Żyj i pozwól umrzeć - Ian Fleming - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Żyj i pozwól umrzeć ebook i audiobook

Ian Fleming

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

57 osób interesuje się tą książką

Opis

LEGENDARNY AGENT 007 STAJE DO WALKI Z NIEZWYKŁYM PRZECIWNIKIEM

Niewiele rzeczy jest w stanie przerazić Jamesa Bonda, trudno jednak zachować zimną krew w obecności Pana Dużego, bezwględnego gangstera z Harlemu. Szef potężnego przestępczego syndykatu wzbudza w podwładnych strach dzięki haitańskiej magii, a do tego jest jednym z głównych agentów Smierszu w Stanach Zjednoczonych. Pan Duży przerzuca znaczne ilości zrabowanego przez piratów złota z niewielkiej wyspy u wybrzeży Jamajki do Nowego Jorku, a zyski z tej operacji trafiają do Moskwy. Z pomocą tajemniczej kreolskiej wróżki, pięknej Solitaire, oraz starego znajomego z CIA, Felixa Leitera, Agent 007 musi odkryć kryjówkę groźnego przestępcy, udaremnić jego plany i przejąć skarb piratów w imieniu władz Wielkiej Brytanii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 15 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
4,3 (36 ocen)
19
12
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olgapawlikowska

Nie polecam

Fatalna, rasistowska, mizoginistyczna, nie da się tego czytać po latach
21
gosiasindalska

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam! Bond, James Bond jak lubi się przedstawiać, wymiata też na stronach powieści, gdzie z każdej pułapki znajdzie wyjście. Super dodatek do Bonda - lektor Filip Kosior.
10
Grazka1955

Nie oderwiesz się od lektury

Super! Nic dodać…, a jak dodamy Pana Kosiora to wszystko mówi samo za siebie!!! Polecam
10
bleblata

Dobrze spędzony czas

Ok
00
JustynaBojarska

Nie oderwiesz się od lektury

Super aż mam ochotę obejrzeć całą serię filmów ;)
00



LIVE AND LET DIECo­py­ri­ght © Ian Fle­ming Pu­bli­ca­tions Ltd, 1954The mo­ral ri­ghts of the au­thor have been as­ser­ted.
JA­MES BOND and 007 are the re­gi­ste­red trade marks of Dan­jaq LLC, used un­der li­cence by Ian Fle­ming Pu­bli­ca­tions Li­mi­ted.The Ian Fle­ming Logo and the Ian Fle­ming Si­gna­ture are both trade marks owned by The Ian Fle­ming Es­tate, used un­der li­cence by Ian Fle­ming Pu­bli­ca­tions Ltd
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2025 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2025 To­masz Ko­nat­kow­ski
Au­tor­skie prawa oso­bi­ste twórcy zo­stały za­cho­wane.
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieTo­masz Ko­nat­kow­ski
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83297-37-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

W SE­RII UKAŻĄ SIĘ:

Ca­sino Roy­ale

Żyj i po­zwól umrzeć

Mo­on­ra­ker

Dia­menty są wieczne

Po­zdro­wie­nia z Ro­sji

Dok­tor No

Gold­fin­ger

Tylko dla two­ich oczu

Ope­ra­cja Pio­run

Szpieg, który mnie ko­chał

W taj­nej służ­bie Jej Kró­lew­skiej Mo­ści

Żyje się tylko dwa razy

Czło­wiek ze zło­tym re­wol­we­rem

Ośmior­niczka / W ob­li­czu śmierci

1

CZE­RWONY DY­WAN

W ży­ciu taj­nego agenta zda­rzają się prze­bły­ski praw­dzi­wego luk­susu. Tra­fiają się mi­sje, pod­czas któ­rych musi od­gry­wać rolę bar­dzo bo­ga­tego czło­wieka, a także mo­menty, gdy może od­dać się przy­jem­no­ściom, aby wy­ma­zać z pa­mięci prze­żyte nie­bez­pie­czeń­stwa i widmo śmierci; są też sy­tu­acje ta­kie jak ta, kiedy jest go­ściem za­pro­szo­nym na te­ren kon­tro­lo­wany przez za­przy­jaź­nione służby.

Nie­mal od chwili, w któ­rej stra­to­cru­iser li­nii BOAC za­koń­czył ko­ło­wa­nie w mię­dzy­na­ro­do­wym por­cie lot­ni­czym Idle­wild, Ja­mes Bond był trak­to­wany iście po kró­lew­sku.

Kiedy wy­szedł z sa­mo­lotu wraz z in­nymi pa­sa­że­rami, zdą­żył się już po­go­dzić z my­ślą o po­nu­rym czyśćcu, jaki zgo­tuje mu biu­ro­kra­tyczna ma­china ame­ry­kań­skich in­sty­tu­cji sa­ni­tar­nych, imi­gra­cyj­nych i cel­nych. Są­dził, że spę­dzi co naj­mniej go­dzinę w prze­grza­nych po­miesz­cze­niach po­ma­lo­wa­nych na brud­no­zie­lony ko­lor, śmier­dzą­cych ze­szło­rocz­nym po­wie­trzem oraz mie­szanką za­sta­łego potu, po­czu­cia winy i stra­chu, który to­wa­rzy­szy prze­kra­cza­niu wszyst­kich gra­nic – stra­chu przed za­mknię­tymi drzwiami z na­pi­sem „Wstęp wzbro­niony”, za któ­rymi kryją się skru­pu­latni funk­cjo­na­riu­sze, akta i ter­ko­czące da­le­ko­pisy prze­sy­ła­jące pilne in­for­ma­cje do Wa­szyng­tonu, do Biura Zwal­cza­nia Nar­ko­ty­ków, kontr­wy­wiadu, De­par­ta­mentu Skarbu i FBI.

Ma­sze­ru­jąc w po­dmu­chach prze­ni­kli­wego stycz­nio­wego wia­tru przez płytę lot­ni­ska, wy­obra­żał so­bie, jak jego na­zwi­sko tra­fia do sieci: BOND, JA­MES. BRY­TYJ­SKI PASZ­PORT DY­PLO­MA­TYCZNY NR 0094567. Po krót­kim ocze­ki­wa­niu na po­szcze­gól­nych ma­szy­nach po­ja­wią się od­po­wie­dzi: BRAK DA­NYCH, BRAK DA­NYCH, BRAK DA­NYCH. W końcu ode­zwie się da­le­ko­pis FBI: DANE PO­TWIER­DZONE, OCZE­KI­WA­NIE NA WE­RY­FI­KA­CJĘ. Na­stąpi po­śpieszna wy­miana in­for­ma­cji mię­dzy FBI i CIA, a po­tem przyj­dzie wia­do­mość FBI DO IDLE­WILD: BOND OK OK i bez­pł­ciowy urzęd­nik sie­dzący w okienku odda mu pasz­port ze sło­wami „Ży­czę mi­łego po­bytu w Sta­nach, pa­nie Bond”.

Bond wzru­szył ra­mio­nami i po­dą­żył za in­nymi pa­sa­że­rami na drugą stronę ogro­dze­nia z dru­cia­nej siatki, ku drzwiom z na­pi­sem „Służba Sa­ni­tarna Sta­nów Zjed­no­czo­nych”.

W jego wy­padku bę­dzie to oczy­wi­ście nudna, ru­ty­nowa pro­ce­dura, jed­nak od­czu­wał nie­chęć na myśl o tym, że wła­dze ob­cego pań­stwa dys­po­nują jego do­ssier. W tym fa­chu naj­waż­niej­sze było za­cho­wa­nie ano­ni­mo­wo­ści. Każdy frag­ment jego praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści, który zo­stał za­re­je­stro­wany w ak­tach, zmniej­szał jego war­tość jako agenta, a w kon­se­kwen­cji sta­no­wił za­gro­że­nie jego ży­cia. Tu­taj, w Ame­ryce, gdzie wie­dziano o nim wszystko, czuł się jak Afry­ka­nin, któ­rego cień zo­stał skra­dziony przez sza­mana. Istotna część jego osoby zo­stała od­dana na prze­cho­wa­nie, znaj­do­wała się w te­raz rę­kach in­nych lu­dzi. Ja­sne, tym ra­zem cho­dziło o przy­ja­ciół, ale jed­nak...

