Żołnierze grzechu - Andrzej Ziemiański - ebook

Żołnierze grzechu ebook

Andrzej Ziemiański

5,0

Opis

[PK]

 

 

Wrocław, rok 1963. W odciętym od świata mieście szaleje zaraza, wszyscy szczepieni są przeciw ospie. Do jednego z zamkniętych szpitali przybywa dwóch „wysłanników ministerstwa” w sprawie ucieczki lekarza. Odnajdują go w chwili, kiedy z jednym z chorych zamierza wybić dziurę w ścianie piwnicy i wydostać się na wolność. Funkcjonariusze zabijają obu niedoszłych uciekinierów.

Wrocław, rok 2009. Kościelne służby informacyjne otrzymują wiadomość, że Bestia znowu wychodzi z ukrycia. Nie chodzi o szatana ani demony opisane w Biblii, ale o rzecz bardzo konkretną, z którą Kościół miał już do czynienia w swojej historii. Ksiądz Weber, odpowiedzialny za tę sprawę, postanawia zlecić policji prywatne śledztwo. Podczas obserwacji szpitala psychiatrycznego na odludziu policjanci, którym powierzono sprawę, przypadkiem ratują z rąk porywaczy jednego z pacjentów. Jego losy – losy człowieka żyjącego przez dwadzieścia lat w nieświadomości i odkrywającego ogrom zmian, jakie dokonały się w Polsce, są kanwą powieści. Natomiast szczegóły śledztwa, które prowadził jeszcze przed 1989 r., stanowią podstawę dla śledztwa współczesnego. Czy byłemu milicjantowi i dwojgu policjantów uda się unieszkodliwić Bestię?

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach (2)

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Gminna Biblioteka Publiczna im. M. Dąbrowskiej w Komorowie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Biblioteka Komorów

lillllllll

1 032782

cnuwiui\ mu

A/ie osiągnęło się wiek trzech lat, .^uły niewiele wspomnień. Ja mam.

I to bardzo konkretne. Pamiętam, jak ciągnięty przez parową lokomotywę pociąg jadący znad morza zatrzymano na małej stacyjce. Pamiętam, że - jak na filmach z okresu okupacji - kazano wysiadać wszystkim pasażerom. Ustawiono nas w kolejce przed wejściem do pomieszczenia, gdzie przy świecach odprawiano tajemniczy rytuał. Tak przynajmniej zapamiętało to trzyletnie dziecko.

- Ospa! - powtarzali dorośli. - W mieście jest zaraza. Oczywiście zgubiłem się rodzicom. Oczywiście na ochotnika dałem się zaszczepić, choć od tak małych dzieci tego nie wymagano. Wtedy właśnie zaczęła sie rodzić historia opisana w Żołnierzach grzechu.

Autor

żołnierze grzechu

a n d r z e j ziemiański

żołnierze grzechu

BU KOWYALAS

Copyright © by Andrzej Ziemiański and Wydawnictwo Bukowy Las

Sp. z o.o., 2010

ISBN 978-83-62478-15-6

Projekt okładki: Agnieszka Kaczmarek

Redakcja: Renata Otolińska

Korekta: Anna Kurzyca, Stanisława Trela

Redakcja techniczna: Adam Kolenda

Wydawca:

Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław www.bukowylas.pl

Wyłączny dystrybutor:

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 11, fax 22 721 30 01 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

Druk i oprawa: Abedik S.A.

Mojej kochanej córce Asi

Wrocław, lipiec 1963

Ludzie, którzy wysiedli z samochodu zaparkowanego tuż przed wejściem do szpitala imienia Rydygiera, mieli na sobie stroje ochronne. Gumowe buty i rękawice, długie, sięgające do kostek kitle, chusty zakrywające całą twarz i gogle w charakterystycznych gumowych oprawach. Gdyby nie te gogle, wyglądaliby jak duchy ze średniowiecznego zamku, a nie współczesny zespół do walki z epidemią ospy prawdziwej. Dwóch z nich podeszło do zamkniętych na głucho drzwi szpitala. Rozglądali się dokoła, ale w tej okolicy nie było wielu przechodniów. Strach przed zarazą i groza placówki objętej ścisłą kwarantanną wymiatały wszystkich skuteczniej niż dwa patrole milicji z powodu upału schowane pod plandekami gazików. Przy głównym wejściu nie było nawet portiera. Drzwi otworzyła im pielęgniarka. Tuż za nią stał ordynator, chustką ocierający mokrą od potu twarz.

-Jesteśmy z inspektoratu - rzucił jeden z mężczyzn, nie pokazując jednak żadnego dokumentu. - Ministerstwo Zdrowia?

- Wiem, wiem oczywiście. - Dłoń ordynatora lekko drżała, kiedy nerwowo chował chusteczkę do kieszeni. - Uprzedzono mnie telefonicznie.

Obaj weszli do mrocznego i w porównaniu z ulicą chłodnego przedsionka. Solidne niemieckie mury dobrze chroniły przed upałem. W neogotyckim wnętrzu unosił się nieprzyjemny zapach środków odkażających.

- Gdzie ta piwnica? - padło krótkie pytanie.

- Już panów prowadzę - grzecznie odparł lekarz.

- Pójdziemy sami. Proszę tylko wskazać kierunek.

Ordynator zawahał się, coś go zaniepokoiło.

-Pan?... - Przełknął ślinę. - Pan jest lekarzem? - postanowił się upewnić.

Przez małe szkła gogli nie sposób było dostrzec wyrazu oczu mężczyzny.

- Taaak... - odpowiedź zabrzmiała jak kpina. - Jasne.

Drugi z przybyszów poruszył się nerwowo. Zza chusty nie widać było jego twarzy. Pokiwał jednak głową, jakby potwierdzał słowa kolegi.

-Wejście do piwnicy jest tam... - Ordynator odwrócił się i wskazał palcem. - Pójdziecie panowie tym korytarzem do końca i na dół.

- Dwóch uciekło - wtrąciła się nagle pielęgniarka. - Lekarz i jeden z pacjentów. To już drugi lekarz, który usiłuje...

Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Mężczyzna, który przedstawił się jako lekarz, ruszył pierwszy.

- Pójdziemy sami - powtórzył na odchodnym. - Niech nikt tu nie wchodzi, bo nie wiadomo, co planują.

Kiedy nieco się oddalili, drugi z nieznajomych przyspieszył, żeby zrównać się z kolegą.

- Obywatelu sierżancie... - zaczął, ale nie było mu dane skończyć.

- Zamknij się, kurwa. Nie gadaj jak na kompanii!

- Tylko jak, sierżancie?

-Tylko normalnie, po imieniu - usłyszał w odpowiedzi młodszy mężczyzna.

Dłuższą chwilę szli w milczeniu. Korytarz wydawał się nieskończenie długi.

-Przemo... - zaczął w końcu niepewnie, jeszcze raz próbując wypytać sierżanta.

-Co?

- Dlaczego oni stąd uciekają?

Dla obu było jasne, że nie chodziło o strach przed ospą i szpital poddany kwarantannie. Ale odpowiedzi nie znali. „Doktor - sierżant” skręcił na prowadzącą w dół klatkę schodową.

-Więc czego się tak spietrali? Przecież nie spierdalają przed ospą. Są zaszczepieni.

- Coś chyba odkryli, sukinsyny.

-A co? Wiesz? - dopytywał młodszy z mężczyzn.

- Coś, czego boją się bardziej niż zarazy.

Przemo otworzył drzwi do piwnicy i weszli szybko do środka.

- Grzesiek, sprawdź po lewej, ja idę tędy.

Musieli podwinąć kitle, żeby wyjąć z kieszeni latarki. Tu na szczęście było jeszcze trochę światła wpadającego przez malutkie otwory odpowietrzników, bo elektrycznego woleli nie włączać.

-Tutaj! Obywatelu sierż... tfu. Przemo, tutaj jest dziura w ścianie.

Sierżant przecisnął się pierwszy, osypując kilka poluzowanych cegieł. Był bowiem potężnie zbudowany. Po chwili znaleźli się w ciasnej i dusznej piwnicy budynku sąsiadującego ze szpitalem.

- O! - Grzesiek podniósł solidny łom. - Tym wykuli przejście.

- Daj. - Sierżant odebrał mu narzędzie. Świecąc latarką, ruszył wąskim i dusznym korytarzem.

-A jeśli już uciekli?

- Nigdzie nie uciekli. Wszystkich wyjść pilnuje milicja.

Szukali powoli, systematycznie. Oglądali pomieszczenie za pomieszczeniem, każdy składzik, każdą wnękę i każdy korytarz. Uciekinierzy musieli słyszeć zbliżające się odgłosy i wiedzieli, że dalej już nie ruszą. Wszystkie wyjścia były bowiem od zewnątrz zabite na głucho. Wyraźnie przestraszeni, uciekinierzy wyszli nagle z kryjówki we wnęce, w której ktoś przechowywał dobre pół tony ziemniaków. Większość kiełkowała od dłuższego czasu i okropna woń zgnilizny wypełniała piwnicę.

- Proszę panów, jestem lekarzem - powiedział wyższy z nich. - Zanim nas aresztujecie, muszę wam wyjaśnić, że nie wiecie najważniejszej rzeczy...

Nie skończył mówić, bo sierżant podszedł bliżej i z całej siły zdzielił go łomem w głowę. Lekarz zatoczył się, krew chlusnęła na pobielaną ścianę. Usiłował się czegoś chwycić, ale nie zdążył. Drugi cios rzucił go w tył. Ciało odbiło się od przepierzenia i runęło wprost na zabójcę.

- Kurwa! - Przemo patrzył na plamy krwi i mózgu, które opryskały jego biały kitel. - Ale mnie uświnił!

-Boże, Boże! - powtarzał w szoku drugi mężczyzna. Usiłował osłonić twarz rękami. -Ale ja jestem przecież zwykłym pacjentem - zaczął płakać. - Na rany boskie! Jestem zwykłym pacjentem!

Grzesiek pchnął go mocno i podłożył nogę. Kiedy tamten upadł na brzuch, sierżant nachylił się i chwycił łom obiema rękami. Wyprowadził cios szerokim zamachem zza głowy, uderzając mężczyznę prosto w kark.

- No - odchrząknął. - I to by było na tyle.

- Tak - zgodził się Grzesiek. - Chwatit.

- Dobra. A teraz pójdziesz do ordynatora i każesz zabić dechami drzwi do piwnicy, od strony szpitala. Niech zrobią to przy tobie - wydał szybko kolejne dyspozycje sierżant.

- A ci tutaj ?

- Powiesz, że zwiali. Potem idź na ulicę i każ kierowcy, żeby nasz samochód zaparkował wprost pod dziurą w ścianie - kontynuował Przemo.

-Aha. A ty co będziesz robił?

Rozległo się głośne westchnienie i padła spokojna odpowiedź sierżanta:

-Dziurę w ścianie. Przecież muszą być dowody, że uciekli.

Wrocław, maj 2009

Ksiądz Weber siedział na ławce od niemal trzech godzin. Prawie się nie poruszał. Zapadający wiosenny zmierzch zdawał się mieć nad nim pełną władzę. Mężczyzna stanowił z roślinami jedność, stawał się częścią ogrodu botanicznego. Widząc ten pomnik spokoju, nikt nie podejrzewał, że człowiek w sutannie właśnie czeka na ważne spotkanie. Być może najważniejsze w karierze, być może decydujące o całym jego życiu. Nerwy? Nie. Ostrów Tumski to przestrzeń spokoju i kontemplacji. Był wyspą złożoną z samych kościołów, siedzib zakonów, katolickich uczelni i muzeów, z uliczkami oświetlonymi jedynie gazowymi latarniami. Miasto wokół żyło coraz szybciej. Tam od dawna nie odmierzało się czasu miesiącami czy tygodniami. Podstawową jego miarą były godziny i minuty. Ba, sekundy bez mała. Na Ostrowiu czas mierzyło się inaczej, tysiącami lat. Mniejszą jednostką był wiek. Sto lat... No, czasami dekada. Dlatego też sprawa, która mogła tak dramatycznie odmienić los wielu ludzi, a mająca swe korzenie na początku lat sześćdziesiątych, musiała znajdować się w kartotece w dziale: „Wydarzenia najnowsze”. Przed pół wiekiem? Toż to prawie synonim „wczoraj”.

