Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ak ogarnąć swoje życie? Co zrobić, by odnajdywać sens w zdarzeniach dnia codziennego?
Czy to, co wydaje się z góry przegrane, może nas ubogacać i zmieniać na lepsze?
Gdzie szukać szczęścia?
Jak żyć, by czuć się dobrze ze samym sobą?
Takie i podobne pytania zadaje sobie wielu z nas. Książka Jerzego Jabłońskiego – napisana lekkim, przystępnym językiem, ze swadą i poczuciem humoru – może naprowadzić na wiele rozwiązań i pomóc wypracować metody radzenia sobie z sytuacjami, które wydają się beznadziejne. Tym bardziej że wcale nie trzeba wszystkiego ogarniać… Autor przekonuje, że warto dać sobie prawo do błędów, a także udowadnia, że „najzwyklejsze nieogarnianie” to jeden z najpiękniejszych paradoksów życia… i wiary.
Warto sięgnąć po nową książkę Jerzego Jabłońskiego napisaną w podobnym stylu, co ciesząca się bardzo dobrymi opiniami „Miłość nie ogarniam. Męskie spojrzenie na życiowe sprawy”. Autor znów z polotem i lekkością dzieli się swoim życiem. Zaskakuje, wzrusza, śmieszy, przede wszystkim zmusza do refleksji i podnosi na duchu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 108
Rok wydania: 2021
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSTĘP
Dzień, w którym zadzwonił do mnie kurier, był słoneczny. Typowe wakacyjne przedpołudnie. Chwilę wcześniej przyjechałem na działkę oddaloną o pięćdziesiąt kilometrów od mojego miejsca zamieszkania.
– Dzień dobry, mam dla pana paczki, jakieś książki z Poznania – usłyszałem.
– Ooo, super! Czekałem na nie! Niestety nie ma mnie teraz w domu, ale mam dobrą wiadomość: nie musi pan wnosić tych pudeł na czwarte piętro. Proszę je zostawić na parterze. Mieszka tam taka sympatyczna starsza pani, która często odbiera dla mnie przesyłki.
– Okej, nie ma sprawy.
Odłożyłem telefon z radosnym okrzykiem skierowanym do żony i dzieci:
– Dzwonił kurier, są już moje książki! Wracam po nie do domu!
– Cudownie! Tylko proszę, kochanie, jedź ostrożnie…
Jechałem bezpiecznie, ale byłem bardzo podekscytowany. Wróciłem myślami do marzeń, które lada moment miały przybrać realne kształty. Od dzieciństwa pragnąłem napisać własną książkę. Już nie mogłem się doczekać, kiedy po raz pierwszy wezmę w dłoń Miłość… nie ogarniam. W końcu dojechałem.
– Dzień dobry! Dziękuję bardzo, że znów odebrała pani moją przesyłkę.
– Ależ to żaden kłopot! Tylko że dziś to się pan nadźwiga. Kurier aż usiadł na schodach ze zmęczenia. Dobrze, że nie musiał iść na górę.
Faktycznie – czterysta książek to kilka dość ciężkich pudeł. Dla mnie jednak były wówczas lekkie niczym piórka. Wnosiłem je na czwarte piętro w podskokach.
I wreszcie mogłem się delektować zapachem papieru z drukarni oraz pięknym, nowoczesnym wyglądem okładki. Zacząłem z przejęciem dotykać poszczególnych stron, czytać fragmenty, przeglądać spis treści. Trzymałem w ręku przelany na papier, bardzo osobisty rozdział mojego życia. Już nie mogłem się doczekać, kiedy książkę zobaczą inni.
Właśnie w spotkaniu z drugim człowiekiem upatruję sens pisania. W tej ogromnej radości z dzielenia się słowami z bliskimi, kolegami i nieznajomymi. To ta radość spontanicznie zmotywowała mnie do napisania kolejnej książki, chociaż wcześniej wcale tego nie planowałem. Ale w życiu nie zawsze wszystko idzie zgodnie z naszym planem. Prawda?
Rozdział I
NAJDALSZA PODRÓŻ I NAJLŻEJSZY BAGAŻ
Przed wszystkimi podróżami: w Bieszczady, na Jukatan, do Patagonii, dookoła świata, na biegun północny, południowy, na Księżyc, na Marsa, na Wenus, dokądkolwiek, przed wszystkimi tymi podróżami – jest jedna prawdziwa podróż i absolutna: w głąb siebie[1].
Edward Stachura
Pamiętam tamten sierpień, jakby to było dziś, choć minęło już kilkanaście lat. Rozpoczął się od podróży. Stałem na dworcu kolejowym o drugiej w nocy i czekałem na pociąg z Sieradza do Lublina. W ręku trzymałem dużą torbę podróżną, a przez ramię miałem przerzucony mały podręczny plecak. Było bardzo ciepło, ale nie duszno. Powietrze chłodziły lekkie podmuchy ożywczego wiatru. Nie czułem jednak błogiego spokoju, a raczej pewien rodzaj napięcia, jakąś dziwną nostalgię i tęsknotę. Zawsze tak mam, kiedy podróżuję samotnie pociągiem. Zwłaszcza nocą, gdy dworzec świeci pustkami. Tym razem melancholijne uczucia przybierały na sile jeszcze bardziej niż zwykle. Może dlatego, że intuicyjnie przeczuwałem wyjątkowość tej podróży… Do odjazdu pociągu zostało jeszcze kilkanaście minut. W mojej głowie dźwięczał fragment wiersza Buryły:
Najbardziej zawsze boję się rozstań
peronów pustych zimnych i szarych
pociągów które ciągle są w drodze
w których zamknięta odjeżdża miłość[2].
Nagle głos rozbrzmiewający przez megafon zawrócił moje myśli z tej sentymentalnej wycieczki w stronę peronu, na który za chwilę miał wjechać pociąg. Odruchowo spojrzałem na zegarek. Ewentualne spóźnienie maszyny nie stwarzałoby żadnego problemu, ponieważ w Lublinie i tak miałem czekać kilka godzin na odjazd autobusu do ukraińskiej Sławuty.
Podróż minęła bez żadnych przygód. Autobus przewoźnika z Ukrainy również podjechał na czas. Ale gdy go zobaczyłem, to ze zdumienia przecierałem oczy – przypominał starego jelcza z komunikacji miejskiej. Praca jego silnika, mówiąc delikatnie, nie dodawała otuchy. Jakim cudem ten autobus kursował na dalekobieżnej trasie? Nie mam pojęcia. Faktem jest, że ruszył z impetem, wypełniony po brzegi pasażerami. Zgodnie z planem miał być na miejscu o dwudziestej pierwszej.
Jak to w życiu bywa, plany rzadko przekładają się na rzeczywistość. Droga bardzo mi się dłużyła. Kierowca autobusu często zbaczał z trasy, żeby podwieźć pasażerów pod sam dom, więc jechaliśmy po różnych wertepach. Moim współpodróżnym wcale to nie przeszkadzało. Umilali sobie czas jakimś mocnym trunkiem. Mniej więcej w połowie kursu nastąpiło wśród nas duże przetasowanie. Do mnie dosiadła się bardzo miła pani, która świetnie mówiła po polsku.
– Cudownie spotkać krajana. Dokąd pan jedzie?
– Do Sławuty. Do parafii Świętej Doroty. Chcę tam pomagać przez trzy tygodnie przy renowacji kościoła.
– Ooo, to wspaniale! Mieszkam niedaleko Sławuty. Mamy świetnego księdza Jana, który też pochodzi z Polski. Powiem panu, że to ksiądz z prawdziwego powołania. Od rana do wieczora służy ludziom. Sam żyje bardzo skromnie. Nasza parafia liczy kilka tysięcy wiernych o polskich korzeniach, modlimy się po polsku. Wielu z nas mieszka w odległych wioskach, do których dojazd ze względu na fatalny stan dróg stanowi dla księdza nie lada wyzwanie.
– To faktycznie ksiądz ma dużo roboty…
– Oj tak. A jego główny problem to zniszczony budynek kościoła w Sławucie, który wymaga ogromnej renowacji.
– Słyszałem o tym. Właściwie dlaczego kościół jest tak zniszczony?
– Po wojnie Sowieci zrobili w nim magazyn soli. Sól dokonała spustoszenia, ponieważ wgryzła się w mury. Niezwykle trudno ją usunąć. W ciągu kilku lat pracy księdzu udało się wypracować sposób renowacji, ale te zabiegi trzeba wielokrotnie powtarzać, aby sól całkowicie wyparowała z murów świątyni. Dobrze, że co roku przyjeżdżają na wakacje studenci z Polski, którzy pomagają przy remoncie. Jesteście niesamowici!
– Dziękuję! Szkoda, że pani nie jedzie do Sławuty, czułbym się bezpieczniej, bo nie wiem, gdzie dokładnie powinienem wysiąść.
– Proszę się nie martwić, znając księdza, wyjdzie i będzie czekał na pana.
– Tak, tylko autobus ma duże spóźnienie, a ja nie mam telefonu, żeby zadzwonić. Myśli pani, że przed północą będę na miejscu?
– Ksiądz Jan na pewno nie pójdzie spać, wie, że nasze autobusy jeżdżą tak, jak chce kierowca, więc będzie czekał. Proszę powiedzieć panu szoferowi, żeby zatrzymał się przy parafii.
Na miejscu znalazłem się grubo po północy. Rzeczywiście kierowca wysadził mnie tuż przy parafii, a ksiądz Jan na mnie czekał. Po krótkim przywitaniu od razu poszliśmy spać.
Z pewnością znasz to uczucie, czytelniku, kiedy tak późno kładziesz się spać, że ze zmęczenia nie możesz zasnąć. Tej nocy właśnie tak miałem. Wierciłem się z boku na bok. Najrozmaitsze myśli przychodziły mi do głowy. Próbowałem je przegonić, ale były niczym brzęczenie natrętnych komarów. Migawki z podróży, jakieś mało znaczące błahostki, które zaczęły przeradzać się w coraz poważniejsze refleksje. Pojawiły się pytania i wątpliwości, a w sercu pragnienia. Taka swoista podróż w głąb siebie.
Co będzie dalej z moim życiem? Jakie jest moje miejsce na ziemi? Czy potrafię cieszyć się swoją wędrówką? Owszem, niby jestem pogodny, ale czy nie jest to tylko przykrywka, pod którą czai się jakaś tęsknota i poczucie samotności?
Uświadomiłem sobie wtedy, że nie potrafię powiedzieć, kiedy ostatnio czułem zwykłą radość. Nie umiałem przypomnieć sobie momentu odprężenia, kiedy tak po prostu szczerze się śmiałem… Za to z łatwością mogłem wymienić chwile, w których miałem poczucie winy pojawiające się zupełnie bez powodu. Hm… dziwne to wszystko. Sam nie wiedziałem, dlaczego było mi tak źle.
Marzyło mi się, żeby być zwyczajnie szczęśliwym. Bez fajerwerków. W zgodzie z samym sobą. Pragnąłem zobaczyć prostym wejrzeniem serca, jaki jestem naprawdę pod tym pancerzem, bez retuszu. Chciałem dotrzeć do siebie samego. Odnaleźć swoją prawdziwą tożsamość. Odkryć najskrytsze tęsknoty. Rozpakować najgłębsze pragnienia. Uczynnić swój bagaż lekkim… Najlżejszym z możliwych… Stać się autentycznym…
Póki co czułem się samotny i smutny. Łzy zaczęły napływać mi do oczu. Niestety spadały bardzo powoli, jakby były uwięzione i nie mogły swobodnie wydostać się na wolność. Ale dobre i to! Byłem zdziwiony, że choć trochę pozwoliłem sobie na przeżycie smutku i okazanie słabości. Nie tamowałem tych emocji. Były początkiem odwilży po długiej, męczącej zimie. Świat moich zamrożonych uczuć powoli budził się do życia. I właśnie w tym momencie ogarnął mnie sen, a wraz z nim zrodziło się kojące jak wiosenny promyk słońca poczucie nadziei…
[1] E. Stachura, Fabula rasa, Wydawnictwo C&T, Toruń 2000, s. 88.
[2] W. Buryła, Człowiekowi z miłością do twarzy, Oficyna Wydawnicza 4K, Bytom 2005, s. 43.
GADKA (NIE)SZMATKA I NAJWAŻNIEJSZY ZWIĄZEK
Naszą najważniejszą relacją
jest związek z samym sobą.
Iwona Majewska-Opiełka
– Jurku, cieszę się, że wykonałeś kolejne zadanie i tak szczerze mi o tym opowiedziałeś. Ta podróż na Ukrainę miała symboliczne znaczenie. Chciałam, abyś raz na zawsze „wyfrunął” ze swojego rodzinnego gniazdka i odnalazł samego siebie. Pomimo że już od dawna nie mieszkasz z rodzicami, za bardzo czujesz się odpowiedzialny za ich życie. Szacunek i troska względem rodziców to jedno, a drugie to ostateczne zerwanie pępowiny i odkrycie własnej, niepowtarzalnej drogi. W tej wędrówce nikt nie może cię zastąpić… Mam wrażenie, że kończymy ważny etap terapii. Dziś czas na podsumowanie. Wybacz, jeśli wpadnę w słowotok. Pragnę przekazać ci najważniejsze przesłanie.
– Super, ja już nagadałem się w tym gabinecie za wszystkie czasy. Zamieniam się w słuch.
– Pamiętasz, w jakim byłeś stanie psychofizycznym, kiedy przyszedłeś do mnie pierwszy raz?
– Tak, pamiętam. Trudno byłoby zapomnieć, czułem się wtedy fatalnie.
– Te objawy, które miałeś, porównałabym do diody migającej na desce rozdzielczej twojego życia. Dobrze, że nie zbagatelizowałeś tej kontrolki i chciałeś znaleźć przyczynę, by naprawić usterkę. Zjechałeś na pobocze, zajrzałeś pod maskę. Wiedziałeś, że sam sobie nie poradzisz, więc pojechałeś do warsztatu i pozwoliłeś, żeby przyjrzał się temu specjalista. Wszystko po to, aby odnaleźć źródło problemu. Zaszwankowała twoja najważniejsza relacja – miłość do samego siebie. Bo widzisz, Jurku, etat zbawiciela świata już jest dawno zajęty. Nie musisz wszystkiego ogarniać, nie musisz uszczęśliwiać innych, być maszynką do rozdawania uśmiechów. Daj sobie prawo do słabości, pragnień, uczuć i tęsknot. Kochaj siebie zupełnie bezwarunkowo, inaczej nigdy dojrzale nie pokochasz innych. Wielką pułapką jest myślenie, że jesteś wartościowy, jeżeli coś osiągniesz, jeśli nie popełniasz błędów. Żadne działanie nie decyduje o twojej wartości. Wartości się nie zdobywa, ona po prostu jest, niezależnie od niczego! Jesteś wartościowy tu i teraz, a nie pod żadnym warunkiem w przyszłości. Twoja wartość nie zależy od zdobytych sukcesów ani opinii innych ludzi.
Słuchałem uważnie, nie mając odwagi choćby na chwilę przerwać terapeutce.
– Nie bój się, że będziesz egocentryczny, jeśli pokochasz siebie – mówiła dalej. – Jest zupełnie odwrotnie. To właśnie niskie poczucie własnej wartości często maskujemy przesadną aktywnością, szukaniem uznania i koncentracją na sobie samym. Człowiek zapatrzony tylko we własne ego tak naprawdę nie akceptuje siebie. Wbrew pozorom egoista nie umie kochać siebie prawdziwego i dlatego nie potrafi kochać innych. Istotą poczucia własnej wartości jest bycie prawdziwym sobą. Nie odgrywaj, Jurku, żadnej roli… Kiedyś na jednej z konferencji poświęconych zagadnieniom współczesnej psychiatrii usłyszałam niezwykle ważne słowa wypowiedziane w kontekście perfekcjonizmu religijnego: „Wiemy wszyscy, co Jezus powiedział o tym, jak powinniśmy traktować braci naszych najmniejszych. Co zatem będzie, jeśli najmniejszym i najbardziej potrzebującym z tych braci okażę się ja sam?”. Jurku, pamiętaj, że jest na świecie tylko jedna osoba, z którą przebywasz non stop przez całą dobę. I nie chodzi tutaj o anioła stróża ani Ducha Świętego, lecz o jednego wyjątkowego gościa z tego świata. Czy kochasz tę osobę? Czy lubisz siebie całkowicie bezwarunkowo? Czy jesteś dla siebie pierwszym bliźnim do kochania? Czy jesteś dobry dla siebie samego? Proszę, nie odpowiadaj. Zostawiam cię z tymi pytaniami. Zostawiam cię z tym moim przesłaniem. Niech w tobie pracuje.
*
Kiedy wyszedłem z gabinetu, był piękny, słoneczny dzień. Podobne promienie jaśniały w moim wnętrzu. Po raz pierwszy od dawna doświadczyłem głębokiej radości w sercu. Czułem, że te słowa nie były zwykłą motywacyjną gadką szmatką. O nie! To był konkret. Najważniejsze, że przekaz terapeutki trafił z głowy do serca. Od informacji do jej przeżycia i osobistego doświadczenia. Ponoć to najdłuższa droga świata, choć liczy zaledwie kilkadziesiąt centymetrów…
Byłem przekonany, że w mojej terapii nastąpił przełom. Nie chodziło o jakąś jednorazową rewolucję, ale raczej o wypadkową długiego procesu, efekt wykonanych zadań, wypowiedzianych i usłyszanych słów. Miałem świadomość, że coś się kończy, ale i zaczyna – następny poziom, który wymaga wiele pokory i cierpliwości.
Dziś, kiedy piszę te słowa, mam świadomość, że powiedzieć, iż nastąpiła kolosalna zmiana, to nic nie powiedzieć. A mimo to jestem przekonany, że wciąż pozostaję w drodze. Czasami nie umiem uwolnić się od opinii innych ludzi. Przykładem może być fakt, że jakiś czas temu za bardzo nakręciłem się recenzjami mojej pierwszej książki. Z jednej strony nie było w tym nic dziwnego – to oczywiste, że chciałem usłyszeć informację zwrotną. To jasne, że cieszyły mnie pozytywne komentarze. W pewnym momencie zacząłem jednak przywiązywać do tego przesadną wagę. Po co?
Przygotowując się do napisania tego rozdziału, trafiłem na listy wybitnego poety, Rainera Marii Rilkego. Były one skierowane do młodego, początkującego twórcy. Pozwolę sobie zacytować pewien fragment, który doskonale obrazuje to, o czym przed chwilą wspomniałem: