Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyrusz w podróż śladami Szarego Wilka i odkryj naturę w najpiękniejszym wydaniu!
Zapraszamy na wyjątkową wędrówkę do fascynującej krainy biebrzańskich roślin i zwierząt. Poznaj niezwykłą historię, który ukrywa w sobie głęboką miłość do przyrody i przenieś się do magicznego świata natury.
,,Wszystko, co się zaczyna, musi też mieć swój koniec. Nosimy w sobie geny przekazane przez naszych poprzedników. Cała egzystencja na ziemi jest jednym życiem, jesteśmy kombinacją tego samego, co drzewa i trawy, ale nasze drogi prowadzą dalej, w stronę początku, który jest przed tym, co ludzkie".
"Zwierzęta biebrzańskich lasów" to książka nie tylko dla miłośników przyrody, ale także dla tych, którzy poszukują głębszego zrozumienia samego siebie. Dzięki niej odkryjesz, że każdy z nas może się odnaleźć w symbiozie z naturą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Wstęp
W oku Starego Indianina pojawiła się łza.„Za czym tęsknisz?”, zapytał go Wielki Duch.Stary Indianin nie znał odpowiedzi.
Biały Jeleń, wódz plemienia Kruków
Nasi przodkowie rodzili się i odchodzili na tej samej ziemi, tutaj przed stu laty na świat przyszli nasi ojcowie. Nasi dziadkowie przeżyli tu całe swoje życie. Tak samo jak ich ojcowie uprawiali ziemię, oglądali te same gwiazdy i niebo, jedli taki sam chleb i modlili się do jednego Boga. Pewnie mijali się na drogach, mówiąc sobie „Szczęść Boże”…
Przyszliśmy na świat w tym samym roku w podobnych rodzinach. Nasze losy splotły się ze sobą o wiele wcześniej, niż to zauważyliśmy, nie znaliśmy się jeszcze, spędzając jako dzieci wakacje w sąsiednich nadbiebrzańskich wsiach. W niedziele nasze ciocie zabierały nas na msze do tego samego drewnianego kościoła w Jaminach, przeniesionego trzysta lat wcześniej z Augustowa, miasta, w którym obaj się urodziliśmy. W czasie mszy staliśmy w tłoku, prawdopodobnie blisko siebie, nic o sobie nie wiedząc, patrząc na te same święte obrazy, marzyliśmy o tym, co chcielibyśmy kiedyś robić. Po latach spotkaliśmy się ponownie. Mieliśmy po szesnaście lat, czuliśmy się już dorośli, a każdy z nas nosił w sobie inny świat i podobne plany na przyszłość. Chcieliśmy fotografować i żyć w innym świecie niż otaczający nas dorośli. Pragnieniu temu towarzyszyła wzniosłość, intensywność i niepewność, wejrzenie w siebie i poza siebie, takiego, jaki jestem i byłem. Był w tej postawie też sprzeciw wobec przeszłości i teraźniejszości, otwarcie się w stronę nieznanego.
Spośród ludzi, których napotkałem na swojej życiowej drodze, Darek jest kimś szczególnym i niepowtarzalnym. Od naszego pierwszego spotkania minęły już cztery dekady, zdążyliśmy posiwieć i wychować swoje córki. Darek zawsze szedł własną drogą, przez siebie wydeptaną, trochę tak, jak chodzą zwierzęta. Jest osobny, ale nigdy samotny. Wpatrzony w świat zwierząt i ptaków, które stały się bohaterami jego fotograficznych i literackich opowieści. Jego żywiołem i drugim domem jest las, przestrzeń tę traktuje jako najważniejsze miejsce dostarczające mu inspiracji i dające wolność, jako obiekt najbardziej intensywnego zachwytu i zamyślenia. W czasie naszych wspólnych wędrówek czułem, jak stawałem się częścią pejzażu, który mijałem. Były to zawsze lekcje z uważności. Gdy dotykałem drzew, słuchałem śpiewu ptaków, nazwanych wcześniej przez Darka, czułem się szczęśliwy i wolny, co zrozumiałem dopiero po latach. Rytm zmęczonego wielokilometrową wędrówką ciała pomagał mi nawiązać dialog z naturą i z sobą.
Darek był i jest nadal moim przewodnikiem, nauczycielem i przyjacielem w podróży przez życie. Wiele się od niego nauczyłem. Do dziś pamiętam trochę łacińskich nazw zwierząt i ptaków, ziół, drzew i leśnych kwiatów. Być może my, ludzie, w swej naturze jesteśmy jak nomadzi − żeby być wolni, potrzebujemy być w ciągłym ruchu, potrzebujemy sami decydować o sobie, wtedy życie staje się nieprzewidywalne, a więc atrakcyjne. Świat naszego dzieciństwa dawno już minął i wraz z nim zniknął kwietny zapach lata i spora część świata zwierząt. Codzienny wysiłek i trud przodków nie pozostawił na tej ziemi zbyt wielu śladów. Wszystko, co się zaczyna, musi też mieć swój koniec. Nosimy w sobie geny powielane wcześniej przez naszych poprzedników. Cała egzystencja na ziemi jest jednym życiem, jesteśmy kombinacją tych samych cząsteczek co drzewa i trawy, ale nasze drogi prowadzą dalej, w stronę początku, który jest przed tym, co ludzkie.
Każdy znaleziony ślad zostawia jakąś aurę, domagając się, by nim podążyć. Dzięki śladom możemy trafić do nowej rzeczywistości. Zapraszam Państwa do świata Darka i odbycia podróży śladami Szarego Wilka, życzę miłej lektury.
Tomasz Michałowski
„Gdzie jesteś?”, zapytał Stary Indianin.„Jestem w kamieniu, a może jestem szary jak ty,zakryty płótnem, podobny do Ciebie.Albo ukryty w pejzażu”, odpowiedział mu Wielki Duch.
Biały Jeleń, wódz z plemienia Kruków
Rozdział pierwszy
Brodacze z bagien, mszarów i moczarów
O tym sympatycznym, ciekawskim zwierzęciu mówi się, że pochodzi z innego świata, z czasów prehistorycznych, kiedy na ziemi żyły dinozaury i mamuty. Swoim wyglądem zupełnie nie pasuje do innych ssaków obecnie żyjących w naszej strefie klimatycznej. Jest duży, silny, nieco pokraczny i mało foremny… Taki swoisty odmieniec. Z jednej strony wydawać się może brzydki, z drugiej bardzo uroczy, ale niezaprzeczalnie jest wyjątkowy. Jedno jest pewne, że każde spotkanie z nim, każda możliwość obserwowania go wzbudza w człowieku wiele radości. Patrząc na to zwierzę, odnosi się wrażenie, że powstało ze skrzyżowania kilku innych dużych ssaków, takich jak: jeleń, koń, osioł, a nawet wielbłąd. Przyglądając mu się uważnie, trudno nie zgodzić się z tymi opiniami, bo taki właśnie jest on, dawno temu nazwany łosiem.
Mnie jednak utkwiło w pamięci zupełnie inne i niespotykane nigdzie indziej określenie tego leśnego olbrzyma. A mianowicie, że jest to polskie okapi…
Skąd wziąłem taką oryginalną nazwę? O tym za chwilę, bowiem chciałbym tę prawdziwą opowieść zacząć od samego początku, od pierwszego spotkania z tym przesympatycznym pięknym brzydalem, a także z niezwykłą i magiczną krainą bagien. Krainą, którą pokochałem od dziecka i z którą do dzisiaj jestem tak mocno związany emocjonalnie, wspomnieniowo i przygodowo.
Był 1970 rok. Miałem wówczas nie więcej niż sześć lat i nikt nie nazywał mnie jeszcze wtedy „Szarym Wilkiem”. Moje rodzinne korzenie, zarówno ze strony matki, jak i ojca, wywodzą się z terenów Bagien Biebrzańskich. Nic więc dziwnego, że jako dziecko tak wiele czasu spędzałem w tamtejszych wsiach, gdzie żyli moi krewni.
Nadbiebrzańskie osady, małe wsie i przysiółki wyglądały zupełnie inaczej niż obecnie. Zdecydowanie bardziej wtapiały się w przyrodę i można śmiało to przyznać, że były z nią bardziej zżyte. Współistniały z naturą. Były to gospodarstwa, które nie wyrządzały jej takich szkód, jak obecne wielkoprodukcyjne i wielkoobszarowe. Podwórka wchodziły często do lasu, a las wchodził na obejścia – taka poniekąd swoista współzależność międzygatunkowa. Szacunek ludzi do ziemi i przyrody był zauważalny, o co dzisiaj jest znacznie trudniej. W wielu miejsco-wościach nie doprowadzono wówczas jeszcze energii elektrycznej, a drogi i mosty były często nieprzejezdne, gdyż ich zły stan spowodowany był najprostszymi na świecie przyczynami, takimi jak pogoda czy nagłe zmiany pór roku. Deszcz, śnieg i inne zjawiska atmosferyczne decydowały o tym, kiedy i na jak długo mieszkańcy odcięci byli od szlaków komunikacyjnych. Rzeki wylewały każdego roku, tak że po horyzont nie było widać nic poza wodą, a jedynym możliwym środkiem transportu stawały się łodzie, stare niezawodne czółna, nazywane w tej części Polski pychówkami. Każdy gospodarz mieszkający nad samą rzeką miał taką łódź, która była ważnym i niezastąpionym sprzętem. Łódki te miały bardzo prostą budowę. Starsze były dłubane w drewnianych kłodach, natomiast nowsze powstawały z kilku desek odpowiednio ze sobą połączonych. Każda taka łajba wyposażona była w jedno długie wiosło, które służyło zarówno do wiosłowania, jak i odpychania się od dna. Kierowało się nimi głównie w pozycji stojącej. Wykorzystywane były w wielu sytuacjach: do połowu ryb w kłomle, żaki czy sieci, do zwożenia siana zza rzeki, do przeprawy przez wodę. Natomiast mieszkańcy kolonii takich wsi dowozili nimi dzieci do szkoły. Bywało też tak, że i do kościoła trzeba było popłynąć taką łódką na mszę lub, w gorszym celu, na pogrzeb. Zmarłego dowożono taką pychówką na ostatnie pożegnanie. Był to bardzo oryginalny orszak pogrzebowy. Wyglądał niesamowicie. Z jednej strony uroczo, klimatycznie i nastrojowo, z drugiej było to smutne i dramatyczne wydarzenie. Kilka lub kilkanaście łodzi w równym tempie płynęło po rzece. Na jednej z nich była trumna ze zmarłym. Pozostałymi płynęła rodzina i sąsiedzi. W rękach zapalone świece, nazywane gromnicami, a na ustach modlitwy i pieśni pogrzebowe…
Pół wieku temu rolnictwo też wyglądało tu zupełnie inaczej. Na polach i łąkach rzadko widywało się traktory, które mało kto wówczas tu posiadał. (Miały je kółka rolnicze i jedynie nieliczni zamożniejsi gospodarze). Pracowały głównie konie, które ciągnęły proste maszyny. Dzięki nim można było wykonać większość zadań, takich jak: orka, bronowanie, sadzenie, koszenie i inne prace rolne. Ludzie szanowali konie i o nie dbali, wiedząc, że od ich zdrowia i kondycji zależała także jakość ich życia. Dobry gospodarz miał kilka koni, które mógł wymieniać. Dlatego też, choć ciężko pracowały, miały też czas na wypoczynek. Widać było, że wypuszczone na nadbiebrzańskie łąki z dostępem do rzeki, czuły się naprawdę szczęśliwe.
Gospodarstwa nie były duże, jednak zupełnie samowystarczalne. Każdy chował różne zwierzęta gospodarskie: konie, krowy, świnie, kaczki, gęsi, kury… Zwierzęta te dostarczały mięsa, mleka, z którego wyrabiano masło, śmietanę i sery, oraz jajek. Przy domach były ogrody warzywne, a na polach uprawiano zboża (żyto, pszenicę, owies) oraz kartofle, które stanowiły podstawę wyżywienia zarówno ludzi, jak i zwierząt.
Po dziś dzień nie potrafię zapomnieć tych wszystkich przysmaków, jakie przygotowywały gospodynie. Zapach chleba pieczonego na tataraku z dodatkiem różnorakich ziół roznosił się po całej chałupie. Drożdżowe buły i makowce, które rumieniły się i połyskiwały, posmarowane przed upieczeniem białkiem jaja, nie były gorsze od chleba. Wszystko wypiekane na ogniu, w piecach chlebowych, w których najpierw rozpalało się drewnem, a kiedy temperatura pieca była już odpowiednia, wygarniano z niego żar i następnie wkładano blachy z przygotowanym ciastem. Panie były mistrzyniami kulinarnymi. A jak w tych kuchniach pachniało… Smaki potraw były nie do podrobienia. Zwykłe zsiadłe mleko z odsmażanymi kartoflami czy babka ziemniaczana, a nawet zwyczajna pajda chleba wyciągniętego z pieca, posmarowana świeżo ubitym masłem, była poezją. I chociaż jadło się te potrawy często, to nigdy się nie nudziły. Warto przy tym dodać, że to najbardziej zdrowe i ekologiczne jedzenie. Wszystko pochodziło z własnej produkcji, z pola, z ogrodu, z obory czy chlewu − bez ulepszaczy i chemii konserwującej. Tęsknię za tymi potrawami i za tą Biebrzą sprzed lat.
Same wsie były bardzo malownicze, wtopione w piękny krajobraz biebrzańskich łąk, bagien i lasów. Wiosną i latem ukwiecone wielobarwnymi roślinami. Jesienią ozłocone liśćmi i rudziejącymi trawami, a zimą przysypane grubą, białą pierzyną śniegu.
Domy były w większości zbudowane z drewnianych bali (tak zwane wieńcówki) połączonych ze sobą na wycięte zamki, nazywane jaskółczymi ogonami. Dachy pokryte słomianymi strzechami bądź wiórem, które były ogólnie dostępnymi materiałami. Chaty były wiekowe, ale zadbane. Wiele z nich miało ganki z gustownie rzeźbionymi kolumienkami, ozdobione szczyty, okna czy drzwi. Ludziom zależało, by ich zabudowania były piękne i oryginalne. Niektóre wsie, jak bliskie mojemu sercu Jagłowo, położone były nad samymi rzekami. Domy o podobnej konstrukcji i zbliżonej wielkości, ustawione równo szczytami w stronę rzeki, wyglądały uroczo. Ze względu na oszczędność materiałów, jak i w pewnym stopniu na wygodę, chałupy te były połączone jedną ścianą z oborą lub stajnią, w której mieszkały krowy czy konie. Niemalże w każdej wsi byli specjaliści od ciesielki, stolarki czy kowalstwa. Kobiety pięknie tkały, haftowały i wyszywały. Ich obrusy, pościele czy chodniki to prawdziwe dzieła sztuki, które wówczas były zwykłymi przedmiotami codziennego użytku.
Ludzie żyli zdecydowanie bliżej siebie. Było zrozumienie problemów sąsiada, pomoc, wsparcie. Taka wieś tworzyła jedność. Mieszkańcy razem pracowali, razem bawili się i także po pracy dużo czasu ze sobą spędzali. Znali się doskonale. I chociaż nie było wówczas telewizji, Internetu czy telefonów, to życie nie wydawało się smutne. Sąsiedzi spotykali się często. Odwiedzali się nawzajem. Pamiętam doskonale wieczory, kiedy siedziało się przy lampach naftowych i wsłuchiwało w przeróżne opowieści starszych mieszkańców. Opowiadali o wszystkim. O tym, jak dawniej żyło się na tych terenach, o przyrodzie, zwierzętach, a także o duchach, które niewątpliwie istniały obok nich. Jako mały chłopiec chłonąłem to wszystko. Z otwartą buzią słuchałem niesamowitych historii, jakich ci piękni ludzie doświadczyli, żyjąc w zgodzie z naturą i mając ograniczony kontakt z cywilizacją. Wielu z nich przez całe swoje życie nigdy nie było w dużym mieście, często poruszali się zaledwie w promieniu nie większym jak trzydzieści kilometrów. I, co ciekawe, nie czuli się z tego powodu nieszczęśliwi. Wręcz przeciwnie. Otwarci, szczerzy i uczciwi, z przyjaźnią patrzyli na przyjezdnych, których byli bardzo ciekawi. Obdarowywali ich bezinteresowną gościnnością i darzyli wielkim szacunkiem.