Nieliczni przechodnie opuszczający ogród botaniczny przyglądali się księdzu z zainteresowaniem. Nie dlatego, że zastygł nieruchomo na ławce. Uwagę zwracał jego wygląd. Gołym okiem widać było, że sutanna uszyta jest z materiału dużo droższego niż strój przeciętnego księdza, a na złoty zegarek stać byłoby mało kogo z przygodnych obserwatorów. Dziwiły też włosy, starannie ułożone, ostrzyżone z perfekcją przez jakiegoś mistrza. Wypielęgnowane dłonie, zadbana twarz. Pedantyczna dbałość o każdy szczegół sprawiała, że niektórzy podejrzewali, iż Weber jest gejem. Niepotrzebnie. Nie był. Ten wygląd wiązał się z jego pracą, która polegała między innymi na częstych spotkaniach ze świeckimi kobietami. Ksiądz Weber był szefem wrocławskiej placówki Ósemki. Kierował w tej diecezji kościelnym wywiadem.

Wystający z kieszeni telefon nagle się odezwał. Jeden cichy sygnał. Weber wstał, powoli prostując obolałe kości. Po raz ostatni zerknął na przepiękny staw. Jeziorko było reliktem po zasypanej rzece, większa część ogrodu botanicznego znajdowała się w jej dawnym korycie. Uśmiechnął się do swoich myśli. Wrocław był szczególnym miastem, leżącym częściowo na wyspach.

Przed główną bramą czekała na niego wysoka, młoda kobieta. Miała nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Jej minispódniczka odkrywała kształtne nogi sportsmenki, a kolor ubrania idealnie pasował do lakieru porsche cabrio zaparkowanego metr dalej.

- Szczęść Boże. - Prawie dygnęła.

- Szczęść Boże - odparł, taksując ją wzrokiem. - Poplotkujemy?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Potrzebuję spowiedzi.

Zagryzł wargi. Kurierka miała do przekazania coś naprawdę tajnego, skoro nie mogła powiedzieć tego w zwykłej rozmowie. Ósemka miała jedną z najlepszych procedur poufności na świecie. Przecież jako człowiek szczerze wierzący, nawet uwięziony i torturowany nie zdradzi niczego. Zasada prosta: milczenie, ale potem nagroda. Jeśli sprawy posuną się za daleko, zostanie męczennikiem.

-Tędy. - Wskazał kobiecie drogę do malutkiego kościółka wtopionego w ciąg zabytkowych kamienic. Niewielu ludzi wiedziało, że w takim miejscu może znajdować się jeszcze jedna świątynia. A ona po prostu znikała wśród majestatycznych, olbrzymich budowli gotyku znajdujących się wokół.

Weber otworzył drzwi staromodnym, ogromnym kluczem, który zgrzytał w zamku pamiętającym chyba jeszcze najazd armii Napoleona na Breslau. Nie zatrzymywali się jednak we wnętrzu kościółka. Następne dobrze ukryte drzwi musiał jednak otworzyć innym kluczem, plastikową kartą przesuwaną przez czytnik i kodem na malutkiej klawiaturze. Weszli do niewielkiego pomieszczenia, w którym właśnie zapalały się świetlówki. Tu Weber musiał otworzyć trzecie drzwi. Szklane. Zamykały one mikroskopijny boks, w którym stały tylko krzesło i klęcznik. Kiedy znaleźli się w środku, włączył generator drgań. Tu już nikt nie mógł ich podsłuchać.

- Potrzebujesz więcej czasu na rachunek sumienia, córko? - spytał, siadając na krześle.

- Nie, ojcze. Rozliczyłam się ze swoją duszą wcześniej.

Otworzył na kolanach Biblię, odpowiednio ułożył stułę. Za pomocą pilota przygasił nieco jarzeniowe światło. Potem zaczął się modlić.

- Możemy zaczynać - szepnął po dłuższej chwili.

Młoda kobieta uklękła, poprawiając minispódniczkę.

-Przystępuję do spowiedzi świętej...

Weber siedział w skupieniu ze złożonymi rękami. Miał doskonałą, detaliczną pamięć. Słowa dziewczyny łączyły się w jego głowie z faktami sprzed lat, zdarzeniami, postaciami ludzi, którzy często już dawno nie żyli. Czul, że zaczynają mu drżeć ręce. Nie mógł też zapanować nad przyśpieszającym oddechem. Westchnął ciężko i otarł gromadzący się nad brwiami pot. Nagle szklane, wytłumione pomieszczenie wydało mu się za małe dla dwóch osób, miał wrażenie, że zaczyna się dusić. Rzeczowe, przemyślane i precyzyjne słowa, które słyszał, sprawiały, że gdzieś kiełkowało uczucie zapomniane już od dawna. Jezus Maria! Jezus Maria! O Boże litościwy! Wredny, mdlący, paraliżujący strach. W irracjonalnym odruchu wydało mu się nagle, że zmysłowy zapach klęczącej tuż obok kobiety zamienił się w cmentarną woń, a jej ciepły głos w naczynie pełne sączonego mu do głowy jadu. Spokojnie! - zganił się w myślach. To tylko kurierka! Usiłował opanować oddech.

Kiedy skończyła mówić, udzielił jej rozgrzeszenia i zadał symboliczną pokutę „za grzechy, których nie pamiętała”. Bez słowa wyszli z wytłumionego, szklanego boksu i z małego kościółka wciśniętego między kamienice. Otrzeźwiło go dopiero rześkie, wieczorne powietrze.

- Chcesz zanocować, córko? - spytał.

- Nie, dziękuję. Powinnam dotrzeć szybko do Warszawy.

- Niech cię Bóg prowadzi.

- Bóg zapłać - pożegnała księdza.

Nie patrzył za nią, kiedy odchodziła. Wyjął komórkę i wystukał SMS-a do swojej sekretarki. Na Ostrowiu Tumskim wszędzie było blisko. Choć przejście go od krańca do krańca zajmowało trochę czasu, najważniejsze instytucje znajdowały się w odległości kilkudziesięciu, maksimum kilkuset kroków. Kiedy dotarł do bramy kurii, siostra Justyna już dobiegała z drugiej strony.

-Tak, proszę księdza? - zawołała nieco za głośno.

-Odprowadź mnie. - Otworzył furtę, by mogli wejść na wewnętrzny dziedziniec. - Potrzebujemy wsparcia z zewnątrz.

Zaintrygowana popatrzyła na jego twarz, chcąc odczytać cokolwiek. Niepotrzebnie. Dawno już opanował nerwy i zakonnica nie mogła się niczego domyślić.

-Wsparcia bardziej doczesnego, jak rozumiem? Opus Dei? Jezuici?

- Jeszcze bardziej doczesnego i bardzo konkretnego.

-Ups. - Skrzywiła się mimowolnie. - Aż tam chce ksiądz sięgnąć?

Skinął głową.

- Mamy tam kogoś?

Odpowiedziała pytaniem.

- Proszę księdza, a czy jest jakaś organizacja na całym bożym świecie, w której kogoś nie mamy?

-Tak. Światowa Rada Żydów.

Roześmiała się, doceniając dowcip. W ogóle siostra Justyna pozwalała sobie na wiele poufałości, o których inne zakonnice nie mogły nawet marzyć. Cóż, była z Ósemki.

Taka praca po prostu. Tu nie przetrwałby nikt, kto nie miał skrzącego się inteligencją umysłu i świeckiego obycia.

- Ilu mam zawrócić z drogi ku potępieniu i dać szansę odkupienia?

Tym razem on się uśmiechnął.

- Dwojgu. Najlepszym.

Skinęła głową, zatrzymując się przed drzwiami kurii.

- Będą na pojutrze. Zacznę działać od razu, ale potrzebuję dwóch...

- Dób - dokończył, wybawiając ją z kłopotu wypowiedzenia niezręcznego słowa.

Zostawił zakonnicę na zewnątrz. Idąc po schodach, zatrzymał się na chwilę i delikatnie rozmasował twarz. Ciągle jeszcze czuł jakieś dziwne mrowienie. Z trzaskiem otworzył drzwi sekretariatu, aż dwie czuwające tam siostry stanęły na baczność.

- Gdzie biskup? - rzucił krótkie pytanie.

- Bóg zapłać - odpowiedziały chórem na pozdrowienie, którego przecież nie wypowiedział.

-Co? Ach tak, szczęść Boże. Gdzie biskup? - powtórzył.

Zamarły z wyrazem zgorszenia na twarzy. Tylko Weber był człowiekiem, który mógł się tak zachowywać. Nie znaczyło to, że przywykły, ale przynajmniej nie pytały, o jakiego biskupa chodzi.

-Ma ważną konferencję z kardynałem. Nie można przeszkadzać.

- Mhm... - Nachylił się nad najbliższym biurkiem, wyrwał kartkę z bloczka i napisał na niej kilka cyfr.

- Niech siostra to natychmiast przekaże.

-Ale tam nie można nawet wchodzić...

Jakby nie słysząc tych słów, mówił dalej.

- Czy widzi siostra w mojej dłoni miecz ognisty?

Zdezorientowana zerknęła na jego ręce. Potem jednak posłusznie wzięła kartkę i ruszyła w stronę drzwi jak męczennica prowadzona na ofiarny stos. Weber podszedł do ogromnego okna. Przepiękny zazwyczaj widok rzeki, parku i wzgórza po drugiej stronie oświetlonych rzędami latarni teraz stał się nagłe posępny. Neogotyckie wieże Hali Targowej nie przywodziły już na myśl pachnącego owocami wnętrza, kojarzyły się teraz z ponurą wizją średniowiecznej warowni, a statek płynący głównym nurtem Odry, mimo rzęsistego oświetlenia, przywodził na myśl raczej łódź Charona pokonującą Styks.

Drzwi otworzyły się głośno. Stojąca przy wejściu siostra zamarła z przerażenia, widząc twarz biskupa. Malutka kartka papieru drżała w jego ręce.

- Bestia! - Głos był prawie chrapliwy, jakby coś go dławiło. - Bestia!...

Obie struchlałe siostry, i ta przy kantorku, i ta czekająca przy wejściu, bały się odetchnąć. Obie też zdały sobie sprawę, że może nie chodzić o szatana czy inny twór rodem z piekła, bo tym razem przyczyną takiej reakcji może być coś znacznie bardziej realnego i groźnego.

-Stara, odrażająca bestia... - Ksiądz biskup tym razem szeptał. Podszedł do Webera i położył mu rękę na ramieniu. Ich spojrzenia się skrzyżowały. - Znowu musimy przez to przejść?

Weber skinął głową. Dłuższą chwilę stali w milczeniu.

- Co ksiądz zamierza zrobić?

- Muszę zwrócić się do nich...

Biskup doskonale wiedział, o kogo chodzi.

- Otchłań - szepnął. - Znowu będą ginąć niewinni ludzie.

JJkrył twarz w dłoniach. Jego głos był teraz ledwie sły-

-Plaga będzie następować za plagą. Spustoszenie za spustoszeniem. Bestia...

Siostry trwały jak posągi, bały się nawet poruszyć oczami. Weber zrobił krok do przodu.

- Muszę...

Biskup nagle się otrząsnął. Doskonale wiedział, co przybyły chciał powiedzieć, i że jest to najgorsze rozwiązanie. Najgorsze, ale jedyne możliwe.

- Dobrze - powiedział teraz już zdecydowanym głosem. - Idź do nich. Idź do „żołnierzy grzechu”.

-Skazańcy! - Sierżant przybrał groźną minę. - Nie wolno przekraczać żółtej linii namalowanej na podłodze.

Dwoje ludzi z kartonowymi pudłami pod pachami spojrzało na siebie porozumiewawczo. Żadnej żółtej linii namalowanej na podłodze nie było, ale bardzo pasowało to do wyobrażeń o warunkach panujących w najcięższych amerykańskich więzieniach. Sierżant musiał jednak czytać również książki o radzieckich gułagach, bo nagle przeszedł na rosyjski:

- Posielieńcy z wieszczami, zdies! - Wskazał ręką drzwi. - Jak żeście sobie załatwili koedukacyjną celę, co?

