Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Żeby widzieć, należy patrzeć, żeby słyszeć, trzeba słuchać.
Niepewna siebie, zdominowana przez wszystkich dookoła bohaterka, rozwydrzony synalek, toksyczna matka, ojciec pantoflarz, brat egoista, który zawsze miał "z górki", wredna szefowa - jednym słowem mnóstwo powodów do nieustającej złości na nieciekawą rzeczywistość i nieciekawych ludzi. Ale czy zawsze jest tak, jak się nam wydaje, a otaczający nas ludzie są tacy, jakimi ich postrzegamy?
Powieść o tym, że czasem po prostu trzeba "zobaczyć gdzie indziej" czyli spojrzeć na wydarzenia i osoby pojawiające się w naszym życiu z innej perspektywy, a wówczas wszystko może zyskać zupełnie nieznany dotąd wymiar, a bezładnie rozsypane okruchy przeszłości nagle zaczną doskonale do siebie pasować i życie stanie się o wiele szczęśliwsze. A także o tym, że dążenie do zemsty za doznane krzywdy najdotkliwiej uderza w nas samych, przesłaniając z czasem to co naprawdę ważne.
Danuta Noszczyńska – plastyczka, reżyserka, twórczyni amatorskich teatrów Azet i Amarant, absolwentka krakowskiego liceum plastycznego oraz Wydziału Filozoficznego UJ. Opublikowała książki: "Historia nie Magdaleny", "Blondynka moralnego niepokoju", "Hormon nieszczęścia", "Mogło być gorzej", "Kufer babki Alicji", "Luizę pilnie sprzedam", "Pod dwiema kosami, czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana", "Wszystkie życia Heleny P.", "Harpia" (trzy ostatnie nagrodzone na Festiwalu Literatury Kobiet "Pióro i Pazur"), "Farbowana blondynka", "Zła miłość", "Futra, perły i łzy jak piołun gorzkie" i "Nieświęta rodzina".
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Danuta Noszczyńska, 2019
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
www.panczakiewicz.pl
Zdjęcie na okładce
© Rekha Garton/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Jan Fręś
Korekta
Sylwia Kozak-Śmiech
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8169-696-8
Warszawa 2019
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
ROZDZIAŁ I
Akt pierwszy, scena pierwsza
P ani Kornelia zawsze mawiała, że wszystko, co się wydarza w życiu człowieka, jest po coś. Że tak naprawdę nie ma przypadków, a każde, nawet z pozoru nieistotne zdarzenie, na przykład spotkanie z innym człowiekiem, choćby bardzo krótkie – czemuś służy. Nie, nie czemuś, to wszystko ma konkretne zadanie: to po prostu dyskretne drogowskazy od… Boga? Losu? Jak zwał, tak zwał, w każdym razie dzięki niby zwyczajnym epizodom, mającym miejsce w określonym czasie i miejscu, zyskujemy możliwość spojrzenia w szerszym kontekście na swoje życie, na siebie; wyzwalają potrzebę zatrzymania się i zastanowienia nad tym wszystkim, co do tej pory wydawało się nam zupełnie naturalne i całkowicie słuszne. Najskuteczniejsze są te najbardziej przykre, ale to można dostrzec dopiero z perspektywy czasu. Dlatego jeszcze raptem rok temu, gdy w moim życiu nagle, w sposób bardzo dramatyczny oraz z wielkim hukiem pojawiła się niejaka Ewelina Kaszewska, nikt, ale to nikt nie byłby w stanie mnie do podobnego sposobu myślenia przekonać. Co za pech – myślałam. – Cholerny pech i paskudny, z tych najpaskudniejszych, zbieg okoliczności; głupie trzydzieści sekund, które zaważyły na kilku następnych miesiącach mojego życia. Ich dramaturgia była tak intensywna, że gdyby położyć je na jednej szali, a na drugiej całą resztę mojego istnienia, ta pierwsza znacznie by przeważyła. Ale od początku…
Był ostatni tydzień sierpnia, kolejne słoneczne i upalne popołudnie, jakby lato nie zamierzało się skończyć. Męczyły mnie te upały, nie najlepiej się czułam, w dodatku Sebastian, mój syn, miał w tym dniu poprawkę z języka polskiego. Nie byłam pewna, czy mimo solennych zapewnień przygotował się do niej wystarczająco, ponieważ mniej więcej od półtora roku jego podejście do nauki stało się więcej niż swobodne. Od samego rana, zanim jeszcze zdążył wyjść do szkoły, byłam tak zdenerwowana, że praktycznie wszystko leciało mi z rąk. O udział w tym zdenerwowaniu bardzo skutecznie postarał się on sam.
