Jerzym Tylawskim, urzędnikiem państwowym, filologiem z wykształcenia, mężem, ojcem, bratem, synem. Kamień w wodę. Akta wiodły od zaginięcia do uznania Jerzego za zmarłego. Paweł przeglądał dokumenty, czytał między wierszami, ale nie wyczytał nic ponad to, co już wiedział. Zastanawiał się więc, kogo zapytać o kobietę z filmu.

– Paweł, zapominasz jeść. – Ewa postawiła przed mężem kubek z gorącą herbatą i talerzyk z kawałkiem ciasta drożdżowego.

– Dziękuję ci, kochana jesteś – powiedział i z przyjemnością wypił łyk gorącego napoju.

Ewa pomyślała, że po ponad trzydziestu latach małżeństwa może być prawdziwym aniołem. Doświadczenie czyniło z niej mistrzynię unikania konfliktów i wygładzania rzeczywistości. Rzuciła okiem na rozłożone papiery i na ekran komputera z zatrzymanym obrazem kobiety z filmu.

– Coś ci się układa? – spytała.

– Nic nowego. Ale pomyślałem, że zapytam ciotkę i pana Stanisława.

– Jakiego pana Stanisława?

– Z ministerstwa. Szefa taty.

– A on żyje?

– Tak i nawet ma się dobrze.

Ewa w tym momencie postanowiła zakończyć temat. Wykazała wystarczające zainteresowanie. Usiadła w fotelu z książką. Zanim zagłębiła się w lekturze, pomyślała, że powinna odezwać się do Basi i zaproponować jej jakiś wieczór opieki nad wnuczką. Córka wyglądała ostatnio na zmęczoną. Ewa miała o to irracjonalny żal do zięcia. Najwyraźniej chłopak nie dość się starał. Ale odłożyła to na później. Jeszcze zdąży zwrócić uwagę i jej, i jemu. Przeczytała spokojnie dwie strony, kiedy z fabuły wyrwał ją głos męża. Nie usłyszała, co mówił, podniosła więc głowę z nieprzytomnym wzrokiem.

– Coś mówiłeś? – zapytała.

– Tak, że będę musiał pojechać do ciotki do Katowic.

– Aha. Kiedy?

– W któryś weekend. Pojedziesz ze mną?

– Zobaczymy.

Wróciła do lektury. Miała nadzieję, że jej obecność nie będzie konieczna. Ciotka z Katowic, Lucyna, od czterdziestu lat była wdową i istną kopalnią wiedzy na temat wszystkich możliwych seriali. Miała swój urok, ale mimo to była dosyć męcząca. Rodzona siostra zaginionego. Cały czas miała nadzieję na filmowe zakończenie tej historii. Nie traciła wiary, że któregoś dnia brat stanie w drzwiach jej mieszkania z jakąś wstrząsającą historią – choćby porwania przez UFO. Ewa bała się jedynie, że poszukiwania Pawła potrwają aż do wakacji i zepsują im urlop. Już raz tak było. Kiedy Basia miała jakieś dziesięć lat, mieli pojechać na urlop w Bory Tucholskie. Ale Paweł na tydzień przed wyjazdem zobaczył w gazecie zdjęcie, na którym rozpoznał ojca. Tak mu się przynajmniej wydawało. Że to ojciec. Bo cała reszta rodziny nie widziała podobieństwa w mężczyźnie, którego bardzo niewyraźna sylwetka majaczyła na drugim, a nawet czwartym planie. Na pierwszym planie były radosne twarze uczestników warszawskiej pielgrzymki na Jasną Górę. Paweł założył, że to musi być Częstochowa, i pojechał tam zamiast z rodziną w Bory Tucholskie. Ewa nie mogła mu tego zapomnieć. Tym bardziej że nic nie uzyskał, choć przepytał także kilkunastu pielgrzymów i księży. Siedział w bibliotece, przeszukiwał dostępne archiwa. I nic. Mężczyzna na zdjęciu był przypadkowym przechodniem, nikt go nie kojarzył, nikt go nie znał.

– Ewa, ja nie mogłem za tym nie iść – tłumaczył się, a jej zrobiło się go żal i nie robiła mu nawet wymówek.

Teraz Paweł wydrukował sobie kilka kadrów z tajemniczą panią i uzbrojony w nie postanowił odwiedzić zarówno byłego kolegę taty, jak i jego siostrę, a pewnie i każdego, kto tylko przyjdzie mu do głowy.

* * *

– Chcesz powiedzieć, że wystawią wam, dorosłym, poważnym ludziom, stopnie, tak jak w szkole? – Irena była wyraźnie ubawiona pomysłem, że jej wnuczkę czeka w pracy ocena roczna. – A można nie zdać?

– Można. Jak będę miała za niską ocenę, to nie dostanę awansu. A jak nie dostanę awansu, to i podwyżki.

– I lepszego samochodu – dodał Leszek.

– Ale powiedz mi, jak to wygląda? Taka ocena? Siadasz z szefem i co? – Irena patrzyła na wnuczkę.

Basia westchnęła. Przyjechali do babci tylko na chwilę, przywieźć jej naprawiony telefon komórkowy – Basia była jednoosobowym serwisem IT dla całej rodziny, ponieważ najlepiej orientowała się w sprzętowych zawiłościach i nowinkach. Oceną roczną tłumaczyła fakt, że muszą zaraz wracać. Kiedy jednak o tym wspomniała, Irena zaczęła drążyć temat. I kiedy tak zapytała o te oceny, Basia nagle poczuła się jak ostatnia idiotka. Rzeczywiście, to dość absurdalne – raz do roku dostaje się stopień, jak w szkole. Firma otwiera dziennik (owszem, bardzo nowoczesny, dostępny online przez dwadzieścia cztery godziny na dobę) i wywołuje do tablicy. I jak w szkole, szef może pogrozić paluszkiem albo postawić piąteczkę, czasem nawet z plusem. Do tego był zbudowany cały wielki system, ogromna procedura i wymyślna filozofia mająca usprawiedliwić ten pomysł. Basi zrobiło się wstyd, że przejmuje się czymś tak absurdalnym. Nagle odechciało się jej przygotowywać do jutrzejszego spotkania z szefem. Przypomniała sobie treść mejla zapowiadającego rozpoczęcie „procesu rozmów rocznych”. Była tam mowa o tym, że „stawiane cele indywidualne będą skaskadowane od najwyższego poziomu do najniższego”. Podkreślano, że „naszym dążeniem jest, aby indywidualne cele pracowników wspierały realizację celów departamentu/działu”. Była zapowiedź tego, co ją czeka – „w trakcie Rozmowy Rocznej dokonamy przeglądu (kalibracji) % realizacji wyników indywidualnych”. Basia zgrzytała zębami nad każdym takim sformułowaniem. Nie chciała się nad tym zastanawiać i rozsiadła się wygodniej. Leszek westchnął, ale wyjął z plecaka kolorowankę i kredki i podał je córce, która zdążyła się już rozgościć przy stole.

– Babciu, to jest tak, że muszą mieć jakiś system oceny, ujednolicony, żeby było jasne, komu dać premię, komu podwyżkę, a komu nie – próbowała bronić tego, do czego sama nie miała przekonania.

– To szef nie wie tego i bez tej rocznej oceny? Nie mówi ci, jak źle pracujesz? Czeka aż do tej oceny?

– Mówi. I jak dobrze pracuję, to też czasem mówi. To bardzo oświecony szef.

Leszek kiwał głową. Uważał, że Basia świetnie trafiła z firmą i szefem. Sam miał znacznie trudniejsze, w swojej opinii, towarzystwo w pracy i o wiele mniej przyjazną atmosferę.

– To po co ta ocena? – Irena nie wierzyła, żeby jej wnuczce podobał się taki system.

Za dobrze ją znała. Basia machnęła ręką. Potem dodatkowo wzruszyła ramionami.

– Jest i tyle. Jak będzie odpowiednio wysoka, to dostanę awans. Jak za niska, to plan naprawczy.

– Plan naprawczy?! – Irena nie po raz pierwszy ucieszyła się, że nie musi już pracować.

– A u mnie w przedszkolu jest pan naprawczy – włączyła się do rozmowy Hania.

– Pan, który naprawia, tak? – Basia uśmiechnęła się do córki.

– No, jakoś tak – odpowiedziało dziecko.

Leszek postanowił pomóc Basi.

– Chodzi o to, żeby nikt nie był potraktowany niesprawiedliwie. Taki system wymusza pewne rzeczy, ot, choćby to, że raz do roku szef musi się zastanowić, czy na pewno wykorzystuje wszystkie szanse, żeby jego pracownicy się rozwijali – przemówił.

Irena spojrzała na niego z ciekawością.

– I to tak cudownie i sprawiedliwie działa? – spytała.

– Różnie, ale u Baśki w pracy działa.

Basia pokiwała głową, jakby na potwierdzenie, ale można to było różnie zrozumieć.

– A co ty, dziecko, musisz do takiego egzaminu przygotować? – Irena zwróciła się znów do Basi.

– Argumenty, babciu. Konkrety, które poświadczają, że jestem świetna, a może i jeszcze lepsza.

– O, to ci powinno łatwo pójść – zauważyła Irena. – Jak cię znam, to jesteś świetna.

– Wręcz przeciwnie, babciu. Orłem korporacyjnym to ja nie jestem. Dlatego powinnam przejrzeć te mejle i spokojnie pomyśleć... – W głosie Basi słychać było wyraźne zniechęcenie.