Zesłańcy jednak nie wyglądali na przestraszonych. Co gorsza, zdążyli się przyzwyczaić do faktu, że od wczoraj kpiła z nich połowa komendy. No cóż, nie każdy popada w niełaskę tak z dnia na dzień i nie każdy zostaje od razu ukarany tak demonstracyjnie. Sierżant, którego zresztą dobrze znali i oboje lubili, tak jak inni bawił się w najlepsze. Teraz zamienił się w lokaja, otworzył drzwi i gnąc się w głębokim ukłonie, przepuścił ich przodem.

- Drodzy państwo, oto ostatni w tym gmachu skansen realnego socjalizmu.

Obydwoje skrzywili się na widok paździerzowych biurek, obrotowych, rozklekotanych krzeseł z przetartym w wielu miejscach skajem na obiciach i boazerii z cieniutkich, odpadowych deseczek. Sierżant podsunął im formularz do podpisania.

-Musicie formalnie przejąć wyposażenie służbowego pokoju. Maszyna do pisania, sztuk jedna. Komputer z dyskiem dwadzieścia megabajtów...

- Ile? - wyrwało się Potockiej.

- Dwadzieścia megabajtów - powtórzył sierżant. - Karta graficzna Herkules, czarno-biała, ekran monochromatyczny o przekątnej czternastu cali.

-No - Majchrzak lekko skinął głową. - To możemy tam wgrać cztery empetrójki.

- Wgrać możecie. Ale po co, skoro nie ma karty dźwiękowej? I musicie mieć dyskietki z jakiegoś muzeum. USB ani bluetootha wtedy jeszcze nie było.

-A to? - Potocka odstawiła karton ze swoimi rzeczami na chybotliwy stolik pod oknem i wzięła do ręki popękany, elektryczny czajnik z plastiku.

-To też pokwitujcie. - Sierżant podsunął jej formularz. - Obliczyłem, że najbliższy automat z kawą jest jakieś siedemset pięćdziesiąt metrów stąd.

-Ile?

- Zważywszy wszystkie korytarze, obejścia i klatki schodowe, żeby przynieść tu sobie kawę, trzeba pokonać półtora kilometra. To ogromne gmaszysko, więc radzę ten czajnik uszanować.

Majchrzak rzucił w niego suchą, zaskorupiałą szmatą, którą znalazł na parapecie. Sierżant sprawnie przejął „pocisk” w locie i znowu się ukłonił.

- Agentko Scully, agencie Mulder. Miłej pracy w Archiwum X.

Nie wiedział, czy nie przegiął z kpinami, więc ukłonił się raz jeszcze i szybko wycofał na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi.

Majchrzak postawił swój karton wprost na podłodze.

- Niech to szlag! Które miejsce wybierasz?

Potocka, skwaszona bardziej niż on, rzuciła złe spojrzenie.

-Ależ to pan nadinspektor, jako starszy stopniem, powinien wybrać pierwszy.

Tylko cmoknął znacząco.

- Pani inspektor jako damie wypada wybrać najpierw.

Stali w milczeniu, bezradnie patrząc na ten horror. Ale co robić? Zesłanie to zesłanie. Mieli zajmować się sprawami, których dotąd nie udało się rozwiązać. Grzebać w jakichś zapyziałych, tonących w kurzu aktach i wypisywać dydaktyczne konspekty na temat niedociągnięć, jakich to dopuściła się w śledztwie policja. Albo nawet milicja, bo cholera wie, jak daleko każą im sięgnąć. Nikt o zdrowych zmysłach nie sądził przecież, że rozwiążą jakąkolwiek sprawę odłożoną na półkę, Bóg wie jak dawno temu. Prosta degradacja do stopnia starszego archiwisty. A teraz jeszcze ten pokój. Ciekawe, czy ich szefowie trzymali podobne pomieszczenia w nienaruszonym stanie specjalnie na takie okazje.

Potocka zdecydowała pierwsza.

- Zajmuję to biurko pod oknem! - zawołała. Zabrała swój karton ze stolika i postawiła na blacie. - Lepszy widok. - Usiadła na obrotowym krześle i syknęła z bólu. — Jasny szlag!

-Co?

- Dostałam damski model krzesła. Wyraźnie coś czuję, dokładnie między pośladkami.

- Podłóż sobie jakąś poduszkę - rzucił nadinspektor.

Sam jednak najpierw dłonią sprawdził stan swojego krzesła. Kiedy usiadł, o mało nie poleciał do tyłu, bo oparcie na metalowej listwie poddało się bez żadnego oporu. Zaczęli chichotać.

- Weź może to drewniane krzesło spod ściany - zaproponowała Potocka.

- To dla przesłuchiwanych?

- No - potwierdziła

Sprawdził ręką.

- Chybocze się jak diabli.

- Specjalnie tak zrobili. Zęby przesłuchiwany nie czuł się zbyt pewnie - tłumaczyła, śmiejąc się.

-Ale to ja się czuję niepewnie - wciąż narzekał Majchrzak.

- Oj, nie mnóż trudności. Usiądź na parapecie.

- To wypadnę... - Idąc w stronę okna, potknął się i kopnął w jakąś tulejkę, którą ktoś podłożył pod nogę biurka. Teraz cały blat zaczął się kolebać. Majchrzak, chcąc to naprawić, zrzucił jednak plastikowy czajnik i stał teraz, przyglądając się bezradnie stratom. Potocka nachyliła się, aby ocenić ich rozmiar.

- Teraz wiemy, dlaczego jest taki popękany - mruknęła.

- Spada, ale się nie tłucze.

- Uhm. A pod tą wykładziną jest grzyb miękki jak poduszka.

Znowu zaczęli chichotać. Majchrzak zajął swoje miejsce za biurkiem, uważając jednak, żeby się nie oprzeć. Przez chwilę nawet podkreślał wyższość swojego krzesła, bo z niego przynajmniej nic nie wystawało. Potocka przerwała mu, składając ręce.

- Czy mogę mieć do ciebie pewną prośbę? - zaczęła.

- Jasne. - Wzruszył ramionami. - Słucham.

- Skoro już mamy zacząć razem pracować, proszę cię o jedno.

- Tak? - Majchrzak nie był zbyt wymowny.

- Przestań udawać, że nie widzisz...

-Jezu, czego?

- Ze zdecydowanie różnię się od znanych ci kobiet.

Nie odpowiedział. Zachowywał się trochę jak dziecko złapane na złamaniu zakazu rodziców.

- Posłuchaj mnie uważnie - ciągnęła. - Kiedy ze mną rozmawiasz, patrzysz wszędzie, tylko nie na mnie. Obserwujesz sufit, interesujesz się boazerią, oknem i wszystkim innym. Błagam, przestań ignorować mój wygląd. Bo to dość śmieszne.

-Przepraszam, ja jakoś tak odruchowo... - tłumaczył się nieudolnie Majchrzak.

-Przyzwyczaisz się. Wiem, że jestem trochę inna niż reszta bab, jestem. I zaakceptuj to, a nie udawaj ślepego.

- Dobrze - urwał. - Dobrze. Masz jak w banku.

Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapytał Potocką:

-A to ci przeszkadza?

- Nie. Jaraj sobie. Tylko otwórz okno.

-A ty nie palisz? - Zaczął mocować się z klamką.

-Tylko po seksie.

Majchrzak, uporawszy się z nieotwieranym chyba wieki oknem, rzeczywiście usiadł na parapecie.

-Wiesz, ten pokój ma jednak trochę plusów.

- Niby jakich? - rzuciła zdziwiona policjantka.

- Znajduje się na takim uboczu, że nikt tu do nas nie zajrzy.

- Chciałbyś. Nadzorca więźniów zawsze sprawdzi, czy kiblujemy od rana do nocy.

Znowu zapadło milczenie. Po dobrej minucie Potocka zapytała jednak z wyraźną ciekawością:

- Ile masz lat?

- Czterdzieści dziewięć - padła krótka odpowiedź.

- O, to pasujesz do tego skansenu. Wspomnienia z młodości, te sprawy... Ty chyba nawet umiałbyś obsłużyć ten archaiczny komputer - ironizowała bezwstydnie.

- Ty, młoda! - zdenerwował się nagle. - A ty masz ile?

- Dwadzieścia sześć.

-Akurat! Dwadzieścia sześć i już inspektor?

Wzruszyła ramionami i bezczelnie zripostowała.

- Tatuś był wysoko w dyplomacji.

-Aha - zastanowił się jednak Majchrzak. - I tatuś nie osłonił cię przed tym zesłaniem?

- Nie. Bo zmarł - uprzedziła jego pytanie Potocka.

- A... - Pokiwał głową ze zrozumieniem. - A za co ki-blujesz?

- Znowu to robisz!

- Co robię? - rzucił zdezorientowany.

-Mówisz do mnie i patrzysz gdzieś w cholerę. Wiesz co? Może wychyl się przez okno i rozmawiaj z ulicą. A ja będę mówiła do twoich pośladków - wściekała się.

- Oj, przepraszam. Nie bądź taka drażliwa.

-To zaakceptuj fakt, że wyglądam inaczej niż znane ci kobiety. Dobrze?

- Dobrze - parsknął. - Ale daj mi trochę czasu.

Po raz kolejny zamilkli. I znowu pierwsza odezwała się Potocka.

-A ty za co kiblujesz?

- O! Znamy się od kwadransa i myślisz, że tak od razu wyznam wszystkie tajemnice?

- No, powiedz... - Kusiła z uśmiechem.

- E tam... Zaliczyłem parę wpadek. Ale tak w ogóle chodzi o coś innego. - Majchrzak nie był skory do zwierzeń.

- Pewnie spisek - zakpiła delikatnie.

-A żebyś wiedziała - inspektor prawie krzyknął. - Bo ściganie przestępców przez policję to już prawie hobby. Nie zwróciłaś uwagi, że żaden z najlepszych śledczych już tu nie pracuje? Pozbyli się Marka Hofmana, Sławka Staszewskiego...

- Spisek - potwierdziła uroczyście i grobowym głosem, jakby była sędziną.

Spojrzał na nią z uśmiechem.

- Urocza jesteś.

-A ty jedyny samotny detektyw, ostatni sprawiedliwy, który walczy na brudnych ulicach miasta... - drażniła się z nim, chichocząc Potocka. - Stary przekręciarz, który z sierżantem Makabrą łupy złodziejom podpierdala!

-A ty... - już i on wył ze śmiechu - z poszukiwanym gangsterem w łóżku, nakryta na golasa przez ekipę śledczą!

Obydwoje nie mogli się uspokoić. Śmiali się tak, że bliscy byli łez. Nie żałowali też sobie epitetów.

- Alkoholik!

- Dziwka!

Na szczęście ktoś zapukał do drzwi. Sierżant, który wcześniej przyprowadził ich do tego pokoju, potrząsał głową.

-Co wam tak wesoło? Złapaliście jakiegoś dilera i zabraliście mu prochy?

Nie doczekał się odpowiedzi, więc rozdał im teczki z rozdzielnika i zdziwiony tym, co zobaczył, wyszedł. Ela Potocka uspokoiła się pierwsza.

- Wiesz co? A może zrobimy tak...

Zerknął na nią zaciekawiony, przerywając przeglądanie zawartości swojej teczki.

-Posłuchaj, jest piękna wiosna, a my nie mamy jakichś konkretnych zadań. Możemy udawać, że badamy jakąś starą sprawę, jeździć po Polsce, niby to prowadząc śledztwo, i zrobić sobie świetne wakacje - zawahała się. - Jest tylko jeden szkopuł.

-Jaki? - rzucił zdziwiony Majchrzak.

- Powinniśmy jednak jakąś starą sprawę wyjaśnić i kogoś złapać. Gdy będziemy mieć wyniki, dadzą nam spokój, a my wtedy na wakacje.

-A wiesz... - wyjął z paczki drugiego papierosa - że ten szkopuł już nie istnieje?

- Jak to? - zupełnie nie wiedziała, o czym mówi kolega.