– Wszystko pójdzie dobrze, mam nadzieję – powiedziałam, kładąc przed nim talerzyk z jajecznicą na kiełbasie i chleb.
– No pewnie – odparł z pełnymi ustami. – Że pójdzie…
– To znaczy? – upewniłam się, bo ton jego głosu nieco mnie zaniepokoił.
– To znaczy, że jakby nie poszło, będzie tak jak ma być, bo ja wierzę w przeznaczenie. A jeśli nie jest mi przeznaczone ukończenie tego durnego gimnazjum, nic nie poradzisz, matka, z koniem nie wygrasz.
– Z jakim… koniem? – spytałam zdumiona. – I nie mów do mnie matka!
– No mówi się przecież, że nie można kopać się z koniem, co nie? A po drugie primo, jeśli ja mówię „matka”, to tylko i wyłącznie stwierdzam biologiczny oraz niestety nieodwracalny fakt.
Nie chciałam się wdawać w głupie dyskusje. Nie dziś, nie teraz. Ugryzłam się w język i zabrałam się do zmywania. Na pierwszy ogień poszedł talerzyk deserowy, który upadłszy mi do stóp, zbił się w drobny mak, za nim poszła cukiernica, którą strąciłam niechcący ze stołu, sięgając po kolejne naczynia.
– Na szczęście czasem daleko pada jabłko od jabłoni – skwitował Sebastian, patrząc z politowaniem na moje niezgrabne ruchy. – No to nara… matka – powiedział, żeby mnie jeszcze bardziej zirytować, i ruszył w kierunku drzwi.
– A, i nie wydzwaniaj do mnie, okej? Jak będę miał coś do powiedzenia, to sam ci powiem.
Przez moment zastanawiałam się, czy się rozpłakać, czy wytłuc resztę zastawy, ale wzięłam kilka głębokich oddechów i dokończyłam sprzątanie. Miałam zamiar wyjść do sklepu, żeby kupić kawałek schabu na obiad i zrobić Sebastianowi jego ulubione danie, na wypadek gdyby zdał. I kostkę sera, żeby w przeciwnym wypadku usmażyć naleśniki. Byłam już gotowa do wyjścia, gdy zadzwoniła mama. Nie miałam ochoty odbierać, przypuszczając, czego ode mnie chce, ale pomyślałam, że może lepiej będzie choć przez chwilę powkurzać się czymś innym.
– Słucham – rzuciłam dość oschle w słuchawkę.
Odpowiedziało mi milczenie.
– Mamo, jesteś tam?
– Jestem – odparła płaczliwie. – Ale widzę, że nie masz ochoty ze mną rozmawiać. Nie będę ci się narzucała w takim razie.
– Ale skąd – zaprzeczyłam. – Tylko… mam mały problem po prostu i jestem nieco podenerwowana.
Nie mogłam powiedzieć mamie o poprawce syna, skoro zataiłam przed nią fakt, że na koniec roku szkolnego dostał z polskiego jedynkę. To w ogóle nie wchodziło w grę, mama była bowiem emerytowaną polonistką i męczyłaby mnie tą poprawką o wiele gorliwiej niż ja sama.
– Aha, to dobrze – skwitowała. – Wpadnij do mnie w takim razie.
– Teraz? Właśnie wybieram się na zakupy…
– To świetnie – ucieszyła się. – Kup mi wobec tego kilka plasterków polędwicy sopockiej, dwa pomidorki, wiesz, te na gałązce, ale gałązkę oberwij, żeby nie przepłacać na wadze, i sok marchewkowy, ale w butelce, bo ten z kartonu smakuje tekturą. A, i sześć jajek z wolnego wybiegu.
– Dobrze, ale przyniosę ci do wszystko po szesnastej. Teraz mam mnóstwo swoich spraw na głowie.
– Wiedziałam – odparła i westchnęła dramatycznie.
– Co wiedziałaś?
– Że dla ciebie zawsze wszystko jest ważniejsze od własnej matki. Dobrze, zadzwonię wobec tego do Artura.