Tak to w wielkim skrócie wyglądało życie ludzi z niewielkich nadbiebrzańskich wsi. Do tego tematu będę niejednokrotnie powracał, bowiem dzika przyroda i ich życie zawsze były ze sobą splątane i zespolone…
Tymczasem wróćmy jednak do głównego wątku tej części opowieści o zwierzętach, a mianowicie do mojego pierwszego spotkania z łosiem. Nie ukrywam, że rozmowy starszych mieszkańców wsi o tym właśnie stworzeniu, niemal baśniowym, wzbudzały wówczas we mnie ogromną ciekawość i wyzwalały nie mniejsze emocje. Nasłuchałem się ich tak wiele, że bez wątpienia największym marzeniem było zobaczenie tego cudaka na własne oczy – najlepiej z bliska.
To właśnie tam, w dolinie Biebrzy, łosie miały swoje mateczniki. Myślałem o tych zwierzętach ciągle. Śniły mi się po nocach, wyobrażałem sobie, jak wyglądają. Wydawało mi się, że są to najpiękniejsze, najbardziej tajemnicze i najciekawsze zwierzęta na ziemi. Stały się moją obsesją i bez wątpienia wtedy się w nich zakochałem, choć jeszcze ich nie widziałem.
Mieliśmy w rodzinie leśniczego, którego uwielbiałem i nazywałem go „dziadkiem”. Nie był to dziadek w pierwszej linii, gdyż moi obaj zginęli podczas drugiej wojny światowej. Podziwiałem go za ogromną wiedzę o zwierzętach i zazdrościłem tego, że wszystkie mógł oglądać.
Któregoś pięknego wrześniowego dnia dziadek przyjechał do cioci po świeżo wypieczony chleb i buły. Usiadł przy starym, drewnianym stole. Popijał herbatę z malinowych liści, której aromat roznosił się po kuchni. W jego oczach, kiedy patrzył na mnie, widać było radość. Wiedział doskonale, jak bardzo kocham zwierzęta i jakie mam marzenia. Gdy wypił herbatę, wstał od stołu i podszedł do okna. Deski w podłodze zaskrzypiały, bo był to mocnej budowy człowiek. Nachylił się nieco, wyjrzał przez okno, popatrzył przez chwilę na rozległe, biebrzańskie łąki, gdzie o tej porze roku roiło się już od stogów siana. Zamyślił się nieco, po czym uśmiechnął się serdecznie. Podszedł do mnie z wesołą miną i w końcu zaproponował, abym pojechał z nim na bagna, do prawdziwie dużego i dzikiego lasu. Pamiętam, jak to powiedział – do najdzikszego lasu, jaki zna… Oniemiałem z radości. Dziadek leśniczy obiecał, że pokaże mi prawdziwe bagno, dziki las, a co wtedy było dla mnie najważniejsze − tajemniczego, upragnionego i wymarzonego łosia. I tak oto po raz pierwszy w życiu zostałem zaproszony na męską przyrodniczą wyprawę do puszczy.
Dla wielu, i z dzisiejszego punktu widzenia, mogłoby się wydawać, że nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po prostu zwykła wycieczka do lasu. Dla mnie jednak to wydarzenie było wówczas czymś niezwykłym. Tak, jestem pewien, że było czymś wyjątkowym, a nawet śmiem twierdzić, że ta wyprawa, ten dzień, odcisnęły wielki ślad na moim przyszłym życiu. Dzisiaj wiem, że ta pierwsza eskapada w towarzystwie starego leśniczego stała się początkiem tego, kim jestem i co stało się pasją mojego życia.
Kiedy wreszcie nadszedł dzień zaplanowanej wycieczki, przez pół nocy nie mogłem zasnąć, przejęty tym wydarzeniem. Wyjechaliśmy o świcie, grubo przed tym, zanim słońce wyszło zza horyzontu. Dziadek usadowił mnie, opatulonego w koc, w starym gaziku. Poranki były zimne, a leciwy samochód nie miał super sprawnego ogrzewania, dlatego ciepły koc okazał się bardzo przydatny. Do przejechania mieliśmy ponad dwadzieścia kilometrów. Niedospana noc sprawiła, że usnąłem. Gdy otworzyłem oczy, byliśmy już na miejscu. Leśna osada, do której dotarliśmy, miała tajemniczą nazwę Choszczewo. Położona była w środku lasu na terenie ówczesnego Nadleśnictwa Rajgród. Grzędy – tak nazywało się leśnictwo i taka sama nazwa widniała na tej dużej drewnianej leśniczówce − w tamtych czasach były jednym z niewielu miejsc w Polsce, gdzie można było zobaczyć łosie żyjące na wolności w przepięknej scenerii bagien i lasów.
Leśniczy, dobry znajomy dziadka, zarządzający tym urokliwym miejscem, przywitał nas z wielką radością. Podał mi rękę, jak równemu sobie koledze, i rzekł do mnie z pełną powagą, aby podnieść nastrój, że za chwilę zobaczę zaczarowany las, a zapewne i jego tajemniczych mieszkańców. Byłem przeszczęśliwy.
Słońce powoli zaczęło wytaczać się zza horyzontu. Jego pierwsze promienie soczystą, pomarańczową barwą oświetlały już czubki wyniosłych drzew. Lekki wiatr strącał pojedyncze pożółkłe liście, które wolno spadając, kręciły w powietrzu kółka lub zygzakiem pokonywały drogę z gałęzi na ziemię.
Obaj leśniczowie zgodnie zadecydowali, że dalszą część naszej wyprawy odbędziemy już innym pojazdem, na którego widok dzikie zwierzęta mniej się boją. Był nim wóz zaprzęgnięty w konia, w tej części Polski nazywany furą lub furmanką. W owych czasach takich końskich zaprzęgów w każdej wsi na Podlasiu było bardzo dużo. Służyły właściwie do wszystkiego. Do pracy w polu, do jazdy do kościoła, na targ, a nawet do miasta. W miejscowościach takich jak Augustów i jemu podobnych wozy na ulicach spotykało się dość często. Wozacy dostarczali mieszkańcom węgiel, drewno czy ziemniaki. Były to poniekąd takie bagażowe taryfy. Powożący nimi porusza-li się sprawnie po tych samych drogach, po których jeździły samochody.
Takim to właśnie wspaniałym, w pełni ekologicznym pojazdem mieliśmy odbyć dalszą część naszej wyprawy. I tak się właśnie stało. Na koźle siedział dziadek, który kierował wozem, a ja zostałem wciśnięty w kilka kopek siana, które były jednocześnie paszą dla konia w czasie postoju i całkiem wygodnym legowiskiem dla mnie.
Koń ruszył żwawo. Szarpnął wóz i po chwili, miarowym już tempem, ciągnął z dużą werwą drewnianą furmankę z dwiema osobami na pokładzie. Pamiętam to tak doskonale, jakby to działo się przedwczoraj. Dzień z wolna budził się do życia. Pogoda była wyśmienita. Dzisiaj wiem, że dziadek wybrał na tę wycieczkę najlepszą porę roku, jaką była jesień, a więc czas łosiowych godów, zwanych bukowiskiem.
Duża, silna klacz ochoczo pochrapywała. Stary leśniczy z wielką wprawą prowadził konia w sobie tylko znanym kierunku. Ja siedziałem cichutko i z szeroko otwartymi oczyma, uważnie rozglądając się po okolicy, aby czegoś nie przeoczyć. Droga wiodła przez las i nie był to las zwyczajny, ale zgodnie z tym, co powiedział mi kolega dziadka, był to prawdziwie zaczarowany las. Po obu stronach drogi wyrastały masywne, ogromne, czasami pokręcone drzewa, które swoimi koronami sięgały prawie do nieba. Krajobraz zmieniał się z każdym przejechanym kilometrem. Olsy przechodziły w sośninę, sośnina w brzezinę, aby po chwili znowu ustąpić miejsca lubiącym podmokły grunt olszynom. Szczególnie utkwiły mi w pamięci piękne brzozy. Było ich naprawdę dużo. Rosły dumnie wyprostowane, jedna obok drugiej. Wyobrażałem je sobie jako białą armię strażników lasu. Majestatyczne wojsko, które ma chronić to, co jest ukryte w głębi, coś jeszcze piękniejsze niż to, co mogłem wcześniej oglądać – tajemnicę lasu i jego dzikich mieszkańców…
W końcu, po półgodzinnej jeździe, dotarliśmy do niezwyk-łego uroczyska. Nagle, w jednej chwili, podmokłe i tajemnicze lasy ustąpiły miejsca innemu cudowi natury, który pojawił się przed moimi oczami. Zobaczyłem piękne piaszczyste wydmy, z lekka tylko porośnięte porostami i suchymi, rudziejącymi już trawami, które były bardzo charakterystyczne dla tego środowiska. Owe wydmy wyglądały dla mnie (sześcioletniego chłopca) jak góry. Jedna z nich, na którą wjechaliśmy, nazywana była Wilczą Górą.
Wieczorami, siedząc na zapiecku przy świetle lampy naftowej, nasłuchałem się wiele o wyjątkowości i tajemniczości tego miejsca. A teraz miałem okazję i szczęście zobaczyć je na własne oczy. Dlatego też cichutko, z mocno bijącym serduszkiem i duszą na ramieniu, trzymając dziadka za rękę, uważnie obserwowałem i wsłuchiwałem się w odgłosy przyrody. Szeroko rozpościerająca się dolina rzeki wydawała się nie mieć końca. Ciągnęła się po horyzont. Lekko pożółkłe turzyce delikatnie parowały. Słońce już w pełni oświetlało ziemię i dawało coraz więcej ciepła, które sprawiało, że dzień stawał się coraz bardziej przyjemny. Piękne, błękitne i bezchmurne tego dnia niebo dopełniało koloryt złotej jesieni. Z daleka słychać było melodyjny i jakże charakterystyczny klangor żurawi. Wysoko nad głową rześkie powietrze przecinały klucze rozgęganych dzikich gęsi, które powoli zaczęły już swoje jesienne wędrówki na południe. Natomiast dużo bliżej, i bez wątpienia głośniej, pięknym, metalicznym głosem odzywały się kruki, które w tamtych czasach zdecydowanie rzadziej się spotykało niż obecnie. Były dwa. Siedziały na starej, strzelistej brzozie, której czub, z racji sędziwego wieku, zaczął już wysychać. Wyglądały, jakby rozmawiały ze sobą, a tematem prawdopodobnie było nasze pojawienie się na ich terytorium. Wszystko wokoło Wilczej Góry wydawało się niezwykłe, ciekawe i fascynujące. Dziadek wiedział, co robi. Mówił do mnie szeptem, aby zachowywać się jak najciszej. Zdradzał mi sekrety przyrody. Wszystkie odgłosy były mu znane. Potrafił mi wytłumaczyć każdy szmer i każdy znak na ziemi i niebie. Na świeżym piasku, którego w tym miejscu było dużo, jak z książki odczytywał tajemnice dzikich zwierząt żyjących w tej okolicy. Tu przeszedł lis, tam ślady zostawiła sarna, a kilkadziesiąt metrów dalej pokazał mi wilcze odchody. To było niesamowite. Wilcza kupa wyglądała jak zwinięta w warkocz sierść. I tak z minuty na minutę poznawałem coraz więcej rozwiązanych zagadek z życia biebrzańskiej przyrody…
W pewnym momencie z pobliskich krzaków dobiegło głuche stęknięcie, po czym z trzaskiem łamanych gałęzi wyłonił się wielki i dziwny zwierzak. Podobny był trochę do konia, trochę do osła i trochę do jelenia. Patrzył na nas z zaciekawieniem. Jego duże, szeroko rozstawione uszy dokładnie wyłapywały wszelkie nieznane mu dźwięki, a wielkie nozdrza delikatnie drżały. Węszył (dziś wiem, że była to charakterystyczna poza, zwana flemenem, przyjmowana przez łosia, gdy wciąga w nozdrza zapachy). Zamarłem w bezruchu, mocniej ściskając dłoń mego opiekuna. Patrzyliśmy na siebie z łosiem z odległości nie większej jak dwadzieścia metrów. Z wrażenia, jakie wywarło na mnie to zwierzę, wstrzymałem oddech, a buzię ciągle miałem szeroko otwartą z zachwytu nad jego potężną sylwetką. Po kilkunastu sekundach nasza klacz z zaniepokojeniem chrapnęła, co sprawiło, że tajemniczy stwór ponownie schował się w gęste krzaki. Wyglądał imponująco. Te oczy, te wielkie uszy, te wysokie nogi i w ogóle cały taki inny, wyjątkowy, cudowny, sympatyczny. Brzydki i ładny w jednym. Ciekawski i jednocześnie płochliwy. Chciałoby się na niego patrzeć i patrzeć – a tu wziął i uciekł…
Spojrzałem na starego leśniczego i zapytałem:
− Dziadziu, a co to za takie dziwne zwierzę?