Zapalił spokojnie i zaciągnął się dymem. Zauważył popielniczkę - kryształową, ogromną, jakby przystosowaną do bicia socjalistycznych rekordów albo przekraczania norm palenia. Naprawdę znaleźli się w skansenie.

- Bo mamy na komendzie dobrego duszka, który nam sprzyja.

Spojrzała zaciekawiona.

-Popatrz, co za dziwna koincydencja. Nie dalej jak wczoraj przyszedł do mnie stary policjant na emeryturze. Rozmawialiśmy o dawnych dobrych czasach i...

-1? - Potocka wciąż nie rozumiała.

- Opowiedział mi o pewnej sprawie, którą kiedyś prowadził. Opowiedział o swoich błędach i o tym, co dzisiaj należałoby zrobić, żeby rozwiązać zagadkę tej zbrodni.

- Oczywiście nie zapamiętałeś ani numeru akt, ani działu w...

-To nieistotne. - Otworzył leżącą przed nim teczkę. - Właśnie dostaliśmy tę sprawę z rozdzielnika. Z archiwum.

Patrzyła na niego w milczeniu. Atmosfera w pokoju stawała się coraz bardziej nierealna.

- Co? Dalej nie rozumiem.

- Dokładnie to, co powiedziałem. Ktoś bardzo chce, że-byśmy zrealizowali swoje plany.

-I pojechali na wakacje, aby nikt się nie czepiał? - Potocka nieco się pogubiła.

- Nie. Zebyśmy mieli dużo czasu dla niego.

-Przewidział to już wczoraj? Czy w ogóle skierowanie nas tutaj to część większego planu? - Otworzyła swoją teczkę i zdębiała. Wyjęła z niej jedną, jedyną kartkę zapisaną kobiecym charakterem pisma.

- Ktoś...

-To ja ci od razu powiem, kto. - Podsunęła mu kartkę przed oczy. - Szefowa kadr. Przynajmniej oficjalnie.

Pani Elu, proszę o pilne spotkanie dzisiaj o osiemnastej. Myślę, że atmosfera kawiarni StarbucĄs będzie najbardziej sprzyjała rozmowie.

Majchrzak odruchowo odchylił się na oparciu krzesła i znowu o mało nie poleciał do tyłu. Szlag! Kadrowej się nie odmawia.

- Spisek - wysyczała Potocka, przedrzeźniając samą siebie sprzed kilku chwil.

- Ewidentny. - Wstał, masując obolałe od niespodziewanego napięcia plecy. Potem podszedł do swojego porzuconego kartonu i wyjął wyjściową, policyjną czapkę z orzełkiem. Lustro, zamglone i upstrzone ciemnymi plamami, wisiało tuż nad umywalką, przy wejściu. Nałożył czapkę i uważnie przestudiował własne odbicie. - Do boju! O, właśnie tak powinien wyglądać oficer polskiej policji.

Potocka również wstała.

- Może się nie czepiaj...

Nie dał jej dokończyć. Przyciągnął ją przed lustro, ustawił na baczność i nałożył swoją czapkę.

-No i co? - Przejrzała się zdziwiona. - Nie wyglądam na oficera, czy co?

-Ale nie polskiej policji.

- Dlaczego? - zaperzyła się.

- Bo u nas w szeregach nie ma Murzynów - powiedział, powoli cedząc słowa.

Usiłowała być spokojna. Przećwiczyła takie sytuacje już tyle razy. Usiłowała być silna. Prawdopodobnie dlatego, z powodu urażonej dumy, odmówiła swego czasu ojcu, który chciał ułatwić jej karierę w Warszawie. Tam miało być łatwiej. Nie. Chciała zostać tutaj, gdzie się urodziła.

- Nie jestem Murzynką! - wrzasnęła. - Jestem Polką!

Wzruszył ramionami, tłumacząc jak dziecku:

- Jedno drugiego nie wyklucza.

Myślał, że dziewczyna wybuchnie, ale się opanowała. Odwróciła się do niego zrezygnowana.

- Jeśli już, to nie Murzynką, a Mulatką.

-Wiesz, wszystko dałoby się jakoś zrozumieć, gdybyś nazywała się, dajmy na to, Matabubu K’Bele Hyamamu. Ale kurde, czarny oficer polskiej policji o nazwisku Elżbieta Potocka? To trochę jakbyś prowokowała zdziwienie i kpiła z otoczenia.

- Mam nazwisko po ojcu.

-Aha. I zaraz powiesz, że to dzięki łączności przez tam-tamy nasi przodkowie rozgromili Krzyżaków pod Grunwaldem?

Zaplotła ręce i stanęła w szerokim rozkroku. Daszek za dużej czapki osunął jej się groźnie na oczy.

-Jestem z „tych” Potockich - wysyczała. - I powiedz mi, co robił twój pradziad, kiedy moi przodkowie walczyli o Polskę? Karbowy go pędził batem na pańszczyznę?

-Wziął zwolnienie lekarskie od wioskowego szamana - zażartował Majchrzak.

- Rasista i męski szowinista, dwa w jednym! - ripostowała policjantka.

- Diablica! Rogi ci spod czapki wystają - usłyszała od kolegi zamiast przeprosin.

-Aha. Jeszcze ciemnoklerykał.

- O, co to, to nie!

- Rozumiem, cofam. Czyli do rasizmu i szowinizmu się przyznajesz?

Majchrzak wzruszył ramionami i już poważnie zakończył tę słowną potyczkę:

- Coś mi mówi, że będzie nam się dobrze współpracować. - Odczekał chwilę, aż dziewczyna się uśmiechnie, i dokończył: - Jeśli tylko świadkowie nie będą uciekać zygzakiem na twój widok.

Starbucks był idealnym miejscem na półprywatne, półofi-cjalne spotkania. Tę umieszczoną w kompleksie Skanskiej kawiarnię wypełniał tłum młodych biznesmenów z biurowca, w którym znajdował się lokal, studentów z pobliskiej politechniki i artystów. Ludzi o różnym kolorze skóry widywało się tu często, i jeśli Potocka zaliczyła jakieś ciekawe spojrzenie, był to raczej wynik posiadania ślicznego tyłka, podkreślonego przez cienkie obcisłe spodnie. Pani Krystyna Drzewiecka, szefowa kadr policji, wybrała zresztą miejsce na zewnątrz, z widokiem na futurystyczne rury wentylacyjne i małą fontannę z krasnalem trzymającym parasol.

- Mam nadzieję, że pani nie przestraszyłam tym trochę niecodziennym zaproszeniem na prywatną rozmowę? - powiedziała już na wstępie.

- Wprost przeciwnie - Potocka uśmiechnęła się szeroko. - Dosłownie płonę z ciekawości, pani dyrektor.

- Oj, proszę bez tych „dyrektorów”, naprawdę. Zwyczajne „pani Krysiu” pozwoli stworzyć przyjacielską atmosferę.

Potocka uśmiechnęła się znowu. Mimo swojego zmysłowego wyglądu czekoladki była niezwykle inteligentną kobietą. Przywykła też do tego, że ludzie wyłącznie na podstawie wyglądu stereotypowo uważają ją za piękniutką, ale głupią Murzynkę zagubioną w obcym kraju, i potrafiła to idealnie wykorzystywać.

-Wszyscy na policji traktują mnie prawie jak Stalina - powiedziała Drzewiecka. — On też zaczynał jako sekretarz do spraw personalnych. A ja jestem zwykłym urzędnikiem, dokładnie tak samo szarym, jak wszyscy urzędnicy w tym kraju.

Akurat! Szara to była eminencja i tu raczej należałoby szukać podobieństw, a nie porównywać się ze Stalinem. Potocka zebrała wszystkie informacje na temat pani dyrektor. Z pozoru ta dojrzała kobieta rzeczywiście wydawała się kimś, kto przekłada papierki z szafy do szafy. Pracownicy niewiele o niej wiedzieli poza tym, że jest bardzo pobożna, punktualna na niedzielnej mszy, zawsze przestrzega postów, nigdy nie podnosi głosu... Podejrzewali ją nawet o odmawianie różańca w przerwie na drugie śniadanie. Nie była jednak wcale wojującą klerykałką, co Potockiej dało wiele do myślenia. Szybko odnalazła dojście do starego esbęka, który bez problemu skontaktował ją z pracownikiem czwartego wydziału. Facet tylko się roześmiał, słysząc opis zwyczajów pani dyrektor. No, przecież ona jest z Ósemki. Mniej więcej opisał, czego ma się spodziewać podczas pierwszej rozmowy. Na pytanie, co to jest Ósemka, odparł, że to ich przeciwnik w czasach PRL-u - kościelny wywiad. Departament czwarty, który zajmował się kościołem i związkami wyznaniowymi, toczył bezpośrednią walkę właśnie z dziewczynami z tej organizacji. A na pytąnie, dlaczego więc Czwórka przegrała z Ósemką, znowu się roześmiał, i odrzekł enigmatycznie, że osiem to dwa razy więcej niż cztery. One miały swoich ludzi wszędzie i każdy im sprzyjał, jak miały wtyki w milicji, to dostawały zawsze jakieś przecieki, a oni? Stamtąd nie wypłynął nigdy żaden przeciek. Zero, nic, nul, pustka absolutna. Podobno ważne informacje przekazywano do centrali wyłącznie w trakcie spowiedzi i koniec pieśni.

- Pani Krysiu, na tak wysokim stanowisku i w takim resorcie...

Dyrektorka przerwała jej ruchem ręki.

- Mogę zadać pani osobiste pytanie?

- Bardzo proszę.

- Czy jest pani wierząca?

Akurat! - zawołała w myślach Potocka. Na sto procent sama wcześniej sprawdziłaś.

- Oczywiście - odpowiedziała. - Jestem chrzczona, komunikowana, bierzmowana. I przysięgam, że nikt z rodziny mojej matki nie zjadł nigdy żadnego polskiego misjonarza.

Drzewiecka z trudem powstrzymała się przed parsknięciem śmiechem.

-Och, proszę tak nie żartować - zamilkła na chwilę, żeby się uspokoić. - Ja nie pytałam, czy jest pani prawowiernym katolikiem. Chciałabym wiedzieć, czy wierzy pani w Boga?

Potocka zamyśliła się. Ale co odpowiedzieć na takie pytanie? Więc... na religię chodziła, do kościoła kiedyś też. A teraz? Nie praktykowała, cudzołożyła, posty miała w głębokim poważaniu, dokładnie tam, gdzie miłość bliźniego, chyba że chodziło o miłość fizyczną, wtedy bliźnich traktowała trochę lepiej. Właściwie nigdy niczego jej nie brakowało, była wychuchaną córeczką zamożnego dyplomaty.

Ale jej wygląd sprawiał, że liczba kopniaków, które dostała, również przekraczała średnią krajową. Brzydziła się polskim zaściankiem, fasadowością i niskim poziomem wiary. Nic jej to nie obchodziło, że są jakieś święta czy inne obrządki. Była młoda, bogata, chciała cieszyć się życiem, łapać chwile, a nie rozmyślać o pierdołach. Nawet decyzja o pracy w policji była dla niej jakimś rodzajem fanaberii. Dzięki legitymacji mogła parkować, gdzie chciała, przekraczać prędkość, gdzie chciała, a ludzie, jeśli nie patrzyli na nią z szacunkiem, to się jej bali. Bóg?

- Nie wiem. - W końcu odparła szczerze.

- To dobrze, że nic pani nie ukrywa. A... - Drzewiecka zawahała się na moment. - A jest pani patriotką?

Być patriotką w kraju, który tyle razy pokazał jej, jak bardzo jest inna? Czy dyrektorka chce ją sprowokować? Uśmiechnęła się w duchu.

-Tak - jednak bez wahania potwierdziła Potocka. Zawsze w takim momentach pamiętała słowa ojca: „Rzeczpospolita tylko żąda. Nie płaci, nie wynagradza. Tylko żąda i dlatego służymy jej jak psy”. Pamiętała też chwilę, kiedy jako dziecko słyszała te słowa po raz pierwszy. Wtedy spytała: „A czy czasem chociaż podrapie za uszami?”.

- Podziwiam pani szczerość - zareagowała Drzewiecka.

Te cholerne dozowniki do cukru i brak łyżek. Obie sypały do papierowych kubków brązowy cukier z pojedynczych torebek, żeby móc jakoś kontrolować jego ilość. Smak kawy równoważył jednak wszystkie niedogodności. Drzewiecka była tu z pewnością stałym bywalcem. Krojenie czekoladowego muffina szło jej bardzo sprawnie.

- Aha, niepotrzebnie ustalała pani, czy jestem z Ósemki - rzuciła, podnosząc wzrok znad talerzyka. - Sama bym pani powiedziała.

Tak zaskoczyła Potocką, że policjantka zastygła z widelcem w dłoni. Pani dyrektor nie trafiła jednak na mięczaka.

-Przewidując dalszy przebieg rozmowy - skończyła zdanie dyrektorki i zapytała z uśmiechem. - Czy chce pani ode mnie wyboru rodzaju lojalności?

- Nie rozumiem.

- Chce pani, żebym wybrała, czy jestem lojalna wobec państwa jako policjantka, czy wobec Boga jako katoliczka?

- Ach, nie. - Drzewiecka zajęła się muffmem. Po chwili jednak dodała: - A jeśli wcale nie musi pani wybierać?

-Teraz ja nie rozumiem.

-Jeśli to jedno i to samo. W takim sensie, że Kościół przecież także służy państwu...

- Ha, ha, ha - powiedziała powoli Potocka, bo wcale nie brzmiało to jak śmiech.

Drzewiecka zareagowała natychmiast, mówiąc wesoło:

- Dobrze. Przesadziłam. Ale przyzna pani, że bez Kościoła w Polsce nie przetrwałaby Solidarność, a socjalizm byłby wiecznie żywy.

Potocka skinęła głową. Czuła, jak robi jej się gorąco. Jakieś podskórne napięcie ciągle narastało. Uświadomiła sobie, że ma szansę dowiedzieć się zaraz o czymś zupełnie nieprawdopodobnym. Zerknęła na kipiące świeżą zielenią drzewa na wtopionym w niemiecką zabudowę dziedzińcu kompleksu Skanskiej. Tu nie docierał żaden podmuch wiatru, liście trwały nieruchome, jakby w oczekiwaniu na coś, co ma dopiero nastąpić. Miała wrażenie, że powinna zapamiętać ten widok. Być może już niebawem wszystko będzie wyglądać inaczej. Nie tak idyllicznie.

- Czego pani ode mnie chce?

- Chcę, żeby pani nam pomogła. Razem ze swoim nowym kolegą - zaczęła Drzewiecka.

- Domyślam się. Ale konkretnie o co chodzi?

- Od wielu lat obserwujemy jakąś przedziwną rzecz. Pewien proces. Myśleliśmy, że wszystko zaczęło się i skończyło we wczesnych latach sześćdziesiątych. Ale myliliśmy się. To wraca.

-Co? Co wraca, na miłość boską? - pytała zaskoczona Potocka.

-Ta sprawa może wpłynąć na życie lub śmierć tysięcy ludzi. Gorzej, może dotyczyć chaosu tak nieprawdopodobnego, że mogą zachwiać się podstawy państwa.

Oczy policjantki robiły się coraz większe.

-To nie jest coś, co łatwo i prosto można określić słowami. Więcej. My nie wiemy ani wszystkiego, ani też, jak skutecznie temu przeciwdziałać. Kościół jednak jest w pewnej desperacji. Nie lubi mieszać się w sprawy tego świata, wołałby stać od nich z daleka. Chaos nie jest możliwy do zaakceptowania. Zło również. Dlatego też musimy zwrócić się do was. - Drzewiecka mówiła tak enigmatycznie, że Potocka wciąż nie rozumiała, o co naprawdę chodzi.

- Widzimy afery, brudy, korupcję - kontynuowała Drzewiecka. - Widzimy, co wyrabia policja, jak znikają ludzie, popełniają w więzieniach samobójstwa, widzimy zło i mękę... Nazywamy was „żołnierzami grzechu” i nigdy prawie nie zwracamy się z prośbą o współdziałanie. Niestety, jesteście jednak jedyną świecką siłą, która mniej lub bardziej skutecznie broni świata przed chaosem. I dlatego wyjątkowo teraz składamy propozycję współpracy.

- Czemu nie zwrócicie się bezpośrednio do władz?

- Bo wtedy Kościół byłby w tę sprawę wmieszany. A Kościół nie miesza się nigdy do niczego. - Drzewiecka uśmiechnęła się znacząco i upiła kilka łyków kawy.

-A co wtedy ze mną? - dopytywała Potocka.

- Proszę wybaczyć szczerość, pani Elu. W świetle dokumentów jest pani nimfomanką, przyłapaną na, posłużę się eufemizmem, rażących zaniedbaniach w śledztwie, karnie zesłaną do badania spraw archiwalnych. Pani nowy kolega jest malwersantem, przekręciarzem, zamieszanym w działania korupcyjne. Niby nic wam nie udowodniono, ale teczki, które są w moim posiadaniu, zawierają dramatyczny materiał. - Drzewiecka odstawiła papierowy kubek. - Bardzo proszę nie brać sobie tego za bardzo do serca, pani Elu. Wszystkiego nikt nigdy nie zobaczy.

Potocka spojrzała wymownie. Aluzję zrozumiała doskonale.

-Kontaktować się z wami będzie siostra Justyna, a jej w razie problemów też nikt nie uwierzy, bo to prawdziwa wariatka.

- Proszę?

-Była wielokrotnie leczona w zakładach psychiatrycznych, brała bezskutecznie udział w wielu terapiach, wiele razy miała napady szału i zabierało ją pogotowie. Widziała też Szatana. Choćby przysięgała, nikt jej nie uwierzy.

-Aż taka ofiarna? Bo domyślam się, że te papiery mu-siała załatwić sobie sama?

- Siostra Justyna to głęboko wierząca osoba. A poświęcenie jest dla katolika największą cnotą.

-Taaaak...

Potocka, choć paliła bardzo rzadko, nagle poczuła, że ma ochotę na papierosa. Odruchowo potarła wargi. I w tym momencie Drzewiecka zaskoczyła ją po raz kolejny. Otworzyła swoją torebkę i wyjęła z niej nierozpieczętowaną paczkę papierosów oraz jednorazową zapalniczkę. Położyła na stoliku i przesunęła po blacie.

- Proszę się nie krępować. Nie przeszkadza mi dym.

-Ale skąd?...

- Kościół potrafi przewidzieć wiele rzeczy - zażartowała Drzewiecka.

Kiedy Potocka po dłuższej chwili i z dużą ulgą zaciągnęła się dymem, dyrektorka wróciła do rozmowy.

- Proszę się też niczego nie obawiać z naszej strony. My nie prowadzimy dokumentacji jak policja. Wszystkie tajemnice są przekazywane dalej w trakcie spowiedzi. Nic nigdy nie wypłynie. Zapewniam panią.

-Okej, okej. - Potocka zaciągnęła się głęboko. Usiłowała zebrać myśli. Odruchowo rozejrzała się dokoła po roześmianych twarzach. Ciekawe, o czym właśnie myśleli. Oczami wyobraźni zobaczyła nad każdą z głów dymki takie jak w komiksach: „Kolacja”, „Wieczór z dziewczyną”, „Kolacja”, „Wkuwanie do kolokwium”, „Kolacja”... A nad jej głową powinien pojawić się dymek: „Rozstrzyganie ostatecznych kwestii istnienia świata wraz z Kościołem, czyli jak zostać męczennicą”. Psiakrew! - No to proszę konkretnie. Czego ode mnie oczekujecie? - rzuciła, nie wytrzymując już kluczenia kadrowej.

Uśmiech Drzewieckiej trwał niezmiennie gdzieś pomiędzy określeniami „enigmatyczny” i „podstępny”.

- Dobre pytanie - odparła. - Pozwoli mi dowieść, że może pani czuć się całkowicie bezpieczna. Od nas naprawdę nigdy i nic nie wycieknie.

- Bo? - przerwała Potocka.

- Bo naprawdę nie wiem, czego Ósemka od pani oczekuje. Moim zadaniem było tylko przeprowadzenie wstępnej rozmowy. Nawet na torturach więc nie będę mogła zeznać, w co pani jest zamieszana. System jest perfekcyjny.

-Aha, czyli kogo mam zabić, dowiem się dopiero od tej wariatki, siostry Justyny? - Domyśliła się policjantka. - A w jej ewentualne zeznania nikt nie uwierzy. Zgadza się?

Drzewiecka przytaknęła.

-Urocze, nieprawdaż? Nikt nic nie wie, a jak wie, to jest psychicznie chory.

Potocka potwierdziła ruchem głowy.

-Taaak... A czemu sami się tym nie zajmiecie?

- Ponieważ Kościół na tym świecie nie prowadzi działań operacyjnych. Już o tym przecież wspominałam.

-To chyba żarty?

- Oj, naczytała się pani o jezuitach i Opus Dei, a to nie tak. Nieprawdą jest, że skąpimy jezuitom na kałasznikowy - zażartowała. - My naprawdę nie prowadzimy działań operacyjnych w świecie doczesnym. To nie nasza branża ani rejon działania.

- Rozumiem, że skoro wspomniała pani o kałachach, to spodziewacie się mordobicia i strzelaniny. - Potocka przygryzła lekko wargi. - Mam w związku z tym pytanie. Jak mnie zabiją i zostanę męczennicą, to od razu pójdę do nieba?

Drzewiecka głęboko spojrzała jej w oczy i odparła zupełnie poważnie:

-Tak.

Wnętrze najnowszego modelu hondy wyglądało jak kabina statku kosmicznego - kolorowe światełka, wyświetlacze z danymi z różnych komputerów, chłód klimatyzacji, szmer ściszonego radia. Mimo informacji o temperaturze na zewnątrz, o tym, że jest cholernie gorąco, dowiedziała się jednak dopiero, kiedy wyszła z samochodu. Wyjęła więc z klimatyzowanego schowka butelkę wody mineralnej. Mu-siała pozbierać myśli. Idąc parkową alejką, usiłowała odnaleźć ulotną chwilę równowagi ze wszechświatem. Dokładnie tak, jak powtarzał jej terapeuta. „Raz, dwa, trzy... wszystko płynie, wszystko przesuwa się obok w bezpiecznej odległości. Nie biorę udziału w żadnych wydarzeniach, tkwię nieporu-szona w kokonie, podczas kiedy wszystko wokół...”

- O Jezu!

Z rozpędu potrąciła starszego człowieka z laską, który zatoczył się i o mało nie upadł.

-Najmocniej pana przepraszam! - Usiłowała chwycić go za ramię. — Bardzo mi przykro. Zamyśliłam się i nie zauważyłam...

-No... Nic nie szkodzi. - Patrzył na nią jak na istotę z innego świata.

- Naprawdę bardzo mi przykro - powtórzyła.

- Świetnie pani mówi po polsku. - Uśmiechnął się, chcąc być uprzejmy. - Gdzie się pani tak nauczyła?

- We Wrocławiu.

Zabrzmiało jak wyraźna kpina, ale na szczęście nie zrozumiał. We Wrocławiu nauczyć się pięknie po polsku? Niby gdzie? Dzisiaj łatwiej chyba było tu ćwiczyć angielski z akcentem oksfordzkim, niemiecki z wymową bawarską czy choćby jidysz.

-A długo tu pani jest? - dopytywał staruszek.

Coś śliskiego podeszło jej do gardła.

- Od kur... - urwała przekleństwo. - Od urodzenia.

Nie, nie znajdzie spokoju za żadne skarby. Odwróciła się na pięcie, mamrocząc przepraszająco:

- Źle się czuję.

- Może jakoś pomóc? - Nie dawał spokoju starszy pan.

Znowu miała na końcu języka: „tak, kurwa, sprowadź szamana!”, ale powstrzymała się, odchodząc bez słowa. Chciała uniknąć dalszych spotkań - poszła w kierunku jeziorka. Był wieczór, dzień powszedni - na platformie widokowej pusto. Usiadła na barierce i otworzyła wodę mineralną. Do dupy ta cała terapia! Najwyraźniej nie mogła poradzić sobie z własną cielesnością. Coś było nie tak z jej życiem. Coś było nie tak z jej filozofią ciągłej zabawy, z zaliczaniem kolejnych facetów, którzy jej się podobali, z łatwym spełnianiem swoich zachcianek, małych ambicji. Miała wszystko, co chciała, ojciec ustawił ją finansowo, policja dała poczucie wyższości i prawie bezkarności. Cały ten sprzyjający świat kłaniał się codziennie, użyczając wszelkich radości. Ale nie wpuszczając jej do siebie. Była stąd? Była, była... Przez szybkę. Fajnie, póki młoda, śliczna, słodka jak cukierek, na widok którego cieknie ślina. A co będzie, kiedy stanie się starą Murzynką? Dalej będzie jedną z nich? Dalej będzie przyciągać jak zakazany owoc egzotycznym magnetyzmem, czy pozostanie tylko zachwyt otoczenia nad jej doskonałą polszczyzną i idealną znajomością polskich obyczajów? Taka obca wśród swoich. Westchnęła ciężko.

- Tylko się nie rozpłacz. - Majchrzak zaszedł Elę od tyłu. Nie było to trudne, bo wykorzystał jej melancholię. Potocka spojrzała wściekła, ale udał, że nie widzi.

-Jak ogólne wrażenia? - rzucił, aby jakoś zagaić rozmowę.

- Z czego? - nie miała ochoty na zwierzenia.

- Ze spotkania. Kościelni dadzą się lubić? - zakpił lekko.

- Daj mi spokój. Jakaś stuknięta siostra będzie naszym łącznikiem. Oni sami niby coś wiedzą, ale nie mogą nic powiedzieć. Wszystko popieprzone.

Skinął głową.

- To znaczy, że sprawa jest naprawdę poważna.

- Co ty nie powiesz? - zawołała Potocka.

Majchrzak przysiadł obok niej na barierce. Wyjął z kieszeni niewielkie zawiniątko.

- Skoro mamy pracować razem, muszę cię nauczyć policyjnej roboty.

Fuknęła jak dziki kot.

-O! Wiesz? Poszperałam trochę w twoich papierach. Na studiach miałam oceny sto razy lepsze od ciebie!

- Studia studiami, ale ulicy nie znasz, czarna paskudnico.

Inspektor rozwinął szmatkę i podał jej małego waltera kaliber 6,35.

- Nigdzie nierejestrowany. Schowaj go, byle nie w domu ani w samochodzie.

- Skąd masz? - dopytywała Potocka.

- Zwinąłem podczas jakiejś akcji. Każdy policjant ma coś takiego na wszelki wypadek.

-1 tylko z jednym magazynkiem?

- O Boże! To nie broń do wywalczania przewagi ogniowej. Jak będziesz musiała stuknąć jakiegoś wroga, strzelisz mu w potylicę i wyrzucasz spluwę won. I po sprawie.

Wzruszyła ramionami, ale po chwili wahania schowała waltera do torebki. Majchrzak podał jej jeszcze mały foliowy woreczek z puklem włosów.

-A to co?

-Dowód w słynnej sprawie porwania Karpińskiej. Tej baby, której nigdy nie odnaleziono.

- Po cholerę mi te włosy? - Policjantka wciąż nie rozumiała jego intencji.

Majchrzak załamał ręce nad jej brakiem doświadczenia.

- A może będziesz musiała kogoś stuknąć ze służbowego pistoletu? I co wtedy? Pomyślałaś kiedyś?

Potrząsnęła głową.

-Ale po cholerę mi te włosy?

-Boże... Strzelisz do kogoś i co? Policjant zabił bezbronnego cywila. Z pierdla nie wyjdziesz. A tak, wyjmujesz dowód z woreczka, wkładasz denatowi do kieszeni i co? Ty nie bezbronnego cywila zabiłaś. Tylko podejrzanego w sprawie o zamordowanie Karpińskiej. Może nawet medal dostaniesz.

Kręciła głową, ale po chwili zastanowienia wzięła od niego plastikowy woreczek.

-Noś zawsze przy sobie - ostrzegł policjant. - Są na komendzie tacy, którzy nawet dowód przyklejają sobie do kolby służbowej broni, żeby w zdenerwowaniu zawsze wiedzieć, gdzie go mają.

Choć nigdy nikogo nie zabiła, to akurat rozumiała. Zdarzało jej się tracić zimną krew w czasie akcji. Wypiła kilka łyków wody i podała butelkę Majchrzakowi, ale odmówił ruchem głowy.

- Dobra - mruknął. - Jutro dalszy ciąg praktycznych nauk. Ale pytałem cię o coś innego.

- O co? - nie zorientowała się w pierwszej chwili.

- Jak twoje wrażenie z rozmowy z Drzewiecką?

Potocka wzruszyła ramionami.

- Dziwne jakieś. O tym, że właśnie wdepnęliśmy w głębokie gówno, wiem sama. A rozmowa... Też dziwna.

- Dziwny jest ten świat - inspektor zacytował klasyka. - A konkretnie?

- Jak mi klarowała, że po śmierci od razu pójdę do nieba za udział w słusznej sprawie, poczułam się jak żołnierz Al--Kaidy - relacjonowała spotkanie Potocka.

Roześmiał się. Rozbawiony tym, co usłyszał, zapalił papierosa i długo kręcił głową.

-Ale wiesz? W jednym była dobra.

- No? - rzucił Majchrzak.

- Potrafiła mnie przekonać, że nic nigdy nie wyjdzie na jaw. Mają tak szczelny system, że absolutnie, pod żadnym pozorem, tysiąc lat po naszej śmierci, nic, nigdy!...

Urwała. Popatrzyli na siebie wymownie. Cisza przedłużała się, ale nie była męcząca. Identyczna myśl drążyła oba umysły.

- Nic nigdy nie wyjdzie... - powtórzył policjant jak echo, ciągle patrząc na nią w skupieniu.

-Nic nigdy nie wyjdzie - teraz powtarzała Potocka. - Z ich strony! Ha, ha, ha! Nagrałeś wszystko?

- No pewnie! Mam całość i idealną jakość dźwięku.

Śmiali się jak dzieci. Na szczęście blisko nich nie było żadnych przechodniów. A jeśli byliby? Późny wieczór, park, romantyczne jeziorko... Może to po prostu para zakochanych?

Majchrzak opanował się pierwszy.

-Dobra, na dzisiaj wystarczy ci praktycznych nauk - mruknął. - Tajny oddział rozśrodkowuje się i udaje na miejsca zakwaterowania.

-Tak jest! - Zasalutowała mu. - Tajny agent o kryptonimie „Jawnogrzesznica” odmeldowuje się, panie nadinspektorze.

Wielki, luksusowy mercedes „wypożyczony” z policyjnego parkingu leniwie sunął po górskich serpentynach wijących się wśród lasów porastających stoki Karkonoszy. W pewnych rękach sierżanta Makabry po prostu płynął, jakby pod kołami miał nie wyboistą, wąska drogę, ale taflę spokojnego jeziora. Notabene, ksywa podoficera nie wzięła się od jego wyglądu. Nie od zwalistej, kanciastej sylwetki ani okropnej blizny ciągnącej się po lewej stronie twarzy od czoła, przez brew, policzek i wargi, która podkreślała niedopasowane kolorem do drugiego sztuczne oko. Sierżant miał pewną słabość. Skłonność do gromadzenia dóbr doczesnych. Przy nalocie na nielegalną hurtownię jego bagażnik wypełniał się w niewiadomy sposób tonami ekstraelektroni-ki, przy niszczeniu podróbek luksusowych garniturów jego szafa pęczniała od wspaniałych strojów, palił tylko papierosy z rozbitych przemytów, a w barku miał kolekcję najbardziej luksusowych trunków, jakie można sobie wymarzyć. Wielu ludzi na komendzie wiedziało o tym procederze, wielu się domyślało, reszta nie miała pojęcia - zastanawiali się tylko, jakim cudem zwykły podoficer żyje na tak wysokim poziomie i dlaczego stołuje się tylko w najdroższych lokalach we Wrocławiu (nawiasem mówiąc, podejrzewanych o pranie pieniędzy). Wydawał się jednak nietykalny. Podobno kilku wysoko postawionych, starych oficerów tuszowało wszelkie jego wybryki i rozpinało nad nim ochronny parasol. Makabra, pochodzący z zapadłej wsi na ścianie wschodniej, z całą swoją prostotą bowiem nigdy nie mnożył trudności. Jeśli potrzebowano jakiegoś dowodu, a nie było legalnego sposobu, można było nadać sprawę Makabrze i dostawało się obciążające dokumenty następnego dnia. Na pytanie: „Jezu, jak ty to robisz?”, odpowiadał niezmiennie: „Jak to, kurwa, jak? Wchodzę do ich biura, podpierdalam i wychodzę”. Nie była to zresztą jedyna jego „zaleta”. Podoficer potrafił przylać nieskłonnemu do zeznań podejrzanemu, potrafił wyjść na miasto i przyłożyć komukolwiek z niewygodnych ludzi, zniszczyć mu interes, przeszukać po nocy dom bez żadnego nakazu. Dla weteranów z komendy był bezcenny. Nie to, co ci młodzi z dyplomami, którzy bali się własnego cienia i każdego paragrafu.

Jego ksywa powstała jednak zupełnie przypadkowo. Sierżant wracał z rutynowego obchodu znanych tylko sobie miejsc, niosąc pod pachą ogromny karton, w którym było dwieście energooszczędnych żarówek. Nie wiadomo, do czego Makabra potrzebował aż tylu źródeł światła, niemniej sama cena - osiemdziesiąt złotych za sztukę razy dwieście - sugerowała, że miał z nimi związane jakieś plany. U wylotu ulicy pojawił się nagle samochód, prowadzony najwyraźniej przez kompletnie pijanego kierowcę, ponieważ zygzakował od krawężnika do krawężnika. Goniący go radiowóz z drogówki nie miał szans na wyprzedzenie wariata. Ten widok sprawił, że sierżant odstawił karton pod ścianę najbliższego budynku, wyjął z kabury swój służbowy pistolet i zarepetował. Nie wiadomo, czy kierowca chciał go staranować, czy po prostu stracił już kompletnie panowanie nad kierownicą. Podoficer jednak, w przeciwieństwie do kierowcy, był trzeźwy jak Świnia, więc zdołał uskoczyć, kiedy samochód walnął tuż obok niego w mur. Po chwili otworzyły się drzwi, a ze środka wytoczył się ranny mężczyzna i runął wprost na policjanta, brudząc mu cały mundur. Najlepsza jednak była opowieść patrolu z drogówki. „Jak wysiedliśmy z radiowozu, to widok był przerażający. Kłąb dymu z płonącego samochodu, wirujący wszędzie pył ze ściany, leżący na chodniku, ostro pokiereszowany facet. A z tego tumanu wyłania się sierżant cały we krwi, z pistoletem w dłoni i nieruchomą twarzą, jak Marlon Brando w Czasie Apokalipsy, powtarzający: „Makabra, makabra, makabra...” - opowiadali. Niewielu wiedziało, że słowa policjanta dotyczą wyłącznie stłuczonych żarówek, które miał w kartonie. Ksywa przylgnęła do niego na zawsze. Większość, szczególnie młodych, nie wiedziała, jak się naprawdę nazywa ani nawet jak ma na imię.

Majchrzak siedzący na tylnej kanapie otworzył wielką skrytkę w drzwiach. Po chwili wyjął z niej kryształową karafkę i stylowe szklaneczki.

-Noooo... Tak powinien wyglądać każdy dzień służby na policji. Elu? Nalać ci drinka?

Ziewnęła leniwie. O mało nie zasnęła w mięciutkim, ciepłym i klimatyzowanym pojeździe.

- Nie odmówię sobie. - Wyciągnęła rękę.

- Makabra, a ty?

- Na służbie nie piję - rozległ się grobowy głos z przodu mercedesa. - Chyba że jednego łyka.

- Już wam rozlewam. Po kolei.

Potocka nachyliła się, zerkając na wielki ekran z przodu samochodu.

- Uhm - mruknęła skonfundowana. - I tu, zgodnie z zapowiedzią, nawigacja zaczyna głupieć.

- Fakt. - Majchrzak też się pochylił. - Trzeba kogoś zapytać.

- Kurde, przez ostatnie pół godziny nikogo nie widziałam na poboczu. Mijały nas tylko samochody.

-Spokojnie... - nadinspektor studiował elektroniczną mapę na ekranie. - Zaraz będzie dłuższa prosta, a potem zakręt. Na mur stoją tam chłopaki z radarem.

I rzeczywiście. Po kilkudziesięciu sekundach okazało się, że właśnie tam, gdzie było zupełnie bezpiecznie, ale za to kierowcy mogli rozwinąć większą szybkość, rutyniarze z drogówki zastawili pułapkę. Mercedes został zatrzymany lizakiem za przekroczenie prędkości.

Szyba z przodu bezszelestnie osunęła się w dół.

- Kolego - Makabra, nie czekając na wezwanie do okazania dokumentów, od razu przystąpił do rzeczy. - Jak dojechać do tych Brzózek czy Brzeziny?

- Brzezicy - poprawił go policjant z patrolu, patrząc niepewnym wzrokiem, jak kierowca pociąga łyk brązowego płynu z bardzo charakterystycznej szklaneczki. Mercedesa z automatyczną skrzynią dało się prowadzić jedną ręką, ale... - Pól kilometra prosto, potem w lewo, pod górę przez las.

Policjant zerknął na pasażerów. Wszyscy po cywilnemu, a na dodatek Murzynka. I ta limuzyna... Na funkcjonariuszy to oni nie wyglądali. Właśnie otwierał usta, ale Makabra nie czekał.

-Dzięki, kolego - mruknął, unosząc szybę i ruszając bez zbędnych wyjaśnień.

Potocka obejrzała się.

-A jak napisze raport? - spytała. - Może to jakiś służ-bista?

-Niech pisze. Przecież ten samochód nie istnieje. Stoi w rekwizycji na parkingu wrocławskiej komendy.

- No właśnie.

- Co właśnie? - Majchrzak wzruszył ramionami. - Dobra. Pogadajmy o sprawie. Co siostra Justyna sugeruje? Czego mamy się dowiedzieć w tej Brzezicy?

-Mamy się zorientować w sytuacji i znaleźć jednego wariata.

- Co o nim wiemy? - Zerknął na podsuniętą przez Potocką kartkę. - Aha. Nic nie wiemy.

Zapalił papierosa i nalał im jeszcze whisky.

- Czujesz ten zapach? - spytał.

-Alkoholu?

- Nie. Oparów absurdu.

Ośrodek w Brzezicy okazał się zagubionym wśród lasów przedwojennym sanatorium dla bardziej sprawnych ruchowo chorych. Nie zdążono go jednak wykorzystać. Wojna wybuchła, zanim stworzono sieć dróg oraz ścieżek spacerowych i zanim wokół powstała jakakolwiek infrastruktura, choćby mieszkania dla personelu. Nowoczesna jak na późne lata trzydzieste architektura, proste, bogato przeszklone budynki z czerwonej cegły dzielnie zniosły obecność późniejszych socjalistycznych dobudówek, które miały tę lukę wypełnić. Całość sprawiała miłe wrażenie szczególnie w połączeniu z ogromnym ogrodem, który o tej porze roku rozkwitł właśnie kolorami o różnym stopniu jaskrawości. Dopiero kiedy podjechali bliżej, do sypiącego się trochę muru i stróżówki przy bramie, można było zauważyć efekty niszczącego upływu czasu i bylejakość doraźnych napraw.

Portier wyskoczył ze swojej kanciapy jak z katapul-ty. Otworzył żeliwną bramę, nie zadając żadnego pytania. Miał jednak jakiś system szybkiego powiadamiania dowódcy „leśnej twierdzy”, bowiem kiedy zatrzymali się na szerokim podjeździe pod głównym budynkiem, ordynator już na nich czekał.

- Witam państwa serdecznie. Witam w naszych skromnych progach...

Po sprawdzeniu papierów tego ośrodka terapeutycznego, kiedy dowiedzieli się, że budynki mają być sprzedane, a chorzy przeniesieni gdzie indziej, ustalili, że będą udawać potencjalnych inwestorów. Konkretnie udawać będzie Potocka, Majchrzak jej polskiego przedstawiciela, a Makabra ochroniarza. Trochę się martwili o angielski Majchrzaka, który jako przedstawiciel powinien być także tłumaczem, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Kiedy ordynator usłyszał: „Pani Elizabeth niestety nie mówi po polsku”, od razu przeszedł na angielski, którym zresztą władał znakomicie.

- Zapraszam państwa na kawę. - Prowadził grupę, zawsze jednak przepuszczając kobietę przodem. Potocka znakomicie grała Angielkę, dziwiąc się za każdym razem, ponieważ w jej kulturze żadne takie przywileje kobiecie się nie należały.

Gabinet, do którego ich zaprowadził ordynator, był urządzony w sposób typowy dla instytucji państwowych na tym terenie. Czysty eklektyzm. Wielkie, porządnie doświetlone, poniemieckie wnętrze, zepsute socjalistycznym wystrojem i podrasowane kilkoma supernowoczesnymi gadżetami, którymi oczywiście ordynator od razu się pochwalił, włączając pilotem bezszelestną klimatyzację.

- Jak podróż? - spytał, kiedy zajęli miejsca w niewygodnych, choć zabytkowych fotelach. - Jak w ogóle podoba się pani nasz kraj?

Potocka drgnęła lekko, bo obserwowała właśnie przez okno, jak sierżant Makabra, który jako ochroniarz został na podjeździe, przemierza właśnie ogrodowe alejki, węsząc w poszukiwaniu jakichś informatorów.

- Wspaniałe barany. Naprawdę barany doskonałe.

Zanim na twarzy ordynatora odmalowało się zdziwienie, Majchrzak wyjaśnił, że Potocka po prostu zjadła barani szaszłyk w Zakopanem i była zachwycona. Ona zaś szybko dała dowód, że wie, jak powinna zachować się bizneswoman o brytyjskich korzeniach.

- Czy możemy od razu przejść do interesów? - dodała bezceremonialnie.

Tym razem ona zaskoczyła lekarza. O mało nie rozlał kawy nalewanej z wielkiego, srebrnego dzbanka.

- Ależ oczywiście - potwierdził.

-Widzi pan, mój plan jest prosty. Chcę kupić od razu cały ośrodek.

Lekarz podał jej filiżankę, patrząc prosto w oczy.

-Az czystej ciekawości, proszę powiedzieć, jakie będzie jego przeznaczenie?

- Dokładnie takie samo, jak do tej pory. - Potocka świetnie grała swoją rolę.

Ordynator, znając polskie realia, nie wierzył, że to możliwe.

- Słucham?

-Już tłumaczę. Choroby psychiczne granic nie znają. Nie znają też różnic społecznych, najbogatsze rodziny również są nimi dotknięte. A ja znam wielu ludzi, którzy chcie-liby, hm, leczyć swoich krewnych w luksusowych warunkach, ale... - teraz ona popatrzyła mu w oczy - ...gdzieś bardzo daleko od społeczności, w której przyszło im żyć.

-Ach, chyba rozumiem - przytaknął, uśmiechając się. - Taki superluksusowy szpital psychiatryczny dla elit położony z dala od ludzkich oczu?

- To miejsce nadaje się idealnie - kontynuowała Potocka.

-Ale dlaczego w Polsce?

- Proszę wybaczyć szczerość, ale odpowiedź jest prosta. Pamięta pan znaną sztukę Alfreda Jarry Król Ubu? „Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”, napisał. I tak ciągle postrzegają was zachodnie elity. Ale z drugiej strony przez ostatnie lata udowodniliście, że jesteście krajem doskonale zorganizowanym, posiadającym świetnych fachowców, że jesteście absolutnie najlepsi z całej grupy krajów bloku wschodniego.

Skinął głową. Cała wypowiedź najwyraźniej mu się podobała i trafiała do przekonania. Chyba właśnie tak wyobrażał sobie zachodni biznes.

-No tak. Teraz wszystko staje się bardziej zrozumiałe. Poza jedną kwestią. Dlaczego państwo zwracacie się ze sprawą do mnie? Nie ja jestem właścicielem ośrodka i nie ja go będę sprzedawał.

- Oczywiście. - Potocka oderwała wzrok od okna. Makabra dorwał kogoś w białym kitlu i zawzięcie o coś wypytywał. - Otóż szpital, który tu powstanie, nie może być postrzegany jako luksusowa umieralnia dla niewygodnych krewnych. Musi mieć wyniki. I to nie z ostatniej chwili, tylko wyniki z wielu lat. Osiągnięte przed kupnem obiektu. Rozumie pan?

- Szczerze mówiąc, nie - przyznał ordynator.

- Spróbuję więc panu wyjaśnić. Część personelu zostanie wymieniona na anglojęzyczną. Ale chcę, żeby pan doktor dalej prowadził ten ośrodek. Pan musi mieć wyniki i dorobek naukowy. Jednak to nie problem. Pan opisze jakieś przypadki, a my zadbamy, by je opublikowano w czołowych zachodnich periodykach medycznych. Nie ma problemu.

Ordynator wyraźnie się podniecił wizją pensji wypłacanej w euro. Przełknął ślinę. Gorączkowo zastanawiał się, ile mógłby zarabiać. Dziesięć tysięcy euro? Piętnaście? Miesięcznie? Jezu...

-Ale jakie ja tu mogę mieć wyniki? Przy tego rodzaju chorobach, przy braku sprzętu i...

-Najlepiej, gdyby zdarzył się tu jakiś cud! - Majchrzak po raz pierwszy włączył się do rozmowy. - Jakiś cud. A my wynajmiemy specjalistów i sprzęt, żeby to zbadać i opisać. Pan się podpisze.

-Cud... - Ordynator powtórzył to słowo jak automat, bowiem jego umysł krążył po innej zupełnie orbicie. Gdzieś w pobliżu przelatujących obok przeliczników euro na złoty, angielskiego ubezpieczenia emerytalnego, komercyjnej polisy i takich tam różnych satelitów. - Cud. A właściwie to ostatnio zdarzył się jeden.

Bingo! Siostra Justyna naprowadziła ich bez pudła. Ale w końcu Kościół był instytucją powołaną właśnie do przyglądania się sprawom nie z tego świata. Ach! „Podczas wizji lokalnej zlokalizowano cud. Sztuk jeden”. I o to mniej więcej chodzi w policyjnym biznesie. Mieć dobrych informatorów.

- Moglibyśmy usłyszeć coś więcej? - Potocka dopiła swoją kawę. Sierżant Makabra za oknem zmierzał właśnie w stronę głównego budynku szpitalnego. Ciekawe, czy będzie przepytywał chorych. - Na bazie jednego ciekawego przypadku można opracować kilkanaście artykułów naukowych.

-1 niejeden doktorat! - podchwycił ordynator ze śmiechem. Był pod wrażeniem faktu, że cudzoziemka znała tak dobrze polskie realia. - A rzecz jest naprawdę ciekawa.

W ogrodzie Makabra nagle zmienił kierunek marszu. Dopadł jakiegoś faceta z gumowym wężem, chwycił za ramię i pociągnął gdzieś w głąb, poza zasięg wzroku.

-To dziwna historia. Pacjent jest u nas jakieś dwadzieścia lat. Przez te lata nie zanotowaliśmy żadnej poprawy - zaczął lekarz.

-A co mu się stało?

- O dziwo, to akurat wiemy dość dokładnie. - Ordynator przybrał pozę kogoś głęboko zamyślonego, ale nie był dobrym aktorem. - W styczniu osiemdziesiątego dziewiątego miały miejsce jakieś bandyckie porachunki...

- Bandyckie? - dopytywała Potocka.

- No dobrze. Opowiem tak, jak to usłyszałem. Na początku stycznia pewna sportsmenka, konkretnie narciarka biegowa, trenowała do zawodów. To było jakieś odludzie, las, chaszcze, małe jeziorka...

- Gdzie?

- Nie wiem, gdzie. I zaraz się państwo dowiecie dlaczego.

- Okej. Słuchamy.

-W pewnej chwili polną drogą nadjeżdża jakiś samochód. W środku samotny mężczyzna, zatrzymuje się, pyta o jakiś drobiazg. Kobieta trenuje dalej, biegnie przez las i nagle widzi pojazd, który ją mijał. Facet pali papierosa nad brzegiem takiego małego jeziorka, a z drugiego samochodu, który nadjechał z naprzeciwka, wysiada właśnie trzech mężczyzn. Od razu widać, że esbecy. - Lekarz opowiadał zdarzenie, jakby czytał policyjny raport.

Potocka poruszyła się niespokojnie.

- Chryste, jak można to było poznać?

- Oj, pani nie pamięta tych czasów i nie zna historii naszego kraju. Ona była z Solidarności, a każdy miał w głowie morderstwo Popiełuszki i masę innych historii.

-Kto to był Popiełuszko? - Ładnie zagrała prawdziwą Brytyjkę.

- Nieważne - przerwał jej Majchrzak. - Później ci wytłumaczę.

- Kobieta ukryła się w krzakach - podjął wątek lekarz. - Obserwowała, jak tych trzech chwyciło swoją ofiarę, czymś mu przyłożyli. Potem rewizja, zabrali mu dosłownie wszystko, prawie go rozebrali. Potem jeszcze raz w głowę i do jeziorka, z obciążeniem, żeby nie wypłynął.

-1 co? - dopytywała o szczegóły.

- Nic. Napastnicy sprawdzili wokół, czy czegoś nie zostawili, zapakowali się do auta i odjechali. Kobieta odpięła narty i dalej do jeziorka. Jakimś cudem wyciągnęła mężczyznę z lodowatej wody i zaczęła reanimację.

- No nie - obruszyła się Potocka. - Jeśli pan jeszcze powie, że była lekarką albo wykwalifikowanym ratownikiem, to nie uwierzę w taki splot przypadków.

Teraz ordynator wyraźnie się żachnął.

- Proszę pani, myślę, że nigdy pani nie zrozumie tego, co się wtedy działo. To była wojna! Konspiracyjna, twarda, okrutna wojna! Baba była z Solidarności. Ludzie wciąż pamiętali historię Popiełuszki, a tu wszystko się powtarzało. Wrogowie zabili naszego! Ona go nie reanimowała. Ona o niego walczyła! Walczyła!!! Oby pani nigdy nie miała sposobności przekonać się, do czego jest zdolna kobieta doprowadzona do ostateczności.

- O, w to akurat uwierzę... - przytaknęła Potocka.

-Wtedy prawie każdy znał podstawy reanimacji. Jak to na wojnie bywa.

- Udało jej się go uratować?

- Mężczyzna odzyskał oddech, ale ona nie potrafiła go opatrzyć w tamtych warunkach. Ze swoich nart i chrustu zrobiła tobogan i ciągnęła go na własnym pasku. Kilka kilometrów na mrozie.

- W to akurat też uwierzę - powtórzyła.

- Nie mogła go zawieźć do szpitala...

- Dlaczego? - Potocka znowu przerwała, grając swoją rolę cudzoziemki.

-Oj! - Majchrzak wyręczył tym razem lekarza. - Bo by przyjechali esbecy, zabrali go i zabili. Musiała to zrobić w tajemnicy.

Lekarz potwierdził ruchem głowy.

- Właśnie tak - westchnął. - Pełna konspiracja, fałszywe dokumenty, wszyscy lekarze z Solidarności.

— Uratowali go, jak rozumiem.

- Uratowali, ale mężczyzna nie odzyskał w pełni przytomności. Niczego nie pamiętał. Był prawie jak dziecko. Odwieźli go do jakiegoś kościelnego ośrodka i właściwie tam ukryli.

Majchrzak i Potocka odruchowo wymienili się spojrzeniami. Podręcznikowy błąd. Na szczęście ordynator nie zauważył.

-Potem nastąpiły wiadome zmiany w naszym kraju. Okrągły Stół, wolność, obalenie komunizmu i... wszystko jakoś znormalniało. Pacjent trafił do nas.

- W jakim jest stanie?

-Cóż, dzięki rehabilitacji chodzi, sam je, jak mu się podstawi talerz pod nos, sam korzysta z toalety, jak się go do niej zaprowadzi. Mało kłopotliwy. Niczego nie pamięta, odzywa się monosylabami. Jakby spał na jawie. To znaczy. .. - lekarz nagle się żachnął. - Taki był jego stan przez prawie dwadzieścia lat.

- Kiedy nastąpiła zmiana? - dopytywała Potocka.

-Hm... To, co powiem, będzie dość dziwne. Parę miesięcy temu przyjechała komisja z Warszawy. Zabrano kilku pacjentów na specjalistyczne badania na jakimś supernowoczesnym sprzęcie. Ich dokumenty były bardzo ogólnikowe.

-Jak to na badania? - przerwał Majchrzak. - Nie powiedzieli jakie?

-Mam cały spis tej nowej aparatury, którą zamierzali wypróbować na chorych.

-1 zabrakło im wariatów w Warszawie?

Lekarz uśmiechnął się enigmatycznie.

- Chciałbym powiedzieć „otóż to właśnie”, ale nie. Szukali określonych chorych, podobno w całej Polsce. To mieli być pacjenci sprawni motorycznie, z zaburzeniami pamięci, z zanikiem wyższych funkcji mózgowych... Ale mógłbym tu przez godzinę wymieniać schorzenia.

- Co się stało, gdy pacjent wrócił z Warszawy? - drążył Majchrzak.

Długo nie mogli doczekać się odpowiedzi. Ordynator w myślach ważył słowa, zanim odważył się je wypowiedzieć.

- Zaczął się jakiś dziwny proces, którego nie rozumiem. Pacjent... - znowu zawiesił głos.

-Tak?

- Stał się prawie normalny. Zaczyna sobie przypominać różne rzeczy z przeszłości. Zaczyna...

- Przeprowadzono na nim jakiś zabieg? - wypytywali policjanci.

- Z tego, co wiem, to chyba nie. - Lekarz był coraz bardziej enigmatyczny.

-A te nowe urządzenia, o których pan wspomniał?

- Służą tylko do diagnostyki. To, co robili, nazwałbym raczej czymś w rodzaju kalibracji. Urządzeń, nie ludzi.

Potocka, udając, że chce rozprostować kości, wstała i podeszła do panoramicznego okna. Makabry jednak nie było w zasięgu wzroku.

-1 co pamięta ten pacjent? - spytała.

- Och, to już nieistotne z medycznego punktu widzenia. Miałem ostatnio niezbyt dużo czasu, właśnie zakładali nam nową instalację grzewczą i sami państwo wiedzą, jak to jest...

W głowach policjantów zapaliły się ostrzegawcze światła. Nowa instalacja w obiekcie przeznaczonym do sprzedaży?! Kto inwestowałby, nie znając planów przyszłego właściciela? Po co cokolwiek wymieniać i podnosić własne koszty? Oboje znowu wymienili się spojrzeniami.

-Napijecie się państwo czegoś mocniejszego? - spytał nagle ordynator. - Macie przecież kierowcę.

-A wie pan, że ja z przyjemnością - uśmiechnął się Majchrzak. - Moja szefowa chyba jednak wołałaby sfotografować kilka budynków.

- Zęby ocenić, co trzeba wyremontować? - domyślił się ordynator. - Zaraz przydzielę jakiegoś przewodnika.

- Niepotrzebny kłopot, dziękuję. - Potocka uniosła ręce w wymownym geście. - Wolę w spokoju sama fotografować. Jeśli pan pozwoli...

- Oczywiście... - Na biurku pojawiły się dwa ogromne kieliszki i butelka koniaku. - Jakby co, proszę po prostu zawołać.

Ale spryciarz. Potocka, wychodząc z gabinetu, posłała Majchrzakowi złe spojrzenie. On przy koniaczku wyciągnie spokojnie wszystkie informacje, a ona musi odwalić czarną robotę. Chryste. Przecież nie miała pojęcia o żadnych instalacjach.

Księgi parafialne od zawsze pisane są ręcznie. Mogłoby się wydawać, że to kolejny anachronizm Kościoła, pomnik niereformowalnego konserwatyzmu, bo przecież komputer niczym wierze zaszkodzić nie może. Wydruk czy litery na ekranie są czytelne, zawsze taki same, nie zmuszają czytelnika do ślepienia i sylabizowania czyjegoś, czasem kuriozalnego, charakteru pisma. Ksiądz Weber z całą pewnością nie należał do kościelnego betonu, ale umiał docenić ręczny charakter pisma. Problem był bowiem tylko jeden. Martwe litery na ekranie w żaden sposób nie odzwierciedlały nastroju i stanu ducha, w którym jakiś proboszcz prowadził notatki. Czym innym są słowa na bezdusznym ekranie: „Dziś rano zmarl Jan Kowalski”, a czym innym to samo zdanie uwiecznione ręką drżącą w nagłym zdenerwowaniu lub bólu. To informacja, której żaden komputer nie potrafi przekazać.

-Siostro... - Weber odłożył światłokopie parafialnych ksiąg, które studiował od rana. Nigdy nie sprowadzał oryginałów i wiedział też, że nie ma sensu posługiwać się zwykłymi kopiami. Mogły być sporządzane przez kogoś innego, a na pewno w innym czasie i w innym nastroju. - Napijemy się kawy?

Ekspres był od dawna gotowy. Wystarczyło dotknąć odpowiedniego przycisku. Siostra Justyna usiadła w fotelu przy małym stoliku, tuż obok księdza. Nie zwrócił na to uwagi. Zwyczaje panujące w Ósemce różniły się znacznie od tych panujących na ogół w Kościele.

- Znowu będą zabijać ludzi? - spytała cicho.

Skinął głową.

- Tak jak w osiemdziesiątym dziewiątym?

- Myślę, że to jest coś znacznie gorszego.

Nie przestraszyła się, nie zrobiła żadnego teatralnego „Och” ani „O mój Boże”, nie zasłaniała ust... Jej ręka nie zadrżała nawet trochę, kiedy z obojętną twarzą nalewała kawę do malutkich filiżanek.

- A... - zawahała się przez sekundę, ale nie z powodu zdenerwowania. - A wypuszczą „bestię”?

Spojrzał na nią smutno.

- Niech nas Bóg broni nawet przed takimi myślami, siostro. Niech nas Bóg broni.

Postawiła na stoliku talerzyk z ciastkami. Wzięła jedno i gryzła powoli, popijając kawą. Cisza przedłużała się nieznośnie.

- Czym jest „bestia”? - odważyła się wreszcie spytać.

Weber otrząsnął się z ponurego zamyślenia. Wydawało mu się, że przytulne, pachnące kawą wnętrze kwatery Ósemki zamieniło się nagle w cuchnące zgnilizną i bólem średniowieczne kazamaty wypełnione wrzaskiem torturowanych, szczękiem łańcuchów i szeptem powtarzających modlitwy egzorcystów. Nie odpowiedział na pytanie. Po pierwsze, sam nie wszystko wiedział, a po drugie, ta odpowiedź w święcie komputerów, globalnej komunikacji i sprzyjania złu, nie musiałaby być dobrze zrozumiana. Niech lepiej pozostanie tajemnicą. Niech pozostanie nieujawniona. Tak byłoby zdecydowanie lepiej dla wszystkich.

- Uderzą na dniach... - Musnął palcami kopie parafialnych ksiąg. - Znowu zabiją wielu niewinnych ludzi.

-Ksiądz poznał tajemnicę spowiedzi? - zapytała cicho zakonnica.

- Nie. Ale od wikarego wiem, kto przyszedł do spowiedzi, a z zupełnie niezwiązanych ze sprawą notatek domyślam się, w jakim stanie ducha był potem proboszcz z miejscowości w Karkonoszach.

-1 to wystarczy?

Zaprzeczył ruchem głowy.

- Nie wystarczy. Ale scenariusz się powtarza.