Mój brat i tak by z pewnością nie spełnił maminej prośby, bo to dla niego właśnie wszystko wiecznie było pilniejsze niż ona, ale jego usprawiedliwienia były dla niej o wiele wiarygodniejsze niż moje.
– Nie dzwoń, będę u ciebie do pół godziny – powiedziałam i rozłączyłam się.
W supermarkecie była wyjątkowo duża kolejka przy kasach, ale liczyłam na to, że zanim napełnię koszyk, nieco się przerzedzi albo że otworzą dodatkowe stanowiska. Nie rozglądając się po innych działach, popędziłam od razu w konkretne miejsca. Musiałam wygospodarować maksimum czasu, chcąc być w domu przed powrotem Sebastiana, bo wizyty u mamy nie dałoby się skrócić ani o jedną minutę. Dlatego też, zamiast stać w kolejce do mięsnego, kupiłam schab pakowany, polędwicę dla mamy również, zamierzając ją po drodze wyjąć z folii i zawinąć w kawałek papieru, który ściągnęłam z lady na rybnym. Raźnym krokiem udałam się w stronę wybranej kasy, gdzie kolejka była już jakby krótsza, i w tym momencie kątem oka dostrzegłam kobietę z załadowanym do granic możliwości wózkiem, mającą wyraźną ochotę mnie wyprzedzić. Przyśpieszyłam kroku i dosłownie rzutem na taśmę dobiegłam przed nią do mety. Ona jednak, nie mając ochoty pogodzić się z takim obrotem sprawy, krzyknęła w stronę osób stojących przede mną:
– Czy mogliby mnie państwo przepuścić? Bardzo się śpieszę…
„Państwo” w całości było niestety płci męskiej, moja konkurentka zaś, co zdążyłam zauważyć, była bardzo zgrabną i atrakcyjną blondynką, można więc było przewidzieć, że wszyscy się zgodzą.
– Ja niestety też się śpieszę – powiedziałam, gdy usiłowała przepchnąć obok mnie swój wózek. – Zresztą zanim pani to wszystko wypakuje na taśmę, ja będę już skasowana – dodałam ugodowo.
– Jest pani złośliwa, ale trudno, proszę – demonstracyjnie wskazała na i tak należne mi miejsce przed sobą.
– Nie jestem złośliwa – odburknęłam. – To pani jest… nachalna.
Raz-dwa wyłożyłam swoje zakupy i tak jak sądziłam, zdążyłam za nie zapłacić i spakować do siatek, podczas gdy blondynka wciąż jeszcze wykładała swoje.
– No i co? – nie darowałam sobie. – Nic pani nie straciła na tym, że byłam pierwsza.
Kobieta przerwała na chwilę swoją czynność i spojrzała na mnie.
– Owszem, straciłam – odparła lodowato. – Wiarę w ludzką życzliwość.
Poczułam się potraktowana przez nieznajomą bardzo niesprawiedliwie, zwłaszcza że panowie, którzy wobec niej wykazali się życzliwością, natychmiast zaczęli komentować sprawę w identycznym tonie. Dobra – pomyślałam. – Nie jestem może piękną elegancką blondynką, ale też jestem kobietą i ci wredni faceci, jeśli już nie mogli się zdobyć na obiektywizm, powinni przynajmniej siedzieć cicho. Dranie!
Po wyjściu ze sklepu przypomniałam sobie, że muszę wypłacić trochę gotówki z bankomatu, gdzie również czekała mnie kolejka. Te kilka minut sprawiło, że spotkałam się z blondynką raz jeszcze, na parkingu. Gdy przechodziłam obok wielkiego czarnego mercedesa, wydał z siebie przeciągłe „biiip” i pojawiła się przy nim z kluczykiem w dłoni moja znajoma z kolejki. Spojrzała na mnie tak, jak… jak zwykle spogląda właścicielka mercedesa na wlokącą na piechotę torby z zakupami drugą kobietę – pogardliwie. Udawałam, że jej nie widzę, ona oczywiście mogła wiedzieć, że udaję, ale na wszelki wypadek rzuciła głośno i wyraźnie tekstem, który musiałby zwrócić moją uwagę:
– Co za czasy, znieczulica na każdym kroku! Dramat, proszę państwa, normalny dramat!
– Tak, ma pani rację – powiedziałam. – Dramat, i to w trzech aktach!
Nie wiem, skąd mi się wzięły te trzy akty, okazały się jednak nad wyraz prorocze, bo historia, która wkrótce stała się udziałem nas obu, miała rozegrać się w trzech kolejnych etapach.