On, nie zastanawiając się długo, pełen powagi, odparł, że to okapi, które normalnie mieszka w Afryce, a tu zabłądziło po ucieczce z ogrodu zoologicznego. Zamyśliłem się nad tym, jak magiczne okapi mogło uciec z zoo? Z drugiej strony podobieństwo było duże i chociaż wiedziałem, że dziadek lubi często żartować, to może w tym wypadku była to prawda? Różne myśli zaczęły mi krążyć po głowie. Słyszałem już o okapi. Babcia czytała mi kiedyś o tym dziwnym zwierzęciu – ale ono ma chyba paski i dłuższą szyję, a poza tym…
Dziadek, widząc moje zafrasowanie, objął mnie przyjaźnie ramieniem i śmiejąc się radośnie, powiedział:
− Darku, to właśnie jest łoś, zwierzę, które tak bardzo chciałeś zobaczyć i o którym ciągle mówiłeś.
− Podoba ci się chociaż trochę? − dopytał po dłuższej chwili mój opiekun.
− Och, drogi dziadku, czy mi się podoba? On jest cudowny, taki ogromny i z jakim zaciekawieniem nam się przyglądał. Tylko powiedz mi jeszcze, dlaczego nie miał rogów?
Dziadek uśmiechnął się z zadanego pytania i długo nie czekając, odpowiedział:
− Bo to jest samica, taka mama łosia, którą nazywa się klępą lub łoszą. Natomiast rogi, a poprawnie mówiąc poroża, mają na głowach tylko samce nazywane bykami. I chociaż popularnie wielu ludzi nazywa poroża rogami, to tak naprawdę one nimi nie są. Rogi noszą na głowach takie zwierzęta jak: krowy, żubry, bizony, kozy, kozice górskie, muflony, antylopy. Rogi są w środku puste i co ciekawe u większości gatunków mają je na głowach zarówno samce, jak i samice. Rogów zwierzęta nie gubią, a te które im już urosną, mają przez całe życie. Zupełnie inaczej jest z porożami, które noszą łosie, jelenie, sarny czy renifery. Jest to wytwór kostny, który wyrasta i każdego roku jest przez zwierzęta zrzucany. Poroża na głowach mają głównie samce, wyjątek stanowią renifery, u których i samice noszą tę efektowną ozdobę głowy.
Jak zwykle słuchałem dziadka z wielką uwagą i od tamtego dnia nauczyłem się już odróżniać rogi od poroży. Powiem nawet więcej, bywało i tak, że niejednokrotnie zwracałem uwagę rozmówcom na poprawność używania tego określenia w zależności od gatunku zwierzęcia, o którym rozmawiano. To niewątpliwie była dla mnie bardzo ważna lekcja z życia dzikiej przyrody.
Spłoszona klępa tego dnia już więcej się nam nie pokazała. Przez jakiś czas słychać było jeszcze jej stękanie, gdy oddalała się od nas. Niestety, gęste zakrzaczenia utrudniały obserwowanie tego pięknego zwierzęcia. Innego osobnika także nie było dane nam tego poranka spotkać.
Od tamtego czasu minęło ponad pięćdziesiąt lat. Moje pierwsze spotkanie z łosiem lub, jak go czasami nazywam, z biebrzańskim okapi, wywarło jednak na mnie tak duże wrażenie, że od tej pory zwierzęta te, obok wilków, stały się ulubionymi w moim leśno-bagiennym życiu.
W towarzystwie dziadka odwiedzałem to miejsce jeszcze kilkakrotnie i zawsze było to wielką przygodą i kolejną lekcją przyrody, taką prosto z bagna. Ten pierwszy dzień jednak zapisał się w mojej pamięci najtrwalej.