Irenie zrobiło się żal dziewczyny. Bardzo lubiła swoją wnuczkę, szczególnie szanowała jej niepodległe i osobiste zdanie na każdy temat, które formułowała od małego. Teraz dorosła Basia wydawała się trochę zagubiona. Zmizerniała, czego nie kryły modna fryzura, po której znać było drogiego fryzjera, i perfekcyjny makijaż. Basia mawiała, że musi wyglądać jak żywa reklama swoich kosmetyków. Ale ostatnimi czasy nie była przekonująca. Jakby poszarzała. Irena nie potrafiła tego precyzyjnie nazwać. A może to było tylko permanentne zmęczenie? Może się przepracowywała? Bo kłopotów domowych nie było po niej widać. Albo Irena nie potrafiła ich wypatrzyć. Jednak w tak małej i blisko żyjącej rodzinie nie mogłaby przecież ich ukryć.

– Mama, narysowałam. Zobacz! – Hania kategorycznie domagała się uwagi. Była mistrzynią w stawaniu w centrum wszechświata.

Trzy dorosłe osoby pochyliły się nad dziełem sztuki. Dwie z nich z zapałem i wprawą chwaliły rysunek, a trzecia pomyślała, że to dobrze, że już nie musi. Nie rozumiała konieczności zachwycania się każdym dziecięcym dziełem. Wychowywanie dzieci w przekonaniu, że są jedyne i wyjątkowe, stawiało je w fałszywej sytuacji. Irena zgadzała się z przeczytaną kiedyś wypowiedzią, że rodzice wychowują dzieci z myślą o ich wyjątkowości, a to w dziewięćdziesięciu procentach nieprawda. Dzięki Hani temat zwyczajów we współczesnych firmach został zawieszony. Jednak kiedy młodzi wrócili do domu, Basia już słowem nie wspomniała o przygotowaniach do rozmowy z szefem.

Wchodząc następnego dnia do biura, poczuła jednak nieprzyjemne ściśnięcie w żołądku i skarciła się za to uczucie. Nie bój się – powtarzała raz po raz w duchu. Strach, stres szybko przechodziły u niej w złość na siebie samą. Tchórz umiera dwa razy – mówiła. Upominała siebie, że nie ma co bać się życia, a tym bardziej oceny rocznej. Ale zaklęcie słabo działało. Stanęła przed bramką wejściową i zaczęła szukać karty w torebce. Biały kawałek plastiku wcisnął się pod podszewkę i wyjęcie go zajęło jej dobrą chwilę. Kiedy wreszcie z ­drażniącym piknięciem znalazła się po drugiej stronie, była spocona pod płaszczem, czapką i szalikiem i daleka od profesjonalnego wizerunku pracowniczki jednej z najprężniej rozwijających się firm produkujących kosmetyki. Specjalistka do spraw promocji, kierowniczka produktów, Barbara Tylawska-Maciejczyk, wkroczyła do windy, która bezszelestnie zawiozła ją na czwarte piętro biurowca. Budynek stał nieco z boku, oddalony od Śródmieścia. Nie docierało tam metro, nie było dużego ruchu, a widok z okna na postrzępioną linię centrum potrafił Basię zachwycić. Oczywiście szkoda, że w całym biurze nie można było otworzyć okien, albowiem ten inteligentny budynek gubił się i zaczynał szwankować, gdy jego użytkownicy chcieli dokonać takiej samowoli. Otwieranie okna było zbyt dużą swobodą i absolutnie nie mogło mieć miejsca. Akurat tego dnia bardzo jej brakowało tej odrobiny wolności. Marzyła, żeby stanąć w otwartym oknie i wciągnąć głęboko w płuca zimne warszawskie powietrze, szczęśliwie bez smogu. Żeby wpuścić trochę miasta, jego szumu do szaro-brązowego pokoju. Doskonale nijakiego, nie licząc zielonego słonia z pluszu stojącego na biurku. Słonia średniej urody i dość dużych rozmiarów przysłała jedna z agencji graficznych, z którą Basia współpracowała na co dzień. Dzięki temu w szarym pokoju była choć jedna barwna plama. Jak na miejsce pracy marketingowca, którego kreatywne pomysły powinny zdobywać rynki Polski oraz bratnich Czech, było to cokolwiek smutne. Pokój Basia dzieliła z koleżanką, co było pewnym wyzwaniem. Logistycznym, gabarytowym, społecznym – każdym. Koleżanka była bowiem osobą niesłychanie introwertyczną i niechętną kontaktom z ludźmi. Zagadką pozostawało, jak radziła sobie z realiami pracy w marketingu. Przez trzy lata w jednym pokoju zdążyły się jednak trochę zakolegować i Iga stanowiła całkiem dobre towarzystwo – poza dniami, kiedy potrafiła nie wypowiedzieć ani jednego słowa. Na szczęście dzień ocen rocznych był akurat całkiem dobrym dniem i Iga przywitała się zupełnie normalnie, a nawet z uśmiechem. Basia włączyła komputer. Usiadła ciężko na swoim nieco topornym, ale w sumie wygodnym krześle i zagapiła się w monitor. Poranny rozruch stawiał jej opór.

– Basiu – powiedział szef jakąś godzinę później – jeszcze raz chcę ci powiedzieć, że jesteśmy bardzo zadowoleni z twojej pracy. Uważamy, że twoje możliwości są znacznie większe niż to, co teraz robisz.

Basia poczuła miłe łaskotanie w brzuchu. Więc jednak awans – przemknęło jej przez myśl.

– Możesz mieć znacznie bardziej odpowiedzialne zadania, menedżerskie. Pomyślałem, że dobrze sprawdzisz się jako coach dla naszego nowego pracownika.

Tu Basia poczuła zaskoczenie – nie było mowy o nowych osobach w dziale. Ale na razie chciała, żeby wrócili do tematu awansu.

– Tak, tak, jeszcze wam nie mówiłem, ale będziemy mieć dodatkowe ręce do pracy. Przydadzą się, prawda? – kontynuował szef, bardzo zadowolony, że rozmowa zbliża się ku końcowi.

– Przydadzą – przytaknęła.

– Więc będziesz miała go pod opieką. To bardzo miły młody człowiek i jestem pewien, że pod twoimi skrzydłami wiele się nauczy. Wpiszemy go w twoje cele na ten rok.

– Jak to: wpiszemy?

– No, rozwój kompetencji menedżerskich. To ułatwi w przyszłości twój awans.

Basia poczuła znajomy ucisk w żołądku.

– W przyszłości? – zapytała oschle.

Szef poczuł się wyraźnie wytrącony z toku swojego przemówienia.

– Basiu, teraz nie możemy dać ci awansu, jeszcze za wcześnie.

– Dlaczego? Wydaje mi się, że jednak już czas, przecież spełniam wszystkie kryteria, zgodnie z procedurami powinieneś mnie awansować.

Basia poczuła straszną suchość w ustach. Nerwowo przesunęła pasek od zegarka i prawie natychmiast tego pożałowała, bo nie chciała pokazywać swojego zdenerwowania. Zamierzała być chłodną profesjonalistką.

– Jak to? Przecież brakuje ci siedmiu procent w ocenie twojej kompetencji. – Szef całym sobą wyrażał zdziwienie, od łysiejącej głowy po czubki wypastowanych bucików.

– Której? Której kompetencji mi brakuje?

– Budowanie relacji poziomych między współpracownikami. – Szef był przygotowany. – Przecież o tym rozmawialiśmy.

Basia zmarszczyła brwi. Czuła, że na jej twarz wypływa rumieniec, którego nie powstydziłaby się dziewica z dziewiętnastowiecznej powieści dla panienek.

– To było o tym, że się nie integruję? – spytała, nagle zmęczona, jakby przerzuciła tonę kamieni.

Już wiedziała, że z awansu nici, bo nie ma go w tegorocznych planach firmy. Nie ma i już. Może tylko zaznaczyć swoje stanowisko w tej sprawie i wyrazić niezadowolenie, ale nic więcej nie uzyska.

– Nie budujesz relacji poziomych – powtórzył szef, robiąc nieco zatroskaną minę.

Ale nie przesadnie zatroskaną. To, co przegalopowało przez głowę specjalistki do spraw, było zlepkiem złości, zdziwienia i chęci, żeby natychmiast wyjść z jasnego gabinetu kierownika.

– Basiu, przecież mówię ci, że cię doceniamy i dlatego będziesz mogła zaopiekować się naszym nowym kolegą.

Sięgnęła po niemal już pustą szklankę i wypiła ostatnie krople wody. Myślała zaskakująco jasno. W ciszy, która panowała w gabinecie, stuknięcie szklanki o biurko zabrzmiało jak młotek sędziego uderzający o stół w amerykańskich filmach.

– Czyli dokładasz mi odpowiedzialności i zadań, ale bez awansu, czyli także bez podwyżki – stwierdziła i zabrzmiałoby to lepiej, gdyby nie lekkie załamanie głosu na koniec.

– Basiu, po co zaraz taki ton? Czy wszystkie twoje ambicje kończą się na pieniądzach? Przecież dostajesz szansę rozwoju.

Basia powstrzymała się od niecenzuralnego komentarza, co mogą zrobić z tą szansą, oraz wyjątkowo niepoprawnego w firmie potwierdzenia, że owszem, akurat jej ambicje bardzo mocno wiążą się z pieniędzmi i tym, co może za nie kupić. Mogłaby powiedzieć coś ostro i nieprzyjemnie. Ale kiwnęła tylko głową, odpuszczając. Znowu. Chciała jak najszybciej wyjść.

Iga, koleżanka zza biurka, krótko skomentowała to, co przekazała jej Basia:

– To najnowsza moda. Nazywa się to „motywowanie zadaniami”. Nie trzeba więcej płacić, a pracownik szczęśliwy, bo doceniony. Oraz ma szansę rozwoju, co, jak wiadomo, jest szczęściem samym w sobie.

– Ja jestem prostą kobietą. Mnie motywują pieniądze – powiedziała Basia i na tym zakończyły temat, przechodząc do spekulacji na temat nowego pracownika.

Szybko doinformował je kolega z działu, Michał.

– No jak to, nie wiecie? Czego nie wiecie? Przecież wiadomo od dawna – powiedział zniesmaczony.

– Jak wiesz, to czemu nie mówisz? – Basia nie lubiła go tak bardzo, że z trudem zachowywała pozory dobrego wychowania.

– Wszyscy o tym wiedzą, skąd miałem wiedzieć, że wy nie. Będzie nowy, ma na imię jakoś tak: Gerard czy Igor. Młody, ale zdolny. Był na jakichś stażach w Stanach i w Norwegii.

Iga z Basią wymieniły spojrzenia.

– A gdzieś jeszcze pracował? – Iga zaciągnęła się elektronicznym papierosem, a potem wypuściła kłęby kompletnie nieelektronicznego dymu.

– W agencji reklamowej, sieciowej, ale nie wiem której.

Basia westchnęła. Miała ochotę powiedzieć szefowi, żeby sam sobie przyuczał nowego, a nie wyręczał się nią. Zdaje się, że ich pensje, specjalisty i kierownika, różniły się znacząco, w końcu odpowiedzialność ma swoją cenę. Ale wiedziała, że nie powie nic, bo nie ma siły na walkę.

Co gorsza, jak się szybko okazało, Leszek nie mógł zrozumieć jej postępowania.

– Idź i mu powiedz, że bez podwyżki nie będziesz brała na siebie takiego garbu – powiedział, kiedy zrelacjonowała mu swój służbowy dzień. – Będziesz się bujała z młodym.

Basia nerwowo poprawiła kucyk. W domu zbierała włosy w wygodną kitkę albo kok i z eleganckiej Barbary stawała się Baśką w luźnych dżinsach. Niestety, Baśka gryzła się w domu wieloma problemami Barbary.

– Łatwo ci mówić – powiedziała, od razu najeżona.

– Łatwo. Przecież to nic strasznego.

Basia jednak uważała inaczej. Takie rozmowy z szefem przyprawiały ją tylko o ból głowy, a żołądek zwijał jej się w supły. Chciała skończyć ten temat, zanim Leszek rozwinie go w dłuższą wypowiedź i zacznie motywować ją do większej aktywności. Było za późno.

– Nie możesz się przecież całe życie bać. Basia? – Obrócił się w jej stronę z nożem w dłoni.

Kroił szczypiorek na kolację i z tym nożem i zmarszczonym czołem wyglądał niemal groźnie.

– A możemy to zostawić? – spytała, z góry wiedząc, że nie uda jej się wymigać od rozmowy. Leszek nie lubił niedokończonych spraw i tematów.

– Jasne, wycofaj się, jak zawsze. – Leszek wrócił do krojenia zieleniny.

Basia wiedziała, że wbrew pozorom nie jest to koniec. I miała rację, nie minęła nawet minuta, gdy mąż wrócił do tematu.

– Nigdy nie dojdziesz do jakiegoś konkretnego stanowiska, jeśli będziesz wiecznie unikała konfrontacji. Kiedy się nauczysz walczyć o swoje? Nie można rezygnować tylko dlatego, że trzeba odbyć nieprzyjemną rozmowę.

Basi przyszło do głowy, że gdyby nie miała w naturze unikania konfliktów, ich wspólne życie mogłoby być piekłem ciągłych nieprzyjemnych rozmów. Ale nie było to coś, o czym chciałaby teraz dyskutować. Właściwie chciała powiedzieć mu o przykrościach tego dnia i usłyszeć coś pocieszającego, co pozwoliłby jej spędzić wieczór w lepszym nastroju. Nie miała jednak na co liczyć. Leszek postanowił jeszcze raz zagrzać ją do walki.

– Basiu, nie możesz się tak dawać. – Zapach krojonego pewną ręką szczypiorku wypełnił kuchnię. – Za dobra jesteś, żeby tak się dawać robić.

Rozejrzała się w poszukiwaniu ratunku. Kuchnia była nietypowa i nieco staroświecka. Przede wszystkim po zakupie mieszkania kazali odgrodzić ją od salonu. Było to niezgodne z obowiązującymi trendami, ale przynajmniej nie musieli przejmować się bałaganem po gotowaniu. Wystarczyło zamknąć drzwi i cały znikał. Jednak w konsekwencji kuchenka była niewielka i raczej ciasna. Na ich osiemdziesięciu czterech metrach (plus duży balkon) była wręcz śmiesznie mała. Ledwie mieściła stół, a raczej nieduży stolik z Ikei, przy którym Basia opadła teraz na krzesło. Nie wiedziała, co zrobić, żeby natychmiast przestali rozmawiać na temat jej pracy. Milczała więc obronnie.

– Odpowiesz coś? – Leszek nie miał w zwyczaju odpuszczać.

– Nie chce mi się o tym rozmawiać. Chciałam ci się tylko poskarżyć.

Jej mąż pokręcił głową.

– Ale ja chcę cię wesprzeć – powiedział, a w jego głosie dało się wyczuć lekki żal, że jego intencje nie zostały należycie docenione.

– Ty mi chcesz dać zadanie do wykonania – powiedziała szybko, niewiele myśląc.

Leszek dodał już szczypiorek do serka i teraz ostrożnie go mieszał. Po chwili spróbował i sięgnął po pieprz.

– Hania nie zje – ostrzegła go Basia.

Odstawił pieprzniczkę.

– Nie chcesz, żebym ci pomógł, to po co w ogóle ruszasz temat? – wyrzucił jej oczywisty brak logiki.

– Żebyś mi powiedział, że jestem biedna, ale bardzo dzielna, że w ogóle daję radę tam pracować! – poczuła pod powiekami piekące łzy.

Wstała i wyszła z kuchni.

– Histeryczka – mruknął za nią jej mąż.

Córka siedziała nad zestawem mebelków dla jakichś dziwnych zwierzaków z wielkimi głowami, które były ostatnim hitem w grupie Wiewiórek w jej przedszkolu.

– Haniu, składaj to już, myj ręce i siadaj do stołu.

– Ale mamo... – jęknęło dziecko.

– No, już. – Basia nie była w nastroju do negocjacji i córka musiała wyczuć to w jej głosie, bo zaczęła zbierać zabawki z naburmuszoną miną.

Basia zgarnęła ze stołu gazetę, tablet, dwa telefony i książeczkę o czarnym baranie, który bywał nie wiadomo gdzie. Działała jak automat, odkładając rzeczy na ich miejsca. Potem wyjęła grube serwety pod talerze (szkoła babci Ireny) i szybkimi ruchami rozłożyła je na stole.

– Ja chcę! Pomagać! – Hania zerwała się z podłogi, porzucając na wpół złożone zabawki.

– Dobrze, ale jak sprzątniesz po zabawie.

Hania błyskawicznie i byle jak wrzuciła zabawki do pudła, które zaczęła ciągnąć w stronę swojego pokoiku. Na ten dźwięk natychmiast pojawił się Pirat, kot z jednym zaledwie zdrowym okiem, ale za to z charakterem godnym swojego imienia. Szybko ocenił sytuację i sprawnym skokiem rzucił się na wystający z pudła kawałek papieru. Hania pisnęła radośnie i kłębiąc się z kotem walczącym z pudłem, zniknęła za ścianą. Ten widok podziałał na Basię kojąco. Był lutowy wieczór, za oknem zimno i smutno, a ona była sobie w mieszkaniu zalanym jasnym światłem, z córeczką, która beztrosko chichocze, z mężem, który kończy robić kolację, i kotem, który traktuje ich wszystkich jak... kot. Szybko wróciła do kuchni.

– Przepraszam, naskoczyłam na ciebie – powiedziała.

Co prawda nie miała najmniejszej ochoty na jakiekolwiek kajanie się, ale miała ochotę na święty spokój i gotowa była ponieść jego cenę.

– Po co się obrażasz, przecież nie zrobiłem ci nic złego. – Przeprosiny zostały przyjęte.

Choć miała ochotę zaprotestować, to przełknęła słowa, które cisnęły jej się na usta, i powiedziała tylko:

– Dobra, co już mogę zanieść na stół?

* * *

Stanisław Tarkowski mieszkał w tym samym miejscu, w którym Paweł odwiedził go dwadzieścia lat wcześniej, w jednym z domów zbudowanych na Mokotowie w latach pięćdziesiątych. Blok stał w zieleni i to rekompensowało niewielkie rozmiary lokalu. Tylawski zamieszkał w nim po rozwodzie, zostawiając żonie większy apartament. Mieszkanie było na parterze i nawet przy zamkniętych oknach słychać w nim było odgłosy dochodzące z podwórka. Gospodarzowi najwyraźniej to nie przeszkadzało, ale Paweł ciągle łapał się na tym, że próbuje zrozumieć kłótnię jakichś pijaczków, którzy dyskutowali akurat pod oknem, które miał za plecami. Przed nim, na okrągłym stole, leżało zdjęcie kobiety z filmu, zrobione z jednej z klatek. Tuż przy nim herbata w kubku z reklamą Lata z Radiem i cukiernica. Paweł siedział ostrożnie na krześle, które nieprzyjemnie skrzypiało przy każdym ruchu. Mieszkanie było wysprzątane – parkiet lśnił, poduszki i narzuty pachniały płynem do płukania tkanin. Obrus na stole był sztywny od krochmalu. Stary człowiek, który siedział naprzeciw Pawła, miał twarz młodszą, niż wskazywałaby na to metryka, ale ręce mu się trzęsły.

– Nałóż sobie jeszcze cytryny – powiedział matowym głosem.

Cały taki był – lekko chropawy, zmatowiały.

Paweł wrzucił plasterek do kubka.

– Co ty właściwie chcesz osiągnąć? – zapytał Tarkowski. – Czy liczysz jeszcze na to, że znajdziesz ojca?

– Chcę znaleźć jakiś ślad ojca. Chcę wiedzieć, co się wtedy stało.

Zapadła między nimi cisza, w której wyraźniej słychać było pijacką rozmowę zza okna. Tarkowski starannie odłożył łyżeczkę na spodeczek i sięgnął po jedno ze zdjęć. Paweł czekał, nie miał nic do powiedzenia. Przyszedł słuchać. Tarkowski odłożył fotografię i odruchowo poprawił okulary.

– Nic ci chyba nie pomogę, bo nie kojarzę takiej pani. Ale to z tyłu, za nią… jakbym to skądś znał. Tobie się to nie kojarzy?

– Właśnie kojarzy, ale nie wiem z czym.

– Nie za dobrze to widać, ale chyba jakiś zamek, nie?

Paweł też miał takie wrażenie. Teren był, zdaje się, trochę pochyły, więc to mogło być jakieś wzniesienie. Wziął drugą odbitkę, choć miał wrażenie, że zna na pamięć każdy piksel. Tarkowski wpatrywał się intensywnie w swojego gościa.

– W ogóle nie jesteś do niego podobny – powiedział.

– Mówią, że przypominam dziadka – odparł Paweł nieuważnie.

Kiedyś studiował zdjęcia ojca i na siłę szukał podobieństw. Teraz przestało mu już na tym zależeć.

– Wiem, kogo jeszcze powinieneś zapytać – powiedział nagle z ożywieniem Tarkowski.

Paweł czekał. Stary człowiek odkaszlnął.

– Matyldę. Moją sekretarkę.

– Rozmawiałem z nią już kiedyś. – Paweł miał nadzieję na większą rewelację.

– To porozmawiaj jeszcze raz. Pokaż jej te zdjęcia. Mówię ci. Jeśli ktoś miał szansę zapamiętać jakąś kobietę, to ona.

Coś w głosie Tarkowskiego kazało Pawłowi zainteresować się tym tematem.

– Coś pan sugeruje?

– Sugeruję, żebyś zapytał Matyldę.

– Czy ona coś miała do taty? – Nie potrafił zapytać wprost.

– Miała – nie miała. Nieważne.

Dla Pawła nagle stało się to bardzo ważne.

– Przesłuchiwali ją przecież. I innych. Nie wyszły żadne romanse.

– Zaraz tam romanse – obruszył się Tarkowski. – O romansie by całe biuro wiedziało i wierz mi, w śledztwie ktoś by uprzejmie doniósł. Ona była taka…

Przez chwilę wyglądał tak, jakby w pamięci wyświetlał sobie jakiś film z przeszłości. Jego spojrzenie uciekło w głąb.

– Ona lubiła być zauważana, lubiła też wszystko wiedzieć. Zamiast kwiatka na dzień kobiet wolała dostać jakąś soczystą plotkę.

– Ale w śledztwie nie powiedziała niczego istotnego.

– Ale o tę panią ze zdjęcia to ją zapytaj. Masz do Matyldy telefon?

– Do domu mam. Jeśli ma ten sam co kiedyś.

Tarkowski wstał ciężko i podszedł do szafki stojącej przy biblioteczce. Poszperał w niej chwilę i wrócił do stołu z notesikiem. Usiadł, podpierając się o stół. Przekartkował notesik i znalazł właściwą stronę.

– Mieszka na Wrzecionie – powiedział i przeczytał numer telefonu.

Paweł porównał go z tym, który miał w komórce, i kiwnął głową.

– To ten sam.

Tarkowski duszkiem wypił wystygłą herbatę. Ręka mu drżała. Paweł, patrząc na niego, zastanawiał się, jaki byłby jego ojciec w tym wieku. Nie miał już o czym rozmawiać ze starszym mężczyzną, ale nie potrafił jeszcze wstać od stołu i się pożegnać. Okazało się, że słusznie. W mieszkaniu panowała teraz cisza, nawet za oknem nic się nie działo. Tarkowski odchylił się na oparcie krzesła. Przelotnie spojrzał na Pawła, a potem zapatrzył się gdzieś w przestrzeń.

– Ty musisz wiedzieć, że nie wszystko jest w aktach ze śledztwa. Są rzeczy, których nie znajdziesz ot tak, w dokumentach. Pytałeś może o ojca w tym ich IPN-ie?

Paweł poczuł się tym zaskoczony.

– Dlaczego akurat tam?

– Bo może coś mają – odpowiedział Tarkowski. – Może coś jednak mają, chociaż myślę, że nic. Ale sprawdź, jak ci tak bardzo na tym zależy.

– Jak już pan tak zaczął, to niech pan mówi dalej. – Paweł złapał się kolejnej nadziei.

– A nie, ja już ci nie mam nic do powiedzenia. – Głos gospodarza zabrzmiał zadziwiająco twardo.

Może żałował już, że powiedział więcej, niż chciał. A może miał zupełnie inny powód. Trudno to było stwierdzić. Paweł wyszedł od niego zaintrygowany. Nie przyszło mu do głowy, że IPN może być dla niego źródłem jakiejkolwiek informacji, ale teraz sam sobie wyrzucał, że wcześniej nie wpadł na taki pomysł. Wizyta nie poszła na marne – miał nowe tropy, nową nadzieję.

* * *

Irena siedziała przy stoliku, na którym stał komputer. Przeglądała pismo ze wspólnoty mieszkaniowej – rozliczenie za poprzednie półrocze. Zmuszała się do analizowania tabelek, z których wynikało, że zużyła dokładnie 3,95 litrów sześciennych ciepłej wody (podgrzanie) i 8,55 litrów sześciennych wody zimnej oraz ścieków. Co pomnożone przez cenę jednostkową… Opuściła rękę i zdjęła okulary. W ogóle nie obchodziło jej, ile wody zużyła w ostatnim kwartale, półroczu czy w ciągu ostatnich pięciu lat ani jak zostały rozliczone koszty remontu altanki śmietnikowej. W tym roku po raz pierwszy nie poszła na spotkanie wspólnoty i postanowiła uczynić z tego nowy zwyczaj. Spojrzała jeszcze na ostatnią pozycję rozliczenia – miała niewielką nadpłatę. Gdyby się okazało, że ma niedopłatę, to też nie zamierzała się tym przejmować. Odkryła, że nie ma w niej miejsca na martwienie się takimi rzeczami. Budzą tylko zniecierpliwienie. A gdyby tak w ogóle przestała płacić rachunki? Oparła się wygodnie o stół. Ta myśl była tak przyjemna, że poświęciła jej chwilę. Jakie byłyby konsekwencje i – przede wszystkim – kiedy? Za miesiąc? Czy dopiero za pół roku? Pewnie zależy od dostawcy. Internet i kablówka zostałyby odcięte błyskawicznie. Ale całe te składki na wspólnotę? Jej dług spadłby już na Pawełka i Martę. Uśmiechnęła się do wizji, w której jej akuratna Marta odkrywa, że mieszkanie jest nieco zadłużone. Taki psikus złośliwej staruszki. Urocze. Może jeszcze spróbuje takiego dowcipu. Na razie zrobiła przelew. Musiała przyznać, że warto było nauczyć się obsługi konta przez internet – płacenie rachunków w ten sposób było wygodne i szybkie. I bez konieczności rozmowy z kimkolwiek. Nie zależało jej, żeby włączać się w życie towarzyskie, które toczyło się na poczcie, gdzie okoliczni emeryci spędzali długie kwadranse, żeby zrobić opłaty. Irena wolała wygodniejsze rozwiązania, dlatego podłączyła się do sieci. Zrobiła to, kiedy Basia była za granicą na stypendium. Skusiła ją możliwość zobaczenia wnuczki na Skypie i już tak zostało. Surfująca babcia Irena – Basia była z niej taka dumna. A Irena bardzo chętnie czerpała z dobrodziejstw internetu. Miała konto na Facebooku, mejl i ulubione strony. Nie była co prawda zbyt aktywna, ale za to sprawdzała rozkłady jazdy autobusów, przedłużała umowy, pokochała zakupy przynoszone do domu, a także z rozkoszą marnowała czas na przechodzenie ze strony na stronę z zupełnie niepotrzebnymi, ale ciekawymi albo zabawnymi wiadomościami. Drażniła ją jedynie efemeryczność niektórych sieciowych zjawisk. W sieci żywoty były krótkie – ledwie zdążyła się do czegoś przyzwyczaić, a już to znikało. Zupełnie jak mój mąż – pomyślała kiedyś o stronie, po której nie został nawet ślad.

Zrobiła przelewy, sprawdziła mejle (tylko odrobina spamu, nic ciekawego) i wyłączyła komputer. Z doskonałą synchronizacją, która zdarza się czasem, budując poczucie pewnej niesamowitości świata, w tym samym momencie zadzwonił telefon. Komórka leżała na komodzie, musiała po nią wstać. Nie spieszyła się, już dawno przestała uważać dźwięk telefonu za alarm, na który trzeba natychmiast zareagować. Odrobina szacunku dla czasu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Na wyświetlaczu zobaczyła buzię swojej córki.

– Cześć, Marta.

– Dzień dobry, mamo. Jak się mama dzisiaj czuje?