Wolno i z pozoru spokojnie ruszyłam w swoją stronę, nawet już w tej chwili ciesząc się na spotkanie z mamą – w myśl powiedzenia, że klin klinem. Mama mnie nie zawiodła, drzwi jej mieszkania otworzyły się, zanim zdążyłam nacisnąć na dzwonek, i stanęła w nich moja poirytowana rodzicielka.
– A ten sklep, to gdzie był? W sąsiednim mieście?
– Przyjechałam najszybciej, jak się dało.
– Ja bym to zrobiła prędzej.
– To trzeba było – sarknęłam pod nosem i zaczęłam wykładać zamówione przez nią zakupy.
– Owszem, trzeba było. – Mama spojrzała krytycznie na przyniesione przeze mnie produkty. – Wybrałaś jak zwykle na odczepnego i po łebkach.
Przemilczałam tę uwagę.
– A tak w ogóle, to coś się stało czy chodziło ci tylko o zakupy?
– Gdyby mi chodziło tylko o zakupy, poprosiłabym Artura. On spełnia moje prośby znacznie rzetelniej.
Już miałam spytać, kiedyż to mój brat zrobił jej ostatnio zakupy i czy kiedykolwiek zrobił, ale wolałam przejść do sedna.
– No więc? O co chodzi? Gdzie tata? – Teraz dopiero się zorientowałam, że go nie ma w domu.
– No właśnie, gdzie? – powtórzyła mama jak echo.
– Nie wiesz?
– Oczywiście, że wiem – warknęła. – W klubie seniora!
– Tata zapisał się do klubu seniora? – Dzisiaj to była dla mnie pierwsza zabawna informacja.
Mój ojciec od czasu, gdy przeszedł na emeryturę, osiadł w domu tak skutecznie, że wywabienie go stamtąd graniczyło z cudem. Poza tym, że jadł i spał, zajmował się wyłącznie siedzeniem przed telewizorem. Miał własny, zainstalowany w – jak mawiał – swoim „gabinecie”, a konkretniej w graciarni, gdzie gromadził wszystko, co raziło w oczy jego małżonkę. Głównie książki z okresu drugiej wojny światowej, mapy i czasopisma podróżnicze, pamiątki i różne dziwne przedmioty, do których miał bardzo osobisty stosunek.
– Ciebie to bawi? – spytała mama z niesmakiem.
– Owszem. Jakoś mi to do niego nie pasuje.
– Mnie również, dlatego mnie to raczej niepokoi.
– Bo?
– Nie mów do mnie monosylabami!
– Dlaczego? – poprawiłam się.
– Myślę, że on… – mama ułożyła usta jak do płaczu – …ma kogoś… Tam, w tym klubie.
– Więc ty też się zapisz, będziesz go miała na oku – poradziłam jej, moim zdaniem logicznie.
– Oszalałaś? Ja? Do seniorów? A co ja bym robiła z tymi starcami? Poza tym nie oczekuję od ciebie rady, tylko pomocy.
– Jakiego rodzaju?
– Masz mu wybić z głowy ten klub!
– Ja? Jeżeli ty nie dałaś rady, to co ja mogę? Poproś może Artura, niech z nim porozmawia jak facet z facetem – nie darowałam sobie małej złośliwości.
– Przecież wiesz, że ojciec ma do ciebie wyjątkowy sentyment; jeśli kogoś posłucha, to tylko ciebie.
– Dobrze – obiecałam na odczepnego. – Pogadam z nim, podpytam, o co chodzi z tym klubem. Ale teraz muszę już lecieć, mam dziś fatalny dzień i w dodatku coś bardzo ważnego na głowie. Teraz na tym muszę się skupić.
Mama nawet nie spytała, o co chodzi, zamiast tego zasypała mnie wyrzutami.
– No jasne, TY masz zły dzień! A co ja mogę powiedzieć? Twój tatuś, zupełnie mnie ignorując, wystroił się z samego rana, wypachnił i wyszedł z domu. Ale to TY masz coś ważnego na głowie! Bo fakt, że twój ojciec ma kochankę, jakąś tam dzidzię-piernik, jest dla ciebie zupełnie nieistotny!
– Może nie jest aż tak źle. – Uśmiechnęłam się, przyjmując pozycję do szybkiego odwrotu. – Tata jest jeszcze całkiem do rzeczy, kto wie, może poleciała na niego jakaś całkiem młoda laska?
