Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka powstała na podstawie żołnierskich wspomnień, dzienników i listów, stanowiąc intrygujące studium, szczegółowo przedstawiające codzienne życie typowego niemieckiego żołnierza frontowego z czasów drugiej wojny światowej. Nie brak w niej drastycznych opisów realiów pola walki, zwłaszcza na froncie wschodnim, gdzie walczyła większość frontowców Wehrmachtu.
Autor dokonał analizy przyczyn nadzwyczajnej sprawności bojowej niemieckiego żołnierza, konkludując, że u jej podłoża leżało specyficzne poczucie więzi z towarzyszami broni, odziedziczone z tradycji wojska pruskiego. Przedstawił także zgubny wpływ nazistowskiej propagandy na nastawienie wojsk niemieckich wobec ludności podbitych krajów. Wszystkich czytelników zainteresowanych historią militarną z pewnością zaintryguje podjęta przez autora ambitna próba nadania postaci frontowca – służącego w armii kraju, który rozpętał drugą wojnę światową, by ostatecznie ponieść w niej klęskę – ludzkich cech: jego obaw i niepokojów, pragnień i tęsknot, gigantycznych trudów, które znosił na co dzień, oraz lęku wynikającego z nieustannej konfrontacji z widmem śmierci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 566
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie jest to książka o wojnie w powszechnym rozumieniu tego pojęcia, koncentruje się bowiem na charakterystyce ludzi, którzy brali w niej udział – niemieckich żołnierzy frontowych. W istocie działania wojenne posłużyły tu jedynie za tło poczynań i odczuć jej uczestników. W konsekwencji takiego podejścia do tematu sam jako autor odrzuciłem tradycyjną metodykę – nazwijmy ją umownie „odgórną” – nie zdając się na oficjalne dokumenty i relacje z wydarzeń, a zamiast niej zastosowałem odmienną, „oddolną”, opisując przebieg wojny z perspektywy szeregowego żołnierza. Takie podejście wiąże się oczywiście z pewnymi ograniczeniami, z których najistotniejszy wydaje się fakt pominięcia pewnych aspektów historyczno-militarnych z ogólnego, strategicznego punktu widzenia. W niniejszej książce czytelnik nie znajdzie także rozważań nad takimi kwestiami, jak taktyka wojenna, decyzje przywódców walczących państw i dowódców frontowych czy też względnych zalet różnych rodzajów uzbrojenia. Rzecz w tym, że takimi sprawami zajmowali się i zajmują inni historycy w swoich opracowaniach, a nadto roztrząsanie ich w tej książce podkopałoby zasadniczą ideę przedstawienia codziennej wojennej historii. Mój cel sprowadzał się do oddania głosu przeciętnemu niemieckiemu żołnierzowi i minimalnej tylko ingerencji w jego relacje; do wysłuchania jego opowieści i spojrzenia na wojnę jego oczami oraz uchwycenia rzeczywistości doświadczeń wojennych będących udziałem ludzi w bunkrach i okopach. W takim sensie bezpośredniość i dramatyzm, nieupiększony i nieprzytłoczony nadmiarem analiz, stanowi istotę prawdziwej, codziennej historii.
Z samej swej natury opiera się ona na relacjach zwykłych ludzi i dlatego zdecydowałem się na częste cytowanie wypowiedzi samych żołnierzy. Nie oznacza to jednak, że zrezygnowałem z jakichkolwiek analiz, lub też, że książka ta jest li tylko zredagowanym zbiorem wojennych wspomnień. W trakcie czytania niezliczonych żołnierskich listów i dzienników analizowałem je pod kątem osobistej, społecznej, politycznej i ideologicznej treści tych zapisków, doszukując się w nich powtarzających się tematów, a każdy z rozdziałów stanowi rodzaj tematycznej ramy, w której przytoczyłem słowa szarych żołnierzy, by następnie opatrzyć je zwięzłym, analitycznym komentarzem. Z pewnością mógłbym ująć większość cytowanych relacji we własne słowa, lecz wtedy utraciłyby autentyczny, jakże poruszający rys – to na losach zwyczajnych ludzi wspiera się koncepcja historii codzienności.
A ponieważ starałem się badać życie szarych żołnierzy przez pryzmat ich refleksji zapisanych w listach i diariuszach, celowo unikałem zaglądania do oficjalnych dokumentów i opracowań. Z tego samego powodu, wobec faktu, że skupiałem się na typowych żołnierzach Wehrmachtu, pominąłem w swych badaniach personel jednostek Waffen-SS. Wprawdzie w ostatnich stadiach wojny do formacji tych wcielano też poborowych, nie tylko ochotników, niemniej jednostki SS z definicji miały charakter elitarny – i za takie się uważały – w odróżnieniu od zwykłej piechoty Wehrmachtu. Nie chcę przez to powiedzieć, że moje skupienie na historii codzienności i związanych z nią wojennych realiach miało na celu gloryfikowanie zachowań przeciętnego niemieckiego żołnierza: dołożyłem poważnych starań, aby wykazać, zwłaszcza w rozdziałach poświęconych walce i ideologii, że owi typowi żołnierze, uczestnicząc w popełnianiu zbrodni wojennych z pobudek rasowych i z przekonań politycznych, byli znacznie bardziej owładnięci przez ideologię, aniżeli to dotychczas przyznawano. Jednak w równym stopniu kierowała mną chęć przedstawienia prawdziwych lęków i obaw, odczuć, przemyśleń, radości, smutków i udręk przeżywanych przez tychże ludzi we frontowych okopach.
Zakres tej książki jest rozległy; włączyłem do niej materiały z Afryki Północnej, Włoch, Francji i Bałkanów, aczkolwiek przyznaję, że wspomnienia z Rosji przyćmiły te z innych frontów. Naturalnie nietrudno to objaśnić: zdecydowana większość niemieckich frontowców, ogółem około 80 procent, walczyła na wschodzie. A skoro skupiłem się na przebiegu walk, a nie na codzienności okupacyjnej, gros listów i dzienników, z których korzystałem, dotyczy wypadków na froncie rosyjskim.
Przekładów z niemieckiego, poza niektórymi źródłami wyszczególnionymi w bibliografii, dokonałem sam, przy czym natrafiwszy na trudniejsze lub wieloznaczne sformułowania, zasięgałem opinii Christy Hungate, profesor germanistyki na Uniwersytecie Stanowym East Tennessee, Niemki z pochodzenia. W miarę możliwości dążyłem do zachowania oryginalnego stylu listów i diariuszów i właśnie dlatego niektóre z cytowanych fragmentów wydają się „gładsze”, inne znowu trochę bardziej toporne. Starałem się wiernie oddać sens pewnych kolokwializmów i potocznych sformułowań, podsuwając bliskoznaczny zwrot zamiast dosłownego tłumaczenia. Z amerykańskiej perspektywy hierarchia stopni i rang wojskowych w Wehrmachcie była nader rozbudowana, więc dla pewnego uproszczenia zdecydowałem się na zastąpienie ich znanymi powszechnie odpowiednikami, kierując się w tym publikacją Handbook on German Military Forces wydaną przez (ówczesny) Departament Wojny USA.
Przy pisaniu każdego poważnego opracowania historycznego autor wiele zawdzięcza pomocy innych osób, a ja na pewno nie okazałem się wyjątkiem od tej reguły. Moje zainteresowanie codziennymi losami Landsera (niemieckiego piechura) rozbudziły początkowo rozmowy z Niemcami w czasie wielu moich wizyt w ich kraju oraz dyskusje z historykami i innymi naukowcami ze Stanów Zjednoczonych; przekonali mnie oni, że istnieje duże zainteresowanie wojennymi wspomnieniami szeregowych żołnierzy niemieckich. Do wszystkich tych osób kieruję podziękowania za to, że zachęciły mnie do realizacji tego projektu, który okazał się nadzwyczaj ciekawy i – dla mnie osobiście – wielce satysfakcjonujący. Jak wiadomo każdemu wykładowcy akademickiemu, obowiązki związane z prowadzeniem zajęć oznaczają, że czas to coś, co liczy się bardziej od pieniędzy. Zaciągnąłem więc dług wdzięczności u Ronniego Daya, dziekana Wydziału Historycznego na Uniwersytecie Stanowym East Tennessee, który zapewnił mi czas na urzeczywistnienie tego projektu, oraz za liczne dyskusje na temat losów szarych żołnierzy w latach drugiej wojny światowej. Wiele rozmów z Colinem Baxterem, innym z moich kolegów po fachu, nie tylko pobudzały moją wyobraźnię, ale i dodawały mi zapału, kiedy chwilami brakowało mi energii. Tim Jones, asystent z wydziału historii na mojej uczelni, okazał mi bezcenną pomoc, podsuwając różne pomysły i wciągając mnie w ciekawe dysputy o historii, teorii i praktyce wojskowości. Wyrażam również wdzięczność koleżance z wydziału, Margaret Ripley Wolfe, której szczodre, przemyślane, przychylne i celne rady bardzo mi dopomogły i przyczyniły się do powstania niniejszej książki. Muszę też podziękować Chriście Hungate – nie tylko za jej pomoc w tłumaczeniu z niemieckiego, ale także za to, że uprzejmie umożliwiła mi uczestnictwo w letnim programie ETSU w Niemczech, którego jest pomysłodawczynią i sprawną kierowniczką; chciałbym przy tym podkreślić znaczenie przyjaźni, jaką Christa okazała mnie i mojej rodzinie. Dziękuję ponadto Radzie Rozwoju Badawczego ETSU, która udzieliła mi dotacji, finansując początkowe stadia mojego projektu. Bez starań Beth Hogan, dyrektorki międzybibliotecznego działu wypożyczeń uniwersyteckiej Sherrod Library, nie byłbym w stanie należycie przeprowadzić prac badawczych w trakcie przygotowań do pisania tej książki. Niestrudzenie spełniała moje niezliczone prośby o „wytropienie” mało znanych zbiorów listów i dzienników, nie tracąc przy tym humoru, a nawet twierdząc, że spodobało jej się to uciążliwe zajęcie! Wszystkim tym osobom serdecznie dziękuję. Pomoc, której mi udzielili, sprawiła, że lepiej zrozumiałem, co oznacza profesjonalizm i koleżeństwo.
I wreszcie – zawdzięczam więcej, niż zdołałbym wyrazić słowami, swojej żonie Julii, która udzielała mi ciągłego wsparcia i zachęty, zgłaszała wnikliwe uwagi na temat wielu fragmentów tekstu i nie szczędziła wysiłków, by wyjaśnić mi zawiłości związane z obsługą komputera. Mogę śmiało stwierdzić, że bez niej niniejszej publikacji nigdy bym nie ukończył. Książka ta znaczyłaby zresztą dla mnie dużo mniej, gdyby nie narodziny mojej pięknej córeczki Kelsey, której przyjście na świat w trakcie gdy pracowałem nad książką, niepomiernie wzbogaciło moje życie. Obu im (żonie i córce) mogę tylko rzec (razem z Szekspirem):
Tyś dla mych myśli,
Czym pokarm dla ciała
Lub deszcze słodkie
Dla łaknącej ziemi.
(William Szekspir, Sonet LXXV; przeł. Jerzy S. Sito)
ROZDZIAŁ 1
Tkwiąc w okopie na głębokim, zaśnieżonym pustkowiu podczas długiej rosyjskiej zimy, wstrząśnięty i wyczerpany koszmarami „upiornych tygodni obronnych bitew”, które niedawno się toczyły, Günter von Scheven mimo wszystko w marcu 1942 roku wychwalał niemieckiego Landsera (żołnierza piechoty): „Nie sadzę, aby w dzisiejszych Niemczech jakiekolwiek dzieło sztuki mogło się równać z wyczynami prostego żołnierza, który utrzymuje się na swojej pozycji pod ciężkim ostrzałem artyleryjskim w beznadziejnej sytuacji” – pisał w poruszającym liście do ojca. „Ten nieznany żołnierz wybija się znów pośród bezimiennej wielkości na polu bitewnym. […] Anonimowy, znany tylko swoim nielicznym towarzyszom broni, ginie w milczeniu samotną śmiercią, odchodzi w nieznane, a jego doczesne szczątki nikną w otchłani na wschodzie, jak gdyby nigdy nie istniały”. Schevenowi dobrze udało się oddać w tych słowach poczucie egzystencjalnego osamotnienia odczuwane przez wielu tamtych żołnierzy, rozpaczy wynikłej z lęku, że ich krzyków nikt nie usłyszy, że nie zabrzmią echem wśród wielkiej wojennej hekatomby. „Od tamtej pory generałowie piszą raporty z tych wydarzeń, lokalizując poszczególne katastrofy i jednym zdaniem albo w kilku wierszach podsumowując straty”, pisał z goryczą Guy Sajer w autobiografii opatrzonej trafnym tytułem Zapomniany żołnierz, „ale, z tego, co mi wiadomo, nigdy nie relacjonują jak należy niedoli żołnierzy rzuconych na łaskę losu, jakiego chciałoby się oszczędzić nawet najgorszej łachudrze. Nigdy nie wspominają o kolejnych godzinach męczarni. […] Nigdy nie wspominają o szarym żołnierzu, czasami okrytym chwałą, czasem pobitym i pokonanym, […] zmieszanym przez zabijanie i upodlenie, a potem i przez rozczarowanie, kiedy uświadamia sobie, że zwycięstwo nie przywróci mu wolności”.[1]
Dalej na południu, na Krymie, Alois Dwenger wyrażał podobne odczucia. „Często rozdrażniają mnie suche relacje w nieudolnie spisanych wspomnieniach”, zauważył pogardliwie w maju 1942 roku.
Ostatnio czytałem raport z pewnego natarcia, w którym […] przywołano tak wiele szczegółów, że przy okazji zapomniano o codzienności wojny, o działaniach prostych żołnierzy.
Ci prości piechurzy są bez wątpienia bohaterami. Tam, w okopie […], tkwi Landser i nie może wystawić nosa, nie narażając się na jego roztrzaskanie, a jednak musi obserwować nieprzyjaciela. Wobec tego ciągle wyziera ostrożnie zza osłony, a w każdej chwili może go trafić kula. Pociski spadają codziennie […], wywołując wstrząsy i rozrzucając grudy ziemi, okopy drżą, nad głowami ze świstem przelatuje odłamek. Po nocach, kiedy nic nie widać, za to więcej słychać, gdy oczy łzawią od nieustannego wypatrywania, a wyobraźnia gorączkowo pracuje, siedzi okutany w swoim kącie w schronie, marznąc godzina po godzinie, nasłuchując z napiętymi nerwami. Podczas szarzejącego świtu wyczołguje się z okopu, przemarznięty do kości i śmiertelnie znużony; ciasno tam, wilgotno, hałaśliwie i półmroczno; bardzo dokuczają wszy. Uważam, że prawdziwy heroizm to znoszenie takiego strasznego codziennego życia.[2]
Ponad pięćdziesiąt lat później większość z tych narzekań na pomijanie roli Landsera, czyli tego, kogo sami niemieccy żołnierze nazywali ordynarnie Schütze Arsch („strzelający tyłek”), pobrzmiewa prawdziwie. Mimo że szary żołnierz odgrywał kluczową rolę w wydarzeniach minionego stulecia wojen, historycy tradycyjnie skupiali uwagę na „wierzchołku góry”: strategii, taktyce, decyzjach i organizacji wojsk, co, choć niewątpliwie ma znaczenie, nie stanowi istoty wojny. Z takiej perspektywy szeregowy żołnierz wydawał się zaledwie pionkiem, trybikiem machiny, mającym tylko odbierać i wypełniać rozkazy. „Bezosobowy, anonimowy tłum, który po prostu dostaje rozkazy odegrania wydarzeń [tego dramatu]” – użalał się Claus Hansmann w swoim dzienniku. „Strategiczny plan, jakże odległy od krwawej tragedii. Co ona ma wspólnego z tym, kto stoi na szczycie? On nie słyszy ich wrzasków ani urywanych oddechów. […] Czy ma o nich myśleć, o tych siedmiu, których porwał nurt Dniepru; czy ma się zastanawiać, jak daleko się zapuścili, jak przesiąkły wodą ich mundury, jak pobladły im twarze? Czy ma rozmyślać o tym, jak pękają im serca, o matkach, żonach, dzieciach?” Nic dziwnego zatem, że Hansmann określił „żołnierski los [jako] przysięgę złożoną śmierci”. „Żołnierzowi musi dopisywać szczęście, i to często” – lamentował inny Landser w uderzająco podobnych słowach. „Żołnierska przysięga, żołnierska radość, żołnierskie pieśni, śmierć żołnierza – wszystko to stapia się w jedno!”[3]
Wojny, nawet te najbardziej prymitywne konflikty zbrojne, zawsze były, jak zwraca uwagę Robin Fox, złożonym, zawikłanym, wysoce zorganizowanym aktem ludzkiej wyobraźni i inteligencji, tak więc fascynację „wyższymi” aspektami wojny łatwo zrozumieć. Ale jak zauważył Lew Tołstoj, prawdziwe realia wojny, a także samej historii, tkwią w nieuświadomionym, zbiorowym życiu ludzkości. „Nie jestem oficerem Sztabu Generalnego ani wojskowym ekspertem, który widzi wojnę wyłącznie oczami taktyka”, zanotował w grudniu 1941 roku niemiecki piechur Kurt Vogeler, „tylko kimś, kto przeżył wojnę jako człowiek”. A brytyjski marszałek polny Archibald Wavell napisał do sławnego historyka wojskowości B.H. Lidella Harta: „Gdybym miał czas […] na studiowanie wojen, to, jak sądzę, skupiłbym się niemal całkowicie na «prawdziwości wojny», na skutkach wyczerpania, głodu, strachu, niewyspania, pogody. […] Zasady strategii i taktyki […] są niedorzecznie proste: właśnie realia wojny czynią ją tak złożoną i trudną, a historycy zwykle je pomijają”.[4]
John Keegan stwierdził mniej więcej to samo – iż pozostają zasadniczo niezbadane przez historyków sfery, w których zachodzą na siebie dzieje społeczne i militarne. „Oddolna” historia militarna, wojna z perspektywy zwyczajnego żołnierza, stanowi jedną z nich. Ostatecznie, jak wykazał Wolfram Wette, niemieckie siły zbrojne w okresie drugiej wojny światowej składały się z blisko dwudziestu milionów ludzi, z których zaledwie niespełna jeden procent stanowili starsi rangą oficerowie (od stopnia majora w górę). Wielką pozostałą masę, 99 procent personelu Wehrmachtu, tworzyła „anty-elita” – zbiorowisko poborowych, podoficerów i młodszych oficerów. Ludzie ci wywodzili się z rozmaitych środowisk w sensie pozycji społecznej i ekonomicznej oraz wykształcenia, a jednak jedno ich łączyło: poznali wojnę z bliska, „na żywo”, a problemy wojennej codzienności były dla nich czymś przerażająco konkretnym. A zatem, aby zrozumieć realia wojny, owej wojny z bliska, historyk winien oddać głos anonimowemu żołnierzowi i przeanalizować jego podwójną rolę – sprawcy i ofiary. Żołnierze niemieccy jako sprawcy, działając z przekonania lub też nie, zaistnieli jako część wielkiej niszczycielskiej machiny, gotowej i skłonnej do niszczenia i zabijania dla osiągnięcia celów wytyczonych przez morderczy nazistowski reżim. Z kolei w roli ofiar znosili codzienne fizyczne trudy, psychologiczne brzemię, a często także silne lęki wynikające ze strachu przed śmiercią i zabijaniem, które dla wszystkich frontowców były czymś powszednim. Traktowani przez swoich politycznych przywódców jako instrumenty służące do osiągania celów nazizmu (człowiek winien oddać życie na rzecz przetrwania narodu) żołnierze szarej niemieckiej piechoty paradoksalnie najbardziej obawiali się tego, że polegną jako bohaterowie na progu ostatecznego zwycięstwa. „Nie ma gorszej śmierci”, zapisał w dzienniku pewien Landser, „od tej bohaterskiej”. A przy innej okazji zastanawiał się: „Czy bohaterska śmierć jest zatem ideałem na tym świecie?”.[5]
Przeszłość często obrasta w otoczkę legendy, a w szczególnym stopniu odnosi się to do dziejów tak gigantycznego konfliktu zbrojnego, jakim była druga wojna światowa. Historyk nie jest w stanie odtworzyć minionego życia przeciętnego żołnierza, ale może po prostu podjąć próbę względnie precyzyjnego odzwierciedlenia tego dramatu w kategoriach ludzkich dążeń i zapatrywań, aby niejako wejść w przeżycia innych i przedstawić je z prawdziwej i przemyślanej perspektywy. „Kiedy dziś spoglądam na wojenne zdjęcia w kolorowych czasopismach”, zapisał pewien anonimowy żołnierz, „od razu zauważam jedno: dosłownie każde pokazuje wszystko, poza istotą wojny”. „Pozornie, tak jak to wygląda w cotygodniowych kronikach filmowych, żołnierskie życie wydaje się świetne, a przede wszystkim romantyczne”, oznajmił inny szeregowiec swoim rodzicom, „ale wszystkie te złudzenia i iluzje bardzo prędko się rozwiewają w surowej [wojennej] rzeczywistości”.[6]
Claus Hansmann odmalował znakomity obraz owej „surowej rzeczywistości”, będącej udziałem typowego frontowca:
W deszczu namioty wydają nam się sztywne i podobne do ziemianek, kiedy spieszymy, żeby się okopać na bagnistym polu. […] Przed nami […] szare pustkowia sprawiają, że mamy poczucie zupełnego osamotnienia. […] Z postawionymi kołnierzami i głowami wciśniętymi w ramiona dwaj wartownicy przechadzają się w tę i z powrotem na swoich posterunkach. […] Cała okolica zamiera w bezruchu przygnieciona wieczorną mgłą […], która wnika nam pod mundury, nieustannie zimna. Pospiesznie stawiamy koślawe namioty i maskujemy schron. […] Wrzucamy nasze rzeczy do dołu. […] W ciemności wpadamy na siebie i popychamy się wzajemnie. Ktoś zapala cienką świeczkę. […] Niedługo potem przeżuwamy uschnięty chleb z wiecznie takimi samym solonym mięsem z konserw. […] Jesteśmy tak zmęczeni, że nie potrafimy już myśleć. […] Światło rzuca blask na nasze pociemniałe od deszczu płaszcze i nasze nasiąknięte wodą buty, oblepione błotem i kawałkami słomy. Nożami […] zeskrobujemy błoto ze spodni i z nóg. […]
Ta cisza nam ciąży. I wtedy ktoś zaczyna z westchnieniem: „Ach, żeby ten przeklęty koszmar wreszcie się skończył!”. Wspieramy się plecami o ścianę i przenika nas chłód ziemi. Pośród dymu rozlega się […] inny głos, który wydaje się w ciemnościach dziwnie zniekształcony: „Gdybyśmy tak mogli choć na chwilę o tym wszystkim zapomnieć..!”.
