Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy z dala od domu, wśród obcych ludzi, można poczuć prawdziwą magię Świąt?
Zuzanna jest odnoszącą sukcesy łyżwiarką figurową. Na kilka dni przed Świętami wraz z innymi reprezentantami wyjeżdża do Słowacji na Mistrzostwa Czterech Narodów. Nikt nie przeczuwa, że klimatyczny hotel w górach zostanie odcięty od świata przez śnieżycę paraliżującą cały kraj. Zawody zostają odwołane, a perspektywy na powrót do domu na Wigilię są znikome. I choć strych pełen świątecznych ozdób oraz wspólne śpiewanie kolęd na chwilę zajmują myśli bohaterów, to jednak wszyscy czekają na ten jeden komunikat: „Drogi przejezdne, można wracać do domu”.
Czy łyżwiarzom uda się spotkać ze swoimi bliskimi w Święta? Czy będą musieli spędzić je wśród obcych ludzi?
„Zostaliśmy na lodzie” to słodko-gorzka historia o odnajdywaniu nadziei w beznadziejnej sytuacji. I o tym, że czasami do szczęścia wystarczy dobre towarzystwo i… kubek gorącej czekolady.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 281
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Klaudia Pankowska-Bianek, 2022
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska
Redakcja: Ewelina Sikora-Chodakowska
Korekta: Anna Nowak, Joanna Pawłowska
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Gosia Zimniak
Fotografia autorki: © Agnieszka Werecha-Osińska | Foto Do Kwadratu
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67461-55-9
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
1.
Babcia Kazia była moim największym wsparciem, odkąd tylko pamiętam. Szłam przez życie, kierując się jej życiową mądrością, i czerpałam z wiedzy, którą chętnie się ze mną dzieliła. To dzięki jej motywującym słowom sięgałam po kolejne marzenia.
Miałam zaledwie cztery lata, gdy po raz pierwszy oświadczyłam, że chciałabym zostać łyżwiarką figurową – obejrzałam pewien film familijny, którego nazwy nie zapamiętałam, za to utkwiły mi w pamięci te niesamowite skoki i piruety wykonywane na lodzie przez główną bohaterkę.
– Nic nie stoi na przeszkodzie, kochanie – powiedziała wówczas babcia i uśmiechnęła się do mnie ciepło, a ja jej zaufałam, przytuliłam się i liczyłam, że to będzie takie samospełniające się marzenie.
Szybko się okazało, że na przeszkodzie stanęli moi rodzice. Kilka dni później usłyszałam przypadkiem fragment rozmowy toczącej się w salonie między dorosłymi:
– Mamo, błagam cię! Zuzanna ma cztery lata! Łyżwiarstwo figurowe? Przecież to tylko dziecięca fanaberia, nie będziemy traktowali tego poważnie – zagrzmiał tata, a ja, chociaż go nie widziałam, byłam pewna, że wyrzucił w górę te swoje ogromne dłonie. Zawsze tak robił, gdy krzyczał, choć krzyczał na szczęście niezbyt często.
– A jeśli ma talent? – Babcia nie dawała za wygraną, jak zawsze.
– Jaki talent? Nie widziała łyżew ani lodowiska na oczy! – Tata także nie zamierzał się poddać. W końcu po kimś musiał odziedziczyć swój niezłomny charakter.
– Jolanto, wpłyń na mojego syna, zanim się zdenerwuję. – Te ostrzegawcze słowa zostały skierowane do mojej mamy.
– Uważam, że Zenek ma rację. To zwykła fanaberia Zuzi. Obejrzała jakąś bajkę, coś sobie wymyśliła i pewnie nawet już o tym nie pamięta.
A właśnie że pamiętam! – krzyknęłam wtedy w myślach swoim dziecięcym głosem.
– Zrobimy to po mojemu. Zuzanka chce iść na lodowisko. Pójdzie. Ja zapłacę. Niech się przekona, czym jest jazda na łyżwach. Jeśli jej się nie spodoba i faktycznie się zniechęci, to więcej nie wrócimy do tego tematu. Rozumiemy się? – Władczy ton babci Kazi nie pozostawił rodzicom wyboru. Ani mama, ani tata nie ośmielili się jej sprzeciwić.
Był początek listopada, gdy po raz pierwszy włożyłam na stopy łyżwy. Pamiętam to ogromne przerażenie, gdy zrozumiałam, że nie jestem w stanie w nich chodzić. Tata jednak cierpliwie mnie asekurował i tłumaczył, że to normalne. W tym czasie babcia i mama obserwowały nasze poczynania z trybun. Weszłam na lód i zachciało mi się płakać, bo w ogóle nie panowałam nad własnymi nogami. Bałam się bolesnego upadku i czułam, że sekundy dzielą mnie od wykrzyczenia tacie, że miał rację, że jednak nie chcę tu być. I już chciałam prosić, byśmy wrócili do domu, już otwierałam usta, żeby to zrobić, lecz uniosłam głowę i popatrzyłam na tych wszystkich ludzi wokół mnie… Zadowoleni, zrelaksowani, poruszali się po śliskiej tafli płynnie i lekko. To wydawało się takie proste. Przełknęłam ślinę przez mocno ściśnięte gardło i zerknęłam w kierunku babci, a wtedy ona pokazała, że trzyma kciuki, i uśmiechnęła się szeroko. To dodało mi sił, żeby się nie poddawać. Wykonałam na lodzie pierwszy krok – który zapewne zakończyłby się upadkiem, gdyby nie czujność taty – później drugi i kolejny. Strach nie malał, nie odpuszczał, ale przed oczami miałam te piękne sceny z filmu o łyżwiarce, przypomniałam sobie ten ogromny zachwyt. Też chciałam tak umieć, nauczyć się piruetów i podskoków.
Miałam wtedy nadzieję, że pewnego dnia tłumy na trybunach powstaną i głośnymi brawami uhonorują mój zapierający dech w piersiach występ.
Postanowiłam, że spełnię to marzenie.
Trenowałam łyżwiarstwo figurowe już ponad osiemnaście lat i należałam do grupy seniorów. Zdążyłam bardzo dużo osiągnąć, ale ciągle miałam apetyt na więcej. Udział w każdych kolejnych zawodach oznaczał dla mnie wielogodzinne treningi – ciała, ale także umysłu. Czułam, że jestem w ciągłej gotowości, ale już nie potrafiłam żyć inaczej. Skupiałam się na kolejnych celach; trafiłam do reprezentacji Polski, a to do czegoś przecież zobowiązywało. Babcia Kazia wielokrotnie pytała mnie, czy jestem szczęśliwa. Zamartwiała się, widząc moje wycieńczenie, czasem odnosiłam wrażenie, jakby żałowała, że dawno temu wywalczyła mi u rodziców przepustkę do spełnionego marzenia. Robiłam wszystko, by uwierzyła, że bez figurówek na nogach czułabym się pusta, nijaka, bez życia. Ale rzeczywiście ten piękny dla oka sport okupiony był łzami, niemożliwym do opisania bólem, niekończącą się listą wyrzeczeń. Tylko ja wiedziałam, jak często wracałam do domu z krwawiącymi otarciami na stopach po wielogodzinnym trenowaniu splitów. Tylko ja wiedziałam, jak bardzo paliły mnie mięśnie ud i łydek, gdy wylewałam siódme poty przy opracowywaniu programu dowolnego przed zawodami. To nie mit, sportowcy naprawdę przypłacali swe sukcesy krwią, potem i łzami. Przekonałam się o tym na własnej skórze już niezliczoną ilość razy.
Nie znajdowałam czasu na nic innego poza treningami, zawodami i ćwiczeniami, na życie prywatne – żadnych koleżanek spoza środowiska sportowego ani tym bardziej chłopaka. Byłam zapraszana na randki czy wspólne wyjścia, lecz zawsze odmawiałam. Bo co miałabym z moimi rówieśnikami robić, skoro nie piłam alkoholu i jadłam tylko to, co znajdowało się w menu rozpisanym przez zatrudnianego przez klub dietetyka? Gdy nie przebywałam na lodowisku, trenowałam gimnastykę i balet, jako dodatek do mojej głównej dyscypliny sportowej. Mimo to uważałam się za szczęściarę.
Mieszkaliśmy w dużym domu jednorodzinnym na obrzeżach miasta. Moi rodzice należeli do ludzi majętnych, jak na lekarzy przystało – mama prowadziła swoją własną klinikę dentystyczną, a tata pracował jako ortopeda – nic więc dziwnego, że po szybkiej decyzji o budowie domu ten stanął na wykupionej działce już kilka miesięcy później. Babcia Kazia zajmowała pokój na piętrze, najbliżej łazienki, królestwo mojego siedemnastoletniego brata Kacpra znajdowało się na końcu korytarza, rodzice urządzili sobie sypialnię na parterze, by zapewnić sobie trochę prywatności, a ja zamieszkałam na poddaszu, bo zależało mi na spokoju i możliwości podziwiania nocnego nieba przez okno dachowe. W domu była też oczywiście garderoba i trzy wolne pokoje dla gości, których w zasadzie nigdy nie przyjmowaliśmy. W każdym razie tak się złożyło, że pod jednym dachem zamieszkały trzy pokolenia. Każde z nas miało swoje przekonana i potrzebę życia według własnych zasad. Pewnie byśmy się pozagryzali, gdyby nie tak duży metraż…
Widziałam sporo zalet przeprowadzki na obrzeża miasta, a największą z nich była bliska lokalizacja mojego klubu łyżwiarskiego. Od dziewięciu lat trenowałam pod skrzydłami NHT „Mondo” Poznań, prowadzonego przez dawnych mistrzów w łyżwiarstwie figurowym, Natalię i Hieronima Tychów, którzy najpierw zostali parą na lodzie, a później w życiu prywatnym. Od początku wiedziałam, że trafiłam w dobre ręce. Uwielbiałam moich trenerów za profesjonalizm, twardą rękę i bezustanne skupienie. Łączyły nas koleżeńskie stosunki, ale wiedzieliśmy, że chcemy przede wszystkim osiągać kolejne sukcesy, a nie się kumplować, bo przecież nie o to w tym wszystkim chodziło.
Ostatnio zaczęły docierać do mnie pogłoski o tym, że w opinii ludzi z klubu stałam się już maszyną do zdobywania medali i utraciłam całą radość ze sportu. Początkowo oburzałam się na tego typu oceny, lecz w chwilach skrajnego zmęczenia po części przyznawałam krytykom rację. Po części, bo choć może stałam się maszyną, to nigdy nie utraciłam radości czerpanej z łyżwiarstwa figurowego. Uwielbiałam spędzać czas na lodowisku. Może dlatego rodzice zaczęli narzekać, że popadłam w uzależnienie od treningów, a babcia, która stała zawsze po mojej stronie, niechętnie przyznawała synowi i synowej rację. Tylko Kacper wywracał oczami na te oskarżenia i obstawał na stanowisku, że wszyscy powinni dać mi spokój i pozwolić się realizować.
Nie dopuszczałam do siebie myśli, że zaczynam przesadzać i że zaślepia mnie wizja kolejnej wygranej…
Nadszedł początek grudnia, rozpoczął się mój ulubiony miesiąc. Byłam człowiekiem zimy, uwielbiałam puchowe kurtki i ciepłe buty. A najbardziej śnieg, choć w ostatnich latach Poznań nie za bardzo mógł się nim nacieszyć. Moje myśli obrały już kurs na ostatnie tegoroczne zawody, które miały odbyć się w Słowacji na kilkanaście dni przed świętami. Każdy dzień oznaczał dla mnie to samo: wstawałam, jadłam śniadanie wyznaczone w rozpisce, brałam torbę ze wszystkim, co potrzebne na trening, wyjeżdżałam moim zgrabnym srebrnym audi a3 z garażu i pędziłam do „Mondo”.
Natalia i Hirek sporo zainwestowali w budowę lodowiska o olimpijskich rozmiarach. Z zewnątrz był to duży, pomalowany na niebiesko budynek z wysoko usytuowanymi oknami. Przypominał trochę szkolną halę sportową. Po wejściu przez dwuskrzydłowe drzwi antywłamaniowe przemierzałam długi, wyłożony płytkami korytarz, mijając po obu stronach rzędy drzwi. Dopiero na końcu znajdowała się szatnia przeznaczona dla solistek seniorek, czyli między innymi dla mnie. Otwierałam dużą szafkę opatrzoną moim imieniem i nazwiskiem. W środku trzymałam kilka par łyżew, legginsy, topy, ochronne skarpety na stopy, opatrunki (często się przydawały), do tego środki czystości, bym mogła wziąć prysznic po treningu, ręczniki, nawet szczoteczkę do zębów i szczotkę do włosów. Nie miałam tutaj natomiast tych wszystkich świecących, kolorowych sukienek, które wkładałam podczas pokazów. Wisiały w obszernej wspólnej garderobie.