Od zawsze byłem samotnikiem i indywidualistą. To, co robiłem w swoim życiu, najczęściej i najlepiej wychodziło mi w pojedynkę. Dlatego też już jako kilkunastoletni chłopak sam zacząłem chodzić za tropem zwierząt. Metodą prób i błędów uczyłem się poznawać tajemnice życia łosi i innych dzikich mieszkańców bagien i lasów. Ileż to tysięcy kilometrów przedreptałem bezdrożami w poszukiwaniu tych sympatycznych zwierząt. Ile nocy samotnie spędziłem na bagnach, przy ognisku, aby być bliżej łosi i całej natury, tego nie jestem już w stanie policzyć. Natomiast wiem doskonale, że te wyprawy na łosia zawsze dawały i do dzisiaj dają mi wiele radości. Poznawanie tego zwierzęcia to wielka niekończąca się przygoda.
Na wydmach, dobry kilometr za wspomnianą Wilczą Górą, stał kiedyś mały, drewniany traperski domek, zwany kolibą. Nadleśnictwo Rajgród postawiło go w latach siedemdziesiątych XX wieku w dwojakim celu. A mianowicie: pełnił on funkcję miejsca odpoczynku dla strudzonych marszem wędrowców na szlaku. Drugim powodem jego powstania, kto wie czy nie ważniejszym, był fakt, że w te dzikie urokliwe tereny przyjeżdżali znaczący wówczas goście, z samym premierem Piotrem Jaroszewiczem na czele. Goście ci w większości byli zapalonymi myśliwymi. W tamtych czasach polowano na łosie, a owa koliba była idealnym miejscem do tego, aby się tam zatrzymać i polować. Nieduże dwa okna, jakie były w tym domku, stanowiły stanowiska strzelnicze. Pominę jednak proceder polowania i strzelania z tego miejsca do zwierząt.
Natomiast sama chatka była bardzo przyjemnym miejscem, w którym można było zatrzymać się, rozpalić ogień w kominku prostej konstrukcji, odpocząć, przeczekać deszcz, wiatr czy śnieżycę. Był tam też duży stół i wyciosane z drewna ławy, które służyły do siedzenia i do spania. Potrzebujący mogli więc swobodnie tutaj przenocować. Na zewnątrz, kilkanaście metrów od domku była studnia z bardzo dobrą wodą. Wokół niezmącona niczym cisza. Odległość od najbliższej wsi wynosiła około ośmiu kilometrów, i to przez teren bagienny.
Upodobałem sobie tę chatkę na bazę noclegową. Z jej okien widać było piękną wydmę z rzadka porośniętą krzewami wierzbiny oraz tajemniczy uroczy ols, który przez dużą część roku stał w wodzie. Kolibę posadowiono w najwyższym punkcie tego wzniesienia (wydmy), które nazywało się Tchórze Grzędy. Nie da się zapomnieć, jak pięknie tam było o każdej porze roku.
Wiosną, gdy ostatnie śniegi ustępowały miejsca budzącej się do życia przyrodzie, a z każdym kolejnym dniem robiło się cieplej, kiedy witało się przylatujące z cieplejszych stron ptaki, które czym prędzej zabierały się do budowy swoich gniazd, aby zająć najlepsze, najbezpieczniejsze miejsca. Klucze przelatujących nad głową gęsi czy żurawi. Wokół wszystko rozśpiewane, rozgęgane, rozklangorzone…
Lato to długie dni i krótkie noce. Kiedy z pozoru wydawać by się mogło, że wszystko, co żyło, ucichło, jakby zamarło. Ptaki wprawdzie już nie śpiewały tak intensywnie, jednak piękno natury było równie niezwykłe. Pobliskie bagna i lasy wzbogaciły się o nowe pokolenie zwierząt. To właśnie teraz był czas na obserwacje nowo narodzonych maluchów, które w towarzystwie matek tak pięknie prezentowały swoje wdzięki…
Jesienią drzewa i krzewy ubierały się w złoto. Pożółkłe turzyce, poranne mgły tak pięknie ścielące się nad moczarami. Odgłosy stękających i buczących łosi. Powroty niestrudzonych gęsi na zimowiska…
A zimą też zawsze było tam wyjątkowo – ta pora roku pokazywała białe piękno dzikiej krainy. Skute lodem bagna, zaśnieżone wydmy, drzewa odziane w długie białe suknie. Na śniegu, jak na mapie, widać ślady zwierząt, które łatwiej się wówczas tropiło. Zwierzęta w ciepłych już futrach i ta niezwykle przejmująca cisza, którą czasami przerywały krucze pokrakiwania lub przeszywające i jakże wymowne wycie wilków…
Nigdy też nie zapomnę rozgwieżdżonego nieba i światła księżyca, które nocami, o każdej porze roku, tak pięknie oświetlało całą tę uroczą krainę bagien…
Często zatrzymywałem się w kolibie. Poniekąd traktowałem tę chatkę jak swój drugi dom. Przez wiele lat była to moja baza wypadowa na wyprawy na łosia. Z przyjemnością wychodziłem z niej o świcie, a z jeszcze większą przyjemnością wracałem do niej zmęczony po całodziennych trudach wędrówek poświęconych na obserwowanie i tropienie zwierząt. Ogień w kominku dawał przytulne ciepło, które, pomimo nieszczelnych ścian, szybko rozchodziło się po całej izbie. Ciepła miętowa lub inna ziołowa herbata przegryziona najprostszym na świecie plackiem z mąki i wody upieczonym na ruszcie kominka były często najlepszymi w tych surowych warunkach przysmakami. Wieczorami, przy blasku ognia i świetle lampy naftowej miałem czas na podsumowanie swoich codziennych obserwacji. Pisałem notatki i analizowałem zachowanie dzikich zwierząt. Przyzwyczaiłem się do bycia z samym sobą i czułem się z tym naprawdę dobrze, a w tym miejscu nie było o to trudno.
Dziecięce marzenia o łosiu spełniły się w pełni. Z tym przesympatycznym zwierzęciem spotykałem się już wówczas bardzo często, a te spotkania nie znudziły mi się do dziś. Bo łoś jest zwierzęciem wyjątkowym, o czym postaram się tu wszystkich przekonać.
Ten prehistoryczny wybryk natury lub polskie okapi, jak łosia nazwał kiedyś dziadek, jest największym żyjącym przedstawicielem rodziny jeleniowatych. Jest większy od konia. Ma oryginalną urodę, przypomina stwora z dawnych epok. Wielka, ciężka głowa, wyrastająca z krótkiej szyi, zakończona jest wydłużonym pyskiem z dużymi, wyrazistymi i bardzo ruchliwymi chrapami. Podgardle zdobi broda, która u starszych osobników może dochodzić do trzydziestu centymetrów długości. Prawdziwą ozdobą samców jest ich poroże wykształcone w dwóch podstawowych formach: rosoch lub szerokich łopat. Długie nogi, zwane badylami, wyposażone są w szerokie racice ułatwiające zwierzęciu poruszanie się w bardzo trudnym terenie bagien i trzęsawisk. Łosie zamieszkują bagienne bory, olsy i rozległe wilgotne lasy. Preferują także otwarte tereny rozlewisk rzecznych, gdzie występują niedostępne bagniska, trzęsawiska, mszary i moczary. Ich mateczniki, porośnięte turzycowymi łąkami, wierzbiną, łoziną i olchą, zapewniają im bezpieczeństwo i doskonałą bazę pokarmową.
Tak wygląda charakterystyka tego ciekawego zwierzęcia w wielkim skrócie, a jego życie jest zdecydowanie jeszcze bardziej interesujące. Cofnijmy się nieco w czasie, bowiem historia łosia na przestrzeni ostatniego wieku nie była dla niego łaskawa…
Już w roku 1934 sam Włodzimierz Korsak w pozycji Łoś w Polsce pisał, jak ciężko miały przed laty te zwierzęta. Tępione bez opamiętania przez hordy najeźdźców, a później, w czasie rewolucji, przez bandy uzbrojonych tubylców. Kłusowano na nie. Zabijano je dla mięsa i skór. Te procedery doprowadziły do tego, że w okresie międzywojennym wybito tak wiele łosi, że praktycznie nie było ich już na terenie Polski. Jedynym miejscem, w którym odnaleziono i potwierdzono kilka ostatnich sztuk tego gatunku, były lasy rajgrodzkie. Tam w Nadleśnictwie Rajgród, w najdzikszych zakątkach przeżyło parę osobników. Dzięki ludziom dobrej woli, uczonym, przyrodnikom i leśnikom, rozpoczęły się mozolne prace nad restytucją łosi w Polsce.
W roku 1926, na terenie wspominanego nadleśnictwa, powstał rezerwat Czerwone Bagno, którego jednym z głównych wówczas celów była ochrona gatunkowa łosia i to, by ocalić go przed wymarciem. Spokojne, niedostępne bagna tegoż rezerwatu stały się jego głównym matecznikiem. Właściwie przeprowadzane zabiegi hodowlane oraz wprowadzenie dużych kar za kłusownictwo przyniosły dobre efekty. Przed wybuchem drugiej wojny światowej zwierzęta te miały się już tutaj całkiem dobrze.
Niestety, wojenny czas sprawił, że łosiom po raz kolejny zagroziło wymarcie. Z odbudowującej się populacji zostało tych zwierząt nie więcej jak dziesięć sztuk. I tak jak poprzednio, ta mała grupka przetrwała trudne czasy w rezerwacie Czerwone Bagno – w ich ulubionym stałym mateczniku. Ponownie ludzie, którym zależało na tym, aby łosie nie zniknęły z naszych lasów i bagien, wszczęli prace nad ich ścisłą ochroną.
W roku 1957 do skutecznej walki o byt tych zwierząt powołano nawet specjalną grupę ludzi, nazwaną Strażą Łosiową. Ludzie ci bronili łosi przed kłusownikami, narażając niejednokrotnie własne życie. Przyczynili się do tego, że w najtrudniejszym dla tych zwierząt okresie udało się im zapewnić bezpieczeństwo i możliwość powiększenia populacji łosi w ich ostatnich matecznikach.
Zapewnienie spokojnych ostoi oraz ciągły nadzór sprawiły, że przez następne lata, powoli, ale systematycznie, liczebność łosi zaczęła wzrastać. I tak z początkiem lat sześćdziesiątych XX wieku mieliśmy w Polsce już ponad 200 osobników. Z tej grupy trzeba by wydzielić około 40 sztuk, które zasiedliły lasy Kampinoskiego Parku Narodowego. Trafiły tam też łosie z innego źródła, w 1952 roku dyrekcja tegoż parku sprowadziła 3 klępy i 2 byki ze Związku Radzieckiego. Dobre warunki siedlisk w Puszczy Kampinoskiej sprawiły, że łosie zaczęły się tam z powodzeniem rozmnażać. W ten sposób powstały dwa główne mateczniki łosi w Polsce: Bagna Biebrzańskie i Puszcza Kampinoska.
Kolejne lata to gwałtowny wzrost liczby tych zwierząt. Ich baza pokarmowa zaczęła się uszczuplać, a to z kolei sprawiło, że łosie zarówno z grupy biebrzańskiej, jak i kampinoskiej powoli docierały także do innych terenów naszego kraju i w ten sposób zasiedlały kolejne lasy. Dolinami Biebrzy i Netty rozeszły się do Puszczy Augustowskiej, Knyszyńskiej czy Białowieskiej. Natomiast doliną Narwi powędrowały na Warmię i Mazury, następnie dalej na Pomorze Zachodnie, a nawet do Niemiec.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki