Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czym jest świadomość?
Jak oddziałują na siebie umysł i materia?
Czym jest śmierć?
Czy dusza żyje po śmierci ciała?
Doktor Raymond Moody przeanalizował niezwykłe doświadczenia zrelacjonowane mu przez ponad setkę pacjentów, którzy powrócili znad krawędzi śmierci. Pomimo różnic w systemie wierzeń, sytuacji społecznej i zdrowotnej pacjentów ich wspomnienia były zadziwiająco podobne.
Wydanie Życia po życiu nie tylko zwróciło uwagę świata nauki na zagadnienie doświadczeń stanu bliskiego śmierci, lecz także stworzyło kontekst, w którym ludzie mogą swobodnie opowiadać o swoich przeżyciach.
„Książka doktora Moody’ego Życie po życiu stała się istotnym czynnikiem przywracającym równowagę rozumieniu śmierci w naszej kulturze oraz pomagającym poznać, jak należy żyć. W rozumieniu tym zawiera się przekonanie, że nie należy się bać śmierci fizycznej, gdyż nie jest ona końcem duszy ani nie zrywa łączności z duszami bliskich”.
Eben Alexander, neurochirurg, autor książki Dowód
„Według mojej oceny życie po śmierci istnieje. Uważam, że wyjaśnienia neurofizjologiczne nie mają wartości. Wierzę natomiast moim kolegom lekarzom i tysiącom innych ludzi na całym świecie, którzy donosili o swoich doświadczeniach. Według ich oceny bowiem i według analiz przypadków zawartych w Życiu po życiu odwiedzili oni życie pozagrobowe pełne miłości i światła”.
Raymond Moody
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 156
Dylemat psychofizyczny budzi nieustającą dyskusję na temat stosunku, w jakim pozostaje świat fizyczny i nasze jego psychiczne postrzeganie. Czym jest świadomość? Czym jest materia? Jak oddziałują na siebie umysł i materia? Czy jedno z nich jest czymś podstawowym, a drugie z niego wynika, czy może funkcjonują równolegle? Dyskusja ta słusznie pozostaje w centrum zainteresowania nauki, filozofii i teologii — właściwie leży u podłoża najbardziej fundamentalnych pytań o całe istnienie. W takim świetle być może nie dziwi, że trwa ona już od dwudziestu pięciu wieków. Dziwne natomiast jest to, że ponad sto pokoleń ludzi doszło w niej do tak niewielu rozwiązań.
Obecnie jednak ludzkość stoi u progu zdecydowanego wyjścia z tego impasu. Będziemy mogli wreszcie zrobić ważny krok naprzód w zrozumieniu natury całego istnienia, tak zaciemnionego przez tę wielowiekową dyskusję. Kiedy przyszli dziejopisowie będą odnotowywać historię wysiłków ludzkości zmierzających do zrozumienia jej miejsca we wszechświecie, dostrzegą punkt zwrotny, jaki stanowiła w 1975 roku książka doktora Raymonda Moody’ego Życie po życiu.
W tej będącej kamieniem milowym pracy doktor Raymond Moody skupił swój filozoficzny i naukowy umysł na dziwnych doświadczeniach zrelacjonowanych mu przez ponad setkę pacjentów, którzy powrócili znad krawędzi śmierci, aby przekazać swoją opowieść. Uderzyły go w nich pewne podobieństwa. Pomimo różnic w systemie wierzeń, sytuacji zdrowotnej i środowisku kulturowym pacjentów ich wspomnienia nosiły wspólne cechy. To utwierdziło go w przekonaniu, że temat zasługuje na badanie naukowe. Doktor Moody wprowadził termin „doświadczenie stanu bliskiego śmierci”, a następnie wykazał, że o podobnych doznaniach ludzie donosili już wiele tysięcy lat temu w różnych miejscach świata.
Jako rozważny uczony doktor Moody zachowywał ostrożny, lecz otwarty sceptycyzm wobec tego, co te doświadczenia oznaczają dla naszego życia, zwłaszcza dla najważniejszego ze wszystkich pytań: „Czy dusza żyje po śmierci ciała?”. Minęły dziesięciolecia, zanim otworzył się na możliwość, że owe relacje są „dowodem” na życie pozagrobowe. W istocie jest z niego wytrawny i prawdziwy sceptyk.
Dopóki Życie po życiu nie dało przedstawicielom świata medycznego kontekstu, jaki towarzyszy doświadczeniom stanu bliskiego śmierci, pacjentom, którzy dzielili się z nimi swoimi doznaniami, mówili niemal zawsze, że są one wynikiem „sztuczek umierającego mózgu”, halucynacji związanych z przyjmowaniem leków, niedotlenienia lub, co gorsza, choroby psychicznej wywołanej ich stanem zdrowia. Nic więc dziwnego, że pacjenci bardzo niechętnie dzielili się swymi niecodziennymi opowieściami! Choć niektórzy lekarze nadal walczą z wątpliwościami, inni otworzyli swoje umysły na większe możliwości. Osobiście znam wiele przypadków, kiedy lekarze i pielęgniarki opiekujący się pacjentami będącymi na pograniczu śmierci — dzięki znajomości pionierskiej pracy doktora Moody’ego — mogli służyć im właściwą radą i opieką.
Przez tysiąclecia w znakomitej większości kultur ludzie postrzegali śmierć jako naturalną część życia, a jej rozumienie było wbudowane w ich światopogląd. Wraz z narodzeniem się w XX wieku naukowego materializmu nowoczesna kultura Zachodu zrezygnowała jednak z tego integralnego postrzegania świata, z wielką dla siebie szkodą. Naukowy materializm zakłada, że istnieje wyłącznie materia fizyczna, a świadomość jest złudzeniem zależnym od funkcjonowania mózgu i ciała. W XIX wieku ludzie umierali w domach, otoczeni przez rodzinę. Na początku XX wieku radykalne przeniesienie opieki nad chorymi do szpitali spowodowało, że właśnie tam umierała zdecydowana ich większość, a w chwili śmierci towarzyszyła im garstka pracowników medycznych (którzy często wyprowadzali bliskich, aby chronić ich przed widokiem umierania).