Słowa zataczają wśród nas kręgi jak fale od kamieni wrzuconych na głęboką wodę. […] „Zwyczajni ludzie zawsze muszą płacić za wojnę”. Oddechy i poplątane marzenia robią się głębsze i przyciskamy się do siebie nawzajem, żeby znaleźć trochę ciepła. I tak wiedziemy nasz żałosny żywot.[7]
Jak wskazał Christopher Browning, historyk może oddać tę prawdę, straszną lub nie, wyłącznie poprzez skrupulatne i barwne odwzorowanie typowych przeżyć zwykłych ludzi. Zatem niniejsza książka nie jest o wojnie, tylko o żołnierzach: przeciętnych, często anonimowych niemieckich żołnierzach drugiej wojny światowej. Wojna jako taka przewija się w tle, wokoło, ale tak jak sceneria wielkiej tragedii teatralnej stanowi istotę ludzkich losów i cierpień, zbiorowe doświadczenie grupy ludzi, grupy połączonej wspólnymi staraniami, by znieść to, co nieznośne. To rzecz o strachu i odwadze, o koleżeństwie i bólu, odczuciach żołnierzy w warunkach skrajnego stresu i o niewyobrażalnych wrażeniach, będących skutkiem wojny; o znojnym zawiązywaniu i odtwarzaniu relacji międzyludzkich po którejś z militarnych katastrof i ponownym ich zrywaniu przez następną klęskę. Nie trzeba szczególnie współczuć tym żołnierzom, aby precyzyjnie odtworzyć ich przeżycia. Nie chodzi też o to, by próby zrozumienia i przywołania ich spostrzeżeń i wrażeń miały na celu zdjęcie z nich odpowiedzialności czy też wybaczenie im różnych czynów popełnionych podczas tej okrutnej, zaborczej wojny. Obraz, który wyłania się na podstawie ich osobistych obserwacji, jest zatem subtelny, złożony i sprzeczny w swojej wymowie: ideologia, wyrachowanie i wnioski cenne dla historyka mieszają się z wpływem cech ludzkich charakterów. Wojna odcisnęła nieusuwalne piętno na ludziach z frontu: „Ma się poczucie”, zauważył pewien Landser, „że to «żołnierskie życie» nigdy się nie skończy”. Dla bezimiennego żołnierza prawdziwa wojna była doświadczeniem nader osobistym, tragicznym i zarazem ironicznym, przerażającym tyglem odczuć, koszmarnych, lecz sporadycznie i podniosłych, a przede wszystkim głęboko wstrząsających. „Toczyła się wojna”, wspominał Guy Sajer, „a ja wziąłem z nią zaślubiny, bo nie było niczego innego, kiedy osiągnąłem wiek, w którym ludzie się zakochują”.[8]
I choć takie „przyziemne” podejście do tematu sprawia chwilami wrażenie pobieżnego i nieanalitycznego, to jednak wciąż odwołuje się do naszych zdolności pojmowania realiów społecznych i dziejowych, w danym przypadku opisując i objaśniając najważniejsze przeżycia wojenne na najbardziej podstawowym poziomie. Czasami też nasuwa się pytanie, czy teoretyczne abstrakcje i uogólnienia, którymi historycy z konieczności się posługują, są w stanie ujmować czysto ludzkie zjawiska, na jakie składają się niezliczone osobiste wrażenia i działania. Ostatecznie przecież nie ma lepszego sposobu na zrozumienie ludzkich poczynań aniżeli zagłębienie się w to, co zarejestrowały oczy i uszy ich sprawców i uczestników. Ich obserwacje, odczucia i lęki są autentyczne, nie rozwodnione naukowymi analizami czy też banalnymi uwagami. Jednakże aż nazbyt często historycy tak bardzo zagłębiają się w analizy i wyjaśnienia, że umykają im przy tym całkiem tajemnice i dynamika jednostek i grup, których czyny tworzą historię. Nierzadko więc rezygnuje się z przedstawienia takiego autentycznego, osobistego oblicza historii, wglądu w ludzkie dusze i pobudki, na rzecz różnych mglistych domysłów albo też – co szczególnie odrażające - dopasowania historycznych faktów do takiej czy innej ideologicznej doktryny. W takich wypadkach to, co osobiste, zostaje odrzucone, zastąpione tym, co bezosobowe, a w sytuacji, gdy w grę wchodzi opisanie wojny, rzeczywiste zabijanie i rozlew krwi, których sprawcami i ofiarami są przecież ludzie, zostaje zastąpione „odkażonymi”, przeintelektualizowanymi dywagacjami na temat strategii i taktyki. Skoro szary żołnierz często ginie w hekatombie wielkich wydarzeń dziejowych, orędownicy historii codzienności starają się rzucić światło na ludzkie tragedie splątane z owymi odpersonalizowanymi kataklizmami, jednak w taki sposób, aby wyłonił się z tego obraz wyrazisty i pełny, a nie ckliwy i wyretuszowany.
Badając surowe i okrutne warunki, w jakich funkcjonowali anonimowi żołnierze, można się czegoś dowiedzieć nie tylko na temat wpływu wojny na człowieczą duszę, ale i o samym życiu: o okrucieństwie, koszmarach i lęku, które wypalały, wyjaławiały ludzką psychikę, a także o bezinteresowności, odwadze, duchu koleżeństwa, niezwykłej wytrwałości i odporności, dzięki którym udawało się ocalić życie wbrew wszelkim przeciwnościom. Do ważniejszych paradoksów wojny należy fakt, że jej okrucieństwo budzi w nas to, co najgorsze i prymitywne, lecz również odsłania nasze najszlachetniejsze zalety. Dzieje niemieckiego piechura to zatem nie tylko kronikarski obraz skonfliktowanych ludzkich emocji; zawierają także uniwersalne przesłanie, ważne dla nas wszystkich: „Zbyt wielu ludzi zapoznaje się z wojną w prawie komfortowych warunkach” – utyskiwał Guy Sajer. „Czytają o Verdun czy Stalingradzie bez zrozumienia, co się tam naprawdę działo; siedzą sobie w wygodnych fotelach, ze stopami przy kominku, myśląc o sprawach, którymi zajmą się nazajutrz, jak zwykle. Należałoby czytywać takie relacje pod przymusem, w niewygodzie, […] w dole wypełnionym błotem; w najgorszych okolicznościach, kiedy wszystko idzie źle. […] Trzeba je czytać na stojąco, do późna w nocy, kiedy jest się skrajnie zmęczonym”. Realia wojny pozostaną niepojęte dla tych wszystkich, którzy nie poznali ich na własnej skórze, niemniej jednak zapoznanie się z relacjami anonimowych żołnierzy może przynajmniej rzucić światło na wielowymiarowość wojen, z całą ich złożoną paletą skrajnych emocji. Sajer twierdził, spisując wspomnienia: „Przede wszystkim postawiłem sobie za cel ożywienie, z całą mocą, na jaką mnie stać, tamtych dawnych wrzasków rzezi”.[9] Wojna jest czymś potwornym, ale cytowane dzienniki i pamiętniki Landserów dowodzą, że nie wszyscy, którzy prowadzą wojny, to ludzie z gruntu źli.
Jednakże, jak zaznaczył Peter Knoch, koncepcja historii codzienności wywołuje poważne spory. Padają ważne pytania. Czy możliwe jest w ogóle przedstawienie wojennej „codzienności”? Czyż wojna nie stanowi zaprzeczenia tego, co dzieje się na co dzień? W istocie, czy wojna nie zasługuje na miano zjawiska skrajnie sprzecznego z jakąkolwiek sensowną wizją codziennego życia? Na pozór trudne wydawać się może przezwyciężenie podobnych wątpliwości. A jednak długi, prawie sześcioletni udział Niemiec w drugiej wojnie światowej, zmusił wielu niemieckich żołnierzy do przystosowania się do wojennych warunków. Przeciętny żołnierz nie mógł tak po prostu powrócić do normalnego bytowania i żył w świecie, który stał się dlań codzienny i „realny”. Ponadto, o czym świadczą listy i dzienniki Landserów, wielu z tych żołnierzy nie weszło w stan mechanicznego i bezrefleksyjnego działania, lecz starało się zrozumieć sens i istotę codziennego bytu na wojnie. Co więcej, jak przekonuje Detlev Peukert, historia codzienności nie zmierza do jakiegoś konkretnego celu, tylko stara się usankcjonować osobiste doświadczenia swoich bohaterów, lawirując między opisem ludzkich przeżyć a bezosobową analizą historyczną i prezentując różne style życia i rozmaite sfery społecznej rzeczywistości. W istocie Peter Borscheid podkreśla, że codzienne życie podczas wojny nie toczyło się w odizolowanym świecie, możliwym do analizowania metodami „laboratoryjnymi”. Przeciwnie, wojna sama w sobie okazała się katalizatorem ważnych przemian społecznych, zatem zachodzą złożone i dynamiczne związki między bytem ludzi na wojnie a ogólnie pojętą codziennością środowisk cywilnych.[10]
Oczywiście, codzienne życie w latach wojny odznaczało się określoną specyfiką – od konieczności nieustannego liczenia się z groźbą okaleczenia albo śmierci po ciągłe stykanie się z cierpieniem i zniszczeniami. Było to życie, w którym nie istniało poczucie bezpieczeństwa czy wytchnienia, spokoju emocjonalnego i uregulowanych związków międzyludzkich, a jego główną cechą była niepewność. U żołnierza niemieckiej piechoty każda z kolejnych bitew wywoływała skomplikowane emocje, a często i dzikie żądze. Zatem wojenne życie charakteryzowało się trudnym do opisania, odczuwanym podskórnie napięciem, jakiego nie doświadcza się w czasach pokoju. Aby odmalować obraz żołnierskiej codzienności, historycy coraz częściej sięgają po listy, dzienniki i wspomnienia – najbardziej wiarygodne z dostępnych dokumentów – dla odkrycia typowych przeżyć ludzi na wojnie. Każdy z jej uczestników toczył własną wojnę, a na podstawie niepoliczalnych osobistych spostrzeżeń wyłaniają się wspólne tematy i motywy.
Rzecz jasna, z takim podejściem do historii wiążą się różne problemy. Typowy Landser rzadko miał okazję i warunki do sporządzania zapisków na spokojnie, brakło mu czasu i chwil w samotności do zapisywania wszelkich przemyśleń i refleksji odnoszących się do natury wojny. W każdym razie zdecydowana większość niemieckich poborowych nie miała wprawy w analizowaniu i wyrażaniu na piśmie własnych myśli i odczuć, wobec czego wiele wspomnianych autentycznych, spisywanych na gorąco relacji grzeszy mnóstwem trywialnych szczegółów, składających się na nudę żołnierskiej codzienności; nadto więcej w nich prywatnych kwestii, wzmianek dotyczących rozłąki z bliskimi, aniżeli opisu charakteru i natury życia na froncie. Nierzadko ci sami żołnierze, którzy mieli najwięcej bezpośrednich doświadczeń bitewnych, najgorzej radzili sobie z przelaniem tych przeżyć na papier – albo z powodu traumatycznego wpływu takich doświadczeń, albo też z uwagi na niedostatek talentów pisarskich, które umożliwiłyby im wyrażenie tego, co widzieli i przez co przeszli. Jednakże tym, co generalnie odróżniało niemieckiego Landsera od przeciętnego G.I. (amerykańskiego szeregowca) czy też brytyjskiego albo radzieckiego piechura, były niezła spostrzegawczość i nieco lepsze wykształcenie humanistyczne. Podczas lektury niemieckich frontowych listów i diariuszów uderza ich zaskakująco wysoki poziom literacki i klarowność języka. Częściowo było to skutkiem rygorystycznego niemieckiego systemu edukacyjnego, ale także wiązało się w znacznej mierze z tym, jak i gdzie Wehrmacht kierował swoich poborowych. W odróżnieniu od armii amerykańskiej, w której aż do 1944 roku przydzielano wykształconym żołnierzom stanowiska i funkcje na tyłach, Wehrmacht posyłał znaczny odsetek ludzi bezpośrednio na fronty, do jednostek liniowych.[11] W rezultacie wśród szeregowców zdarzały się nawet osoby z wyższym wykształceniem. Ponadto nazistowska doktryna wpajała ideę Volksgemeinschaft – zasadniczo wzorowaną na legendarnym „okopowym socjalizmie” z czasów pierwszej wojny światowej; koncepcja narodowej jedności, w ramach której nie było miejsca na społeczne podziały, a władze polityczne dążyły do integracji ludzi z różnych środowisk i tym samym zatarcia podziałów klasowych. A ponieważ w armii niemieckiej na pierwszej linii walk znajdował się znaczny odsetek wyedukowanych żołnierzy, czyli ludzi bardziej skłonnych i zdolnych do refleksji nad swoimi przeżyciami i zapisywania ich, jednym z efektów tego okazał się właśnie uderzająco bogaty zbiór zapisków z życia frontowego w listach, dziennikach i memuarach.
Mimo wszystko należy traktować te źródła, zwłaszcza wspomnienia i pamiętniki, z pewną dozą ostrożności, gdyż te, o ile nie powstały w oparciu o prowadzone na bieżąco dzienniki, to owoc często zawodnej pamięci albo też dążeń do wyretuszowania bądź wybielenia własnych przeżyć, czasem kosztem ich autentyzmu. Nadto, ponieważ bezpośrednie doświadczenia wojenne przeciętnego Landsera były siłą rzeczy wycinkowe, historycy, zdając się na nie, ryzykują czynienie zbyt daleko idących uogólnień. Aby się przed tym uchronić, powinni korzystać z możliwie szerokiego wyboru źródeł, doszukując się w nich wspólnych tematów i motywów przewodnich. Poza tym ówczesna frontowa cenzura sprawiała, że wielu niemieckich żołnierzy uznawało za konieczne zapisywanie tylko niektórych przemyśleń, by przypadkiem nie zawrzeć w zapiskach informacji o charakterze czysto wojskowym, dotyczącym liczebności i siły oddziałów, ich rozmieszczenia i działań, oraz zwracało uwagę na stwierdzenia o wymowie politycznej, gdyż nieostrożne krytykowanie władz mogło poskutkować nawet karą śmierci. „Cenzor może i nie czyta wszystkiego”, stwierdził pewien Landser, lecz zaraz potem przyznał: „ale, wierzcie mi, [w listach] do domu nadal wypisuje się masę bzdur”.[12]
Jednakże istny zalew listów z frontu i na front (szacuje się, że w trakcie całej wojny nadano ich w Niemczech ogółem około 40 do 50 miliardów, a w niektórych miesiącach ich liczba dochodziła do aż 500 milionów) wiązał się z tym, że wiele z nich musiało przechodzić przez cenzurę bez żadnych ingerencji; a im dłużej wojna trwała, tym mniej niemieccy szeregowcy przejmowali się cenzorami. Jak stwierdzili dwaj czołowi funkcjonariusze niemieckiej Feldpostbriefe (poczty polowej) po przeczytaniu tysięcy takich listów, „żołnierskie masy wyrażają swoje poglądy i opinie w sposób zaskakująco otwarty i nieskrępowany”. A zatem, pomimo wspomnianych powyżej zastrzeżeń, można się dużo dowiedzieć z lektury listów i dzienników, zwłaszcza jeśli historyk umieszcza te osobiste i zawężone tematycznie źródła w szerszym kontekście. Przedstawiając realia pola bitewnego z żołnierskiej perspektywy, badacz historii może lepiej zademonstrować wpływ wojny we wszystkich jej wymiarach. Takie ujęcie przydaje też żywego poczucia bezpośredniości i rzeczywistości często odpersonalizowanej tematyce wojennej. W dodatku umożliwia to wgląd w zagadkowe czasem pobudki, motywy działań pojedynczych ludzi i grup oraz psychikę i emocje w warunkach skrajnego stresu. Przede wszystkim wszak owe dokumenty pozostają bardzo ludzkim memento hekatomby, jaką była druga wojna światowa.[13]
Uwypuklając ten personalny aspekt wojny, historyk winien jednak wystrzegać się banalnego idealizowania „szarego żołnierza” i zamiast tego postarać się o szczere i wierne odmalowanie obrazu frontowej codzienności. Właściwe, rozważne korzystanie z materiału źródłowego, jaki stanowią listy i diariusze, przyczynić się może do spojrzenia na Landsera jako na kogoś, kto był zarówno aktywnym, jak i biernym uczestnikiem wydarzeń wojennych. Równie ważne jest to, że rzeczone źródła dają bezcenny wgląd w to, co pozostaje jedną z największych zagadek owej wojny: dlaczego przeciętny niemiecki żołnierz walczył z taką zaciekłością w obronie godnego wzgardy reżimu nazistowskiego. Nikt przecież nie zmuszał tych żołnierzy do wygłaszania w prywatnych listach pochwał pod adresem nazistowskich władz oraz prowadzonej wojny, a jeżeli w niektórych z tych listów pobrzmiewa echo ówczesnych propagandowych sloganów, to inne zdradzają szczerą sympatię i poparcie dla Hitlera i nazizmu. Wojska – i żołnierzy jego formacji – nie można traktować zupełnie w oderwaniu od oceny systemu, w którym ludzie ci wzrastali. Faktycznie armia bywa często odzwierciedleniem społeczeństwa danego kraju, więc jeżeli żołnierze Wehrmachtu walczyli konsekwentnie za Hitlera i nazizm, musiało to wynikać z czegoś, co stanowiło cechę hitlerowskiego państwa.
Jak dawno temu stwierdził Hegel, ludzie walczą w obronie idei znacznie bardziej ochoczo i ofiarnie, niźli kierując się pobudkami materialnymi – a analiza poczynań przeciętnego żołnierza Wehrmachtu sprawia, że wniosek taki wydaje się uderzająco trafny. Z niemieckiego punktu widzenia druga wojna światowa, a zwłaszcza okres zmagań na froncie rosyjskim, była starciem z gruntu ideologicznym, ponieważ u jej źródła tkwił konflikt idei, a wróg zagrażał istocie narodowego socjalizmu, systemu atrakcyjnego dla zaskakująco wielu żołnierzy Trzeciej Rzeszy. Wytrwałość przeciętnego niemieckiego żołnierza, jego obowiązkowość i karność – często wykraczające poza poświęcenie, odwagę czy oddanie dla sprawy nazistowskiej – wynikały w znacznym stopniu z przeświadczenia, że narodowosocjalistyczne Niemcy „pomściły” niechlubny koniec pierwszej wojny światowej i odbudowały, na poziomie indywidualnym i zbiorowym, poczucie niemieckości. Podwójna tragedia Landsera tkwiła zatem w fakcie, że w imię przeciwstawienia się z pozoru odmiennej i obcej, zagrażającej i wrogiej idei dopuszczał się on straszliwych aktów agresji i zniszczenia, równocześnie samemu ginąc – w wymiarze fizycznym i duchowym – w machinie wojny. „Tak ważna jest dla nas obrona naszych przekonań, naszego samookreślenia i naszych społeczności”, zauważył Robin Fox, „że gorliwie dążymy do zniszczenia naszych domniemanych nieprzyjaciół, a czyniąc to, prezentujemy najwyższe formy ludzkiej odwagi”. W ostatecznym rozrachunku stanowi to najgłębsze uzasadnienie badań i analiz skupionych na szarych żołnierzach, gdyż jak konkluduje Fox, „to wszak idee czynią z nas ludzi”.[14]
[1] Listy Güntera von Schevena (14 II i 6 III 1942) [w:] Bähr i Bähr, Kriegsbriefe, s. 113, 115; G. Sajer, Zapomniany żołnierz, s. 215-216.
[2] List Aloisa Dwengera (1 I 1942) [w:] Bähr i Bähr, Kriegsbriefe, s. 123-124.
[3]Hansmann,Vorüber-nicht vorbei, s. 50-51; wpis z dziennika Ewalda H. (XI 1942) [w:] Breloer,Mein Tagebuch, s. 102. Zwrot „Schütze Arsch” można zrozumieć wieloznacznie; w pewnych kontekstach oznacza „człowieka tyrającego” – kogoś, kto ciężko pracuje i cierpi, za co nie jest doceniany.
[4] Fox, Fatal Attraction, s. 15; list Kurta Vogelera (XII 1941) [w:] Bähr i Bähr, Kriegsbriefe, s. 109; Wavell cyt. za: Holmes, Firing Line, s. 7.
[5]Keegan,Face of Battle, s. 77-78; Wette,Militargeschichte von unten, s. 13-14, 24; dziennik Ewalda H. (31 XII 1941, 29 I 1942) [w:] Breloer,Mein Tagebuch, s. 100. Na temat nazistowskich teorii o „odkupiającym charakterze” śmierci, por. Baird,To Die For Germany, s. 202-242.
[6] Listy anonimowych żołnierzy (19 VIII i 6 VI 1941) [w:] Dollwet, Menschen im Krieg, s. 317, 298.
[7] Hansmann, Vorüber-nicht vorbei, s. 71-73.
[8] Browning, Zwykli ludzie, s. xix-xx; M. Howard, wstęp do książki F. Manninga, The Middle Parts of Fortune, Londyn 1986, s. v-vi; dziennik Ewalda H. (27 IX 1941) [w:] Breloer, Mein Tagebuch, s. 99; Sajer, Zapomniany żołnierz, s. ix.
[9] Sajer, Zapomniany żołnierz, s. 223.
[10] Knoch, Kriegsalltag, s. 222-223; Peukert i Reulecke, Die Reihen fast geschlossen, s. 15; Borscheid, Plädoyer für eine Geschichte des Alltüglichen, s. 96.
[11] Knoch, Kriegsalltag, s. 223; Wette, Militärgeschichte von unten, s. 19-23; Holmes, Firing Line, s. 8-11; Van Creveld, Wehrmacht kontra US Army 1939-1945, s. 42-61.
[12] List anonimowego żołnierza (27 III1943) [w:] Dollwet, Menschen im Krieg, s. 289; por. także, s. 281-282.
[13] Buchbender i Sterz, Andere Gesicht, s. 13-14, 24; Dollwet, Menschen im Krieg, s. 281-282.
[14] Fox, Fatal Attraction, s. 20
ROZDZIAŁ 2
„18 lipca 1942 roku. Przybywam do znajdujących się w Chemnitz wielkich, bielusieńkich koszar o owalnym kształcie. Wywierają na mnie wielkie wrażenie, budząc strach i podziw zarazem”. Tak Guy Sajer rozpoczął swoją kronikę życia w Wehrmachcie – wojennego życia. „Prowadzimy tam tak intensywny tryb życia, że czegoś podobnego nigdy dotąd nie zaznałem” – ciągnął. „Dostaję nowiutki mundur […] [i] jestem bardzo dumny ze swego wyglądu. […] Nauczyłem się też kilku piosenek wojskowych, które śpiewam z okropnym akcentem francuskim. Wzbudza to śmiech innych żołnierzy, moich pierwszych kolegów w wojsku. Ćwiczenia w piechocie […] to najtrudniejsza rzecz z dotychczas przeze mnie poznanych. Jestem skrajnie wyczerpany; często zasypiam przy posiłku w kantynie. Ale czuję się świetnie i […] rozpiera mnie radość, co jest dla mnie rzeczą zupełnie niepojętą. 15 września opuszczamy Chemnitz i maszerujemy do oddalonego o czterdzieści kilometrów Drezna, gdzie wsiadamy do pociągu jadącego na wschód. […] Rosja oznacza wojnę, której jeszcze zupełnie nie znałem”.[1]
Wspomnienia Sajera dobrze oddają pomieszane odczucia strachu, rozradowania i podniecenia, żywione przez wielu niemieckich piechurów, którzy opuszczali ośrodki szkoleniowe Wehrmachtu. Przeciętnego żołnierza wprawiała w silne zaniepokojenie perspektywa rozłąki z rodziną i przyjaciółmi, wyrwania ze znajomego środowiska; zastanawiał się, czy sobie poradzi i co go niebawem czeka. Równocześnie jednak kusiły widoki nowych przygód, myśl o tym, że człowiek wchodził w skład potężnej zbrojnej organizacji, perspektywa silnych więzi z towarzyszami broni, wkroczenia w nieznane. Dla większości był to rodzaj inicjacyjnego rytuału, wstęp do nowego życia. Siegfried Knappe tak wspominał wyprawę autobusem na poligon ćwiczebny: „Czułem się tak, jakbyśmy wyjeżdżali z dzieciństwa do nowego, dorosłego świata”. W grudniu 1942 roku pewien Landser stwierdził mniej więcej to samo w liście do matki napisanym z obozu szkoleniowego: „Pierwsza ostra amunicja przeleciała z gwizdem ponad naszymi głowami i wtedy my, chłopcy, staliśmy się mężczyznami”.[2]
W latach drugiej wojny światowej blisko dwadzieścia milionów żołnierzy przewinęło się przez szeregi Wehrmachtu, a pierwszym ich zetknięciem się z niemieckimi siłami zbrojnymi była wizyta w jednym z punktów werbunkowych, gdzie przechodzili badania, otrzymywali kategorię wojskową i przydział do takiej czy innej formacji. W porównaniu z zasadami rekrutacji, które obowiązywały w armii amerykańskiej, niemiecki tryb klasyfikacji i kierowania poborowych do jednostek mogły wydawać się niefachowe i toporne. Zdecydowanej większości rekrutów nie poddawano testom pisemnym albo zręcznościowym, a przechodzili oni tylko badanie lekarskie. Jednakże w trakcie takiego badania oficerowie werbunkowi odbywali rozmowy z rekrutami, mające na celu określenie ich zasadniczych predyspozycji oraz ewentualne odsiewanie osób wyraźnie opóźnionych w rozwoju mentalnym. A ponieważ kadra oficerska Wehrmachtu bardziej interesowała się rysem charakterologicznym (zwłaszcza takimi cechami związanymi z emocjami i temperamentem, jak siła woli, odporność psychiczna, odwaga, lojalność, zaradność i posłuszeństwo) aniżeli zdolnościami przyszłych żołnierzy, stosowane procedury w mniejszym stopniu miały na celu określenie intelektualnych czy fizycznych zdolności rekruta, w większym zaś – cech jego osobowości, wzorców zachowań i umiejętności radzenia sobie z trudnościami.[3]
Martin Pöppel stwierdził, że choć „czyniono wielkie halo z tych [psychologicznych testów], to faktycznie były one raczej nieskomplikowane”, zaś Alfred Wessel, który liczył na wstąpienie do Luftwaffe, opisał je bardziej szczegółowo. „Musieliśmy wykonywać ćwiczenia, robić obliczenia, pisać wypracowania i dyktanda” – wspominał. „A najciekawsze było to, że zawieźli nas autobusem przez [Osnabrück] do pewnego domu. Tam oprowadzono nas po domu, poszliśmy do piwnicy, z piwnicy wjechaliśmy windą na poddasze, przechodziliśmy z pokoju do pokoju. […] Potem znowu zjechaliśmy windą do piwnicy. A potem nas wypytywali. Było to w piwnicy, zaciemnionej, bez okien. […] «Jesteście teraz tutaj, oto kompas. Gdzie, waszym zdaniem, znajduje się kościół Świętego Piotra? A gdzie widzieliście to i to?» – i tak dalej”. Wessel i pozostali rekruci, zupełnie nie przygotowani na taką próbę, musieli działać, reagując możliwie najszybciej. Okazało się to elementem ćwiczeń, oficerowie oceniający poborowych byli mniej zainteresowani odpowiedziami na pytania, natomiast bardziej cechami zdradzanymi przez ludzi, którzy stanęli w obliczu konieczności podejmowania szybkich decyzji w nieznanym, dezorientującym otoczeniu.[4]
Dla Landsera podstawowe szkolenie wojskowe oznaczało pierwszy krok na drodze przemiany z cywila w żołnierza. Dla większości był to krok trudny, a licznych rekrutów dopadała tęsknota za domem, samotność i oszołomienie. Wyrwanie z rodzinnego kręgu i znalezienie się w sytuacji, w której czyjaś tożsamość i samoocena ulegają raptownemu przekwalifikowaniu, wiążą się z silnym mentalnym i psychologicznym stresem. „Zegar pokazuje dziesiątą” – zapisał w listopadzie 1942 roku Rudolf Halbey w swoim dzienniku, jaki prowadził w wojskowym obozie szkoleniowym. „Jutro o tej porze znów opuszczę matkę. […] Ostatnie spotkanie, jakie to dziwne! Smutne i jak ze snu. Pozostanę twardy. Matce znowu napływają łzy do oczu. Obejmuję ją, a ona mnie całuje i szepcze, dławiąc się łzami: «Jeśli modlitwy mogą pomóc, to nie stanie się nic złego.» Ujmuję jej kochane, troskliwe, spracowane dłonie. […] Bez słów. Ostatni pocałunek i wychodzę na zimny, listopadowy wieczór”.[5] Przestylizowane, sentymentalne zwierzenia dziewiętnastolatka? Być może, ale zarazem szczere przedstawienie bolesnych emocji, które wielu rekrutów przeżywało po raz pierwszy, na dłużej opuszczając dom i udając się w nieznane. Dla Halbeya, tak jak dla mnóstwa innych, to nieznane oznaczało śmierć: przeżył w wojsku niecały rok, nim poległ w Rosji w październiku 1943 roku.
Zasadnicze szkolenie, choć surowe, nie było celem samym w sobie. Chodziło w nim nie tyle o rygorystyczne potraktowanie poborowych, ile o zapoznanie ich z bronią, taktyką i dyscypliną, a także o wpojenie im pewnych cech przydatnych w grupach – lojalności czy poczucia koleżeństwa. Ostateczny cel stanowiło oswojenie szkolonego z warunkami pola bitewnego i odpowiednie zmotywowanie go. Okres ćwiczebny służył również rozwijaniu u rekrutów odpowiednich instynktów i umiejętności, wyrobieniu odruchów, wpojeniu pewności, że wyuczone reakcje zapewnią bezpieczeństwo w trudnych sytuacjach, czy wreszcie wyćwiczeniu nawyku posłuszeństwa – cechy szczególnie przydatnej żołnierzowi w warunkach paraliżującego oszołomienia podczas bitwy. Teoretycznie szkolenie miało na względzie rozwijanie dumy z faktu przynależności do danej jednostki, dumy, która owe jednostki spajała w zgrane oddziały, oraz dawała poczucie, że jest się prawdziwym żołnierzem, integralnym elementem potężnej militarnej organizacji. Jak zauważył Richard Holmes, poczynania żołnierza podczas walki, a tym samym sprawność i wartość bojowa armii, w skład której ów żołnierz wchodzi, zależy od odpowiedniego przeszkolenia. A w niewielu armiach świata szkolono żołnierzy lepiej niż w Wehrmachcie. Zadziwiająca sprawność i skuteczność bojowa wojsk niemieckich, ich zdolność do nieustannego formowania zaimprowizowanych jednostek taktycznych z rozbitych formacji oraz efektywnego ich wykorzystania w znacznej mierze wynikały z intensywnego, pragmatycznego i nieustannego szkolenia, jakiemu poddawano Landsera.[6]
Na frontach każdej wojny walczą młodzieńcy, gdyż tylko ludzie młodzi wykazują się dostateczną odpornością fizyczną i odwagą, nieodzownymi do znoszenia rygorów zbrojnych kampanii. A pod tym względem Wehrmacht miał zdecydowaną przewagę, gdyż do momentu wybuchu wojny wielu młodych Niemców już przeszło paramilitarne przeszkolenie w Hitlerjugend (HJ) oraz w Służbie Pracy Rzeszy (Reichsarbeitsdienst; RAD). „Wkrótce po tym, jak naziści doszli do władzy”, wspominał Martin Pöppel, „przeniosłem się z katolickiej organizacji skautów […] do Hitlerjugend, w której zostałem przyjęty do sekcji Jungvolk [dla chłopców w wieku od 10 do 14 lat]. […] Rok później wyznaczono mnie na przodownika patrolu. […] Potem, kiedy byłem w Służbie Pracy w Donauwörth, przeczytałem w ilustrowanym magazynie o nowych wojskach spadochronowych. […] To było coś dla mnie. […] Coś frapującego, niezwykłego”. Podobnie Alfons Heck wspominał paramilitarny charakter Hitlerjugend, z atmosferą obozowych zlotów przy okazji ważnych wydarzeń, takich jak norymberskie zjazdy partii nazistowskiej, podczas których podkreślano znaczenie lojalności i posłuszeństwa, przeprowadzano letnie ćwiczenia na wojskową modłę, kładziono nacisk na zacieranie podziałów klasowych czy dążenia do grupowej solidarności i jedności.[7]
Friedrich Grupe przypominał sobie atmosferę podekscytowania w swoim rodzinnym miasteczku w górach Harzu w pierwszych miesiącach i latach po przejęciu władzy przez nazistów, entuzjazm zorientowany szczególnie na zmobilizowanie młodzieży. Grupe podkreślał atrakcyjność Hitlerjugend: „Należało służyć społeczeństwu, żyć w poczuciu braterstwa, być twardym i gotowym do walki, przekuwać wolę w wielkie czyny”. Na takiej fali gorączkowych emocji Grupe z zapałem podążył ścieżką przetartą dla większości młodzików w Niemczech: Hitlerjugend, Służba Pracy, Wehrmacht. Przed kwietniem 1937 roku przeszedł z Hitlerjugend do RAD, a zdobyte tam doświadczenia dobrze go przysposobiły do służby w wojsku: „Praca i życie w obozowych barakach [Służby Pracy Rzeszy] jest cięższa fizycznie i trudniejsza, niż to sobie wyobrażaliśmy. Wczesnym rankiem, o czwartej, pobudka i długi bieg przełajowy połączony z zaprawą fizyczną, potem mycie, śniadanie, uroczyste wciąganie flagi na maszt, a już o piątej rano marsz do pracy w roboczych kombinezonach i z łopatami na ramionach”.[8]
Podobnie wyglądało przejście Karla Fuchsa z Hitlerjugend do Służby Pracy, a w liście do rodziców nakreślił on zbliżony obraz ciężkiego, na poły wojskowego codziennego rozkładu zajęć w tej organizacji:
Musimy wstawać co rano o godzinie 5.00. Po pobudce mamy kwadrans porannych ćwiczeń gimnastycznych. W ciągu pół godziny muszę się umyć, ubrać i posprzątać swoje miejsce do spania. Bardzo mi trudno uporządkować słomiany materac w zgodzie z wojskowymi przepisami. Jeśli łóżko nie jest porządnie posłane, przełożony po prostu zwala wszystko na podłogę i trzeba zaczynać od nowa. […]
Po sprzątaniu w barakach jemy solidne śniadanie z ryżowym chlebem i kawą. O 6.30 zaczynamy musztrę. Zazwyczaj trwa ona do 9.00. […] Od 9.00 albo 10.00 trwa nauka w klasach. Potem przychodzi czas na drugie śniadanie i przerwę na papierosa. Od 10.30 do 13.00 znowu musztra. […] Następnie obiad. Od 14.00 lub 15.00 zajmujemy się ogólnym porządkowaniem terenu. […] Od 15.00 do 16.30 zaprawa fizyczna (najczęściej bieg po lesie), a popołudniowe zajęcia kończymy lekcjami i śpiewem. Kolacja jest o 19.00.[9]
Jak wynika z relacji Grupego i Fuchsa, codzienne zajęcia w Służbie Pracy miały wyraźnie paramilitarny charakter, a ich cel polegał nie tylko na wpojeniu podstaw ćwiczeń wojskowych i wyrobieniu krzepy fizycznej, ale również kształtowanie charakteru, koleżeństwa, poczucia wspólnoty. Grupe dał świadectwo idealizmu krzewionego wśród młodych Niemców poprzez ten proces intensywnej socjalizacji. W 1937 roku zapisał w swoim dzienniku:
Ta społeczność pracujących jest czymś niezwykłym. Trafiają tu ludzie ze wszystkich grup społecznych i wykuwają poczucie szczególnej więzi z podglebia ciężkiej pracy. […]
Mimo wszystko, pewnie właśnie za sprawą tego, że nasze ciężary znosimy wspólnie, poczucie braterskiej wspólnoty szybko wzrasta. […] Poznajemy tutaj to, co kryje się pod hasłem Volksgemeinschaft [narodowej jedności]. I wprowadzamy idee narodowego socjalizmu w czyn: wszyscy tak samo służymy naszemu narodowi, nikogo tu nie pytają o pochodzenie albo klasowy rodowód, o to, czy jest bogaty, czy biedny. […] Na snobizm, świadomość klasową, zawiść i próżniactwo nie ma u nas miejsca. To droga od „ja” do „my”.[10]
Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę ciężką pracę, intensywne ćwiczenia fizyczne i wojskową musztrę, którym poddawano niemiecką młodzież, że owe dziesiątki tysięcy wychowanków Hitlerjugend i RAD napływające do ośrodków szkoleniowych Wehrmachtu były generalnie lepiej przygotowane na wojenne, frontowe trudy od ich rówieśników z Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych. Jednakże trening, jaki przechodzili, odznaczał się taką intensywnością i realizmem, że nawet ci ze „stopniami”, nadanymi im w HJ i RAD, często byli tym wstrząśnięci. „Zaczęli nad nami pracować”, zauważył Siegfried Knappe na temat swoich instruktorów musztry, „zapewniając nas, że bez względu na to, co było w Służbie Pracy, nie tylko nie umiemy maszerować, ale nie potrafimy nawet chodzić. Potem przystąpili do uczenia nas tego. Nie uznawali naszego przeszkolenia w Służbie Pracy”.[11]
Intensywność szkolenia zrobiła też wrażenie na Martinie Pöppelu, „weteranie” Hitlerjugend i Służby Pracy. „Nasz sierżant, Hauptfeldwebel Zierach […] szalał ze swoją grubą księgą kar” – wspominał Pöppel. „Kiedy tylko spojrzał na nas, biednych smarkaczy, zaczynaliśmy się trząść. […] Nasze szkolenie było niewiarygodnie ciężkie, ale z gruntu traktowano nas sprawiedliwie. Minęło nam szybko, chociażby dlatego, że musztrowano nas tak ostro od rana do nocy, że nie było nawet chwili na myślenie”. Nie uległo to zmianie na lepsze, kiedy Pöppel opuścił obóz dla rekrutów, by przejść bardziej specjalistyczne przeszkolenie:
Nasz żmudny trening trwał dalej. Przykładowo odbyliśmy dwudziestopięciokilometrowy przemarsz w pełnym rynsztunku i z radiostacją. […] Po tym nastąpiły ćwiczenia nocne, które obejmowały bieg na orientację na podstawie szkicowych map i busoli pryzmatycznej. […]
W sierpniu udaliśmy się na poligon w Wildflecken. Marsze, ćwiczenia, nocne alarmy, ćwiczenia w strzelaniu i w łączności radiowej – wszystko to było jeszcze gorsze niż wcześniej. Codziennie padaliśmy na łóżka całkowicie wyczerpani. Potem, podczas walk, co rusz uświadamialiśmy sobie, jak cenne okazało się dla nas to przeszkolenie. Więcej potu to mniej krwi – słuszność tego stwierdzenia wielokrotnie potwierdziła się później. Jednak wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, więc przeklinaliśmy wszystko i wszystkich. […] W końcu ten ciężki trening zaczął przynosić rezultaty. […] Po tym, jak minął nasz kurs na poligonie, na zawsze zapamiętałem jedno z powiedzonek, które wymyśliliśmy o tym przeklętym miejscu: Lieber den ganzen Arsch voller Zwecken, als vierzehn Tage Wildflecken [Lepszy tyłek nabity gwoździami niż dwa tygodnie w Wildflecken].[12]
Karl Fuchs, inny były członek Hitlerjugend i RAD, pisał do ojca: „Musimy uczyć się i ćwiczyć, aż doskonale opanujemy wszystkie umiejętności. Szkolenie dla piechoty mamy już prawie za sobą, a za osiem tygodni będziemy musieli osiągnąć gotowość bojową. […] Przeszkolenie jest tak intensywne, że nikt nie ma czasu na odpoczynek”. Mimo wszystko Fuchs dodał, w czym zaznaczył się pewnie wpływ indoktrynacji, której wcześniej go poddawano: „Wszystkim z nas zależy na czynieniu postępów i nikt się nie skarży”. Z kolei Guy Sajer, Alzatczyk, dla którego taka atmosfera okazała się czymś zupełnie nowym, był wstrząśnięty, znalazłszy się na poligonie na terenie okupowanej Polski w 1942 roku: „Ledwie rzuciłem swój tobołek na drewnianą pryczę, którą sobie wybrałem, kiedy pada rozkaz ponownego stawienia się na placu apelowym” – relacjonował. „Jest koło drugiej popołudniu, a […] nie jedliśmy niczego od czasu posiłku złożonego z żytniego chleba, białego sera i marmolady, wydanych nam poprzedniego wieczoru”. Sajer przekonał się jednak, ku swej zgrozie, że jego nowy instruktor nie przejmował się posiłkami. „Feldfebel [sierżant] w swetrze mówi z kpiną w głosie, że się wraz z nami wykąpie. […] Każe nam przejść dziarskim gimnastycznym krokiem jakiś kilometr do małego, zapiaszczonego stawu. […] [Tam] feldfebel rozkazuje nam się rozebrać […], [potem] skacze do wody pierwszy, a kolejne szeregi nas wskakują za nim. […] Temperatura powietrza nie przekracza ośmiu stopni, a woda […] jest wręcz lodowata”. Po tej „kąpieli” Sajer liczył wreszcie na porządną strawę. I znowu czekało go rozczarowanie: „Biegiem, by nie zostać z tyłu za przewodnikiem, który zdążył już pokonać połowę drogi powrotnej, docieramy wreszcie do naszego wielkiego budynku. Wszystkim chce się straszliwie jeść. […] Jakiś młody Alzatczyk o posturze olbrzyma odważnie staje naprzeciw podoficera, mierząc go wzrokiem, jakby chciał go pożreć. «Nie należy nam się talerz zupy?» – pyta. […] «Zupę wydaje się o jedenastej!» – grzmi podoficer. «Przyszliście z trzygodzinnym opóźnieniem! W kolumnie trójkowej zbiórka! Pora na musztrę!»”[13]
Podobnie działo się na poligonie strzeleckim oddalonym o kilka kilometrów: „Jest już tam chyba z tysiąc żołnierzy, słychać nieustanne wystrzały” – pisał Sajer. „Zapada noc. Wszyscy jesteśmy wykończeni. Z bronią na ramieniu opuszczamy strzelnicę. […] Wychodzimy na wąską, żwirową drogę. Wydaje mi się, że wracamy inną trasą. I rzeczywiście: musimy, śpiewając, pokonać krokiem marszowym aż sześć kilometrów. […] Między jedną a drugą pieśnią zerkam na kolegów zdzierających sobie gardła i dostrzegam niepokój na ich twarzach. Ponieważ wyraźnie czegoś nie rozumiem, […] [jeden z nich] mówi szeptem: «Godzina». Dobry Boże! Zrozumiałem. […] Przepadła nam kolacja! Cały pluton zdaje się zaprzątnięty tą myślą, przyspiesza kroku. Może coś dla nas zostanie. Czepiamy się tej nadziei”.
Ludzie z jednostki Sajera, morzeni głodem i dręczeni strachem, że dostarczana nocami żywność może zostać rozdrapana do czasu, nim sami powrócą, radzili sobie na własną rękę w tym względzie, wykraczając poza to, co im nakazywano, lecz właśnie na tym zależało ich zwierzchnikom prowadzącym ćwiczenia. „Na rozkaz feldfebla zatrzymujemy się i czekamy na następne polecenie, aby rozejść się i przynieść swoje menażki” – wspominał Sajer powrót do koszar. „Ale niestety, chwila ta jeszcze nie nadeszła. Ten sadysta zmusza nas do odstawienia broni na stojaki, w porządku numerycznym, co zabiera nam następnych dziesięć minut. Jesteśmy wyjątkowo zniecierpliwieni. W końcu odzywa się: «Idźcie zobaczyć, czy coś tam zostało!» […] Pędzimy do naszych kwater. Bruk dziedzińca rozbrzmiewa stukotem butów z metalowymi okuciami, spod których sypią się iskry. Osiemdziesięciu rozjuszonych wojaków pokonuje monumentalne kamienne schody. […] Na twarzach wszystkich identyczne gorączkowe wyczerpanie. […] Odpinam swoją menażkę. Nie miałem okazji jej wypłukać od ostatniego posiłku, […] mimo to pożeram jedzenie, trzęsąc się z głodu. […] A ponieważ nie wydano nam nic do picia, podobnie jak koledzy podchodzę do poidła dla zwierząt i wypijam ze trzy albo cztery kubki wody”. Choć udało się wreszcie napełnić żołądek, to dla Sajera ten długi, jakże męczący dzień jeszcze się nie skończył: „Apel wieczorny, zbiórka w wielkiej sali, gdzie jakiś kapral opowiada nam o niemieckiej Rzeszy. Jest godzina ósma. Rozbrzmiewa sygnał: «gasić światła». Wracamy do izb i momentalnie zasypiamy. Tak minął mój pierwszy dzień pobytu w [okupowanej] Polsce”. Sam Sajer pojmował sens takiego wyczerpującego treningu, gdyż o swoim sierżancie instruktorze napisał tak: „Nie był brutalem, tylko doskonale wiedział, co trzeba zrobić. […] Sprawił, że zrozumieliśmy, i słusznie, że gdybyśmy nie znieśli trochę zimna i pewnego odległego zagrożenia, to nie przeżyjemy na froncie”.[14]
Jeśli wziąć pod uwagę charakter zadania, polegającego na przysposobieniu żołnierzy do trudów walki, raczej nie powinno dziwić, że większość rekrutów odczuwała do swoich przełożonych i instruktorów nienawiść pomieszaną z podziwem. Odnosząc się z głęboką niechęcią do surowego i rygorystycznego szkolenia, jakiemu poddawali ich instruktorzy, większość przyszłych Landserów rozumiała mimo wszystko, że miało to na celu rzecz dla nich najważniejszą: naukę sztuki przetrwania na polu bitewnym. Wielu odnosiło się nawet do musztrujących ich sierżantów jak do ojców, co opisywał Friedrich Grupe:
Nieprędko zapomnę swojego instruktora, „Wielką Gębę” Schmidta, jak zapędził nas kopniakami na wzgórza na poligonie. […] Niosłem w obu rękach pojemnik z amunicją do karabinu maszynowego, wypełniony po brzegi ciężkimi nabojami. Zasapany wdrapywałem się z tym pod górę, nogi odmawiały mi posłuszeństwa, a serce waliło mi jak młot.
A tam, nade mną stanął mój sierżant, ze skrzyżowanymi ramionami, wrzeszcząc: „Jazda, ruszać się, nie tłumaczyć się zmęczeniem..!”. Wielu już zataczało się jak pijani, ale nie było zmiłowania. [Jednak] wieczorami „krzykacz” Schmidt przychodził do sali w budynku koszar, siadał z nami, śmiał się, dowcipkował i śpiewał jak nasz dobry kompan. […] Człowiek przywykał do tego, zwłaszcza do towarzystwa kolegów, co bardzo pomagało znosić trudy.[15]
Taki „familijny język”, jak to ujął Richard Holmes, pobrzmiewał co rusz w listach i pamiętnikach Landserów, a charakterystyczne słowa i zwroty przenikały nawet do żołnierskiego żargonu: kompanijnego starszego sierżanta przezywano „matką”. I nieprzypadkowo, gdyż szkolenie miało na celu tworzenie grupowych więzi i solidarności, budowanych w znoszonym wspólnie znoju, a także przełamanie barier dzielących młodych ludzi z różnych grup społecznych – wszystko z myślą o uformowaniu sprawnych, zmotywowanych jednostek bojowych. „Na tyle zżyłem się ze swoją kompanią”, przyznawał Karl Fuchs w liście do ojca, dając świadectwo takiego procesu, „że nie mógłbym jej opuścić”. Z kolei Hans Werner Woltersdorf stwierdził: „Moja jednostka to mój dom, rodzina, której muszę strzec”.[16]
Co więcej, jak skonstatował Holmes: „Zachodzi bezpośredni związek między surowością wstępnego szkolenia wojskowego a spoistością i sprawnością oddziałów, które się po takim przeszkoleniu wyłaniają”. Jeśli to prawda, to intensywność i maksymalnie upodabniane do tych na polu walki warunki szkolenia niemieckich jednostek w znacznym stopniu mogły decydować o niezwykłych atutach bojowych Wehrmachtu podczas drugiej wojny światowej. Jednakże równie ważny był też fakt, że Niemcy nie rezygnowali z ciągłego doszkalania nawet doświadczonych formacji wojskowych tuż za liniami frontu. „Powróciliśmy do naszych dawnych zajęć ćwiczebnych sprzed kampanii” – zanotował Siegfried Knappe po niemieckim zwycięstwie we Francji. „Musieliśmy być przygotowani na każdą ewentualność. Zaplanowaliśmy rozkład zajęć na każdy dzień, od piątej rano do ósmej wieczorem. Choć byli to ci sami żołnierze, z którymi wkroczyliśmy do Francji, […] utrzymywaliśmy ich w pogotowiu i czujności. Chcieliśmy, aby ich umiejętności nie uległy stępieniu, i sposobiliśmy ich do wypełniania innych funkcji, tak aby, jeśli na przykład ktoś zostanie ranny, inny mógł uporać się z danym zadaniem”.[17]
„Pewnie przeklinali mnie, ilekroć rozkazywałem im kopać doły w twardej ziemi w palącym słońcu, żeby mogli się w nie wcisnąć, korzystając z ziemnej osłony”, wspominał porucznik Hans Werner Woltersdorf ćwiczenia, które przeprowadzał w okupowanej Francji, „gdy co rusz musieli ustawiać armaty przeciwpancerne, moździerze albo działa polowe na pozycjach, a wszystkie te czynności weszły im w krew; i kiedy, ze stoperem w dłoni, domagałem się, aby osiągnięcie gotowości bojowej zabierało im nie dwadzieścia, tylko dziesięć sekund. Musieli zrozumieć, że komendy «Kryć się! Do ataku! Naprzód marsz!» to nie karna musztra ani znęcanie się nad nimi, tylko ich ubezpieczenie na życie”. Nie było to przesadą, co przyznał przy innej okazji sam Woltersdorf:
Jakże często musiałem w Rosji obywać się bez snu, kiedy nieustannie atakowaliśmy nieprzyjacielskie linie, albo później, gdy to Rosjanie szturmowali nasze pozycje […] dniem i nocą bez wytchnienia, kiedy nie usypialiśmy dzięki braniu Previtinu [środka pobudzającego, metamfetaminy], a przespałem w sumie najwyżej dwadzieścia cztery godziny w ciągu dziesięciu dni. Właśnie dlatego przeprowadzałem nocne ćwiczenia. […]
Po normalnych, codziennych zajęciach był czas na pierwszą nocną musztrę. […] To było okropne. Kiedy żołnierze myśleli, że wyśpią się następnego dnia, ogłaszałem, że mają tylko 45 minut na umycie się i zjedzenie śniadania przed podjęciem swoich normalnych obowiązków. Potem sądzili, że zasną mocno kolejnej nocy. Nie zapomnę ich zrozpaczonych min, gdy wieczorem obwieściłem, że za godzinę mają się stawić w pełnym rynsztunku, z całym uzbrojeniem, ręcznym i ciężkim, na powtórne nocne ćwiczenia.
O wschodzie słońca stali tam znowu, zakurzeni, brudni i nie pragnąc niczego poza zagrzebaniem się w stogu siana. Ale nic z tego! Dwie godziny później znowu zbiórka z bronią, ponieważ troska o broń i ciągła gotowość do walki to sprawy najważniejsze![18]
Taka wyczerpująca, surowa zaprawa popłacić miała w skrajnie trudnych warunkach na froncie rosyjskim. „Gdy siedem miesięcy później Rosjanie skapitulowali w Żytomierzu”, wspominał Woltersdorf, „Przewidywałem, że nie będzie za wiele snu w ciągu następnych kilku dni. «Przywykliśmy do tego», powiedział Alfons, «w Bordeaux!». Jak podsumował Woltersdorf: „Nic nie jest bardziej uciążliwe od konieczności znoszenia niezasłużonych udręk, ale i nic tak nie wzmacnia wiary we własne siły jak przebyte trudności”. Ponadto ciężkie przeszkolenie „miało też dodatkowy skutek uboczny w tym sensie, że żołnierze uznawali swoich przełożonych za wspólnych wrogów, a nic tak nie jednoczy ludzi jak wspólna wściekłość na kogoś albo na coś”.[19]
Również Martin Pöppel wspominał ciągłe ćwiczenia bojowe, jakie przechodził w wojskach powietrznodesantowych. „Wszystkie jednostki pułku zajęły pozycje polowe, które niestrudzenie umacnialiśmy” – zapisał w swoim dzienniku na temat przygotowań do odparcia alianckiego desantu w Normandii. „Ćwiczenia alarmowe dniami i nocami podnoszą naszą gotowość bojową”. Jednak Pöppel, podobnie jak Woltersdorf, rychło miał okazję docenienia efektów tego wyczerpującego treningu. W zapiskach z „dnia D”, czyli 6 czerwca 1944 roku, wspomniał o niemieckim kontrataku: „Godzina 6.30. Z Rougeville oberleutnant [porucznik] Prive przeprowadza uderzenie przez nieosłonięte pola, nacierając ku nam. Sygnałami świetlnymi wskazujemy, gdzie znajduje się nieprzyjaciel. Prive podchodzi coraz bliżej niego. We wzorowy sposób, co znów dowodzi wartości naszego ciężkiego szkolenia, jego oddziały zbliżają się, jeden z nich osłania i ostrzeliwuje się, podczas gdy żołnierze drugiego suną naprzód, strzelając w biegu z pistoletów maszynowych. […] W gęstych zaroślach ludzie podnoszą w górę ręce, gdy nieprzyjaciel się poddaje. Prawdziwy sukces Privego, który bierze do niewoli ponad sześćdziesięciu amerykańskich jeńców”.[20]
Guy Sajer, po przejściu ostrego podstawowego przeszkolenia wojskowego, trafił do elitarnej dywizji i dopiero tam uświadomił sobie, jak twarde było w niej życie. „Człowiek pocił się krwią. Jednego nawet umieszczono w szpitalu po tygodniu niemal szaleńczych starań wcielenia do dywizji i wysłania na front, co było jeszcze gorsze”. Nie była to przesada. Jak wspominał Sajer, sam przejrzał na oczy i pojął, jak będzie ciężko, gdy „nasz podoficer […] poradził nam się przespać, choć było jeszcze wcześnie, gdyż jutro mieliśmy być w pełni sił. Wiedzieliśmy już, że w niemieckim wojsku takie słowa często należało traktować bardziej niż serio. Na przykład «wyczerpanie» nie miało nic wspólnego ze «zmęczeniem», jakiego doświadczaliśmy przed wojną. W danym czasie i miejscu oznaczało coś, pod wpływem czego silny mężczyzna chudł w ciągu kilku dni siedem kilogramów”.[21]
Złe przeczucia Sajera urzeczywistniły się nazajutrz i w kolejnych, pełnych udręki dniach. „Słońce ledwie musnęło różowymi promieniami wierzchołki drzew, kiedy drzwi budynku, w którym spaliśmy otwarły się z takim hukiem, jak gdyby wtargnęli przez nie sami Sowieci” – wspominał dalej Sajer. „Feldfebel kilka razy przeraźliwie zadął w gwizdek, aż zerwaliśmy się na równe nogi. «Pół minuty na zbiórkę u koryta!» – wrzasnął. Potem wszyscy mieli stawić się rozebrani przed koszarami na zaprawę fizyczną. Było nas około stu pięćdziesięciu rozebranych do rosołu. Przebiegliśmy na drugą stronę budynków. […] Błyskawicznie się umyliśmy i ustawiliśmy w szeregach przed koszarami, […] a następnie odbyliśmy ćwiczenia gimnastyczne, od których kręciło nam się w głowach”. Ale jak Sajer wkrótce się przekonał, owe poranne ćwiczenia okazały się jedynie wstępem do tego, co nastąpiło wkrótce potem:
Wtedy właśnie zapoznaliśmy się z hauptmannem [kapitanem] Finkem i jego straszliwymi metodami treningu. Zjawił się w bryczesach do konnej jazdy i z pejczem pod pachą.
– Zadania, których wcześniej czy później się podejmiecie, są poważniejsze, niż sobie to wyobrażacie. Nie chodzi tylko o umiejętne posługiwanie się bronią czy o wysokie morale. Musicie wykazać się wielką, powtarzam, wielką odwagą, męstwem, nieustępliwością, wytrzymałością, odpornością, i to w każdej sytuacji. […] Ostrzegam: tu nic nie jest łatwe, niczego się nie daruje, a wobec tego każdy musi się wykazać odpowiednim refleksem. […]
– Baczność! – wrzasnął kapitan. – Padnij!
Bez zastanowienia rzuciliśmy się na piaszczystą ziemię. Wówczas kapitan Fink podszedł do nas krokiem plażowicza i zaczął stąpać po kobiercu z ludzkich ciał. Przemawiał dalej, a jego buty obciążone masą co najmniej stu dziesięciu kilogramów deptały ciała sparaliżowanych ze strachu chłopaków z naszego plutonu. Obcasy butów kapitana przygniatały plecy, biodra, głowy i ręce, ale nikt się nie poruszył.[22]
Było to z pewnością brutalne otrzeźwienie, ale kapitan Fink miał w zanadrzu jeszcze bardziej wyrafinowane metody hartowania swoich żołnierzy. Jedna z nich polegała na pozorowaniu wynoszenia rannych towarzyszy broni z pola walki: „Hals i ja zrobiliśmy z rąk krzesełko dla pewnego skrzywionego kolegi, który ważył pewnie z dziewięćdziesiąt kilo. Wtedy kapitan Fink wyprowadził nas z koszar. Przeszliśmy aż do niskiego pagórka, oddalonego o jakiś kilometr. Ręce nam odpadały od ciężaru. […] Co pewien czas ktoś ze zmęczenia puszczał niesionego, który wtedy osuwał się na ziemię. Kiedy do tego dochodziło, Fink […] kazał tym, co się nie spisali, dźwigać jeszcze cięższych. […] Ta tortura trwała prawie godzinę, aż wreszcie wszyscy znaleźliśmy się na progu utraty przytomności i u kresu sił. […] Wreszcie [Fink] postanowił poddać nas innemu ćwiczeniu”. Ten nowy rodzaj próby okazał się równie trudny i o wiele bardziej niebezpieczny:
– Wyobraźcie sobie, […] że za tamtym pagórkiem […] jest bolszewickie gniazdo oporu. Wyobraźcie sobie też – ciągnął dalej, przybierając jowialny ton głosu – że istnieje ważny powód, aby je opanować. […] Wobec tego macie się […] czołgać się aż do tamtego pagórka. Ja ruszę pierwszy i będą strzelał do każdego, kogo zauważę. Zrozumiano?
Patrzyliśmy na niego w osłupieniu. […] Padliśmy plackiem na ziemię i zaczęliśmy się czołgać. […] Niemal natychmiast zaczął strzelać. […] Kule z jego pistoletu gwizdały, wreszcie jednak udało nam się osiągnąć cel. […] W ciągu trzech tygodni szkolenia pochowaliśmy przy dźwiękach pieśni Ich hat ein Kamerad czterech towarzyszy będących ofiarami tak zwanych „wypadków podczas ćwiczeń”. Około dwudziestu żołnierzy było rannych.[23]
Ćwiczenia takie, choć nader trudne, nie były wszak czymś niespotykanym w armiach innych państw uczestniczących w drugiej wojnie światowej. Na pewno rekruta należało zahartować i wyrobić w nim fizyczną wytrzymałość, a jedyny skuteczny sposób przygotowania na warunki pola walki polegał na realistycznym ich odtworzeniu, połączonym z użyciem ostrej amunicji. A zatem zaprawa fizyczna, nauka posługiwania się bronią, rzucania granatami, dźgania bagnetem, próby wytrzymałościowe – wszystko to, w mniejszym czy większym stopniu, stanowiło elementy szkolenia żołnierzy we wszystkich krajach, choć w armii amerykańskiej „realistyczne” ćwiczenia rychło ograniczono, kiedy manewry z użyciem ostrej amunicji zaczęły powodować znaczne straty w ludziach.[24]
Jednak w Wehrmachcie zakres ćwiczeń wykraczał poza tradycyjną skalę. Sajer pisał:
Ponadto był sławny Härteübung [trening hartujący], […] niemal nieprzerwany. Trwał on przez trzydzieści sześć godzin, kiedy to przewidziane były tylko trzy półgodzinne przerwy na pochłonięcie zawartości menażek i doprowadzenie się do porządku. Po trzydziestu sześciu godzinach przysługiwał ośmiogodzinny wypoczynek, po czym rozpoczynaliśmy kolejne trzydzieści sześć godzin ćwiczeń i tak w kółko. […] Czasami z głębokiego snu wyrywały nas fałszywe alarmy. Trzeba było wtedy w rekordowo krótkim czasie stawić się na placu w pełnym oporządzeniu, by następnie powrócić do niewygodnych łóżek. Czasem niektórzy padali z wyczerpania, a wtedy cały pluton musiał postawić nieboraka na nogi, wymierzając mu siarczyste policzki albo oblewając go wodą. […] Nic nie mogło zakłócić tego ustalonego trybu. […] Kapitan Fink nie spuszczał z tonu, aż zaczynały nam krwawić dziąsła, aż z wyczerpania marniały twarze, aż ostre bóle głowy sprawiały, że zapominaliśmy o wielkich pęcherzach na stopach.
Te cechujące się z pozoru bezmyślnym okrucieństwem próby w istocie miały na celu przygotowanie żołnierzy na nieludzkie warunki frontu rosyjskiego, podobnie zresztą jak inny element ćwiczeń:
Pewnego dnia ćwiczyliśmy obronę przed czołgami. […] Musieliśmy siedzieć w ciasnym okopie, jeden przy drugim; w żadnym wypadku nie wolno nam było go opuszczać. Następnie cztery czy pięć czołgów Mark-3 [PzKpfw III] ruszyło w kierunku transzei i przejechało nad nią kilkakrotnie z różną prędkością. Ciężkie pojazdy zagłębiały się w kruchej ziemi na dziesięć, piętnaście centymetrów. Gdy monstrualne gąsienice rozorywały brzegi transzei kilka centymetrów nad naszymi głowami, niemal wszyscy krzyczeliśmy z przerażenia. […] Uczyliśmy się także obsługiwać groźne pancerfausty [pancerzownice] i atakować czołgi z użyciem min magnetycznych. W tym celu wystarczyło ukryć się w okopie i czekać, aż w pobliżu przejedzie czołg, a następnie umieścić między jego kadłubem a wieżą rozbrojoną minę. Jeśli pojazd zbliżał się, należało opuścić okop dopiero wtedy, kiedy był w odległości pięciu metrów. Wtedy trzeba było błyskawicznie wyskoczyć z okopu na wprost pancernego monstrum, wskoczyć na pancerz, umieścić minę na styku kadłuba i wieży i wreszcie zeskoczyć z czołgu.
Zdumiewające, że po takich przejściach i poniżeniach Sajer potrafił stwierdzić, powtarzając to, co mówił Woltersdorf: „Pomimo wszystkich tych udręk, jakie przeszliśmy, moją próżność połechtało to, że zostałem zaakceptowany jako Niemiec przez Niemców, jako wojownik godny noszenia broni. […] Aż się nie chce wierzyć, że po tym wszystkim odczuwaliśmy rodzaj podziwu dla Herr Hauptmanna [pana kapitana]. Właściwie każdy z nas marzył, żeby kiedyś samemu zostać takim oficerem”.[25]
Pomimo wszelkich trudności większość niemieckich piechurów potrafiła się dopatrzeć wartości i przydatności surowego przeszkolenia: „Na wojnie – wspominał Fritz-Erich Diemke – przeżyliśmy […] dzięki tej twardej zaprawie”. Już w okresie powojennym Gustav Knickrehm zauważył: „Atutem naszych sił zbrojnych było to diabelskie szkolenie. […] Wykonywało się wszelkie rozkazy automatycznie. […] Człowiek myślał o domu, o ukochanych, rozmyślał o tym wszystkim. Ale przy tym stał twardo i strzelał. […] Jako żołnierz działał jak automat. Rzecz w tym, że pomogło to nam przeżyć. I nie ma co zaprzeczać, że dziś mamy do czynienia z idiotami”. Siegfried Knappe stwierdził na temat swoich wojskowych instruktorów, że starali się „poddawać nas presji podobnej do tej w czasie bitwy”. A nieco później, przed kampanią francuską, Knappe zwrócił uwagę na jeszcze jeden cel takich poczynań: „Od razu rozpoczęliśmy energiczny program ćwiczebny […], żeby przyzwyczaić ludzi do współdziałania. Ćwiczyliśmy przez cały dzień, codziennie, próbując osiągnąć zgranie nieodzowne w walce”.[26]
Właśnie owo powiązanie surowego przeszkolenia z zespołowym zgraniem, będącym efektem takiego treningu, wyróżniało niemiecką armię. Zdaniem jednego z uczonych: „Niemcy nieustannie brali górę nad o wiele liczniejszymi armiami alianckimi, które ostatecznie je pokonały. […] W wymiarze indywidualnym niemieckie wojska lądowe stale i w każdej sytuacji zadawały przeciwnikowi, to jest oddziałom brytyjskim i amerykańskim, straty o 50 procent wyższe od tych, które same ponosiły. Odnosi się to do działań, w których atakowały i broniły się, do okoliczności, w jakich miały lokalną przewagę liczebną oraz, co zdarzało się na ogół, ustępowały nieprzyjacielowi liczebnością”.[27]
Jak twierdził Martin van Creveld, ta przewaga nie była skutkiem alianckiego niedoświadczenia („Wcale w niemałym stopniu zdumiewającym aspektem tej sprawy jest to, że Wehrmacht walczył równie dobrze, odnosząc zwycięstwa i przegrywając”), ani też rzekomego niemieckiego militaryzmu czy też narodowych defektów charakterologicznych: „Dostępne wyniki badań porównawczych […] nie pozwalają na wyciągnięcie konkluzji, że Niemcy to [z natury] żołnierze lepsi od Amerykanów”. W istocie, jak uznał, „na podstawie tychże [badań] wypada wywnioskować, że to Amerykanie, pod względem wychowania, wyedukowania i osobowości, stanowią pierwszorzędny materiał na żołnierzy. […] Paradoksalnie nie da się powiedzieć tego samego o Niemcach. […] Na bazie dostępnych źródeł nie ma powodów, by uważać, że niemiecki charakter narodowy jest bardziej lub mniej wojowniczy od amerykańskiego”.[28] Jak starał się wykazać van Creveld, odmienny poziom zgrania i skuteczności bojowej wynikał z takich czynników, jak organizacja, doktryna i – w niemałej mierze – znojne, nieustanne ćwiczenia w warunkach zbliżonych do tych panujących na polu walki.