Plan treningowy przed zawodami został rozpisany w taki sposób, że gdy jedna kończyła ćwiczenia, przychodziła następna, by doskonalić swoje układy. Przede mną jeździła dziś dwudziestodwuletnia Maja Dobrzycka. W NHT „Mondo” trenowała od pięciu lat i tak jak ja była solistką, którą trenerzy zdecydowali się zabrać na mistrzostwa do Słowacji. Weszła do szatni zmęczona i tylko kiwnęła mi głową na powitanie, po czym wyciągnęła z leżącej na ławeczce torby butelkę z wodą i zaczęła łapczywie pić. Widziałam pot perlący się na jej skroniach i mokre kosmyki włosów oblepiające twarz. Pomyślałam, że za kilka godzin, gdy na swój trening przyjdzie Gabriela Kornik, ja będę wyglądać tak samo.
– Rozwalili mnie dzisiaj na łopatki – wydyszała w końcu Maja i opadłszy na ławeczkę, oparła się plecami o szafki.
– Hirek już się stresuje i nam nie odpuszcza, ale to dobrze – odparłam i wzruszyłam ramionami.
Byłam jedyną kobietą w grupie, która nawet po katorżniczym treningu nie mówiła, że ma dość. Ciągle z tyłu głowy kołatała mi się myśl, że każda z moich koleżanek to też moja rywalka.
– Nie ma dzisiaj ani Hirka, ani Natalii.
– To kto cię trenował? – Zmarszczyłam brwi zaniepokojona.
– Ten nowy. Piotr.
Poczułam, jak w moich żyłach zawrzała krew.
– Serio?! Tylko kilka dni do zawodów, a oni zostawiają nas pod opieką nowego?! – Nie zdołałam pohamować oburzenia. To była jakaś kpina… Takie nieodpowiedzialne zachowanie w ogóle nie pasowało mi do trenerów.
– Myślę, że go sprawdzają. On jest na okresie próbnym. Byle kogo nie zatrudnią na stanowisku trenera w klubie. Ale niech cię to nie zwiedzie… Daje ostry wycisk i zna się na tej robocie – powiedziała ostrzegawczo Maja i uniosła lekko brew, jakby chciała dodać coś jeszcze, lecz w ostatniej chwili się rozmyśliła.
Wzięłam głęboki wdech i wstałam z ławki, przerzuciłam sobie przez ramię związane sznurowadłami figurówki i ruszyłam w kierunku lodowiska. Tafla mieniła się majestatycznie, a ja jak zawsze poczułam dreszcz ekscytacji przemykający mi po plecach. Minęło osiemnaście lat, lecz pewne reakcje pozostawały niezmienne. Przed wejściem na lód zrzuciłam ze stóp zimowe botki i włożyłam łyżwy. Figurówki były najcięższe spośród wszystkich łyżew. Z początku ich waga stanowiła dla mnie ogromny problem, dopiero z czasem przyzwyczaiłam się na tyle, by przestać zwracać na to uwagę. Zasznurowywałam je zawsze cierpliwie i skrupulatnie, bo wiedziałam, że jest to ważne nie tylko z punktu widzenia komfortu, ale także bezpieczeństwa moich kostek – musiałam odpowiednio je zabezpieczyć w razie upadku czy potknięcia.
Nagle dostrzegłam buty kogoś, kto zatrzymał się przede mną. Przerwałam wiązanie i uniosłam głowę. Zobaczyłam wysokiego mężczyznę o atletycznej sylwetce, krótko przystrzyżonych ciemnych włosach i jasnym, choć srogim spojrzeniu. Był ubrany cały na czarno – klatkę piersiową opinała mu obcisła sportowa bluza, na nogach zaś miał dopasowane spodnie dresowe. Sporo słyszałam o tym nowym trenerze, ale nie widziałam go jeszcze na własne oczy. Dziewczyny zachwycały się jego aparycją, na mnie nie zrobił wrażenia. Rzuciłam mu spojrzenie o takim samym srogim przekazie. Z całkowitym spokojem dokończyłam wiązanie figurówek, po czym wstałam i bez słowa wkroczyłam na lód.
Prawdopodobnie zaskoczyła go moja reakcja, pewnie inne okazały mu znacznie więcej sympatii, ale cóż mogłam poradzić… Nie należałam do najmilszych osób na świecie. W zasadzie moimi dwiema wiodącymi cechami charakteru były oschłość i niechęć wobec nowych ludzi. Dobrze dogadywałam się z trenerami, z bratem i babcią. Dziewczyny z klubu nauczyły się już, że jestem zamknięta w sobie i skupiona na celu, więc tolerowały to i nie wciągały mnie w swoje dziewczyńskie pogaduszki. Może właśnie dlatego mimo wszystko się lubiłyśmy i panowała między nami dobra atmosfera.
– Rozgrzewka. Pięć okrążeń sprintem – krzyknął nowy trener, a ja parsknęłam pod nosem i pomknęłam przed siebie.
Może myślał, że to dla mnie dużo i że zaczyna trening z wysokiego C. Pięć okrążeń to było moje minimum podczas rozgrzewki. Zazwyczaj robiłam ich siedem, w porywach do dziesięciu, w zależności od tego, jak bardzo chciałam sobie dowalić na początek. Szusowałam więc przy barierkach lodowiska tak szybko, jak umiałam. W uszach słyszałam pęd powietrza i tarcie metalowych płóz łyżew o lód. Już po pierwszym okrążeniu zaczęły palić mnie mięśnie ud i łydek, ale od dawna ból mnie nie powstrzymywał, wręcz sprawiał, że dostawałam jeszcze więcej mocy. Tak zadziało się i tym razem. Moja zawzięta natura nie pozwalała odpuszczać. Wpadłam w swojego rodzaju amok. Skupiona na swoim ciele, pracy nóg i pędzie, mogłabym przeoczyć moment, gdy pokonałam wyznaczoną przez trenera odległość. Rozległ się dźwięk gwizdka i dopiero wtedy się ocknęłam, wyhamowując w pobliżu miejsca, gdzie na mnie czekał.
– To było coś – stwierdził tak cicho, że nie wiedziałam, czy rzeczywiście miałam tę pochwałę usłyszeć. W każdym razie miło, że tak uważał. – Widziałem nagrania z przygotowanym przez ciebie programem krótkim i dowolnym. Mam kilka uwag.
Rzuciłam mu ostre spojrzenie, bo krew zawrzała mi w żyłach. Nawet nie został jeszcze pełnoprawnym trenerem w klubie, a już miał kilka uwag do mojego programu? Co to miało w ogóle być?!
– Nie jestem zainteresowana, by się z nimi zapoznać – odparłam oschle. Denerwowało mnie marnowanie czasu na te pogaduszki.
– Czyżby? – Uniósł swoje czarne brwi, jakby rzucał mi wyzwanie.
Wkurzał mnie. Zauważył to i tylko dolewał oliwy do ognia. Typowe błędy nowicjusza…
– Stać cię na więcej, niż z siebie dajesz. – Te słowa poniosły się echem po hali lodowiska.
Powiedzieć, że zalała mnie wściekłość, to jakby nie powiedzieć nic.
– Słucham?! – warknęłam podniesionym głosem. – Zawsze daję z siebie sto procent, jasne?!
Wargi Piotra wykrzywiły się w uśmiechu, który w opinii moich koleżanek zapewne byłby zachwycający, ale we mnie wywołał obrzydzenie.
– Czas, byś zaczęła dawać z siebie sto dziesięć procent – wycedził i zmrużył lekko oczy. – Program krótki. Zaczynasz podwójnym axlem. Super, tylko dlaczego nie potrójnym? Zwróć też większą uwagę na pewną kwestię… Kombinacja piruetów musi być wykonana z wyłącznie jedną zmianą nogi. Minimum sześć obrotów na jednej nodze. Zmienić nogę możesz poprzez skok, to bardziej efektowne niż zwykłe przejście.
Słuchałam go z rękami założonymi na piersiach, a moje oczy ciskały gromy. Sprawiał wrażenie, jakby znał mój program krótki na pamięć. Odnosił się do niego bez zaglądania w ewentualne notatki, z których zawsze korzystała Natalia, choć trenowałyśmy razem od lat.
Już szukałam w głowie jakiejś ciętej riposty, gdy on znowu zaczął mówić:
– Twój program dowolny może i liczy cztery minuty, ale jest wybrakowany.
– Że co? – sapnęłam z niedowierzaniem.
Piotr wyglądał, jakby w ogóle mnie nie usłyszał. Patrzył na mnie ze srogą i oceniającą miną, a ja miałam ochotę mu nawrzucać. Nie chodziło o to, że nie przyjmowałam krytyki lub sobie z nią nie radziłam. Wręcz przeciwnie, uważałam, że wszelkie uwagi od osób bardziej doświadczonych ode mnie są na wagę złota, ale jakie ten Piotr miał kwalifikacje, by mnie oceniać? Był zaledwie kolesiem na okresie próbnym, dopiero starał się o stanowisko trenera.
Miałam szczerą nadzieję, że Tychowie go jednak pogonią.
– Zdajesz sobie sprawę, że wśród elementów skokowych nie masz axla?
Rozdziawiłam buzię. Udało mu się zbić mnie z pantałyku.
– To niemo…
– Taki jest fakt. Nie wiem, dlaczego nikt wcześniej tego nie zauważył. Podczas twojego programu sporo się dzieje, ale sędziowie z pewnością zauważą, że brakuje axla. Pamiętaj, że każdy piruet musi być wykonany z innej pozycji bazowej, bo czasami o tym zapominasz. I jeszcze jedno… Minimum sześć obrotów. Zdarza się, że u ciebie jest pięć. To kwestie techniczne, które mają ogromne znaczenie dla punktacji – powiedział ostrym tonem. – Mam jeszcze kilka uwag do sekwencji choreograficznej. Monda wyglądają w porządku, ale lepiej pasować do twojego układu będą spirale. Powiem ci, gdzie wprowadzimy zmianę. Skoki z dwoma obrotami to zdecydowanie twoja mocna strona, możemy urozmaicić tym występ… – wymieniał dalej, a ja w którymś momencie mimowolnie wyłączyłam myślenie.
Przyszedł i się szarogęsił. Do wyjazdu na mistrzostwa pozostał tydzień, a on właśnie wywracał mi moje programy do góry nogami. A przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka… Dopiero po chwili zaczęłam sobie układać jego uwagi w głowie. Czepiał się bardziej techniki, a nie układów, co było minimalnie pocieszające.
Wzięłam głęboki wdech i odchrząknęłam.
– Zaczynajmy – mruknęłam, bo czułam, że straciliśmy już dość cennego czasu na tę irytującą dyskusję.
Zmierzył mnie spojrzeniem, a po chwili, jakby z ociąganiem, przytaknął. I zaraz z głośników popłynęła ta piękna, wolna, melancholijna melodia, z którą zdążyłam się już doskonale zaznajomić.
Po tylu latach treningów łyżwiarstwo figurowe nie miało już dla mnie tajemnic. A jednak w sporcie zawsze można było się czegoś nowego nauczyć, udoskonalić to, co się już umiało. Każdy układ wymagał ode mnie idealnej synchronizacji całego ciała, dbałości o lekkość ruchów i ich precyzję. Każda figura, każde przejście musiały wyjść jak najlepiej. Idealnie.
Poczułam, jak po plecach przebiega mnie dreszcz, jak moje mięśnie przechodzą w stan gotowości. Adrenalina od zawsze stanowiła dla mnie najlepszy motor napędowy. Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam. Skupiłam się maksymalnie. W głowie dźwięczały mi słowa Piotra. Próbowałam uwzględnić jego sugestie. Nie robiłam tego z przyjemnością, chodziło bardziej o udowodnienie mu, że stać mnie na to „więcej”, o którym mówił. Wiatr zaszumiał mi w uszach, pojedyncze kosmyki muskały skórę twarzy. Wykonywałam wszystkie opracowane wcześniej figury z dbałością o każde przejście, każde ułożenie łyżew na tafli lodu. Moje płuca pracowały w miarowym, kontrolowanym oddechu. Czas przestał istnieć. Tylko ja, układ i muzyka, która wypełniała mi żyły. I niemożliwy do opisania pęd krwi w moim ciele. Liczył się tylko cel.
Dałam z siebie tak dużo, jak potrafiłam.
Gdy muzyka ucichła, zatrzymałam się na środku lodowiska i odetchnęłam. Zerknęłam na czekającego przy bramce Piotra i niechętnie do niego podjechałam. Czułam, że poszło mi świetnie, więc planowałam po prostu mu oznajmić, że robię sobie krótką przerwę, i zignorować ewentualne komentarze. Jednak ten buc najwyraźniej miał inny plan, bo gdy tylko się zbliżyłam, zacmokał i zapytał przyciszonym głosem:
– Czy wzięłaś pod uwagę moje sugestie?
– Tak – odparłam oschle.
– Nie.
– Słucham?! – Uniosłam brwi z niedowierzaniem.
– Nie zastosowałaś się do wszystkich sugestii – uściślił i zmrużył złowrogo oczy. Chciałam coś powiedzieć, lecz nie dopuścił mnie do słowa: – Odpocznij minutę i zacznij program krótki jeszcze raz – polecił tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Zmełłam w ustach przekleństwo, chwyciłam za bidon i pociągnęłam dwa łyki, po czym wróciłam na środek lodowiska i zaczęłam trening od nowa.
Gdy wróciłam do domu, na zewnątrz zapadł już zmierzch. Zdjęłam w korytarzu zimowy płaszcz oraz buty. Z kuchni dochodziło ciche podśpiewywanie mamy, która zapewne właśnie przygotowywała kolację. Kątem oka dostrzegłam w salonie palący się w kominku ogień i babcię bujającą się powoli w wiklinowym fotelu.
Rokrocznie dziergała dla nas wszystkich szaliki i czapki z jakimś świątecznym motywem. Trzy lata temu były to choinki, dwa lata temu płatki śniegu, a ostatnio jemioły z czerwoną kokardą. Nie wiedziałam, na jaki wzór postawiła w tym roku.
– Hej, mamo! – przywitałam się i przywołałam na usta uśmiech, choć do radosnego nastroju było mi dzisiaj daleko.
– Cześć, córeczko. Zmęczona? – zapytała jak zawsze o to samo.
– Nie, jest w porządku – odparłam i skierowałam kroki do salonu.
Moja babcia wyglądała jak typowa babcia. Miała krótkie, siwe włosy, zmarszczki na twarzy, okulary na nosie i tonęła we włóczce. Uwielbiała chodzić w fartuszkach oraz ciepłych kapciach. Jej spojrzenie, dotyk pomarszczonej dłoni i dobre słowo były moim lekiem na całe zło.
– Zuzanka! – ucieszyła się na mój widok i wyciągnęła ręce, a ja podeszłam, by ją przytulić.
– Dobry wieczór – powiedziałam miękko i usiadłam na pufie obitej butelkowozielonym welurem. Mama kilka miesięcy temu zamarzyła sobie welurowe meble i z dnia na dzień odmieniła nasz salon nie do poznania. Miała pieniądze, a więc i możliwości.
– Jak po treningu? Do mistrzostw zostało już mało czasu.
– Było intensywnie, ale jeśli chce się coś osiągnąć, to trzeba ćwiczyć – odparłam i wzruszyłam ramionami. Zerknęłam na ogień trzaskający za szybą kominka. Od zawsze ten widok bardzo mnie uspokajał.
– Ty ćwiczysz bardzo dużo – upomniała i zerknęła na mnie swoimi jasnymi oczami znad okularów.
– Dzięki temu mam całą ścianę w medalach – odparłam z lekkim uśmiechem.
Przytaknęła z dumą i pogładziła mnie po policzku.
– Chyba zimno na dworze, co?
– Mrozi strasznie, ale przynajmniej czuć, że nadeszła zima.
Ósmego grudnia wyjeżdżałam na mistrzostwa do Słowacji, które rozpoczynały się dziesiątego i trwały dwa dni. Według planu mieliśmy wracać do kraju od razu po ich zakończeniu, by każdy z nas miał czas przygotować się do świąt. W tym roku z jednej strony bardzo na nie czekałam, bo rzeczywiście to zawsze okazja, by zwolnić i nie myśleć obsesyjnie o treningach, a z drugiej obawiałam się, bo… mój brat zamierzał ogłosić rodzinie coś, o czym obecnie wiedziałam tylko ja.
Kacper był gejem i od roku potajemnie budował związek z rok młodszym od siebie Adamem. Postanowił dokonać swojego coming outu w Wigilię. A ja obiecałam, że przy nim będę i nie pozwolę, by reakcja naszych bliskich skrzywdziła go w jakikolwiek sposób. A trochę się jej obawiałam. Babcia co prawda miała serce na dłoni, ale jednocześnie jej religijność sprawiała, że w niektórych kwestiach wyznawała bardzo konserwatywne zasady. Nie umiałam też przewidzieć, co zrobi mama, gdy się dowie. Natomiast jedno wiedziałam na pewno – ojciec się zdenerwuje. I to w najlepszym wypadku. W najgorszym zaś wpadnie w szał i między nim a Kacprem dojdzie do kłótni, która rozwali nam całe święta i postawi pod znakiem zapytania dalsze relacje rodzinne.
Mój brat już się jednak zdecydował, nie chciał dłużej udawać przed rodzicami, że pewnego dnia przyprowadzi do domu dziewczynę. A ja jak zawsze stałam za nim murem. Uważałam go za wspaniałego, mądrego i wartościowego nastolatka, który zasługuje na to, by móc kochać, kogo tylko chce.
– Gdzie mi odpłynęłaś myślami? – Głos babci sprawił, że ocknęłam się raptownie i popatrzyłam na jej palce, które z niebywałą sprawnością poruszały drutami, zaplatając włóczkę.
– Ach, w kierunku mistrzostw – skłamałam i machnęłam ręką. – Pójdę się ogarnąć przed kolacją. – Ucałowałam pomarszczony policzek babuni i udałam się do pokoju na poddaszu.
Był duży i urządzony całkowicie w moim stylu. Na ścianie po prawej stronie znajdowały się regały z książkami, które uwielbiałam czytać w wolnych chwilach: trochę kryminałów i thrillerów, jakaś fantastyka i romanse. Obok biblioteczki wisiała sporej wielkości gablota, w której gromadziłam wszystkie zdobyte medale. Tuż pod oknem dachowym stało wygodne dwuosobowe łóżko i do kompletu szafki nocne po obu stronach. Po lewej miałam komodę na ubrania, a kawałek dalej matę do gimnastyki i wmurowany w ścianę drążek do ćwiczeń z baletu.
Czułam, jak bardzo zmęczone są wszystkie mięśnie w moim ciele. Marzyłam, żeby zrobić sobie gorącą kąpiel i zanurzyć się w wodzie po same uszy, a później paść na łóżko i spać aż do jutra. Bo jutro znowu miałam włożyć figurówki i trenować.
Właśnie wtedy w kieszeni mojej sportowej torby zadzwonił telefon. Wyłowiłam go i uniosłam brwi na widok połączenia przychodzącego od Natalii.
– Halo? – Odebrałam niezwłocznie.
– Cześć, Zuza. Wybacz, że dzwonię o tej porze, ale musimy porozmawiać. – Moja trenerka brzmiała na zmęczoną.
Poczułam, jak nerwy kumulują mi się wokół żołądka.
– Coś się stało? – zapytałam, choć byłam pewna, że tak.
– Byłam za młodu całkiem niezłą łyżwiarką figurową, ale chyba przez lata gdzieś zgubiłam moją sprawność, bo podczas mycia okna na święta spadłam dość niefortunnie z drabiny i złamałam sobie kostkę – poinformowała, a mnie coś ciężkiego przygniotło klatkę piersiową.
– O nie… – jęknęłam.
– Niestety nie jestem w stanie jechać z wami na mistrzostwa. Oczywiście będzie przy was Hirek, Piotrek, którego dziś poznałaś, i jeszcze trzech trenerów, oni wszystko ogarną. Na miejscu będziecie mieć swojego stałego kucharza, fizjoterapeutów… Wszystko będzie dobrze – zapewniła bez cienia zawahania.
Ja nie byłam w stanie podzielić jej pewności. Wyglądało na to, że będę skazana na tego buca dłużej, niż się spodziewałam.
– Rozumiem – mruknęłam bez przekonania.
– Jak ci się w ogóle pracowało z Piotrkiem? – zapytała raźnie, a ja ucieszyłam się w duchu, że nie może zobaczyć mojej zniesmaczonej miny.
– Zdążyłam się już przyzwyczaić do twoich i Hirka metod szkolenia – odparłam wymijająco.
Odchrząknęła. Domyśliłam się, że wyczytała to i owo między wierszami.
– Ja wiem, że Piotr jest dość… oschły i stanowczy, ale zna się na łyżwiarstwie figurowym, więc będziesz z niego zadowolona.
Śmiem wątpić – pomyślałam z goryczą.
– Czekam na twój powrót na lodowisko. – Moja odpowiedź była dość jednoznaczna, choć nijak nie odniosłam się do słów Natalii.
Westchnęła przeciągle i uraczyła mnie jeszcze jednym tekstem w stylu „wszystko będzie dobrze”, po czym pożegnałyśmy się, a ja mogłam wreszcie ogarnąć się po treningu i przygotować do kolacji. Na parterze unosiły się smakowite zapachy, ale wiedziałam, że będę musiała obejść się smakiem przygotowanych przez mamę pyszności i zaspokoić głód tylko tym, co uwzględniała moja rozpiska. Teraz, tuż przed samymi mistrzostwami, nie mogłam sobie pozwolić na najmniejsze nawet grzeszki.
Stół w salonie czekał już nakryty. W naszej rodzinie celebrowaliśmy wspólne jedzenie posiłków. Zazwyczaj udawało nam się spotkać w komplecie dopiero na kolacji, bo w ciągu dnia każdy miał swoje zajęcia poza domem, ale i tak lepsze to niż nic.
Babcia uraczyła mnie uśmiechem, a Kacper przywitał się ze mną uniesieniem głowy. Tata poprawił okulary na nosie, pogłaskał dłonią swoją łysinę na czubku głowy, poczekał, aż razem z mamą zajmiemy nasze zwyczajowe miejsca, po czym odchrząknął w ten swój ważniacki sposób, do którego zdążyłam się już przyzwyczaić, i zaczął opowiadać o swoim dniu w pracy, co zresztą czynił codziennie. Nie pozostawiał przestrzeni na normalną rozmowę. Po prostu byliśmy zmuszeni słuchać jego tubalnego głosu, dopóki nie decydował się wywołać do odpowiedzi kogoś innego.
Nie skupiłam uwagi na ojcu, patrzyłam na siedzącego naprzeciwko brata i zastanawiałam się, czy ma już przygotowaną przemowę na wigilijny wieczór. Chyba odczytał moje myśli, bo rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie i uśmiechnął się, jakby chciał mnie zapewnić, że sam przed swoim ujawnieniem nie stresuje się tak bardzo jak ja.
– Zuzanno, jesteś przygotowana do mistrzostw? – zwrócił się do mnie ojciec, gdy skończyłam swój posiłek, czyli kurczaka z warzywami na parze.
Upiłam łyk wody i spojrzałam w kierunku taty.
– Tak, oczywiście. Pozostało mi już tylko doskonalenie programów – odparłam, a cichy głosik w głowie przypominał mi, że Piotr miał na temat mojego przygotowania całkiem odmienne zdanie.
Wspomnienie dzisiejszego treningu cały czas mnie drażniło jak natrętna mucha. Nie chciałam, żeby ten zarozumiały buc był moim trenerem, bo pomimo zapewnień Natalii wątpiłam w jego kompetencje. Zachowywał się tak, jakby o wiele bardziej zależało mu na zrównaniu mnie z ziemią (albo raczej lodowiskiem) niż na patronowaniu moim umiejętnościom.
– Będziemy oglądać transmisję w telewizji – zapewnił ojciec po raz dziesiąty w ciągu ostatnich kilku dni.
– Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. – Posłałam mu grzeczny uśmiech.
Tata był rodzicem, który okazywał swoje wsparcie przede wszystkim dla zasady, a nie ze szczerej potrzeby. W jego dawnych marzeniach miałam zostać lekarzem, o sporcie myślał jako o hobby, któremu można się oddawać w wolnym czasie. Z oszczędnym entuzjazmem obserwował moje sukcesy, musiało dużo wody upłynąć, nim w końcu poczuł ze mnie dumę. Na szczęście mama bardziej dbała o dodawanie mi otuchy. Cóż, każde z nich dopingowało mnie w karierze łyżwiarki figurowej na tyle, na ile umiało.
Wzięłam się do sprzątania po kolacji, a tata i Kacper zasiedli przy okrągłym stoliku w pobliżu regałów z książkami, wyjęli karty i zaczęli grać w tysiąca.
Czy po wigilii nadal będą potrafili to robić? – pytałam się w myślach.
Zenon Palicki zawsze starał się żyć przykładnie i honorowo. Może tylko mi się wydawało, a może rzeczywiście kiedyś z jego ust padło stwierdzenie, że osoby LGBT są hańbą dla swoich rodziców…?
Tak bardzo chciałam, by moje złe przeczucia okazały się mylne.
2.
W ogóle nie czułam klimatu nadchodzących świąt. Byłam tak skupiona na treningach i znoszeniu irytującej osoby Piotra Dzięcioła, że ledwo zauważałam magiczne iluminacje zdobiące ulice Poznania i świąteczne piosenki, które coraz częściej leciały w radiu. O tym, że jest grudzień, przypominały mi głównie minusowe temperatury, mróz szczypiący w policzki i śliskie chodniki. Mieszkańcy miasta już ulegli komercyjnej otoczce, zaczęli krzątać się po sklepach w poszukiwaniu prezentów. Ja obiecałam sobie, że o podarkach dla bliskich pomyślę dopiero po powrocie z mistrzostw, teraz ta kwestia znajdowała się bardzo nisko na liście moich priorytetów. Brutalne, ale prawdziwe.
Oddawałam się bez reszty planowaniu wyjazdu i doskonaleniu swego występu. Przed snem odtwarzałam w głowie przebieg treningów. Doszukiwałam się błędów, które mogłam popełnić, i niechętnie wracałam myślami do rad Piotra. Choć był dla mnie niczym wrzód na małpim tyłku, to musiałam przyznać, że bardzo skrupulatnie podchodził do kwestii technicznych. Zwracał uwagę na to, czy dobrze ustawiam płozy łyżew po powrocie z piruetów, czy moje obroty liczą odpowiednią liczbę powtórzeń, czy układy nie pomijają żadnego punktu obowiązkowego.
Zamykałam oczy i nie potrafiłam się odciąć. W uszach rozbrzmiewała mi muzyka, pod powiekami widziałam lodowisko… Zaczynałam odczuwać stres i martwić się, czy wszystko pójdzie zgodnie z planem. Nagła zmiana trenera też nie wpływała na mnie zbyt dobrze.
Gdybyśmy się chociaż lubili…
Szóstego grudnia stawiłam się w klubie pół godziny wcześniej, niż powinnam, i trafiłam na końcówkę występu naszej najlepszej pary łyżwiarzy, czyli znienawidzonego przeze mnie Maksymiliana Fiszta i jego równie wkurzającej partnerki Beaty Lubaszewskiej. Jeździli cholernie dobrze i niezwykle przyjemnie się na nich patrzyło, ale na tym kończyły się wszelkie zalety tego duetu. Poza lodowiskiem i wzrokiem widzów zamieniali się w dwójkę zadzierających nosa ważniaków, którzy uważają, że są lepsi od innych, bo mają już na koncie sporo zwycięstw. On był wysokim, smukłym szatynem, natomiast ona ze swoją filigranową posturą zdawała się tonąć w jego ramionach. Przyciągała spojrzenie dzięki swoim rudym włosom i uśmiechowi, którego nie powstydziłaby się żadna modelka. Może sama też nie należałam do najmilszych osób na świecie i raczej trudno było się ze mną zakumplować, ale starałam się szanować ludzi w moim otoczeniu.
Maks był moim utrapieniem, odkąd kilka lat temu stanowczo odmówiłam występowania z nim w parze. Zapatrzony w siebie, nie pojmował, jak mogłam powiedzieć mu „nie”. Jego nienawiść do mnie, zamiast słabnąć z upływem czasu, tylko eskalowała. Liczyłam, że kiedyś odczepi się ode mnie raz na zawsze.
Schowałam się do szatni, by uniknąć wątpliwej przyjemności natknięcia się na Fiszta i Lubaszewską. Zmieniłam moje zwykłe ciuchy na legginsy i body do treningu, po czym zaczęłam się rozciągać. Miałam dziś zaprezentować mojemu tymczasowemu pożal się Boże trenerowi program dowolny. W wyobraźni już słyszałam ten jego przemądrzały ton, gdy zacznie mi wytykać, co poszło nie tak. Teoretycznie na tym polegało jego zadanie, w praktyce… Powinien jednak zmienić sposób przekazywania podopiecznym swoich uwag.
Nagle drzwi się otworzyły i Piotr wsunął swoją ciemnowłosą głowę do środka.
– Gotowa? – zapytał bez przywitania, posyłając mi swoje typowe oschłe spojrzenie.
– Tak – odparłam lakonicznie, po czym przewiesiłam sobie figurówki przez ramię i ruszyłam na lodowisko.
Pan Bogdan, nasz pięćdziesięcioletni dozorca i ochroniarz w jednym, był też operatorem rolby i dbał o to, by tafla lodu była zawsze idealnie gładka. Właśnie zjeżdżał maszyną na zaplecze, lecz zdążył jeszcze pokiwać mi dłonią i puścić uśmiech spod swoich sumiastych wąsów. Również pomachałam mu z uśmiechem. Przysiadłam na ławeczce przy wejściu na lodowisko, zdjęłam tenisówki i zaczęłam dokładnie sznurować figurówki. Cały czas czułam na sobie uważne spojrzenie Piotra. Ignorowałam jego zniecierpliwione chrząkanie.
Cmoknij mnie w tyłek – pomyślałam z satysfakcją. Przynajmniej mieliśmy równowagę w przyrodzie: on wkurzał mnie, a ja wkurzałam jego. Układ prawie idealny!
– Już? – W końcu nie wytrzymał.
Rzuciłam mu wymowne spojrzenie i weszłam na lód. Przejechałam kawałek i zatrzymałam się kilka metrów dalej.
– Przypomnę to, co z pewnością już wiesz, ale w łyżwiarstwie są elementy, które warto utrwalać przy każdej okazji, żeby przypadkiem się nie pomylić, zwłaszcza jeśli masz do zaprezentowania dwa różne układy, a jak wiadomo, stres potrafi płatać figla – zaczął, a ja z zaskoczeniem i lekkim podziwem stwierdziłam, że wreszcie zaczyna brzmieć choć trochę profesjonalnie. – Podczas programu dowolnego musisz wykorzystać całą taflę lodowiska i spinać poszczególne figury układu krokami łączącymi lub innymi podobnymi elementami jazdy dowolnej. Przekładanek w przód i tył nie uznaje się za kroki łączące, musisz to sobie nieustannie powtarzać, bo łatwo się zapomnieć, a to niezła wpadka na mistrzostwach. Wszelkie dodatkowe elementy wykraczające poza regulamin może i dodadzą występowi animuszu, ale nie będą się liczyć do punktacji, więc warto rozważyć, czy jest sens wykonywać coś więcej ponad to, co wymagane. Dla sędziów będzie się liczyć tylko pierwsza próba danego elementu, jeśli nie wyjdzie i wykonasz drugą, to nikt ci jej nie uzna.
Przytaknęłam sztywno. Wiedziałam o tym wszystkim, w końcu nie pierwszy raz przygotowywałam się do mistrzostw. Nie zaliczałam się do grona nowicjuszy. Regulamin zawodów to coś, co trzeba było wykuć na pamięć, zanim zaczęło się pracować nad układem. Zawsze tworzyliśmy dany pokaz w oparciu o konkretne wymogi, dbaliśmy, by spełniał wszelkie kryteria.
Chociaż Piotr rzeczywiście miał rację… Stres na lodowisku potrafił sprawić, że wszystko mieszało się w głowie. Historia znała już przypadki, gdy uczestnicy pod wpływem zdenerwowania mieszali ze sobą układy krótkie i dowolne i nierzadko dochodziło przez to do dyskwalifikacji.
– Pamiętaj, że wśród elementów skokowych musisz umieścić axla. Widziałem na nagraniach, że decydujesz się na axle podwójne, i super, tylko przypominam, że ten element nie może być wykonany więcej niż dwa razy. No i piruety, czyli coś, co wychodzi ci świetnie pod względem technicznym, ale czasem gubisz się w liczeniu… Mogą być maksymalnie trzy. Wbij to sobie do głowy. Element obowiązkowy to kombinacja piruetów, a więc tutaj możesz się popisać. Skok do piruetu lub piruet rozpoczynający się skokiem. Widziałem, że postawiłaś na drugą opcję, i to doskonały wybór. O piruecie bez zmiany pozycji czasami zapominasz i stracisz punkty, jeśli tego nie dopilnujesz – instruował dalej, a ja patrzyłam na niego i rejestrowałam wszystkie wytyczne.
Mogłam go nie lubić, działał mi na nerwy, owszem, ale do wyjazdu na mistrzostwa pozostały trzy dni i nie było już miejsca na fochy. Jego rady brzmiały całkiem profesjonalnie. Wszystko, co mówił, konfrontowałam z własną, zdobywaną przez lata wiedzą. Nie wyłapałam żadnego błędu w tym jego monologu i wyglądało na to, że rzeczywiście skrupulatnie przyjrzał się moim układom. Przytaknęłam więc i rozpoczęłam trening od sprintu na trzy okrążenia. Pierwszą część rozgrzewki wykonałam w szatni, więc moje mięśnie były już przygotowane do wysiłku. Przed przećwiczeniem programu podjechałam jeszcze do Piotra, który trzymał mój bidon z wodą, i pociągnęłam spory łyk. Chwilę później halę lodowiska wypełniła ta spokojna, przenikająca mnie do głębi melodia.
Ruszyłam. Postanowiłam zawładnąć lodowiskiem z lekkością i pewnością siebie. Najbliższe cztery minuty musiałam wypełnić jak najlepszym technicznie pokazem. Wyobraziłam sobie, że na trybunach siedzą tłumy widzów, a ja mam na sobie jedną z tych świetlistych, pięknych, lekkich sukienek. Żyły wypełniły mi się adrenaliną, umysł w skupieniu prowadził moje ciało przez kolejne, doskonale mi już znane elementy układu. Wykonałam podwójny axel, a później potrójny flip, czyli figurę z grupy skoków kopanych, który trzeba precyzyjnie wyprowadzić z najazdu tyłem z wewnętrznej krawędzi lewej łyżwy. Piruety były moją ulubioną częścią każdego układu. Czułam się w nich pewnie i nie stanowiły dla mnie żadnego problemu. Pozwoliłam się pochłonąć. Natchniona i podekscytowana, czułam, że wszystko przebiega dokładnie po mojej myśli.
I wtedy, gdy pod sam koniec występu wykonałam skok, poczułam, jak płoza łyżew traci kontakt z taflą lodu. Upadłam. Stłuczony tyłek był niczym w obliczu niedowierzania, że to wydarzyło się naprawdę. Ostatni raz tak bliskie spotkanie z lodowiskiem zaliczyłam dobrych kilka lat temu. Skrzywiłam się.
Tuż obok mnie natychmiast znalazł się Piotr. Wyglądał na zdenerwowanego.
– Nic ci nie jest? – Szeroko otwarte oczy wbił w moją dłoń spoczywającą na prawej figurówce.
Gdzieś w śródstopiu bolało.
To nic poważnego… To z pewnością nic poważnego!
Nie teraz, na kilka dni przed mistrzostwami…
– Nie. Wszystko w porządku – odparłam i westchnęłam sfrustrowana. – Łyżwa mi się omsknęła przy lądowaniu ze skoku – dodałam w ramach wytłumaczenia, chociaż on przecież doskonale widział, jak do tego doszło. Czułam, że policzki palą mnie żywym ogniem. Trawił mnie ogromny wstyd i jeszcze większe zażenowanie. Miałam udowodnić panu bucowi, że stać mnie na więcej, a tymczasem na jego oczach zaliczyłam niezłą glebę. Pięknie…
– Z nogą dobrze? – Mój tymczasowy trener z chwili na chwilę wyglądał na coraz bardziej zaniepokojonego.
– Jest okej – zapewniłam i złapałam mocno dłoń, którą wyciągnął, by pomóc mi się podnieść. – Mogę spróbować jeszcze raz – dodałam z przekonaniem, którego tak naprawdę nie czułam, bo ćmiący ból w stopie znów dał o sobie znać, gdy stanęłam. Piotr nie musiał o tym wiedzieć.
– Nie. To koniec treningu – zadecydował tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Wytrzeszczyłam oczy. Czy on sobie żartował?!
– Słucham? – zapytałam podniesionym głosem.