– Prze­pra­szam, pan Bond? – Z cie­nia bu­dynku służb sa­ni­tar­nych wy­ło­nił się nie­po­zorny, sym­pa­tyczny z wy­glądu męż­czy­zna w cy­wil­nym ubra­niu. – Na­zy­wam się Hal­lo­ran – po­wie­dział. – Miło mi pana po­znać.

Uści­snęli so­bie dło­nie.

– Mam na­dzieję, że miał pan udaną po­dróż. Po­zwoli pan za mną?

Męż­czy­zna od­wró­cił się jesz­cze do funk­cjo­na­riu­sza lot­ni­sko­wej po­li­cji pil­nu­ją­cego wej­ścia.

– Wszystko w po­rządku, sier­żan­cie.

– Okej, pa­nie Hal­lo­ran. Do zo­ba­cze­nia.

Po­zo­stali pa­sa­że­ro­wie we­szli do środka, jed­nak Hal­lo­ran skrę­cił w lewo, od­da­la­jąc się od bu­dynku. Ko­lejny po­li­cjant otwo­rzył nie­wielką furtkę w wy­so­kim pło­cie ota­cza­ją­cym te­ren portu.

– Do wi­dze­nia, pa­nie Hal­lo­ran.

– Do wi­dze­nia. Dzięki za po­moc.

Na ze­wnątrz cze­kał już czarny bu­ick z ci­cho szu­mią­cym sil­ni­kiem. Wsie­dli do wozu obaj. Dwie lek­kie wa­lizki Bonda le­żały już na przed­nim sie­dze­niu obok kie­rowcy. Bond nie miał po­ję­cia, ja­kim cu­dem udało się je tak szybko wy­cią­gnąć ze sterty ba­gażu, którą wi­dział za­le­d­wie kilka mi­nut temu, gdy trans­por­to­wano ją wóz­kiem do kon­troli cel­nej.

– Okej, Grady. Je­dziemy.

Bond roz­parł się wy­god­nie na ka­na­pie. Wielka li­mu­zyna żwawo ru­szyła na­przód, a au­to­ma­tyczna skrzy­nia Dy­na­flow szybko prze­szła na naj­wyż­szy bieg.

Spoj­rzał na Hal­lo­rana.

– Wie pan, rzadko się do tej pory zda­rzało, żeby ktoś po­dej­mo­wał mnie aż z ta­kimi ho­no­rami. Spo­dzie­wa­łem się, że for­mal­no­ści imi­gra­cyjne po­trwają co naj­mniej go­dzinę. Kto to zor­ga­ni­zo­wał? Nie przy­wy­kłem do ta­kiego spe­cjal­nego trak­to­wa­nia, w każ­dym ra­zie bar­dzo panu dzię­kuję za udział w moim po­wi­ta­niu.

– Ależ nie ma za co, pa­nie Bond. – Ame­ry­ka­nin uśmiech­nął się i otwo­rzyw­szy paczkę lucky strike’ów, po­czę­sto­wał go pa­pie­ro­sem. – Chcemy, żeby pan do­brze spę­dził u nas czas. Je­śli pan so­bie cze­go­kol­wiek ży­czy, pro­szę dać znać, a od razu to za­ła­twimy. Musi pan mieć w Wa­szyng­to­nie do­brych zna­jo­mych! Nie znam po­wodu pań­skiej wi­zyty, ale naj­wy­raź­niej wła­dze zde­cy­do­wały, że na­leży pana trak­to­wać jak spe­cjal­nego go­ścia rządu fe­de­ral­nego. Moim za­da­niem jest do­star­cze­nie pana do ho­telu jak naj­szyb­ciej i w jak naj­lep­szych wa­run­kach, po­tem się od­mel­duję i zniknę. Czy mógł­bym po­pro­sić o pań­ski pasz­port?

Bond dał mu do­ku­ment. Hal­lo­ran otwo­rzył le­żącą na sie­dze­niu teczkę i wy­cią­gnął z niej ciężki me­ta­lowy stem­pel. Prze­rzu­cał przez chwilę kartki i gdy od­szu­kał ame­ry­kań­ską wizę, opie­czę­to­wał ją i na­ba­zgrał pod­pis na ciem­no­nie­bie­skim kółku z sym­bo­lem De­par­ta­mentu Spra­wie­dli­wo­ści, a po­tem od­dał pasz­port. Na­stęp­nie wy­jął port­fel i wy­do­był z niego grubą białą ko­pertę. Wrę­czył ją Bon­dowi ze sło­wami:

– W środku znaj­duje się ty­siąc do­la­rów. – Uniósł dłoń, gdy Bond spró­bo­wał za­pro­te­sto­wać. – To ko­mu­ni­styczne pie­nią­dze skon­fi­sko­wane w afe­rze Schmidta i Ki­na­skiego. Wy­ko­rzy­stu­jemy je te­raz prze­ciwko wro­gowi, więc pro­simy pana o po­moc w ich wy­da­niu. W trak­cie obec­nej mi­sji może pan je prze­zna­czyć na do­wolne po­trzeby. Po­le­cono mi prze­ka­zać, że je­śli pan od­mówi, zo­sta­nie to uznane za prze­jaw wy­jąt­ko­wego braku do­brej woli. Nie roz­ma­wiajmy wię­cej na ten te­mat – do­dał, po­nie­waż Bond na­dal po­dejrz­li­wie przy­pa­try­wał się trzy­ma­nej w dłoni ko­per­cie. – Ka­zano mi rów­nież po­wie­dzieć, że dys­po­nuje pan tymi środ­kami za wie­dzą i zgodą pań­skiego szefa.

Bond przyj­rzał mu się ba­daw­czo, a po­tem sze­roko się uśmiech­nął. Scho­wał ko­pertę do port­fela.

– W po­rządku – stwier­dził. – Dzię­kuję. Po­sta­ram się wy­dać pie­nią­dze w taki spo­sób, żeby wy­rzą­dzić wro­gowi jak naj­wię­cej szkód. Cie­szę się, że mam ja­kiś ka­pi­tał ob­ro­towy. Do­brze wie­dzieć, że do­star­czył go nam prze­ciw­nik.

– Świet­nie – od­parł Hal­lo­ran. – A te­raz, je­śli pan po­zwoli, zajmę się spo­rzą­dze­niem no­ta­tek do ra­portu, który po­wi­nie­nem zło­żyć. Mu­szę też pa­mię­tać o po­dzię­ko­wa­niach za współ­pracę dla urzędu imi­gra­cyj­nego i służb cel­nych. Ru­ty­nowa sprawa.

– Niech się pan nie krę­puje – rzu­cił Bond. Ucie­szył się, że nie musi roz­ma­wiać i może wy­glą­dać przez szybę, by po raz pierw­szy od za­koń­cze­nia wojny przyj­rzeć się Sta­nom Zjed­no­czo­nym. Nie mar­no­wał czasu, po­now­nie po­zna­wał ję­zyk, któ­rym prze­ma­wiała Ame­ryka: re­klamy, nowe mo­dele sa­mo­cho­dów i ceny uży­wa­nych aut na par­kin­gach sprze­daw­ców, eg­zo­tyczną ob­ce­so­wość ostrze­gaw­czych zna­ków dro­go­wych: MIĘK­KIE PO­BO­CZE – OSTRE ZA­KRĘTY – ZWĘ­ŻE­NIE JEZDNI – ŚLI­SKA NA­WIERZCH­NIA, styl jazdy, liczbę ko­biet za kie­row­nicą, w to­wa­rzy­stwie męż­czyzn po­tul­nie sie­dzą­cych obok, mę­skie ubra­nia, ko­biece fry­zury, ostrze­że­nia obrony cy­wil­nej: W RA­ZIE NA­PA­ŚCI WROGA – NIE ZA­TRZY­MUJ SIĘ – ZJEDŹ Z MO­STU, gę­ste sze­regi an­ten te­le­wi­zyj­nych oraz obec­ność te­le­wi­zo­rów na ta­bli­cach re­kla­mo­wych i w skle­po­wych wi­try­nach, prze­la­tu­jące raz na ja­kiś czas he­li­kop­tery, prośby o wspar­cie fun­da­cji wal­czą­cych z ra­kiem i po­lio: MARCH OF DI­MES – wszyst­kie drobne, prze­lotne wra­że­nia, które dla agenta były rów­nie ważne jak znisz­czona kora i po­ła­mane ga­łę­zie dla tra­pera prze­mie­rza­ją­cego dziki las.

Kie­rowca wy­brał trasę przez most Tri­bo­ro­ugh i po­szy­bo­wali za­pie­ra­jącą dech w pier­siach es­ta­kadą wprost ku cen­trum Gór­nego Man­hat­tanu, a piękna pa­no­rama No­wego Jorku zbli­żała się do nich co­raz szyb­ciej, aż w końcu zna­leźli się wśród nad­ziem­nych ko­rzeni dżun­gli ze zbro­jo­nego be­tonu – peł­nych ru­chu i gwaru, roz­brzmie­wa­ją­cych trą­bie­niem klak­so­nów i pach­ną­cych ben­zyną.

Bond od­wró­cił się do to­wa­rzy­sza po­dróży.

– Wo­lał­bym tego nie mó­wić – stwier­dził – ale to chyba naj­wspa­nial­szy na świe­cie cel dla bomby ato­mo­wej.

– Nie ma nic rów­nie im­po­nu­ją­cego – zgo­dził się Hal­lo­ran. – Cza­sami nie je­stem w sta­nie za­snąć, kiedy po­my­ślę, co mo­głoby się tu­taj wy­da­rzyć.

Za­trzy­mali się pod ho­te­lem St. Re­gis, na rogu Pią­tej Alei i Pięć­dzie­sią­tej Pią­tej Ulicy. Zza ple­ców por­tiera wy­szedł po­sępny męż­czy­zna w śred­nim wieku ubrany w ciem­no­nie­bie­ski płaszcz, w czar­nym ka­pe­lu­szu na gło­wie. Gdy wy­sie­dli i sta­nęli na tro­tu­arze, Hal­lo­ran przed­sta­wił nie­zna­jo­mego.

– Pa­nie Bond, to ka­pi­tan De­xter – oznaj­mił gło­sem peł­nym sza­cunku. – Czy mogę po­wie­rzyć panu na­szego go­ścia, pa­nie ka­pi­ta­nie?

– Ja­sne, ja­sne, pro­szę tylko do­pil­no­wać, by za­brano ba­gaże. Po­kój nu­mer dwa ty­siące, naj­wyż­sze pię­tro. Pójdę tam wcze­śniej z pa­nem Bon­dem i spraw­dzę, czy ma wszystko, czego po­trze­buje.

Bond od­wró­cił się, chcąc się po­że­gnać z Hal­lo­ra­nem i jesz­cze raz mu po­dzię­ko­wać. Ame­ry­ka­nin aku­rat stał od­wró­cony ty­łem i mó­wił por­tie­rowi coś o wa­liz­kach. Spoj­rze­nie Bonda po­wę­dro­wało da­lej, wzdłuż Pięć­dzie­sią­tej Pią­tej Ulicy. Zmru­żył oczy. Czarny se­dan marki Ca­dil­lac ru­szył ostro i włą­czył się do ru­chu, za­jeż­dża­jąc drogę tak­sówce, ty­po­wemu no­wo­jor­skiemu chec­ke­rowi, któ­rego kie­rowca, zmu­szony do ostrego ha­mo­wa­nia, ude­rzył z ca­łej siły pię­ścią w klak­son i trzy­mał go przez pe­wien czas. Se­dan się nie za­trzy­mał i prze­je­chaw­szy w ostat­niej chwili na zie­lo­nym świe­tle, skrę­cił i znik­nął w pół­noc­nej czę­ści Pią­tej Alei.

Był to przy­kład spraw­nej, zde­cy­do­wa­nej jazdy, jed­nak Bonda zdzi­wił fakt, że za kie­row­nicą sie­działa czar­no­skóra ko­bieta, atrak­cyjna dziew­czyna w czar­nym uni­for­mie szo­fera. Przez tylną szybę zdo­łał do­strzec je­dy­nego pa­sa­żera wozu, a do­kład­niej jego sze­roką ciem­no­szarą twarz, która po­woli od­wró­ciła się w jego kie­runku. Był pe­wien, że kiedy auto zmie­rzało ku Pią­tej Alei, męż­czy­zna pa­trzył pro­sto na niego.

Bond w końcu uści­snął Hal­lo­ra­nowi rękę, a wów­czas De­xter ze znie­cier­pli­wie­niem stuk­nął go w ło­kieć.

– Wcho­dzimy do środka i przez hol idziemy od razu do wind – oznaj­mił. – Są nieco z boku, po pra­wej stro­nie. I pro­szę nie zdej­mo­wać ka­pe­lu­sza, pa­nie Bond.

Bond skie­ro­wał się za nim po scho­dach do wej­ścia i po­my­ślał, że nie­mal na pewno jest już za późno na ta­kie środki ostroż­no­ści. Pra­wie ni­g­dzie na świe­cie nie można zo­ba­czyć czar­nej ko­biety pro­wa­dzą­cej sa­mo­chód, a wi­dok ta­kiej osoby w roli czy­je­goś szo­fera był jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kły. Trudno na­wet so­bie wy­obra­zić coś po­dob­nego w Har­le­mie, a prze­cież bez wąt­pie­nia stam­tąd po­cho­dził ten wóz.

A ta wielka po­stać na tyl­nym sie­dze­niu? Ta ciem­no­szara twarz? Czyżby to był Pan Duży?

– Hm – mruk­nął Bond pod no­sem, gdy wcho­dził do ka­biny, ma­jąc przed sobą wą­skie plecy ka­pi­tana.

Winda ru­szyła i zwol­niła, gdy do­tarła na dwu­dzie­ste pierw­sze pię­tro.

– Przy­go­to­wa­li­śmy dla pana małą nie­spo­dziankę, pa­nie Bond – rzu­cił De­xter, choć ra­czej bez więk­szego en­tu­zja­zmu.

Po­ma­sze­ro­wali ko­ry­ta­rzem do drzwi na­roż­nego po­koju.

Za oknami sły­chać było ci­chy szum wia­tru. Bond przez chwilę miał oka­zję po­pa­trzeć na da­chy in­nych dra­pa­czy chmur i wi­doczne w od­dali na­gie pnie drzew w Cen­tral Parku. Od­niósł wra­że­nie, że jest za­wie­szony w prze­strzeni, i na mo­ment ogar­nęło go dziwne po­czu­cie sa­mot­no­ści i pustki.

De­xter otwo­rzył po­kój nu­mer 2000, a gdy obaj we­szli, za­mknął drzwi. Zna­leźli się w nie­wiel­kim oświe­tlo­nym przed­sionku. Kiedy odło­żyli płasz­cze i ka­pe­lu­sze na krze­sło, ka­pi­tan uchy­lił znaj­du­jące się na wprost wej­ścia drzwi i przy­trzy­mał je, by prze­pu­ścić go­ścia.

Bond wkro­czył do ele­ganc­kiego po­koju dzien­nego urzą­dzo­nego w stylu em­pire, w wer­sji z sa­lo­nów me­blo­wych na Trze­ciej Alei – w po­miesz­cze­niu o ja­sno­sza­rych ścia­nach i su­fi­cie znaj­do­wały się wy­godne fo­tele i sze­roka ka­napa obita bla­do­żół­tym je­dwa­biem, cał­kiem nie­zła ko­pia dy­wanu z Au­bus­son oraz wy­brzu­szony fran­cu­ski kre­dens, na któ­rego bla­cie stały bu­telki, kie­liszki i pla­te­ro­wane wia­derko na lód. Przez sze­ro­kie okno wle­wało się do wnę­trza świa­tło zi­mo­wego słońca wi­szą­cego na czy­stym jak w szwaj­car­skich Al­pach nie­bie. Cen­tralne ogrze­wa­nie utrzy­my­wało tem­pe­ra­turę na zno­śnym po­zio­mie.

Na­gle otwo­rzyły się drzwi pro­wa­dzące do sy­pialni.

– Wła­śnie ukła­da­łem kwiaty w wa­zo­nie przy twoim łóżku. Dzia­łam zgod­nie ze słynną de­wizą CIA: „Słu­żymy pań­stwu z uśmie­chem”. – Wy­soki, szczu­pły młody męż­czy­zna wy­szcze­rzył zęby i z wy­cią­gniętą do po­wi­ta­nia ręką pod­szedł do Bonda, który na jego wi­dok za­trzy­mał się jak wryty.

– Fe­lix Le­iter! Co ty tu­taj, u dia­bła, ro­bisz?! – Bond chwy­cił ko­ści­stą dłoń ko­legi i ser­decz­nie ją uści­snął. – I co wła­ści­wie, do cho­lery, ro­bi­łeś w mo­jej sy­pialni? Boże święty, jak do­brze cię wi­dzieć! Dla­czego nie je­steś w Pa­ryżu? Nie po­wiesz chyba, że przy­dzie­lili cię do tego za­da­nia?

Le­iter przyj­rzał się An­gli­kowi z czu­ło­ścią.

– Zga­dłeś. Wła­śnie tak zro­bili. Fan­ta­styczna sprawa! Przy­naj­mniej dla mnie. Zda­niem CIA nie­źle so­bie po­ra­dzi­li­śmy pod­czas ak­cji w ka­sy­nie[1], więc wy­cią­gnęli mnie z pa­ry­skiej ekipy po­łą­czo­nych służb wy­wia­dow­czych, za­przę­gli do ro­boty w Wa­szyng­to­nie i pro­szę, je­stem te­raz tu­taj. Zo­sta­łem kimś w ro­dzaju łącz­nika mię­dzy Cen­tralną Agen­cją Wy­wia­dow­czą a na­szymi przy­ja­ciółmi z FBI. – Wska­zał dło­nią ka­pi­tana De­xtera, który scep­tycz­nie przy­glą­dał się temu nie­pro­fe­sjo­nal­nemu, ży­wio­ło­wemu po­wi­ta­niu obu agen­tów. – Oczy­wi­ście to oni pro­wa­dzą tę sprawę, a przy­naj­mniej jej ame­ry­kań­ską część, jed­nak wiesz już, że ist­nieją pewne ważne mię­dzy­na­ro­dowe aspekty, które leżą w kom­pe­ten­cjach CIA, więc ko­or­dy­nu­jemy dzia­ła­nia. Ty jako przed­sta­wi­ciel Wiel­kiej Bry­ta­nii masz się za­jąć ja­maj­ską stroną ope­ra­cji. Tak wy­gląda na­sza ekipa. Co o tym są­dzisz? Usiądź, na­pi­jemy się drinka. Za­mó­wi­łem lunch, gdy tylko do­sta­łem wia­do­mość, że je­steś na dole. Po­winni go za­raz przy­nieść. – Pod­szedł do kre­densu i za­czął przy­go­to­wy­wać mar­tini.

– No, słowo daję! – rzu­cił Bond. – Oczy­wi­ście ten stary łaj­dak M nic mi nie po­wie­dział. Fa­cet po­daje tylko kon­kretne fakty i ni­gdy nie prze­ka­zuje do­brych wia­do­mo­ści. Pew­nie są­dzi, że wpły­nę­łoby to na de­cy­zję o przy­ję­ciu za­da­nia. Tak czy owak, wy­gląda to zna­ko­mi­cie.

Na­gle zdał so­bie sprawę z mil­czą­cej obec­no­ści De­xtera. Od­wró­cił się ku niemu.

– Bar­dzo się cie­szę, że bę­dzie pan moim prze­ło­żo­nym, pa­nie ka­pi­ta­nie – po­wie­dział tak­tow­nie. – Jak ro­zu­miem, całą ope­ra­cję mo­żemy dość do­brze po­dzie­lić na dwie czę­ści. Pierw­sza ro­ze­gra się cał­ko­wi­cie na te­ry­to­rium Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Czyli na pań­skim te­re­nie. Wy­gląda na to, że bę­dziemy mu­sieli ją kon­ty­nu­ować na Ka­ra­ibach, a kon­kret­nie na Ja­majce. Za­kła­dam, że poza ame­ry­kań­skimi wo­dami te­ry­to­rial­nymi ja od­po­wia­dam za jej prze­bieg. Za­da­niem Fe­lixa bę­dzie po­wią­za­nie obu czę­ści w za­kre­sie, w ja­kim sprawą są za­in­te­re­so­wane wła­dze fe­de­ralne. Pod­czas po­bytu w Sta­nach będę od­bie­rał dys­po­zy­cje z Lon­dynu za po­śred­nic­twem CIA, a kiedy prze­niosę się na Ka­ra­iby, już bez­po­śred­nio z Lon­dynu, ale będę in­for­mo­wał CIA na bie­żąco. Czy tak pan so­bie to wy­obraża?

De­xter uśmiech­nął się blado.

– Mniej wię­cej, pa­nie Bond – przy­znał. – Pan Ho­over po­le­cił mi prze­ka­zać, że jest bar­dzo za­do­wo­lony z pań­skiego udziału w tej ope­ra­cji. Jako na­szego go­ścia – do­dał. – Oczy­wi­ście nie za­mie­rzamy się mie­szać w bry­tyj­ską część dzia­łań i od­po­wiada nam to, że CIA bę­dzie je ko­or­dy­no­wać ra­zem z pa­nem i pań­skimi prze­ło­żo­nymi w Lon­dy­nie. Spo­dzie­wam się, że na­sza współ­praca bę­dzie się ukła­dać bez prze­szkód. Za­tem za po­myśl­ność! – rzu­cił, uno­sząc kie­li­szek po­dany mu przez Le­itera.

Z przy­jem­no­ścią wy­pili moc­nego drinka, choć na ja­strzę­biej twa­rzy Le­itera za­go­ścił nieco za­gad­kowy wy­raz.

Po chwili roz­le­gło się pu­ka­nie. Fe­lix otwo­rzył drzwi i wpu­ścił boya nio­są­cego na­le­żące do Bonda wa­lizki. Wraz z nim po­ja­wili się dwaj kel­ne­rzy. Pchali przed sobą wózki, na któ­rych wieźli przy­kryte pół­mi­ski, sztućce i śnież­no­biały ob­rus. Wkrótce wszystko zna­la­zło się na roz­kła­da­nym stole.

– Mięk­kie kraby z so­sem ta­tar­skim, cien­kie ham­bur­gery z wo­ło­winy, śred­nio wy­sma­żone na wę­glo­wym grillu, frytki, bro­kuły, mie­szana sa­łatka z so­sem ty­siąca wysp, lody z po­lewą kar­me­lową oraz naj­lep­sze wino Lieb­frau­milch, ja­kie można do­stać w Ame­ryce. Czy to pa­nom od­po­wiada?

– Brzmi zna­ko­mi­cie – stwier­dził Bond, choć w wy­padku po­lewy kar­me­lo­wej po­zwo­lił so­bie na nie­szcze­rość.

Wszy­scy trzej za­sie­dli do stołu i za­jęli się spo­kojną kon­sump­cją ko­lej­nych sma­ko­wi­tych dań ame­ry­kań­skiej kuchni w nie­spo­ty­ka­nie do­brym wy­da­niu. Roz­ma­wiali nie­wiele i do­piero gdy kel­ne­rzy po­sprzą­tali na­czy­nia i po­dali kawę, ka­pi­tan De­xter wy­jął z ust ta­nie cy­garo i gło­śno od­chrząk­nął.

– Pa­nie Bond – zwró­cił się do go­ścia – może po­wie nam pan, czego zdą­żył się do­wie­dzieć o tej spra­wie.

Bond roz­ciął pa­znok­ciem kciuka nową paczkę che­ster­fiel­dów w wer­sji king size i roz­parł­szy się wy­god­nie w fo­telu – sto­ją­cym w do­brze ogrza­nym, luk­su­so­wym po­koju – wró­cił my­ślami do prze­ni­kli­wie zim­nego, mo­krego dnia w po­cząt­kach stycz­nia, kiedy to wy­szedł ze swo­jego miesz­ka­nia w Chel­sea pro­sto w po­sępny pół­mrok lon­dyń­skiej mgły.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Ta dra­ma­tyczna hi­sto­ria zwią­zana z ha­zar­dem zo­stała przed­sta­wiona w po­przed­niej po­wie­ści Iana Fle­minga pt. Ca­sino Roy­ale.