Zarówno treść, jak i forma mojej wypowiedzi musiały mamą wstrząsnąć do głębi. Nie czekałam, żeby się o tym naocznie przekonać, po prostu dałam nogę. Ale zbiegając w popłochu ze schodów, już robiłam sobie wyrzuty, bo właściwie dlaczego swój podły nastrój wyładowałam właśnie na niej? Powinnam była raczej wykazać się lepszym refleksem i nawtykać paniusi spod sklepu, a wcześniej porządnie strzelić w ucho własnego syna. Tak byłoby i racjonalniej, i sprawiedliwiej.
* * *
Spojrzałam na zegarek, było po dwunastej. Niewykluczone, że Sebastian mógł już wrócić do domu, pędziłam więc jak na skrzydłach, przebiegając w roztargnieniu jezdnię na czerwonym świetle.
– Spokojnie, Wiktoria, zabić się zawsze jeszcze zdążysz – skrytykowałam się na głos. – Na razie jednak musisz wykierować swojego syna na ludzi, a potem… niech ci ziemia lekką będzie.
Zniesmaczyłam się, słysząc, co mówię, i przeżegnałam się w duchu, a zaraz potem ukradkiem splunęłam przez lewe ramię, starając się bardziej uważać, jak idę.
Sebastiana jeszcze nie było. W pierwszej chwili poczułam ulgę, ale wraz z upływem czasu zaczęłam się coraz bardziej niepokoić. Syn zabronił mi wydzwaniania do siebie i pisania SMS-ów, więc pozostało mi tylko czekanie. Jego przedłużająca się nieobecność mogła śmiało oznaczać całkiem skrajne wieści: albo zdał i czci ten fakt z kolegami, albo oblał i nieśpieszno mu, by mnie o tym poinformować. Wobec powyższego bez względu na wynik postanowiłam zrobić naleśniki. Zmiksowałam ciasto i zrobiłam masę serową na słodko, by jak tylko wróci, móc szybko dokończyć obiad. Potem zaczęłam sprzątać, następnie włączyłam pralkę i zaczęłam rozważać, czy aby nie zabrać się do mycia okien. Zamiast tego wyjęłam z lodówki schabowe, uznałam bowiem, że nawet jeśli gówniarzowi nie należy się lepszy niż zwykle obiad, to mnie i owszem. Zaczęłam okładać je tłuczkiem z takim zapałem, że kotlety zrobiły się cienkie jak gazeta. Obtoczyłam mięso w panierce, obrałam ziemniaki, postawiłam na gazie i zabrałam się do smażenia, w międzyczasie robiąc jeszcze surówkę.
– Nareszcie! – krzyknęłam z ulgą, gdy usłyszałam dzwonek do drzwi.
Otwierałam je w pośpiechu, nie wytarłszy nawet rąk z oliwy, bo surówkę, jak zalecała mama, zwykłam mieszać dłońmi.
– A ty co? Kluczy nie masz? – spytałam z irytacją.
– No, nie… – odpowiedział mi stojący na progu ojciec. – Nigdy mi ich nie dałaś, choć czasem bardzo by mi się przydały.
– Ta…ta? – spytałam z zawodem w głosie.
– No. Mogę?
– Jasne, wejdź – zaprosiłam go gestem do środka. – Aż się boję spytać, co się stało… Ostatnio byłeś u mnie… jakieś… dwa lata temu?
– Skoro tak mówisz… Ale wiesz przecież, że jestem nieczasowy.
– Ty?
– A co, też uważasz, że na siedząco nie można wykonywać żadnej pracy?
– Moje schabowe! – krzyknęłam i pobiegłam do kuchni, a tata podążył za mną.
– Właśnie miałem pytać, co tak pachnie.
Na szczęście wciąż jeszcze nie śmierdziało.
– Nie rozpoznałeś na węch?
– Mój węch nie zna takich aromatów. Wiesz przecież, że matka mnie odchudza.
– Wobec tego siadaj, zjesz ze mną – zaproponowałam, a tata skwapliwie usiadł do stołu, nie zdejmując nawet płaszcza.
– Spokojnie, rozbierz się, ja jeszcze muszę odcedzić ziemniaki.
Zanim tata zdążył ponownie wejść do kuchni, zrobiłam nie tylko to, ale również nakryłam do stołu dla dwóch osób.
– Gdzie ty jesteś? – Zajrzałam do przedpokoju.
Ojciec stał przed lustrem i oglądał się skrupulatnie z każdej strony.
– Zastanawiam się, czy jednak nie powinienem sobie odmówić…
– Oczywiście, że nie, chodź, zjedzmy, zanim ostygnie.
Tata wcale nie był gruby, nie miał nawet brzucha, ale mama uważała inaczej. Od czasu do czasu upychała go w ślubny garnitur i jeśli cokolwiek wystawało mu znad paska od spodni, ojciec przechodził na przymusową dietę. Kiedyś zapytał ją nieśmiało, czy i ona nie mogłaby czasem skonfrontować się ze swoją ślubną suknią, ale skończyło się to awanturą. Mama uważała, że u kobiet pewne krągłości są zgoła pożądane, u mężczyzn zaś absolutnie karygodne.
– No, to szamaj, jak mówi Sebastian! – zachęciłam go i sama zabrałam się do jedzenia.
Tata wcinał, jakby nie jadł co najmniej od tygodnia, dokładając sobie co rusz to kolejnego kotleta, to ziemniaków, to surówki.
– No więc, nad czym tak sumiennie pracujesz? – spytałam, próbując konwersacją nieco zwolnić jego tempo, żeby się nie nabawił niestrawności.
– Piszę książkę.
– Co takiego? A o czym?
– O drugiej wojnie światowej, a konkretnie o działaniach wojennych w naszym miasteczku. I o bohaterskich postawach jego mieszkańców.
Mogłam właściwie przewidzieć temat, zakładając, że ojciec rzeczywiście coś pisał, ponieważ czasy wojny od dawna ogromnie go fascynowały. Od zawsze właściwie, jak tylko sięgam pamięcią.
– W naszym miasteczku były jakieś działania wojenne? – zdziwiłam się, bo nigdy o takich nie słyszałam. – Owszem, była okupacja, jak w całym kraju, ale że… jakieś walki? Dokopałeś się do nowych źródeł, czy co?
– Owszem, i to znacznie bliżej, niż myślisz, bo we własnej rodzinie.
– Twojej czy mamy?
– Mojej, rzecz jasna. – Tata jakby się nieco oburzył.
– Niewiarygodne – szepnęłam pod nosem, wciąż jeszcze poważnie traktując wyznanie ojca.
– No widzisz, a jednak! Mój dziadek na przykład…
Spojrzałam na niego z ciekawością, ale on zamyślił się tylko głęboko i umilkł.
– Dziadek Bronek walczył na wojnie? – nie wytrzymałam napięcia.
– Nie, stawiał opór – odparł w końcu.
– Czynny?
– Bierny, ale za to bardzo silny i – że tak powiem – zmasowany.
Wytrzeszczyłam na niego oczy, bo pierwszy raz w życiu słyszałam o takiej taktyce wojennej. Nie byłam co prawda zbyt mocna z historii, ale wydawało mi się, że tu nie była potrzebna żadna wiedza, wystarczyła po prostu odrobina logiki.
– Na czym polegał ten… zmasowany opór? – spytałam ze znacznie mniejszym zapałem.
– Jak to na czym? Jeśli opór stawiała cała rodzina, twój pradziadek, twoja prababka, ich dzieci, czyli mój ojciec i ciotka Bożena, to chyba już można mówić o masie?
– Nie wiem. Jeśli masowy opór przekłada się jakoś na imprezę masową, to nie, bo tylko taką definicję znam. Poza tym twój ojciec urodził się w ostatnim miesiącu wojny, więc chyba był jeszcze za mały? O ile trzyletnia ciotka Bożena była już w sam raz…
– Do stawiania oporu? – Tata spojrzał na mnie z wyrzutem. – Jasne, że w sam raz. Co innego do czynnych działań, rzecz jasna.
Nie wytrzymałam.
– Tato, co ty pleciesz w ogóle? Jesteś inteligentnym facetem i doskonale wiesz, że to są kompletne bzdury…
Tata odsunął od siebie talerz, by zrobić na stole miejsce na łokcie, po czym utulił w dłoniach swoją udręczoną twarz. Przez chwilę miałam wrażenie, że się rozpłacze.
– Wiem! – wybuchnął po chwili. – Ale… co ja mam robić, u jasnej cholery? Muszę mieć przecież coś własnego, jakąś choćby… ideę fiks…
Dotknęłam z czułością jego dłoni.
– Rozumiem – zaczęłam odkręcać rzuconą mu w twarz krytykę. – Bardzo dobrze cię rozumiem, tato, pisz sobie, oczywiście, tylko może… nie próbuj tego wydawać, okej?
– Nie mam takiego zamiaru. Ani przez moment nie miałem.
– To dobrze. – Wstałam, obeszłam stół i uścisnęłam go mocno za ramiona. – Przepraszam, jeśli zrobiłam ci przykrość.
Przyznam, że zachowanie taty trochę mnie zaniepokoiło. Zawsze był zamkniętym w sobie milczkiem, teraz jednak poza tym, że wymyślił sobie pisanie jakichś bezsensów, został członkiem klubu seniora. I jedno, i drugie było do niego tak niepodobne, że zaczęłam sobie zadawać pytanie, czy to aby nie początki jakiejś… demencji?
– A w ogóle, co cię do mnie sprowadza tak niespodziewanie? – postanowiłam wyciągnąć z niego coś więcej.
– Przykrość – odparł tata, odsłaniając twarz. – Nie moja, mamy. Podobno źle się z nią obeszłaś, Terenia bardzo źle się z tym poczuła.
– I przysłała cię do mnie, żebyś sprawił mi reprymendę?
– Mniej więcej.
– Wybacz, tatku, ale nie będę ci opowiadała, co zaszło, bo tak naprawdę, jak zwykle nic. Owszem, może mnie trochę poniosło, ale wierz mi, ja też mam jakieś granice cierpliwości. I w sumie dobrze, że wpadłeś, bo i ja mam do spełnienia wobec ciebie misję. Mam za zadanie wybić ci z głowy ten cały klub seniora.
– Nie ma mowy – odparł ojciec zdecydowanie zbyt stanowczo jak na niego. – Pod jakim pretekstem, jeśli można wiedzieć?
– Raczej z powodu. Kochanki konkretnie.
Tata wstał i zaczął nerwowo okrążać stół.
– Pod pretekstem – powtórzył. – Gdyby Tereska rzeczywiście mnie podejrzewała o skok w bok, z pewnością nikogo by nie prosiła o pomoc. Sama załatwiłaby sprawę w try miga.
– Fakt. – Zdziwiłam się, że ja na to nie wpadłam. – No więc o co tak naprawdę chodzi?
– Jest tak, jak sama przed chwilą powiedziałaś: jak zwykle o nic. – Tata niespecjalnie przejęty wzruszył ramionami.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
ROZDZIAŁ I. Akt pierwszy, scena pierwsza
ROZDZIAŁ II. Rodzinne więzy
ROZDZIAŁ III. Edward
ROZDZIAŁ IV. Wydało się
ROZDZIAŁ V. „Nowa”
ROZDZIAŁ VI. Matka kontra matka
ROZDZIAŁ VII. Akt drugi, scena pierwsza
ROZDZIAŁ VIII. Sucz
ROZDZIAŁ IX. Bez pomysłu na jutro
ROZDZIAŁ X. Pani Kornelia na całe zło
ROZDZIAŁ XI. List bez nadawcy
ROZDZIAŁ XII. Oko w oko po latach
ROZDZIAŁ XIII. Pan Tatuś
ROZDZIAŁ XIV. Teraz ja!
ROZDZIAŁ XV. Niedoczekanie…
ROZDZIAŁ XVI. Cel uświęca środki
ROZDZIAŁ XVII. Szafa czy witryna?
ROZDZIAŁ XVIII. Łzy rozpaczy, łzy wzruszenia
ROZDZIAŁ XIX. Zrobię wszystko, tylko mi go nie zabieraj!
ROZDZIAŁ XX. Modlitwa o cud
ROZDZIAŁ XXI. Przebłysk olśnienia
ROZDZIAŁ XXII. Zguba
ROZDZIAŁ XXIII. Rycerz okrągłego stołu
ROZDZIAŁ XXIV. Cud
ROZDZIAŁ XXV. Pękanie lodu
ROZDZIAŁ XXVI. Propozycja nie do odrzucenia
ROZDZIAŁ XXVII. Akt trzeci, ostatni
ROZDZIAŁ XXVIII. Makabryczne wyznanie pani Kornelii
ROZDZIAŁ XXIX. Gdzie indziej