Gdy rozwój medycyny, a z nim wprowadzenie antybiotyków, prześwietleń rentgenowskich, transfuzji krwi, zmienił szpitale w ośrodki badań i skutecznej interwencji medycznej, lekarze dotkliwiej zaczęli odczuwać swoją porażkę, gdy ich pacjenci nie powracali do zdrowia. Śmierć przestała być zwykłym i naturalnym skutkiem choroby. Zaczęto widzieć w niej pogardzanego wroga, którego należy skrywać i o którym nie powinno się mówić. Stała się czymś zdecydowanie nienaturalnym.
W drugiej połowie XX wieku takie terapeutyczne podejście doprowadziło również do irracjonalnego i nadmiernego stosowania kosztownych interwencji przedłużających życie, czego skutkiem był niekontrolowany wzrost wydatków na służbę zdrowia. Złym efektem tych agresywnych interwencji była przede wszystkim utrata godności umierających pacjentów.
Książka doktora Moody’ego Życie po życiu stała się istotnym czynnikiem przywracającym równowagę rozumieniu śmierci w naszej kulturze oraz pomagającym poznać, jak należy żyć. W rozumieniu tym zawiera się przekonanie, że nie należy się bać śmierci fizycznej, gdyż nie jest ona końcem duszy ani nie zrywa łączności z duszami bliskich. Doktor Moody właściwie na nowo odkrył psychomanteum, pokój z lustrem wykorzystywany do łączenia się ze światem zmarłych, znany już w starożytnej Grecji i przeniesiony do nowożytności. Lustro stanowi terapeutyczne narzędzie pomagające nawiązać łączność z ukochanymi zmarłymi.
Doktor Moody z niestrudzonym entuzjazmem szukał głębszego zrozumienia tego, czego uczą nas te doświadczenia. Jego ogromna energia i mądrość doprowadziły do opublikowania czternastu książek wprowadzających nas w ten świat głębszego zrozumienia. Jego wielkim dodatkowym wkładem były opisy wspólnych doświadczeń stanów bliskich śmierci. Dusza świadka stojącego przy łożu śmierci zostaje porwana w fantastyczną podróż wraz z duszą umierającego, a wtedy, podobnie jak on, widzi całe jego życie, nim w końcu powróci do ziemskiego świata.
Słyszałem podobne relacje (niemal zawsze zaczynające się od słów: „Nigdy wcześniej nikomu o tym nie mówiłem, ale…”) od ludzi, którzy przychodzili na moje prezentacje. Nie uświadamiałem sobie jednak, czego one dotyczą, zanim nie przeczytałem książki doktora Moody’ego Glimpses of Eternity (wydanej z Paulem Perrym w 2010 roku). I raz jeszcze doktor Moody nie tylko odkrył nowy wzorzec pośród ogromu osobistych świadectw, ale znalazł dla niego miejsce w wyłaniającej się systematyce nielokalnej świadomości. Jako że o tych doświadczeniach z pogranicza śmierci opowiadali normalni, zdrowi ludzie, stanowiły one silny dowód na to, że podstawowe elementy doświadczeń stanu bliskiego śmierci — jak widzenie jasnego światła, tunelu, bliskich zmarłych czy spotkanie z istotami duchowymi — nie są patofizjologiczną pomyłką umierającego mózgu. Co więcej, doktor Moody odkrył, że te doświadczenia nie są rzadkie!
Ta przełomowa praca przyczyniła się do powstania w Santa Barbara, w Kalifornii, organizacji Shared Crossing Project, której misją jest szkolenie pracowników służby zdrowia i hospicjów oraz zainteresowanych członków rodzin w zakresie tego, jak rozpoznawać zbliżającą się śmierć i potencjalnie uczestniczyć w tym przejściu wraz z umierającymi.
Praca doktora Moody’ego była inspiracją wielu ważnych przemian w naszej kulturze, takich jak na przykład: współczesne praktykowanie tybetańskich nauk o śnie, które zachęcają adeptów, aby podczas snu zachowywali świadomość, co ma prowadzić do osiągnięcia świadomości w procesie umierania; większa akceptacja dla bliskich aktywnie planujących komunikację po śmierci poprzez wcześniej ustalone kody i sygnały; dostrajanie się ludzi do rozpoznawania bratnich dusz z wcześniejszych wcieleń i planowanie przyszłych wspólnych wcieleń; ośrodki hospicyjne wdrażające model klinik położniczych, wspierający ducha przygody i radości oraz świętowanie towarzyszące przejściu duszy.
Poprzez kultywowanie o wiele szerszego poczucia tego, kim jesteśmy i czym jest nasze istnienie, możemy żyć znacznie pełniej, ucząc siebie i innych miłości, współczucia i przebaczenia, co jest celem naszego życia tu, na ziemi. Taka zmiana w patrzeniu na śmierć jest czymś absolutnie zasadniczym dla rozumienia większości podstawowych pojęć dotyczących życia i całego istnienia.
Doświadczenia stanu bliskiego śmierci dały środowisku naukowemu bodziec, by skłoniło się ku prawdzie, że fizyczny mózg nie tworzy świadomości i że ta świadomość jest wieczna. Model dopuszczany przez naukę zakłada, że mózg służy jako zawór redukcyjny lub filtr, który redukuje świadomość (np. naszą świadomość siebie i otaczającego świata) do cienkiej strużki świadomości, która zwykle charakteryzuje ludzi.
Im lepiej naukowcy poznają pracę mózgu, tym bardziej zdają sobie sprawę z głębokich implikacji, jakie wynikają z tego najważniejszego w ludzkiej myśli pytania, nazywanego w kręgach naukowych i filozoficznych „trudnym problemem świadomości”. Krótko mówiąc, jest to pytanie o to, w jaki sposób materia fizyczna mózgu wywołuje transcendentne, subiektywne doświadczenia ludzkiej świadomości. Wspólne podejście w rozumieniu tego problemu musi się jednak dopiero wyłonić. A ja, podobnie jak doktor Moody, uważam, że przesłanka tego pytania: „Jak mózg tworzy świadomość?”, jest fundamentalnie błędna. Świadomość jest podstawowa — jest w naszym wszechświecie pierwotna. Doświadczenia z pogranicza śmierci uczą nas, że duch przeżywa śmierć fizyczną.
To świeże spojrzenie na odwieczny dylemat psychofizyczny daleko wyprzedza naukowe myślenie o naturze świadomości, a właściwie całego istnienia. Dzięki doktorowi Moody’emu ludzkość już nigdy nie będzie taka sama.
dr med. Eben Alexander
Charlottesville,Wirginia
13 października 2014 r.
