Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
57 osób interesuje się tą książką
LEGENDARNY AGENT 007 STAJE DO WALKI Z NIEZWYKŁYM PRZECIWNIKIEM
Niewiele rzeczy jest w stanie przerazić Jamesa Bonda, trudno jednak zachować zimną krew w obecności Pana Dużego, bezwględnego gangstera z Harlemu. Szef potężnego przestępczego syndykatu wzbudza w podwładnych strach dzięki haitańskiej magii, a do tego jest jednym z głównych agentów Smierszu w Stanach Zjednoczonych. Pan Duży przerzuca znaczne ilości zrabowanego przez piratów złota z niewielkiej wyspy u wybrzeży Jamajki do Nowego Jorku, a zyski z tej operacji trafiają do Moskwy. Z pomocą tajemniczej kreolskiej wróżki, pięknej Solitaire, oraz starego znajomego z CIA, Felixa Leitera, Agent 007 musi odkryć kryjówkę groźnego przestępcy, udaremnić jego plany i przejąć skarb piratów w imieniu władz Wielkiej Brytanii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W SERII UKAŻĄ SIĘ:
Casino Royale
Żyj i pozwól umrzeć
Moonraker
Diamenty są wieczne
Pozdrowienia z Rosji
Doktor No
Goldfinger
Tylko dla twoich oczu
Operacja Piorun
Szpieg, który mnie kochał
W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości
Żyje się tylko dwa razy
Człowiek ze złotym rewolwerem
Ośmiorniczka / W obliczu śmierci
1
CZERWONY DYWAN
W życiu tajnego agenta zdarzają się przebłyski prawdziwego luksusu. Trafiają się misje, podczas których musi odgrywać rolę bardzo bogatego człowieka, a także momenty, gdy może oddać się przyjemnościom, aby wymazać z pamięci przeżyte niebezpieczeństwa i widmo śmierci; są też sytuacje takie jak ta, kiedy jest gościem zaproszonym na teren kontrolowany przez zaprzyjaźnione służby.
Niemal od chwili, w której stratocruiser linii BOAC zakończył kołowanie w międzynarodowym porcie lotniczym Idlewild, James Bond był traktowany iście po królewsku.
Kiedy wyszedł z samolotu wraz z innymi pasażerami, zdążył się już pogodzić z myślą o ponurym czyśćcu, jaki zgotuje mu biurokratyczna machina amerykańskich instytucji sanitarnych, imigracyjnych i celnych. Sądził, że spędzi co najmniej godzinę w przegrzanych pomieszczeniach pomalowanych na brudnozielony kolor, śmierdzących zeszłorocznym powietrzem oraz mieszanką zastałego potu, poczucia winy i strachu, który towarzyszy przekraczaniu wszystkich granic – strachu przed zamkniętymi drzwiami z napisem „Wstęp wzbroniony”, za którymi kryją się skrupulatni funkcjonariusze, akta i terkoczące dalekopisy przesyłające pilne informacje do Waszyngtonu, do Biura Zwalczania Narkotyków, kontrwywiadu, Departamentu Skarbu i FBI.
Maszerując w podmuchach przenikliwego styczniowego wiatru przez płytę lotniska, wyobrażał sobie, jak jego nazwisko trafia do sieci: BOND, JAMES. BRYTYJSKI PASZPORT DYPLOMATYCZNY NR 0094567. Po krótkim oczekiwaniu na poszczególnych maszynach pojawią się odpowiedzi: BRAK DANYCH, BRAK DANYCH, BRAK DANYCH. W końcu odezwie się dalekopis FBI: DANE POTWIERDZONE, OCZEKIWANIE NA WERYFIKACJĘ. Nastąpi pośpieszna wymiana informacji między FBI i CIA, a potem przyjdzie wiadomość FBI DO IDLEWILD: BOND OK OK i bezpłciowy urzędnik siedzący w okienku odda mu paszport ze słowami „Życzę miłego pobytu w Stanach, panie Bond”.
Bond wzruszył ramionami i podążył za innymi pasażerami na drugą stronę ogrodzenia z drucianej siatki, ku drzwiom z napisem „Służba Sanitarna Stanów Zjednoczonych”.
W jego wypadku będzie to oczywiście nudna, rutynowa procedura, jednak odczuwał niechęć na myśl o tym, że władze obcego państwa dysponują jego dossier. W tym fachu najważniejsze było zachowanie anonimowości. Każdy fragment jego prawdziwej tożsamości, który został zarejestrowany w aktach, zmniejszał jego wartość jako agenta, a w konsekwencji stanowił zagrożenie jego życia. Tutaj, w Ameryce, gdzie wiedziano o nim wszystko, czuł się jak Afrykanin, którego cień został skradziony przez szamana. Istotna część jego osoby została oddana na przechowanie, znajdowała się w teraz rękach innych ludzi. Jasne, tym razem chodziło o przyjaciół, ale jednak...
– Przepraszam, pan Bond? – Z cienia budynku służb sanitarnych wyłonił się niepozorny, sympatyczny z wyglądu mężczyzna w cywilnym ubraniu. – Nazywam się Halloran – powiedział. – Miło mi pana poznać.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Mam nadzieję, że miał pan udaną podróż. Pozwoli pan za mną?
Mężczyzna odwrócił się jeszcze do funkcjonariusza lotniskowej policji pilnującego wejścia.
– Wszystko w porządku, sierżancie.
– Okej, panie Halloran. Do zobaczenia.
Pozostali pasażerowie weszli do środka, jednak Halloran skręcił w lewo, oddalając się od budynku. Kolejny policjant otworzył niewielką furtkę w wysokim płocie otaczającym teren portu.
– Do widzenia, panie Halloran.
– Do widzenia. Dzięki za pomoc.
Na zewnątrz czekał już czarny buick z cicho szumiącym silnikiem. Wsiedli do wozu obaj. Dwie lekkie walizki Bonda leżały już na przednim siedzeniu obok kierowcy. Bond nie miał pojęcia, jakim cudem udało się je tak szybko wyciągnąć ze sterty bagażu, którą widział zaledwie kilka minut temu, gdy transportowano ją wózkiem do kontroli celnej.
– Okej, Grady. Jedziemy.
Bond rozparł się wygodnie na kanapie. Wielka limuzyna żwawo ruszyła naprzód, a automatyczna skrzynia Dynaflow szybko przeszła na najwyższy bieg.
Spojrzał na Hallorana.
– Wie pan, rzadko się do tej pory zdarzało, żeby ktoś podejmował mnie aż z takimi honorami. Spodziewałem się, że formalności imigracyjne potrwają co najmniej godzinę. Kto to zorganizował? Nie przywykłem do takiego specjalnego traktowania, w każdym razie bardzo panu dziękuję za udział w moim powitaniu.
– Ależ nie ma za co, panie Bond. – Amerykanin uśmiechnął się i otworzywszy paczkę lucky strike’ów, poczęstował go papierosem. – Chcemy, żeby pan dobrze spędził u nas czas. Jeśli pan sobie czegokolwiek życzy, proszę dać znać, a od razu to załatwimy. Musi pan mieć w Waszyngtonie dobrych znajomych! Nie znam powodu pańskiej wizyty, ale najwyraźniej władze zdecydowały, że należy pana traktować jak specjalnego gościa rządu federalnego. Moim zadaniem jest dostarczenie pana do hotelu jak najszybciej i w jak najlepszych warunkach, potem się odmelduję i zniknę. Czy mógłbym poprosić o pański paszport?
Bond dał mu dokument. Halloran otworzył leżącą na siedzeniu teczkę i wyciągnął z niej ciężki metalowy stempel. Przerzucał przez chwilę kartki i gdy odszukał amerykańską wizę, opieczętował ją i nabazgrał podpis na ciemnoniebieskim kółku z symbolem Departamentu Sprawiedliwości, a potem oddał paszport. Następnie wyjął portfel i wydobył z niego grubą białą kopertę. Wręczył ją Bondowi ze słowami:
– W środku znajduje się tysiąc dolarów. – Uniósł dłoń, gdy Bond spróbował zaprotestować. – To komunistyczne pieniądze skonfiskowane w aferze Schmidta i Kinaskiego. Wykorzystujemy je teraz przeciwko wrogowi, więc prosimy pana o pomoc w ich wydaniu. W trakcie obecnej misji może pan je przeznaczyć na dowolne potrzeby. Polecono mi przekazać, że jeśli pan odmówi, zostanie to uznane za przejaw wyjątkowego braku dobrej woli. Nie rozmawiajmy więcej na ten temat – dodał, ponieważ Bond nadal podejrzliwie przypatrywał się trzymanej w dłoni kopercie. – Kazano mi również powiedzieć, że dysponuje pan tymi środkami za wiedzą i zgodą pańskiego szefa.
Bond przyjrzał mu się badawczo, a potem szeroko się uśmiechnął. Schował kopertę do portfela.
– W porządku – stwierdził. – Dziękuję. Postaram się wydać pieniądze w taki sposób, żeby wyrządzić wrogowi jak najwięcej szkód. Cieszę się, że mam jakiś kapitał obrotowy. Dobrze wiedzieć, że dostarczył go nam przeciwnik.
– Świetnie – odparł Halloran. – A teraz, jeśli pan pozwoli, zajmę się sporządzeniem notatek do raportu, który powinienem złożyć. Muszę też pamiętać o podziękowaniach za współpracę dla urzędu imigracyjnego i służb celnych. Rutynowa sprawa.
– Niech się pan nie krępuje – rzucił Bond. Ucieszył się, że nie musi rozmawiać i może wyglądać przez szybę, by po raz pierwszy od zakończenia wojny przyjrzeć się Stanom Zjednoczonym. Nie marnował czasu, ponownie poznawał język, którym przemawiała Ameryka: reklamy, nowe modele samochodów i ceny używanych aut na parkingach sprzedawców, egzotyczną obcesowość ostrzegawczych znaków drogowych: MIĘKKIE POBOCZE – OSTRE ZAKRĘTY – ZWĘŻENIE JEZDNI – ŚLISKA NAWIERZCHNIA, styl jazdy, liczbę kobiet za kierownicą, w towarzystwie mężczyzn potulnie siedzących obok, męskie ubrania, kobiece fryzury, ostrzeżenia obrony cywilnej: W RAZIE NAPAŚCI WROGA – NIE ZATRZYMUJ SIĘ – ZJEDŹ Z MOSTU, gęste szeregi anten telewizyjnych oraz obecność telewizorów na tablicach reklamowych i w sklepowych witrynach, przelatujące raz na jakiś czas helikoptery, prośby o wsparcie fundacji walczących z rakiem i polio: MARCH OF DIMES – wszystkie drobne, przelotne wrażenia, które dla agenta były równie ważne jak zniszczona kora i połamane gałęzie dla trapera przemierzającego dziki las.
Kierowca wybrał trasę przez most Triborough i poszybowali zapierającą dech w piersiach estakadą wprost ku centrum Górnego Manhattanu, a piękna panorama Nowego Jorku zbliżała się do nich coraz szybciej, aż w końcu znaleźli się wśród nadziemnych korzeni dżungli ze zbrojonego betonu – pełnych ruchu i gwaru, rozbrzmiewających trąbieniem klaksonów i pachnących benzyną.
Bond odwrócił się do towarzysza podróży.
– Wolałbym tego nie mówić – stwierdził – ale to chyba najwspanialszy na świecie cel dla bomby atomowej.
– Nie ma nic równie imponującego – zgodził się Halloran. – Czasami nie jestem w stanie zasnąć, kiedy pomyślę, co mogłoby się tutaj wydarzyć.
Zatrzymali się pod hotelem St. Regis, na rogu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Piątej Ulicy. Zza pleców portiera wyszedł posępny mężczyzna w średnim wieku ubrany w ciemnoniebieski płaszcz, w czarnym kapeluszu na głowie. Gdy wysiedli i stanęli na trotuarze, Halloran przedstawił nieznajomego.
– Panie Bond, to kapitan Dexter – oznajmił głosem pełnym szacunku. – Czy mogę powierzyć panu naszego gościa, panie kapitanie?
– Jasne, jasne, proszę tylko dopilnować, by zabrano bagaże. Pokój numer dwa tysiące, najwyższe piętro. Pójdę tam wcześniej z panem Bondem i sprawdzę, czy ma wszystko, czego potrzebuje.
Bond odwrócił się, chcąc się pożegnać z Halloranem i jeszcze raz mu podziękować. Amerykanin akurat stał odwrócony tyłem i mówił portierowi coś o walizkach. Spojrzenie Bonda powędrowało dalej, wzdłuż Pięćdziesiątej Piątej Ulicy. Zmrużył oczy. Czarny sedan marki Cadillac ruszył ostro i włączył się do ruchu, zajeżdżając drogę taksówce, typowemu nowojorskiemu checkerowi, którego kierowca, zmuszony do ostrego hamowania, uderzył z całej siły pięścią w klakson i trzymał go przez pewien czas. Sedan się nie zatrzymał i przejechawszy w ostatniej chwili na zielonym świetle, skręcił i zniknął w północnej części Piątej Alei.
Był to przykład sprawnej, zdecydowanej jazdy, jednak Bonda zdziwił fakt, że za kierownicą siedziała czarnoskóra kobieta, atrakcyjna dziewczyna w czarnym uniformie szofera. Przez tylną szybę zdołał dostrzec jedynego pasażera wozu, a dokładniej jego szeroką ciemnoszarą twarz, która powoli odwróciła się w jego kierunku. Był pewien, że kiedy auto zmierzało ku Piątej Alei, mężczyzna patrzył prosto na niego.
Bond w końcu uścisnął Halloranowi rękę, a wówczas Dexter ze zniecierpliwieniem stuknął go w łokieć.
– Wchodzimy do środka i przez hol idziemy od razu do wind – oznajmił. – Są nieco z boku, po prawej stronie. I proszę nie zdejmować kapelusza, panie Bond.
Bond skierował się za nim po schodach do wejścia i pomyślał, że niemal na pewno jest już za późno na takie środki ostrożności. Prawie nigdzie na świecie nie można zobaczyć czarnej kobiety prowadzącej samochód, a widok takiej osoby w roli czyjegoś szofera był jeszcze bardziej niezwykły. Trudno nawet sobie wyobrazić coś podobnego w Harlemie, a przecież bez wątpienia stamtąd pochodził ten wóz.
A ta wielka postać na tylnym siedzeniu? Ta ciemnoszara twarz? Czyżby to był Pan Duży?
– Hm – mruknął Bond pod nosem, gdy wchodził do kabiny, mając przed sobą wąskie plecy kapitana.
Winda ruszyła i zwolniła, gdy dotarła na dwudzieste pierwsze piętro.
– Przygotowaliśmy dla pana małą niespodziankę, panie Bond – rzucił Dexter, choć raczej bez większego entuzjazmu.
Pomaszerowali korytarzem do drzwi narożnego pokoju.
Za oknami słychać było cichy szum wiatru. Bond przez chwilę miał okazję popatrzeć na dachy innych drapaczy chmur i widoczne w oddali nagie pnie drzew w Central Parku. Odniósł wrażenie, że jest zawieszony w przestrzeni, i na moment ogarnęło go dziwne poczucie samotności i pustki.
Dexter otworzył pokój numer 2000, a gdy obaj weszli, zamknął drzwi. Znaleźli się w niewielkim oświetlonym przedsionku. Kiedy odłożyli płaszcze i kapelusze na krzesło, kapitan uchylił znajdujące się na wprost wejścia drzwi i przytrzymał je, by przepuścić gościa.
Bond wkroczył do eleganckiego pokoju dziennego urządzonego w stylu empire, w wersji z salonów meblowych na Trzeciej Alei – w pomieszczeniu o jasnoszarych ścianach i suficie znajdowały się wygodne fotele i szeroka kanapa obita bladożółtym jedwabiem, całkiem niezła kopia dywanu z Aubusson oraz wybrzuszony francuski kredens, na którego blacie stały butelki, kieliszki i platerowane wiaderko na lód. Przez szerokie okno wlewało się do wnętrza światło zimowego słońca wiszącego na czystym jak w szwajcarskich Alpach niebie. Centralne ogrzewanie utrzymywało temperaturę na znośnym poziomie.
Nagle otworzyły się drzwi prowadzące do sypialni.
– Właśnie układałem kwiaty w wazonie przy twoim łóżku. Działam zgodnie ze słynną dewizą CIA: „Służymy państwu z uśmiechem”. – Wysoki, szczupły młody mężczyzna wyszczerzył zęby i z wyciągniętą do powitania ręką podszedł do Bonda, który na jego widok zatrzymał się jak wryty.
– Felix Leiter! Co ty tutaj, u diabła, robisz?! – Bond chwycił kościstą dłoń kolegi i serdecznie ją uścisnął. – I co właściwie, do cholery, robiłeś w mojej sypialni? Boże święty, jak dobrze cię widzieć! Dlaczego nie jesteś w Paryżu? Nie powiesz chyba, że przydzielili cię do tego zadania?
Leiter przyjrzał się Anglikowi z czułością.
– Zgadłeś. Właśnie tak zrobili. Fantastyczna sprawa! Przynajmniej dla mnie. Zdaniem CIA nieźle sobie poradziliśmy podczas akcji w kasynie[1], więc wyciągnęli mnie z paryskiej ekipy połączonych służb wywiadowczych, zaprzęgli do roboty w Waszyngtonie i proszę, jestem teraz tutaj. Zostałem kimś w rodzaju łącznika między Centralną Agencją Wywiadowczą a naszymi przyjaciółmi z FBI. – Wskazał dłonią kapitana Dextera, który sceptycznie przyglądał się temu nieprofesjonalnemu, żywiołowemu powitaniu obu agentów. – Oczywiście to oni prowadzą tę sprawę, a przynajmniej jej amerykańską część, jednak wiesz już, że istnieją pewne ważne międzynarodowe aspekty, które leżą w kompetencjach CIA, więc koordynujemy działania. Ty jako przedstawiciel Wielkiej Brytanii masz się zająć jamajską stroną operacji. Tak wygląda nasza ekipa. Co o tym sądzisz? Usiądź, napijemy się drinka. Zamówiłem lunch, gdy tylko dostałem wiadomość, że jesteś na dole. Powinni go zaraz przynieść. – Podszedł do kredensu i zaczął przygotowywać martini.
– No, słowo daję! – rzucił Bond. – Oczywiście ten stary łajdak M nic mi nie powiedział. Facet podaje tylko konkretne fakty i nigdy nie przekazuje dobrych wiadomości. Pewnie sądzi, że wpłynęłoby to na decyzję o przyjęciu zadania. Tak czy owak, wygląda to znakomicie.
Nagle zdał sobie sprawę z milczącej obecności Dextera. Odwrócił się ku niemu.
– Bardzo się cieszę, że będzie pan moim przełożonym, panie kapitanie – powiedział taktownie. – Jak rozumiem, całą operację możemy dość dobrze podzielić na dwie części. Pierwsza rozegra się całkowicie na terytorium Stanów Zjednoczonych. Czyli na pańskim terenie. Wygląda na to, że będziemy musieli ją kontynuować na Karaibach, a konkretnie na Jamajce. Zakładam, że poza amerykańskimi wodami terytorialnymi ja odpowiadam za jej przebieg. Zadaniem Felixa będzie powiązanie obu części w zakresie, w jakim sprawą są zainteresowane władze federalne. Podczas pobytu w Stanach będę odbierał dyspozycje z Londynu za pośrednictwem CIA, a kiedy przeniosę się na Karaiby, już bezpośrednio z Londynu, ale będę informował CIA na bieżąco. Czy tak pan sobie to wyobraża?
Dexter uśmiechnął się blado.
– Mniej więcej, panie Bond – przyznał. – Pan Hoover polecił mi przekazać, że jest bardzo zadowolony z pańskiego udziału w tej operacji. Jako naszego gościa – dodał. – Oczywiście nie zamierzamy się mieszać w brytyjską część działań i odpowiada nam to, że CIA będzie je koordynować razem z panem i pańskimi przełożonymi w Londynie. Spodziewam się, że nasza współpraca będzie się układać bez przeszkód. Zatem za pomyślność! – rzucił, unosząc kieliszek podany mu przez Leitera.
Z przyjemnością wypili mocnego drinka, choć na jastrzębiej twarzy Leitera zagościł nieco zagadkowy wyraz.
Po chwili rozległo się pukanie. Felix otworzył drzwi i wpuścił boya niosącego należące do Bonda walizki. Wraz z nim pojawili się dwaj kelnerzy. Pchali przed sobą wózki, na których wieźli przykryte półmiski, sztućce i śnieżnobiały obrus. Wkrótce wszystko znalazło się na rozkładanym stole.
– Miękkie kraby z sosem tatarskim, cienkie hamburgery z wołowiny, średnio wysmażone na węglowym grillu, frytki, brokuły, mieszana sałatka z sosem tysiąca wysp, lody z polewą karmelową oraz najlepsze wino Liebfraumilch, jakie można dostać w Ameryce. Czy to panom odpowiada?
– Brzmi znakomicie – stwierdził Bond, choć w wypadku polewy karmelowej pozwolił sobie na nieszczerość.
Wszyscy trzej zasiedli do stołu i zajęli się spokojną konsumpcją kolejnych smakowitych dań amerykańskiej kuchni w niespotykanie dobrym wydaniu. Rozmawiali niewiele i dopiero gdy kelnerzy posprzątali naczynia i podali kawę, kapitan Dexter wyjął z ust tanie cygaro i głośno odchrząknął.
– Panie Bond – zwrócił się do gościa – może powie nam pan, czego zdążył się dowiedzieć o tej sprawie.
Bond rozciął paznokciem kciuka nową paczkę chesterfieldów w wersji king size i rozparłszy się wygodnie w fotelu – stojącym w dobrze ogrzanym, luksusowym pokoju – wrócił myślami do przenikliwie zimnego, mokrego dnia w początkach stycznia, kiedy to wyszedł ze swojego mieszkania w Chelsea prosto w posępny półmrok londyńskiej mgły.
PRZYPISY