Jak się umiera?
Oto pytanie, które stawia sobie ludzkość, od kiedy istnieje. W ciągu ubiegłych paru lat miałem możność zadawać je licznym grupom moich słuchaczy, którymi byli nie tylko studenci psychologii, filozofii i socjologii, ale też członkowie organizacji kościelnych, klubów obywatelskich i zawodowych stowarzyszeń medycznych. Na tej podstawie śmiało mogę powiedzieć, że temat ten porusza najgłębsze odczucia ludzi o różnej wrażliwości, przedstawicieli różnych zawodów.
A jednak, mimo tego zainteresowania, na ogół bardzo trudno jest nam mówić o śmierci. Istnieją co najmniej dwa po temu powody. Jeden to powód przede wszystkim psychologiczny i kulturowy: temat śmierci jest niejako tabu. Czujemy, może tylko podświadomie, że wszelki kontakt ze śmiercią, nawet niebezpośredni, stawia nas wobec możliwości własnej śmierci, przybliża ją do nas, sprawia, iż staje się ona bardziej rzeczywista i wyobrażalna. Na przykład większość studentów medycyny, łącznie ze mną, przekonała się, że spotkanie nawet z anonimową śmiercią — a dzieje się to podczas pierwszej bytności w prosektorium na początku studiów — może wywołać bardzo silne uczucie niepokoju.
Przyczyna takiej reakcji wydaje mi się teraz całkiem oczywista. Kiedy się nad tym obecnie zastanawiam, dochodzę do wniosku, że doświadczyłem wtedy nie tylko współczucia dla zmarłych, których tam zobaczyłem. To, co ujrzałem na stole sekcyjnym, było symbolem mojej własnej śmiertelności. W jakiś sposób, choć może jedynie podświadomy, w moim mózgu musiała się zrodzić myśl: „Mnie także to czeka”.
Podobnie, z punktu widzenia psychologii, rozmowy o śmierci można uważać za jeszcze jeden sposób podejścia nie wprost do tego zjawiska. Bez wątpienia wiele osób sądzi, że już samo rozmawianie o śmierci przywodzi ją na myśl, przybliża tak, że trzeba stanąć wobec nieuchronności własnego odejścia. I dlatego, aby uniknąć najmniejszego psychicznego urazu, wolimy po prostu omijać ten temat.
Drugi powód, dla którego trudno nam mówić o śmierci, jest bardziej skomplikowany, gdyż wrośnięty w samą istotę języka. W większości wypadków słowami określamy rzeczy doświadczane poprzez zmysły. Śmierć jest jednak czymś, co leży poza świadomym doświadczeniem większości ludzi, ponieważ większość z nas jej nie doświadczyła.
Jeśli mamy już mówić o śmierci, to musimy unikać zarówno społecznych tabu, jak i głęboko zakorzenionych dylematów językowych, które wywodzą się z braku naszego doświadczenia. Często rozważania na ten temat kończą się używaniem eufemistycznych sformułowań. Porównujemy śmierć czy umieranie do przyjemniejszych doznań, które dobrze znamy.
Zapewne najczęściej spotykaną analogią jest porównywanie śmierci do snu. Umieranie — powiadamy — przypomina zapadanie w sen. Ta figura retoryczna występuje bardzo często w zwykłym rozumowaniu i języku potocznym, a także w literaturze różnych kultur i epok. Była powszechnie stosowana nawet w czasach starożytnych Greków. Na przykład w Iliadzie Homer nazywa sen „siostrą śmierci”, a Platon w dialogu Obrona Sokratesa następujące słowa wkłada w usta swego nauczyciela, którego sąd ateński właśnie skazał na śmierć:
Jeśli jest tylko snem bez marzeń, toż przedziwnym zyskiem byłaby śmierć. Bo zdaje mi się, że gdyby ktoś miał wybierać w myśli taką noc, w której tak twardo zasnął, że nawet mu się nic nie śniło, i inne noce i dni własnego życia miał z nią zestawić i zastanowiwszy się, powiedzieć, ile też dni i nocy przeżył lepiej i przyjemniej od tamtej, to myślę, że [...] na palcach policzyć by je można w porównaniu do tamtych innych dni i nocy.
Więc jeżeli śmierć jest czymś w tym rodzaju, to ja ją mam za czysty zysk. Toż wtedy cały czas nie wydaje się ani odrobinę dłuższy niż jedna noc*.
To samo porównanie tkwi w naszym współczesnym języku, choćby w wyrażeniu „uśpić”. Jeśli prowadzimy psa do weterynarza i prosimy, żeby go „uśpił”, z pewnością znaczy to całkiem coś innego, niż kiedy mówimy, że anestezjolog „uśpił” naszą żonę czy męża. W użyciu są też inne podobne zwroty. Śmierć — powiadają niektórzy — jest zapomnieniem. Kiedy się umiera, zapomina się o wszelkich cierpieniach, wszystkie bolesne i przykre wspomnienia przestają istnieć.
Choć tego rodzaju określeń, jak „zaśnięcie” czy „zapomnienie”, używamy od dawna i są one bardzo rozpowszechnione, jednak zupełnie nie wystarczają, gdy idzie o dodanie nam otuchy. Każde z nich na inny sposób wyraża to samo. Chociaż podają nam to w formie łatwej do przyjęcia, obydwa oznaczają, że śmierć jest po prostu unicestwianiem na zawsze świadomego przeżywania. A jeśli tak, to w rzeczywistości śmierć nie ma żadnej z tych godnych pożądania cech snu i zapomnienia. Sen jest w życiu zjawiskiem pozytywnym, pożądanym, gdyż następuje po nim przebudzenie. Po dającym wypoczynek śnie nocnym jesteśmy w dobrym nastroju i wydajnie pracujemy. Gdybyśmy się nie obudzili, nie istniałyby też korzyści ze snu. Przecież unicestwianie świadomych przeżyć powoduje nie tylko wymazanie wszystkich wspomnień bolesnych, ale również przyjemnych. I dlatego widzimy, że żadna z omawianych analogii nie jest na tyle precyzyjna, żeby nas naprawdę pocieszyć czy dać nadzieję w obliczu śmierci.
Istnieje jednak także pogląd, który dyskredytuje definicję śmierci jako unicestwienia świadomości. Zgodnie z inną, może starszą tradycją jakiś aspekt ludzkiej istoty żyje nadal, choć ciało fizycznie przestaje funkcjonować i ulega całkowitemu zniszczeniu. Ów aspekt bywa opatrywany rozlicznymi nazwami: psyche, dusza, umysł, duch, jaźń, istota, świadomość. Niezależnie od tego, jak jest nazywany, przekonanie, że po śmierci fizycznej przechodzi się do innego wymiaru egzystencji, tkwi głęboko w wierzeniach ludzkości. W Turcji odkopano cmentarz sprzed około stu tysięcy lat. Archeologowie stwierdzili, że tamtejsi neandertalczycy chowali swych zmarłych na marach pokrytych kwiatami. Może śmierć uważali za okazję do świętowania: zmarły przechodził z tego świata do drugiego. Na ogół bardzo dawne groby w przeróżnych zakątkach Ziemi świadczą o wierze ludzi w przeżycie cielesnej śmierci.
Krótko mówiąc, stajemy wobec dwóch przeciwstawnych odpowiedzi na nasze pierwsze pytanie dotyczące istoty śmierci: obie wywodzą się z bardzo odległych czasów, jednak są szeroko rozpowszechnione jeszcze dzisiaj. Jedni twierdzą, że śmierć jest unicestwieniem świadomości, inni mówią z równym przekonaniem, iż śmierć jest przejściem duszy albo umysłu w inny wymiar rzeczywistości. W dalszych rozważaniach nie zamierzam dyskredytować żadnej z tych odpowiedzi. Po prostu pragnę zdać relację z poszukiwań, w których osobiście brałem udział.
W ciągu ubiegłych paru lat spotkałem wiele osób, które doświadczyły tego, co będę dalej nazywał „przeżyciami z pogranicza śmierci”. Zetknąłem się z tymi ludźmi przy różnych okazjach. Po raz pierwszy przypadkowo. Było to w 1965 roku, kiedy studiowałem jeszcze filozofię. Poznałem wówczas profesora psychiatrii klinicznej, wykładowcę na akademii medycznej. Od razu ujęły mnie jego serdeczność, życzliwość i humor. Nieco później ku memu wielkiemu zdumieniu dowiedziałem się ciekawego faktu z jego życia, mianowicie, że „umarł”, i to nie raz, lecz dwa razy w ciągu dziesięciu minut, i że opowiadał wprost niezwykłe rzeczy o tym, co się z nim działo, gdy „nie żył”. Wkrótce wraz z małym gronem studentów usłyszałem jego relację. Zrobiło to na mnie wtedy duże wrażenie, ponieważ jednak nie miałem odpowiedniego przygotowania, żeby osądzić tego rodzaju przeżycia, „utrwaliłem” je zarówno w pamięci, jak i na taśmie magnetofonowej.
Kilka lat później, po zrobieniu doktoratu z filozofii, wykładałem na uniwersytecie we wschodniej części stanu Karolina Północna. Podczas któregoś seminarium poleciłem studentom przeczytać dialog Platona Fedon, w którym między innymi toczy się dyskusja na temat nieśmiertelności. W moich wykładach omawiałem inne tezy, które tam przedstawia Platon, i nie zatrzymywałem się specjalnie na problemie życia po śmierci. Pewnego dnia po wykładzie zatrzymał mnie jakiś student i spytał, czy moglibyśmy porozmawiać na temat nieśmiertelności. Bardzo się tym interesował, ponieważ jego babka „umarła” podczas operacji i potem opowiedziała mu niezwykłe rzeczy. Poprosiłem, aby mi to powtórzył, i ku memu zdumieniu usłyszałem prawie to samo, co parę lat temu relacjonował ów profesor psychiatrii.
Tak więc nieco aktywniej jąłem szukać tego rodzaju „przypadków”, a do swoich wykładów z filozofii zacząłem wprowadzać teksty dotyczące przeżycia przez człowieka śmierci biologicznej. Jednak byłem na tyle ostrożny, że nie wspomniałem moim słuchaczom o tych dwóch relacjach. Przyjąłem postawę wyczekującą. Jeśli takie zjawiska są dość powszechne — pomyślałem — to wkrótce usłyszę o nich zapewne więcej; wystarczy, że poruszę ogólnie temat przyszłego życia w dyskusji filozoficznej i wyrażę swoją przychylną postawę wobec tej sprawy. Ze zdziwieniem przekonałem się, że prawie z każdej grupy, liczącej zwykle około trzydziestu studentów, zgłaszał się potem do mnie co najmniej jeden słuchacz i opowiadał własne przeżycia z pogranicza śmierci.
Od początku, gdy ledwie zacząłem się interesować tym zagadnieniem, uderzyły mnie wielkie podobieństwa w relacjach, mimo iż pochodziły one od osób wyznających odmienne religie, od przedstawicieli różnych środowisk społecznych, o różnym stopniu wykształcenia. Kiedy w roku 1972 rozpoczynałem studia medyczne, zebrałem już sporą liczbę tego rodzaju przypadków i zacząłem mówić o swoich nieformalnych badaniach znajomym z grona lekarskiego. W wyniku tego któryś z przyjaciół namówił mnie, żebym wygłosił odczyt w pewnym towarzystwie medycznym. Wkrótce nastąpiły dalsze moje publiczne wystąpienia. Niemal po każdym odczycie zgłaszał się do mnie ktoś, kto opowiadał o swoich przeżyciach.
Z czasem moje zainteresowania stały się znane, lekarze zaczęli kierować do mnie reanimowanych przez siebie pacjentów, którzy im się zwierzali ze swych niezwykłych doznań. Jeszcze inni przesyłali mi pisemne relacje po ukazaniu się w gazetach artykułów o moich badaniach.
Obecnie znam około stu pięćdziesięciu przypadków tego rodzaju zjawisk. Przeżycia, które przeanalizowałem, podzielić można na trzy kategorie:
1. Przeżycia ludzi, którzy zostali pomyślnie reanimowani, mimo iż lekarze uważali ich za klinicznie zmarłych.
2. Przeżycia ludzi, którzy z powodu wypadku, ciężkiego uszkodzenia ciała lub choroby byli bardzo bliscy śmierci fizycznej.
3. Przeżycia ludzi, którzy „umarli”, a następnie opowiedzieli je osobom przy tym obecnym, które z kolei te relacje przekazały mnie.
Obszerny materiał, na który składały się owe przypadki, wymagał oczywiście selekcji. Miała ona określony cel. Na przykład chociaż przekonałem się, że relacje z trzeciej grupy na ogół uzupełniają dwie pierwsze i nie różnią się od nich, przeważnie nie rozważałem ich z dwóch powodów. Przede wszystkim ograniczyłem w ten sposób badane przypadki do liczby, którą łatwiej operować, a następnie do wypowiedzi z pierwszej ręki. Dzięki temu przeprowadziłem szczegółowe rozmowy z pięćdziesięcioma osobami, których przeżycia mogę przytoczyć. Wśród nich przypadki pierwszej kategorii (to znaczy przeżycia oczywistej śmierci klinicznej) z pewnością są bardziej dramatyczne niż te drugiego rodzaju (przeżycie bliskiego zetknięcia się ze śmiercią). W czasie moich odczytów przypadki „śmierci” zawsze wzbudzały większe zainteresowanie. Nawet autorzy artykułów na ten temat czasem pisali tak, jakbym tylko tego rodzaju sytuacjami się zajmował.
Jednak selekcjonując materiał, który zamierzałem przedstawić w tej książce, nie uległem pokusie, by ograniczyć się tylko do przypadków, w których została stwierdzona „śmierć”. Gdyż, jak się przekonałem, przeżycia drugiej kategorii nie tylko są odmienne od pierwszej, ale są niejako ich kontynuacją. Chociaż doznania ludzi znajdujących się na progu śmierci są uderzająco podobne, zarówno okoliczności im towarzyszące, jak i osoby relacjonujące owe doświadczenia znacznie się różnią. Dlatego starałem się podać te przeżycia, które w należyty sposób odzwierciedlają ową odmienność. Pamiętając o tym, obserwujemy, co się może zdarzyć — wedle tego, co udało mi się odkryć — podczas procesu umierania.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
* Platon, Obrona Sokratesa, przeł. W. Witwicki, w: Dialogi, t. IV, Warszawa 1958, PWN, s. 129, XXXII.
Pomimo różnorodności warunków towarzyszących spotkaniu ze śmiercią, pomimo że doświadczyły tego bardzo różne osoby, nie ulega kwestii, iż występuje uderzająca zbieżność w relacjach dotyczących owego zjawiska. W istocie zbieżności te są tak duże, że z łatwością można wyszczególnić piętnaście elementów, które stale się powtarzają w zebranych przeze mnie wypowiedziach. Na podstawie tych zbieżności pozwolę sobie ustalić krótki teoretyczny opis „idealnego” i „kompletnego” przeżycia, który zawiera wszystkie wspólne elementy, w porządku, w jakim zwykle one występują.
Człowiek umiera i gdy znajduje się w momencie największego cierpienia fizycznego, dochodzi do niego głos lekarza oznajmiającego jego śmierć. Wtedy zaczyna słyszeć przykry hałas, głośne dzwonienie albo szum, i w tej samej chwili czuje, że bardzo szybko porusza się w długim ciemnym tunelu. Potem nagle spostrzega, iż jest poza swoim fizycznym ciałem, ale nadal przebywa w fizycznym bezpośrednim otoczeniu i widzi swoje ciało z pewnej odległości — jak widz w teatrze. Oszołomiony, zmieszany obserwuje zabiegi reanimacyjne wykonywane na jego ciele.
Po chwili odzyskuje panowanie nad sobą i jakby przyzwyczaja się do tej przedziwnej sytuacji. Spostrzega, że nadal ma „ciało”, ale bardzo różne od dotychczasowego i obdarzone innymi możliwościami niż to fizyczne, które zostawił. Wkrótce zaczynają się dziać niezwykłe rzeczy: pojawiają się inni, żeby mu pomóc. Widzi duchy krewnych i przyjaciół, którzy zmarli wcześniej, i pojawia się przed nim pełen miłości, promieniejący ciepłem duch, którego nigdy dotąd nie spotkał, jakaś świetlista istota. Zwraca się do niego bez słów, żeby dokonał oceny swego życia, i pomaga mu w tym, ukazując natychmiast panoramę ważniejszych minionych wydarzeń. W pewnej chwili zdaje sobie sprawę, że zbliża się do jakiejś bariery czy granicy — zapewne granicy pomiędzy życiem ziemskim i przyszłym. Jednak wie, że musi wrócić do doczesności, że czas jego śmierci jeszcze nie nadszedł. Nie chce tego, gdyż pogrążony w uczuciu niezwykle intensywnie przeżywanej radości, miłości i spokoju jest zachwycony tym, co się z nim dzieje. Pomimo to łączy się jakoś ponownie ze swym fizycznym ciałem i żyje nadal.
Później próbuje nawet opowiedzieć o swym przeżyciu innym ludziom, ale napotyka trudności. Po pierwsze, nie znajduje odpowiednich słów, żeby opisać owe doznania. Po drugie, często bywa wyśmiany i dlatego przestaje o tym mówić. A jednak to, czego doświadczył, ma głęboki wpływ na jego życie, zwłaszcza na poglądy na temat śmierci i jej związku z życiem.
Musimy pamiętać, że powyższe słowa nie są streszczeniem niczyjego przeżycia. Jest to raczej „model”, zbiór elementów spotykanych w wielu relacjach. Zamieszczam je tu, żeby dać wstępny, ogólny pogląd na to, czego może doświadczyć osoba umierająca. Ponieważ jest to abstrakcja, a nie realna wypowiedź, w rozdziale niniejszym omówię szczegółowo każdy element, ilustrując go przykładami.
Zanim jednak to uczynię, trzeba ustalić kilka faktów, aby przytoczonym poniżej opisom przeżyć towarzyszących procesowi umierania nadać odpowiednie ramy.
1. Pomimo uderzających podobieństw różnych opowiadań nie ma dwóch identycznych (chociaż niektóre są bliskie tego).
2. Nie spotkałem osoby, która by przytoczyła wszystkie piętnaście elementów. Bardzo wiele relacji zawierało większość (tj. osiem albo i więcej), a kilka nawet dwanaście.
3. Nie ma elementu „modelowego” przeżycia, który by mi przytoczyła każda osoba i który występowałby w każdym opowiadaniu. Mimo to kilka z nich występuje — można by rzec — powszechnie.
4. Nie ma ani jednego składnika mojego modelu, który by występował tylko w jednej relacji; każdy element występował w wielu relacjach.
5. Kolejność poszczególnych etapów, przez które przechodzi osoba umierająca, może być odmienna od przytoczonej w moim „teoretycznym modelu”. Posłużę się tu przykładem. Otóż różne osoby mówiły o pojawieniu się „świetlistej istoty” przed albo w momencie opuszczenia przez nie fizycznego ciała, a nie, jak w modelu, nieco później. Jednak kolejność, w jakiej występują etapy modelu, jest bardzo typowa, a większe odchylenia zdarzają się raczej rzadko.
6. Do jakiego stopnia hipotetyczne przeżycia stają się udziałem umierającej osoby, zależy chyba od tego, czy przeżyła ona wtedy oczywistą kliniczną śmierć, a jeśli tak, to jak długo przebywała w tym stanie. Na ogół osoby, które „zmarły”, dają bogatszy, pełniejszy opis swoich doznań niż osoby, które tylko otarły się o śmierć; te zaś, które były „martwe” dłużej, doznały głębszych przeżyć niż te, które były „martwe” krótko.
7. Rozmawiałem z kilkoma osobami uznanymi za zmarłe i reanimowanymi, które nie doznały żadnych przeżyć. Mówią one, że nic nie pamiętają. Rzecz jednak interesująca — rozmawiałem też z paroma osobami, które w ciągu kilku lat były dwukrotnie uznane za klinicznie zmarłe i które za pierwszym razem nie doświadczyły niczego, natomiast za drugim razem tak.
8. Trzeba tu podkreślić, że piszę przede wszystkim o relacjach przekazanych mi ustnie. Dlatego, kiedy robię uwagę, że jakiś element abstrakcyjnego „kompletnego” przeżycia nie występuje w żadnej relacji, nie zakładam bynajmniej, że dana osoba tego nie przeżyła. Znaczy to tylko, że nie powiedziała mi o tym albo z jej opowiadania nie wynikało, że go doświadczyła. Ustaliwszy te ramy, przejdźmy do etapów i zdarzeń występujących powszechnie w trakcie umierania.
Porozumiewamy się za pomocą języka; jest to metoda powszechnie stosowana, którą prawie wszyscy się posługujemy. Ten prosty fakt stwarza jednak pewien nieoczekiwany problem, który komplikuje wszelkie przekazy na temat doznań, jakie mieli ludzie bliscy śmierci, gdyż owe doznania leżą poza granicą powszechnych doświadczeń. Dlatego zrozumiałe jest, że mogą oni mieć pewne trudności językowe w wyrażeniu tego, co im się wydarzyło. Osoby te — wszystkie bez wyjątku — określają swe przeżycia jako nie do opowiedzenia, jako „niewyrażalne”.
W związku z tym wielu mówiło mi: „Nie znajduję słów, żeby wyrazić to, co chcę powiedzieć”, albo: „Nie znam określeń ani wyrazów, żeby to opisać”. Pewna kobieta tak to rzeczowo ujęła:
Trudno mi to teraz panu opowiedzieć, gdyż wszystkie słowa, jakie znam, są trójwymiarowe. A kiedy to przeżywałam, cały czas nękała mnie myśl: „W szkole na lekcjach geometrii wbijano mi w głowę, że istnieją tylko trzy wymiary, i przyjęłam to za pewnik. Ale moi nauczyciele się mylili. Jest więcej wymiarów”. Oczywiście, nasz świat, ten, w którym żyjemy teraz, jest trójwymiarowy, ale tamten świat nie. I dlatego tak trudno mi o tym mówić. Muszę panu opisywać to wszystko w trójwymiarowych słowach, możliwie jak najwierniej, ale one nie są wystarczające. Nie mogą dać pełnego obrazu.
Wielu ludzi mówiło mi, że słyszeli, jak lekarze czy inne obecne osoby stwierdzały ich śmierć. Pewna kobieta tak to opowiedziała:
Byłam w szpitalu, ale nie wiedzieli, co mi dolega. Dlatego doktor James, opiekujący się mną, posłał mnie na dół do rentgena na cholangiografię, żeby się dowiedzieć, co mi jest. Najpierw zrobili mi zastrzyk w rękę z tego lekarstwa, które mieli mi podać, bo byłam uczulona na wiele środków. Ponieważ nie było reakcji... dali mi je, a wtedy straciłam przytomność. Słyszałam jednak wyraźnie, jak rentgenolog, który się mną zajmował, podszedł do telefonu, wykręcił numer i powiedział: „Doktorze James, zabiłem pańską pacjentkę, panią Martin”. Jednak wiedziałam, że nie jestem martwa. Próbowałam się poruszyć, jakoś dać im znać, że tak nie jest, ale nie mogłam. Kiedy mnie reanimowali, słyszałam, jak mówią, ile centymetrów sześciennych czegoś tam trzeba mi podać, ale nie czułam ukłucia igły. Nic nie czułam, kiedy mnie dotykali.
A oto relacja osoby chorującej wcześniej na serce; dostała ona ataku, w czasie którego omal nie umarła:
Nagle poczułam okropny ból w piersi, jakby ktoś szybko i coraz mocniej ściskał mi żelazną obręczą klatkę piersiową. Mój mąż i przyjaciółka usłyszeli, że upadłam, i przybiegli, by mi pomóc. Znalazłam się w głębokiej ciemności i poprzez nią słyszałam, że mąż, jakby z wielkiej odległości, powiedział: „Stało się, tym razem się stało”. A ja pomyślałam: „Tak, stało się”.
Młody człowiek, uznany za martwego po wypadku samochodowym, opowiada:
Usłyszałem, jak jakaś kobieta spytała: „Czy on nie żyje?”, a ktoś inny odrzekł: „Tak, on nie żyje”.
Relacje tego typu są całkowicie zgodne z tym, co pamiętają lekarze i inne osoby obecne przy wypadku. Na przykład pewien lekarz powiedział mi:
U jednej z moich pacjentek ustała akcja serca tuż przed operacją, którą miałem przeprowadzić wraz z kolegą chirurgiem. Stałem przy niej i zobaczyłem, że jej źrenice się rozszerzają. Przez pewien czas próbowaliśmy ją reanimować, lecz bezskutecznie, więc byłem pewien, że nie żyje. Koledze, który mi w tym pomagał, powiedziałem: „Spróbujmy jeszcze raz, a potem damy spokój”. Tym razem serce zaczęło bić i chora odzyskała przytomność. Później spytałem ją, jakie ma wspomnienia ze swojej „śmierci”. Odparła, że niewiele pamięta, tylko moje słowa: „Spróbujmy jeszcze raz, a potem damy spokój”.
Wiele osób opisuje niezwykle przyjemne uczucia towarzyszące pierwszym etapom ich przeżyć. Mężczyzna, który doznał ciężkich uszkodzeń głowy i nie dawał oznak życia, opowiada:
W momencie uderzenia poczułem nagły ból, który natychmiast całkiem zniknął. Miałem wrażenie pływania w ciemnej przestrzeni. Dzień był bardzo zimny, ale w tej ciemności było mi ciepło i wygodnie jak nigdy dotąd... Pamiętam, że pomyślałem: „Z pewnością nie żyję”.
Kobieta, która została reanimowana po ataku serca, poczyniła uwagę:
Zaczęłam doznawać cudownych wprost wrażeń. Nic nie czułam oprócz spokoju, ciszy, odprężenia. Wszystkie moje troski minęły i pomyślałam sobie: „Jak mi cicho i spokojnie, to wcale nie boli”.
Pewien mężczyzna wspomina:
Miałem wspaniałe wrażenie samotności i spokoju... Było cudownie i odczuwałem taki wewnętrzny spokój.
Były żołnierz, który „umarł” na skutek ran odniesionych w Wietnamie, powiada, że kiedy został trafiony, odczuł
wielką ulgę. Nic mnie nie bolało i nigdy jeszcze nie byłem tak odprężony. Było mi bardzo dobrze.
W wielu przypadkach w momencie śmierci czy na jej progu występują niezwykłe wrażenia słuchowe. Czasami są one w najwyższym stopniu dokuczliwe. Mężczyzna, który podczas operacji jamy brzusznej „nie żył” przez dwadzieścia minut, tak to opisuje:
Z wnętrza mojej głowy dobywał się przykry, trudny do zniesienia brzęczący hałas... Nigdy nie zapomnę tego hałasu.
Pewna kobieta wspomina, że w chwili utraty przytomności usłyszała
głośne dzwonienie, które można nawet określić jako brzęczenie, a ja byłam całkowicie oszołomiona.
Owe przykre wrażenia określano również jako głośny stuk, ryczenie, uderzanie lub przenikliwy świst podobny do świstu wiatru. W innych przypadkach wrażenia słuchowe przybierały przyjemniejszą, muzyczną formę. Na przykład mężczyzna, który został przywrócony do życia po tym, gdy uznano go za martwego po przywiezieniu do szpitala, opowiada, że podczas swej „śmierci” słyszał
jakby odległe bicie dzwonów niosące się z wiatrem. Przypominało to japońskie dzwoneczki poruszane przez wiatr... To był jedyny odgłos, jaki wtedy słyszałem.
Młoda kobieta, która omal nie umarła na skutek wewnętrznego krwotoku spowodowanego brakiem krzepliwości krwi, kiedy straciła przytomność, usłyszała jakąś
majestatyczną, naprawdę piękną muzykę.
Często się zdarza, że wraz z pojawieniem się hałasu ludzie mają uczucie, że są wciągani w jakąś ciemną przestrzeń. Opisywano ją na różny sposób: jako pieczarę, studnię, rów, zamknięcie, tunel, lej, próżnię, pustkę, kanał, dolinę i cylinder. Chociaż osoby te posługiwały się różnymi określeniami, jest jasne, że wszyscy starali się wyrazić jedno wrażenie. Przypatrzmy się dwom relacjom, gdzie wyraźnie występuje „tunel”.
Zdarzyło się to, gdy byłem małym chłopcem, miałem wtedy dziewięć lat. Od tej pory minęło dwadzieścia siedem lat, ale było to tak niezwykłe przeżycie, że nigdy go nie zapomnę. Któregoś popołudnia ciężko zachorowałem i zawieziono mnie do najbliższego szpitala. Kiedy się tam znalazłem, lekarze doszli do wniosku, że trzeba mnie uśpić — dlaczego, nie wiem, bo byłem za mały, żeby to zrozumieć. W owych czasach używano jeszcze eteru, nasycając nim gazę, którą przykładano do nosa. Kiedy to zrobiono — jak mi potem opowiedziano — moje serce przestało bić. Wtedy nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, w każdym razie, gdy to nastąpiło, miałem dziwne przeżycie. Najpierw się zdarzyło... będę to opisywał tak, jak to czułem... a więc najpierw usłyszałem jakby długi dzwonek drrrrrrrrr, bardzo rytmiczny. A potem znalazłem się i zacząłem poruszać — pan pomyśli, że to głupie — w jakimś długim ciemnym miejscu przypominającym tunel czy coś w tym rodzaju. Naprawdę nie potrafię tego opisać, poruszałem się, obijałem, przez cały czas słysząc ten przeraźliwie dźwięczący dzwonek.
Inny mój informator stwierdza:
Zaszkodziło mi miejscowe znieczulenie i przestałem oddychać. Najpierw znalazłem się w czarnej próżni, w której się poruszałem z niezwykłą prędkością. Można by ją chyba porównać do tunelu. Miałem wrażenie, jakbym w wesołym miasteczku jechał diabelską kolejką przez tunel.
Podczas ciężkiej choroby pewien mężczyzna był bliski śmierci, źrenice mu się rozszerzyły, temperatura ciała zaczęła spadać. Powiedział:
Byłem w absolutnie ciemnej pustce. To bardzo trudno wyjaśnić, ale miałem uczucie, jakbym się poruszał w próżni, w ciemności. A jednak byłem całkiem przytomny. Jakbym się znajdował w cylindrze, w którym nie było powietrza. Miałem uczucie, że znajduję się w otchłani, że jestem w połowie drogi między tym światem a drugim.
Człowiek, który „umierał” kilkakrotnie na skutek ciężkich oparzeń i uszkodzeń spowodowanych upadkiem, mówi:
Niemal tydzień znajdowałem się w szoku i wtedy nagle znalazłem się w czarnej próżni. Miałem wrażenie, że przebywam w niej długi czas, pływając i kołysząc się w przestrzeni... Tak byłem pochłonięty tą próżnią, że o niczym innym nie myślałem.
Pewien mężczyzna doznał takiego przeżycia jako chłopiec — bardzo bał się wtedy ciemności. Jednak kiedy jego serce przestało bić wskutek wewnętrznych obrażeń spowodowanych wypadkiem rowerowym, to, jak wspomina:
Miałem uczucie, że poruszam się w głębokiej, bardzo ciemnej dolinie. Ta ciemność była tak głęboka i nieprzenikniona, że absolutnie nic nie widziałem, ale było to najcudowniejsze, wolne od zmartwień przeżycie, jakie można sobie wyobrazić.
Kobieta, która miała zapalenie otrzewnej, opowiada:
Lekarz wezwał moją siostrę i brata, żeby mnie zobaczyli po raz ostatni. Pielęgniarka zrobiła mi zastrzyk, ponieważ chciała mi ułatwić umieranie. Otaczające mnie rzeczy zaczęły się coraz bardziej oddalać. I kiedy tak się cofały, weszłam głową naprzód w wąski i bardzo, bardzo ciemny korytarz, do którego byłam dobrze dopasowana, i zaczęłam się zsuwać coraz szybciej w dół.
Inna osoba, bliska śmierci na skutek wypadku ulicznego, zrobiła porównanie wzięte z widowiska telewizyjnego:
Miałam uczucie całkowitego spokoju, żadnego lęku; znalazłam się w tunelu — tunelu złożonym z koncentrycznych kół. Wkrótce potem oglądałam program telewizyjny „Tunel czasu”, gdzie ludzie cofają się w czasie przez taki spiralny tunel. I chyba to jest najlepsze porównanie, jakie mi przychodzi na myśl.
Pewien mężczyzna dał odmienne porównanie, wywodzące się z jego wierzeń religijnych. Powiedział:
Nagle znalazłem się w bardzo ciemnej i bardzo głębokiej dolinie. Wydawało mi się, że przez tę dolinę prowadzi ścieżka, prawie droga, a ja nią szedłem. Teraz już wiem, co znaczą słowa z Biblii „dolina cieni śmierci”, ponieważ tam byłem.
Truizmem będzie stwierdzenie, że większość ludzi przeważnie identyfikuje się ze swym fizycznym ciałem. Owszem, przyznajemy, że mamy również „umysł”, ale jest on dla nas czymś bardziej efemerycznym niż ciało. Umysł ostatecznie może być jedynie wynikiem elektrycznych i chemicznych reakcji, jakie zachodzą w mózgu, który jest częścią fizycznego ciała. Wiele osób nie może sobie wyobrazić własnego istnienia w innej formie niż w ciele fizycznym, które darzymy wielkim przywiązaniem.
Osoby, z którymi przeprowadzałem wywiad, przed swoimi przeżyciami nie różniły się pod tym względem od innych. Dlatego też po owym szybkim przejściu przez ciemny tunel umierający doznaje często niezwykłego zdumienia, gdyż w tym momencie się zdarza, iż patrzy na własne ciało z jakiegoś zewnętrznego punktu jako „widz” albo „trzecia osoba w pokoju”, albo jakby oglądał wydarzenie „na scenie w teatrze” lub „w kinie”. Przytoczę teraz urywki niektórych relacji, gdzie to niezwykłe oderwanie się od ciała zostało opisane:
Miałam siedemnaście lat i wraz z bratem pracowaliśmy w wesołym miasteczku. Któregoś popołudnia postanowiliśmy popływać. Wraz z nami poszło sporo młodzieży. Ktoś zaproponował: „Przepłyńmy jezioro”. Robiłam to wiele razy, ale tego dnia, nie wiem dlaczego, poszłam na dno na środku jeziora... Wypływałam i szłam pod wodę kilka razy i nagle doznałam uczucia, jakbym znalazła się poza własnym ciałem, poza wszystkim, sama w przestrzeni. Chociaż byłam w jednym miejscu, na tym samym poziomie, widziałam swoje ciało w wodzie o jakieś trzy, cztery stopy ode mnie, to wypływające, to znikające pod wodą. Widziałam je od tyłu, bardziej z prawej strony. I nadal czułam całe swoje ciało, choć znajdowałam się poza nim. Miałam cudowne, nie do opisania uczucie. Czułam się jak piórko.
Inna kobieta wspomina:
Jakiś rok temu zostałam przyjęta do szpitala z powodu choroby serca. Następnego dnia, leżąc w łóżku, zaczęłam odczuwać bardzo silny ból w piersi. Nacisnęłam guzik znajdujący się przy łóżku, żeby wezwać pielęgniarki; przybiegły zaraz i zajęły się mną. Było mi niewygodnie leżeć na plecach, więc się obróciłam, a kiedy to zrobiłam, przestałam oddychać i stanęło mi serce. Wtedy usłyszałam, jak pielęgniarki zawołały: „Umiera! Umiera!”. W tej samej chwili poczułam, że wychodzę ze swego ciała, że zsuwam się z materaca, pod prętem z boku łóżka — zupełnie jakbym przeniknęła przez ten pręt — i ześlizguję się na ziemię. A potem zaczęłam powoli się unosić; kiedy to się ze mną działo, widziałam, jak do pokoju wbiegają jeszcze inne pielęgniarki — było ich chyba z tuzin. Mój lekarz akurat miał obchód, więc go wezwały; wszedł, a ja pomyślałam: „Ciekawa jestem, co on teraz zrobi”. Przepłynęłam koło stolika — zobaczyłam go z boku, i to bardzo wyraźnie — uniosłam się pod sufit i zatrzymałam, patrząc w dół. Miałam wrażenie, że jestem papierkiem dmuchniętym do góry.
Obserwowałam stamtąd, jak mnie reanimowali! Moje ciało leżało w dole wyciągnięte, widziałam je wyraźnie, a oni wszyscy stali wokoło. Usłyszałam, jak jedna z pielęgniarek powiedziała: „O Boże! Ona umarła”, gdy tymczasem inna pochyliła się, żeby mi zrobić oddychanie usta-usta. Dokładnie widziałam jej głowę z tyłu. Nigdy nie zapomnę jej włosów, były krótko przycięte. Potem zobaczyłam, że wtaczają do pokoju jakąś maszynę, która powodowała wstrząsy klatki piersiowej. Włączyli ten aparat i zobaczyłam, że moje ciało podskakuje na łóżku, i słyszałam, że każda moja kostka trzeszczy. To było okropne.
Kiedy tak patrzyłam, jak ugniatają mi klatkę piersiową i nacierają ręce i nogi, pomyślałam: „Dlaczego zadają sobie tyle trudu? Przecież jest mi dobrze”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki