Żywoty urojone i inne prozy - Marcel Schwob - ebook

Żywoty urojone i inne prozy ebook

Marcel Schwob

3,0
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tom gromadzi cztery książki wybitnego francuskiego prozaika, Marcela Schwoba (1867–1905), z którego garściami czerpał Jorge Luis Borges, którego cytował Jerzy Stempowski, którym karmił się Roberto Bolaño. Przede wszystkim mamy tu Żywoty urojone, wspaniałe krótkie prozy, korowód postaci zawieszonych między istnieniem a nieistnieniem, o których wiadomo niewiele lub zgoła nic, wyrzutków społecznych, morderców i piratów, księżniczkę indiańską Pocahontas, półboga Empedoklesa, podpalacza Herostratesa, poetę Lukrecjusza. Ich widmowe losy ubrane w płaszcz fikcji mówią nam o naturze ludzkiej więcej niż niejedna biografia.

Oto pełne przeciwieństwo i wielki rywal Prousta: drugi Marcel nazwiskiem Schwob (1867–1905), któremu, by zgłębiać sprawy ludzkie, dość było dziesięciu kartek druku; wizjoner historii, jasnowidz psychologii, koneser potworności, ironista, liryk. Poeta piszący prozą, badacz kultury wrogi dyscyplinie nauki, impresjonista z najcieńszym pędzelkiem, wielbiciel wszystkiego, co niepojęte, dwuznaczne, zatrute i pierwotne. Kolekcjoner szaleńców, pożądliwców, psychoz zbiorowych, zbrodniarzy, nieudaczników, pechowców. Wielbiciel tajemniczych dziewczynek, czarownic i piratów. Znawca życia szumowin i kontrkultury wszystkich epok. Twórca formy piorunująco zwięzłej, zawieszonej między esejem, nowelą, biografią i mistyfikacją. Pisarz dla wtajemniczonych sprzed wieku, fascynujący Młodą Polskę i tłumaczony przez najlepszych, dziś znów odkryty we Francji i na świecie. Awangardzista sprzed awangardy. Prekursor. Mistrz.

Książka wydana pod oficjalnym patronatem Instytutu Francuskiego w Polsce

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 282

Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ŻYWOTY UROJONE

przełożył

Leon Schiller

SZTUKA ŻYCIOPISARSKA

Wiedza historyczna nie mówi nic pewnego o jednostkach. W najlepszym razie odsłania nam tylko ich punkty styczności ze sprawami zbiorowymi. Podaje na przykład, że Napoleon był chory w czasie bitwy pod Waterloo; że niezwykłą ruchliwość umysłu Newtona należy przypisać bezwzględnej powściągliwości jego temperamentu; że Aleksander Wielki zabił Klitosa po pijanemu, albo że fistuła Ludwika XVI mogła wpływać na niektóre jego postanowienia. Pascal zastanawia się, co byłoby z tego wynikło, gdyby Kleopatra miała nos krótszy, a pęcherz Cromwella nie zawierał piasku. Wszystkie te cechy indywidualne przedstawiają wartość dla historyka tylko o tyle, o ile odcisnęły się na pewnych zdarzeniach dziejowych lub ich kolejność zmieniły, krótko mówiąc, o ile są ich przyczynami rzeczywistymi lub możliwymi. Roztrząsania tego rodzaju zostawmy uczonym.

Sztuka jest przeciwniczką pojęć ogólnych, opisuje indywidualność, zaciekawia się odrębnością zjawisk. Nie klasyfikuje, owszem, niszczy wszelką klasyfikację. Z pewnego punktu widzenia można by się zgodzić na to, że nasze pojęcia ogólne zbiegają się prawdopodobnie z ideami rozpowszechnionymi na Marsie. Przyznajemy, że trzy linie, przecinające się wzajemnie, zawsze i w całym wszechświecie utworzą trójkąt. Ale przypatrzcie się listkowi z drzewa, jego kapryśnemu unerwieniu, jego barwie, zmieniającej się zależnie od słońca i ciepła; nabrzmieniu, wywołanemu przez upadek kropli deszczowej, albo śladom żeru jakiegoś robaczka. Przyjrzyjcie się, jak liść ten ślimak swym śluzem posrebrzył, a jesień pierwszą pozłotką śmierci pokryła – i poszukajcie drugiego takiego samego liścia we wszystkich borach naszej ziemi, a ręczę wam, że nie znajdziecie! Toteż nie ma nauki o powłoce liścia, o włókienkach komórki, o krzywiznach żyłki, maniakalnych nałogach i wybrykach charakteru. Tymczasem takie właściwości, jak to, że ktoś miał nos garbaty, jedno oko wyżej położone od drugiego, ruchy ramion skrępowane; że o pewnej godzinie zwykł był jadać żołądek kapłona i wolał małmazję od Château Margaux – oto zjawiska niemające równych sobie na całym świecie.

ΓΝΩΘΙ ΣΕΑYΤΟΝ mógł powiedzieć zarówno Sokrates, jak Tales. Ale Tales nie byłby się tak samo drapał po nodze, jak Sokrates przed wypiciem cykuty. Myśli wielkich mężów są wspólnym dziedzictwem ludzkości. Ich wyłączną własność natomiast stanowią jedynie ich śmiesznostki. Jeśli ukaże się kiedyś książka, opisująca człowieka wraz z wszystkimi jego zboczeniami, będzie ona dziełem sztuki, podobnym do drzeworytów japońskich, na których widzimy wiecznie ten sam okaz małej gąsienicy, przedstawiany w różnorodnych odmianach, jakim to stworzenie w różnych porach dnia ulega.

Historia milczy o takich rzeczach. W surowych zbiorach dokumentów dziejowych mało znajdziemy rysów osobliwszych lub cech oryginalnych. Zwłaszcza żywotopisarze starożytni okazali się w tej dziedzinie skąpi. Estymując li tylko życie publiczne i gramatykę, przekazali nam jeno mowy mężów sławnych i tytuły ksiąg. Na szczęście Arystofan sam nam tę uciechę sprawił i doniósł, że był łysy. Śmiało przypuścić można, iż gdyby płaski nos Sokrata nie był posłużył do porównań literackich i gdyby nałóg chodzenia boso nie stanowił części jego systemu filozoficznego, głoszącego wzgardę ciała – nie mielibyśmy po nim żadnych pamiątek, krom gawęd o moralności. Plotki Swetoniusza są tylko polemikami, nienawiścią ziejącymi. Dobry geniusz Plutarcha czynił zeń czasem artystę; wszelako pisarz ten nie pojął treści własnej sztuki. Wynalazł on metodę „paralel” i oparł się na niej, niepomny, że człowiek opisany ściśle, wraz ze wszystkimi szczegółami, nigdy do drugiego podobny nie będzie! W tym stanie rzeczy zmuszeni jesteśmy uciekać się do Ateneusza, Aulusa Gelliusa, scholiastów i Diogenesa z Laerty, który w swym mniemaniu napisał rodzaj historii filozofii.

Odczucie indywidualności rozwinęło się znacznie silniej w czasach nowożytnych. Dzieło Boswella byłoby wyborne, gdyby autor nie był uważał za stosowne przytaczać korespondencji Johnsona i nie czynił dygresji na temat jego książek. Żywoty osób znamienitych Aubreya już bardziej zadowolić nas mogą. Niewątpliwie Aubrey posiadał zmysł życiopisarski. Jaka szkoda, że styl tego świetnego antykwariusza nie stoi na wyżynie koncepcji dzieła. Książka jego byłaby po wieki wieków wdzięczną rozrywką umysłów wyższych. Aubrey bowiem nigdy nie czuje potrzeby ustalania związku między szczegółami osobistymi a pojęciami ogólnymi. Kontentował się tym, że inni przekazali potomności sławę interesujących go ludzi. Czytając życiorysy Aubreya, najczęściej nie wiadomo, o kim mowa: o matematyku, mężu stanu, poecie czy też zegarmistrzu? A przecież każda z tych postaci posiada swój rys odrębny, odróżniający ją na zawsze od tysiąca innych.

Malarz Hokusai spodziewał się osiągnąć ideał sztuki w sto dziesiątym roku życia. Twierdził, że wtedy dopiero każdy punkt, każda linia, pędzlem jego namalowana, żywa będzie. Przez „żywa” należy rozumieć „indywidualna”. Na pozór trudno o coś podobniejszego, jak punkty i linie; cała geometria przecież zasadza się na prawidłach tego podobieństwa. Atoli doskonała sztuka Hokusaia dążyła do stworzenia możliwie największej różnicy między kształtami pozornie jednakowymi. Przyjąwszy to za zasadę, powiemy, że idealnym życioryśnikiem będzie ktoś, kto potrafi różnicować w nieskończoność charakterystykę dwóch filozofów, twórców tej samej prawie metafizyki. Z tej właśnie przyczyny Aubreyowi, zajmującemu się wyłącznie ludźmi, nie udaje się dopiąć właściwego celu. Nie umie on mianowicie dokonać w swym dziele tej cudownej przemiany, o której marzył Hokusai, a której treścią: podobieństwo w różnolitości. Trudno, nie żył lat sto dziesięć. Niemniej Aubrey to pisarz szacowny, zdający sobie wybornie sprawę z doniosłości swej księgi. „Przypominam sobie, pisze on w przedmowie do Antoniego Wooda, słowa jenerała Lamberta: that the best of men are but men at the best, czego różne przykłady znajdziesz w tym surowym i naprędce skleconym zbiorze. Toteż arkana te powinny ujrzeć światło dzienne najwcześniej za lat trzydzieści, to jest wtedy, gdy autor i postacie jego (na podobieństwo owocu nieszpułki) już do cna zgniją”.

Rudymenta rzetelnej sztuki życiopisarskiej można jednak znaleźć i u poprzedników Aubreya. I tak Diogenes z Laerty donosi nam, że Arystoteles nosił na brzuchu mieszek skórzany, napełniony ciepłą oliwą, i że po jego śmierci znaleziono w domu mnóstwo waz glinianych. Co mędrzec robił z tym całym garncarstwem, o tym się nigdy nie dowiemy. Lecz tajemnica ta jest równie przyjemna, jak domysły, nad którymi Boswell zawiesza naszą ciekawość, jaki pożytek mógł ciągnąć Johnson, przechowując stale suche skórki pomarańczowe w kieszeniach swego ubrania? Pisząc w ten sposób o Arystotelesie, Diogenes z Laerty zbliża się już do wzniosłości niezrównanego Boswella. Ale podobnych przyjemności niewiele znajdujemy w jego dziele. Aubrey natomiast daje nam je w każdym niemal wierszu. Mówi o Miltonie, że „wymawiał literę r bardzo twardo”. Spenser „był niskiego wzrostu, miał krótkie włosy, nosił malutki kołnierzyk i małe mankieciki”. Barclay „mieszkał kiedyś w Anglii tempore R. Jacobi. Był to już podówczas człowiek stary, miał siwą brodę i kapelusz z pióropuszem, co oburzało niektóre osoby poważniejsze”. Erazm „nie cierpiał ryb, acz urodził się w rybackim mieście”. Co się tyczy Bacona, to „słudzy jego musieli stale chodzić w butach z hiszpańskiej skóry, albowiem zawsze w lot cielęcą zwęszył, a odór jej był mu niemiły”. Doktor Fuller „miał głowę tak zaprzątniętą pracą, iż, przechadzając się i rozmyślając przed obiadem, zjadał chleb dwugroszowy, nic nie wiedząc o tym”. W życiorysie sir Williama Davenanta czyni tę uwagę: „Byłem na jego pogrzebie, miał trumnę orzechową. Sir John Denham zapewnia, że była to najpiękniejsza trumna, jaką w życiu widział”. O Benie Johnsonie tak pisze: „Słyszałem od JP. Lacy, aktora, że Ben Johnson zwykle nosił płaszcz podobny do woźnicowskiego, rozpruty pod pachami”. Oto co go uderza w Williamie Prynne: „Jego metoda pracy była następująca: wkładał na głowę dużą szlafmycę pikowaną, która spadała mu niżej oczu i służyła za abażur, ochraniający wzrok przed światłem; co trzy godziny regularnie służący przynosił chleb i garniec alu, którym Prynne dowcip swój orzeźwiał; tak tedy pracował, żuł chleb i pił równocześnie, i to zajmowało go aż do późnej nocy; wtedy dopiero spożywał obfitą kolację”. Hobbes „bardzo wyłysiał na starość; mimo to miał zwyczaj pracować w domu z gołą głową i twierdził, że nie odczuwa wcale zimna; skarżył się tylko na muchy, które obsiadały jego łysinę i które ciągle musiał spędzać”. Aubrey nic nie mówi o Oceanie Johna Harringtona, opowiada natomiast, że autor tego dzieła „A° Dni 1660 był karany wieżą, potem zesłany do Portsey Castle. Jego pobyt w tych więzieniach (jako że był kawalerem wyższego dowcipu i krzepkiego przyrodzenia) stał się przyczyną prokatarktyczną gorączki czy też szaleństwa, pozbawionego wszakże groźniejszych objawów. Mówił on bowiem wcale do rzeczy, a towarzystwo jego było nader pocieszne. Ubrdał sobie jeno, że pot jego zmienia się w muchy, czasem zaś w pszczoły, ad ceterasobrius; prag­nąc rzecz tę zbadać za pomocą doświadczenia, kazał sobie sporządzić z desek domeczek przenośny i umieścił go w ogrodzie JP. Harta, naprzeciw St. James’s Park. Wystawiał tę budkę na słońce i siadał w niej z przodu; a gdy się trochę much albo pszczół w pułapce owej nazbierało, masakrował je lub wypędzał za pomocą lisiego ogona. Potem drzwiczki zamykał. Czynił ten eksperyment tylko w ciepłych porach roku. Niektórym owadom udawało się czasem ukryć w rozporach lub fałdach jego ubrania. Po jakim kwadransie, udręczona gorącem, wylatywała stamtąd jedna mucha, czasem dwie albo i więcej. Wtedy Harrington krzyczał: „A co? Widzicie teraz, że one ze mnie wychodzą?”.

O Meritonie mówi nam Aubrey tylko tyle: „Jego prawdziwe nazwisko było Head. JP. Bovey znał go doskonale. Urodził się w r. ... Był bibliopolą w Little Britain. Przebywał między cyganami. Miał minę łotra i oczy drwiące. Posiadał kunszt zmieniania swej postaci. Zbankrutował dwa czy trzy razy. Zdaje się, że jął się księgarstwa dopiero pod koniec życia. Przeważnie na chleb zarabiał bazgraniną. Płacono mu 20 sh. za arkusz. Napisał dużo książek: The English Rogue, The Art of Wheadling etc. Utonął na pełnym morzu w drodze do Plymouth, około r. 1676. Miał wtedy lat niespełna pięćdziesiąt”.

Wreszcie godzi się przytoczyć żywot Kartezjusza, pióra tegoż pisarza:

J PAN RENATUS DES CARTES.

„Nobilis Gallus, Perroni Dominus, summus Mathematicus et Philosophus, natus Turonum, pridie Calendas Aprilis 1596. Denatus Holmiae, Calendis Februarii, 1650. (Znalazłem ten nadpis na konterfekcie stworzonym przez C. V. Dalena). Jak przeżył czas młodości oraz dzięki jakiej metodzie stał się tak uczony – opowiada o tym światu w traktacie swoim p.n. Ometodzie. Towarzystwo Jezusowe chełpi się, że zakon miał zaszczyt edukować go w swych murach. Mieszkał lat wiele w Egmont (koło Hagi), co uwidocznił w kilku księgach swoich. Był nadto mądry, aby mógł zawracać sobie głowę małżeństwem. Wszakże, jako mężczyzna, miał pragnienia i apetyty męskie. Tedy utrzymywał pewną piękną i dobrej kondycji kobietę. Kochał ją i miał z nią kilkoro dzieci (zdaje mi się, że dwoje czy troje). Dziwilibyśmy się chyba, gdyby owoc lędźwi takiego ojca nie odebrał starannego wychowania. Mądrość jego zdobyła rozgłos powszechny, toteż wszyscy uczeni odwiedzali go nader skwapliwie; wielu z nich prosiło, by raczył pokazać im instrumenty swoje (w owej bowiem epoce umiejętność matematyczna ściśle łączyła się ze znajomością narzędzi i, jak mówi Sr. H. S., z praktyką zręczności). Des Cartes wyciągał wtedy małą szufladkę spod stołu i pokazywał cyrkiel z jedną nóżką złamaną oraz arkusik papieru, zwinięty podwójnie, który mu służył za linię”.

Aubrey, rzecz jasna, pisał to wszystko z pełną świadomością. Nie sądźcie, że nie doceniał idei filozoficznych Kartezjusza lub Hobbesa. Nie te rzeczy jednak najbardziej go interesowały. Owszem, mówi wyraźnie, że Descartes sam swoją metodę światu wyłożył; nie zapomina o tym, że Harvey odkrył cyrkulację krwi – ale woli zapisać, że mąż ten wielki przepędzał noce bezsenne na przechadzaniu się w koszuli, że miał złe pismo i że najtężsi medycy londyńscy nie byliby dali sześciu groszy za jego receptę. Aubrey uważa charakterystykę Franciszka Bacona za dostateczną, skoro w niej podaje, że miał oczy żywe, delikatne, barwy orzechowej i podobne do żmii.

Bądź co bądź Aubreyowi, jako artyście, daleko do Holbeina. Mimo wszystko nie umie on utrwalić po wsze czasy osobowości swego modelu, za pomocą jego rysów odrębnych, na tle podobieństwa do ideału. Obdarza on życiem oko, nos, nogę i grymasy twarzy osoby portretowanej; nie udaje mu się natomiast ożywić całej postaci. Stary Hokusai dobrze wiedział, że w tym celu należy indywidualizować rzeczy najbardziej ogólne. Aubrey nie miał tej przenikliwości. Książka Boswella, gdyby obejmowała treść całą w dziesięciu stronicach, byłaby zaiste tym dziełem sztuki, na które wciąż jeszcze czekamy. Oto np. rozsądek doktora Johnsona jest tam przedstawiony w szeregu najbezecniejszych komunałów, wypowiedzianych z arcypociesznym ferworem, który Boswellowi, jednemu bodaj na świecie, udało się tak wybornie odmalować. Niestety, ciężki ten katalog swą objętością przypomina dykcjonarze doktora Johnsona i łatwo mógłby kto pomyśleć, że to jest cała Scientia Johnsoniana wraz z indeksem. Boswell nie posiadał odwagi wyboru, właściwej prawdziwym estetom.

A sztuka życiopisarska właśnie na wyborze polega. Wierność nie jest obowiązkiem życioryśnika. Twórcze porządkowanie chaosu rysów ludzkich – oto obowiązek jego. Leibniz powiedział, że Bóg, stwarzając świat, wybrał rzeczy najlepsze spośród możliwych. Żywotopisarz, jako bóstwo niższego rzędu, winien spośród rzeczy możliwych wybierać jedyne. A nie powinien mylić się w swej sztuce bardziej, niż Bóg się w swej dobroci mylił. Trzeba przecież, aby instynkt obydwu tych twórców był nieomylny. Cierpliwi demiurgowie zebrali na pożytek życioryśnika myśli, ruchy twarzy i przypadki różnych ludzi. Praca ich znajduje się w kronikach, pamiętnikach, listach i w scholiach rozlicznych. Z tego tworzywa surowego biograf czyni sobie formę, do żadnej innej niepodobną. Najmniej winien się kusić o podobieństwo do kształtu stworzonego niegdyś przez bóstwo wyższe; chodzi tylko o to, aby ta forma, na równi z wszelką istnością, była jedyna we wszechświecie.

Niestety życiopisarze mniemali zazwyczaj, że są historykami. Tym sposobem pozbawili nas mnóstwa najcudowniejszych portretów. Przypuszczali, że tylko żywoty wielkich mężów obchodzić nas mogą. Atoli sztuce obcy jest taki pogląd. W oczach malarza portret mężczyzny nieznanego, namalowanego przez Cranacha, tyleż wart co wizerunek Erazma, tego samego mistrza. Nie dzięki nazwisku Erazma bowiem portret ten jest czymś w malarstwie niebywałym. Prawdziwa sztuka życiopisarska umie przywiązywać tę samą wagę do życia biednego aktorzyny, jaką przykłada do żywotu Szekspira.

Tylko nasz niższy instynkt pozwala nam zauważyć z pewną uciechą skrzywienie mostka w popiersiu Aleksandra lub kosmyk włosów, spadający na czoło Napoleona. Uśmiech Mony Lizy, o której zresztą nic nie wiemy (może to twarz mężczyzny?), jest bardziej tajemniczy. Ten czy ów grymas narysowany przez Hokusaia również nakłania do najgłębszych rozmyślań. Jeśli się zatem ktoś kiedyś pokusi o sztukę, w której celowali Boswell i Aubrey, niechże nie opisuje największego męża czasów swoich ze wszystkimi szczegółami, niech się nie mozoli nad charakterystyką najsławniejszych przedstawicieli przeszłości, lecz niechaj opowiada o jedynych, niemających równych sobie, żywotach ludzi i niech to czyni z jednakową troskliwością, nie zważając, czy bohaterowie jego opowieści są bogami, istotami pospolitymi, czy też zbrodniarzami.

EMPEDOKLESBÓG DOMNIEMANY

Nikt nie wie, jaki był jego początek ani w jaki sposób zstąpił na ziemię. Zjawił się nad złotymi brzegami Akragasu, w Agrygencie, pięknym mieście, niedługo po dniu owym, w którym król Kserkses rozkazał morze łańcuchami ćwiczyć. Wieść jeno niesie, że dziad jego, nikomu nieznany, zwał się Empedokles. Należy chyba przez to rozumieć, że jak na boga przystało, był swym własnym synem. Natomiast uczniowie jego podają, że zanim otoczon chwałą począł przebiegać wsie sycylijskie, już pierwej na ziemi naszej czworaki żywot pędził, a to pod postacią rośliny, ryby, ptaka i dzieweczki młodej. Nosił płaszcz szkarłatny, na który z głowy obręczą złotą ozdobionej spływały włosy w bujnych puklach; nogi obuwał w sandały spiżowe, a w ręku trzymał girlandy z wełny i liścia wawrzynowego splecione.

Dotknięciem rąk uzdrawiał chorych i z wozu triumfalnego, z głową ku niebu wzniesioną, wygłaszał uroczyście wiersze na modłę homerycką tworzone. Mnoga rzesza ludu szła śladem stóp jego i na klęczkach słuchała tych poematów. Pod czystym nieba błękitem, rozpostartym nad łanami zbóż, zbierali się dookoła Empedoklesa ze wszech stron pątujący ludzie, z rękoma pełnymi ofiar. A on im, z podziwu oniemiałym, śpiewał o sklepieniu niebieskim, pięknie z kryształu sporządzonym, i o masie ognistej, przez nas słońcem zwanej, i o miłości, która, na podobieństwo kuli ogromnej, wszystko w sobie mieści.

Wszelkie istoty – prawił – są jeno cząstkami oder­wanymi od onej kuli, którą jest miłość, a do której nienawiść cichaczem wpełzała. To zaś, co my zowiemy miłością, jest żądzą rozpłynięcia się i stopienia w jedno, jako było na początku, w łonie owego boga kulistego, dziś nienawiścią rozdartym. I przepowiadał przyjście dnia takiego, w którym ta kula przedziwna od nowa się wezdmie; a stanie się to, mówił, po wszystkich dusz przemianach. Albowiem świat ten jest dziełem nienawiści, zaś jego zatrata dziełem miłości będzie. Takie to pieśni śpiewał Empedokles, przez miasta i sioła śród dźwięku cymbałów idąc, a spiżowe sandały roboty lakońskiej pobrzękiwały na nogach jego. Tymczasem gardziel Etny rzygała nieustannie słupami czarnego dymu, rzucającego cień na całą ziemię sycylijską.

Podobien do króla niebieskiego, odziewał się Empe­dokles purpurą, a przepasywał szarfą złotą, podczas gdy pitagorejczycy chadzali w nędznych tunikach lnianych i w papirusowym obuwiu. Mówiono, że umiał bielma z oczu zdejmować, puchliny usuwać i ból z członków wyciągać; błagano go często, by odpędził deszcz lub huragan; zażegnywał burze nad pagórami wiszące; z Selinuntu wygnał złą gorączkę, rozkazawszy dwom rzekom przelać się do łożyska trzeciej, za co mieszkańcy tego grodu wielbili go potem, wznieśli mu przybytek i wybili na jego pamiątkę medale, na których był wyobrażony wizerunek Apolla po jednej, zaś Empedoklesa po drugiej stronie.

Inni znów utrzymują, że był wieszczkiem przez magów perskich kształconym, że znał sekrety nekromantów i posiadał wiedzę o ziołach odurzających zmysły. Pewnego razu, gdy biesiadował u Anchitosa, człowiek niektóry, chory na umyśle, wpadł do komnaty z mieczem dobytym. Empedokles powstał, wzniósł ręce do góry i począł śpiewać wiersze Homera o napoju zwanym nepenthes, który posiada siłę niecierpiętliwości. I wraz moc napoju owego zawładnęła szaleńcem, że stanął jak wryty i, miecz wyciągnięty w powietrzu trzymając, zapomniał o wszystkim, jak gdyby wypił truciznę słodką, zmieszaną w czaszy z pieniącym się winem.

Chorzy wędrowali do niego z miast odległych i otoczon był ciżbą liczną nędzarzy. Także i niewiasty przyłączały się do orszaku jego, całując skraj kosztownego płaszcza. Wśród nich była niejaka Panthea, szlachcianka agrygencka. Panienka ta miała być poświęcona Artemidzie, atoli opuściła zimny posąg bogini, bowiem wolała ofiarować dziewictwo swe Empedoklesowi. Nikt ze śmiertelnych nie widział oznak ich miłości, albowiem Empedokles zachował nieczułość właściwą bogom. Słowa swoje układał li tylko w miarach epickich, a mówił narzeczem jońskim, aczkolwiek lud i wierni jego posługiwali się doryckim. Wszystkie ruchy wykonywał z kapłańskiem namaszczeniem. Do ludzi zbliżał się jedynie wtedy, kiedy miał ich błogosławić lub uzdrawiać. Większą część dnia spędzał w milczeniu. Rzesza nigdy nie widziała go podczas snu. Objawiał się jej tylko w majestacie swoim.

Panthea nosiła szaty z cieniuchnej wełny, dzierganej złotem. Włosy trefiła podług mody agrygenckich bogaczek, żywot niefrasobliwy wiodących. Piersi podwiązywała czerwoną przepaską, a podeszwy jej sandałów napojone były wonnościami. Była piękna i smukła, a ciało jej kusiło swą barwą. Nie można twierdzić stanowczo, że Empedokles był w niej zakochany, to pewne, że okazywał jej litość. Stało się w tych czasach, że wiatry azjatyckie rozpłodziły mór na polach sycylijskich. Mnogo ludzi dotknęły czarne palce tej klęski. Na pastwiskach leżały pokotem ścierwa zwierząt, zduszonych zarazą. Co krok widać było zdechłe owce, jakby odarte z runa, ze sterczącemi bokami i pyskami rozdziawionymi. Panthea także zachorzała na tę słabość. Dnia pewnego padła u stóp Empedoklesa i wyzionęła ducha. Stojący obok podnieśli z ziemi jej ciało stężałe, okąpali je we winie i namaścili wonnymi olejkami. A potem rozwiązali czerwoną przepaskę, ściskającą jej młode piersi, pocięli ją na kawałki i zawiązali nimi jej usta otwarte i oczy zaszłe bielmem, iżby się w nich już nigdy światłość nie odbiła.

Aliści Empedokles spojrzał na nią i, zdjąwszy złotą obręcz z czoła swego, włożył na jej głowę. Zaś na jej piersiach położył prorocką girlandę z liścia wawrzynowego. Zaśpiewał nieznane strofy o wędrówce dusz i po trzykroć rozkazał jej, aby wstała i szła. A lud oniemiał z trwogi wielkiej. A na trzecie zaklęcie Panthea opuściła królestwo cieni, ciało jej ocuciło się i wstała z martwych, cała skrępowana powijakami pogrzebowymi. I poznał lud wonczas, iż Empedokles jest wskrześcą umarłych.

Pyzianakt, rodzic Panthei, przybył oddać hołd nowemu bogu. We włości swej kazał ustawić stoły pod drzewami i złożyć na nich na cześć jego libację. Po obu bokach Empedoklesa stanęli niewolnicy Pyzianaktowi, dzierżąc w ręku wielkie łuczywa. Heroldowie, jak to bywa w czasie misteriów, nakazali uroczystą ciszę. Nagle, podczas trzeciego czuwania, wszystkie pochodnie pogasły i mrok gęsty ogarnął chwalców nowego boga. I dał się słyszeć jakiś głos potężny, wołający: „Empedoklesie!”. A gdy od nowa jasność nastała, nie znaleziono Empedoklesa między zebranymi. I nikt go już potem ze śmiertelnych nie widział.

Pewien niewolnik struchlały zeznał, że ujrzał błys­kawicę krwawą, która przeszyła ciemności i zgasła na wierzchołku Etny. Gromadka wiernych wdarła się na jałowe stoki góry, stojącej w posępnej pożodze jutrzni. Gardziel wulkanu miotała płomiennymi snopami. Na porowatym otoku zakrzepłej lawy, okalającym czeluść ognistą, znaleziono jeno strawiony ogniem sandał spiżowy.

HEROSTRATPODPALACZ

Miasto Efez, w którym Herostrat się narodził, rozciągało się, wraz z dwoma portami rzecznymi, wzdłuż Kaystru, aż po nadbrzeże Panormu, skąd widać było mglistą linię Samos, silnie zarysowaną na morzu. Gród ten obfitował w złoto i tkaniny, w róże i wełnę, odkąd mieszkańcom jego udało się nad brzegami Meandru pobić na głowę Magnezyjczyków razem z ich psami bojowymi oraz niewolnikami, co w bitwie rohatynami miotali, odkąd zwłaszcza wspaniały Milet zniszczyli doszczętnie Persowie. Było to miasto na wskroś zniewieściałe. W świątyni Afrodyty-Hetery ucztowano z kurtyzanami. Efezanie nosili przezroczyste tuniki amorgińskie, szaty z lnu, przędzonego na kołowrotkach, fiołkowe, purpurowe lub szafranowe, sarapidy barwy żółtych jabłek, białe lub różowe, tkaniny egipskie koloru hiacyntowego, lśniące jak ogień, a mieniące się jak morze, wreszcie perskie tuniki plisowane calasiris, gęste, lecz lekkie, szkarłatne, a przetykane ziarnkami złota tyglowego.

Pomiędzy górą Prion a wysoką i stromą skałą nadmorską widać było nad samym brzegiem Kaystru wzniesioną świątynię bogini Artemis. Budowano ją przez lat sto dwadzieścia. Surowe malowidła zdobiły jej komnaty wnętrzne o powałach z drzewa hebanowego i cyprysowego sporządzonych. Ciężkie kolumny, podpierające je, powleczone były minią. Komnata samej bogini była niewielka i kształtu obłego. Pośrodku wznosił się kamień o właściwościach cudotwornych, stożkowaty, czarny, lśniący i nakrapiany księżycowym złotem. Wyobrażał on boginię Artemis. Trójkątny ołtarz wykuty był również z czarnego kamienia. Inne stoły miały czarne płyty z wydrążonymi foremnymi otworami, iżby przez nie krew ofiar spływać mogła. Na ścianach wisiały szerokie ostrza stalowe, oprawne w złote rękojeści. Służyły do otwierania gardeł. Pięknie wygładzona podłoga zasłana była przepaskami zbroczonymi krwią. A w czarnym, posępnym, wielkim głazie wyrzezane były dwa cycki, sztywne i spiczaste. Tak wyglądała Artemis Efeska. Boskość jej tonęła w mrokach grobów egipskich, a cześć jej oddawano wedle obrządków perskich. Skarbiec jej zamknięty był w skrzyni, mającej kształt zielonego ula i drzwi w formie ostrosłupa, na których jeżyły się spiżowe gwoździe. Tam, śród pierścieni, monet i rubinów, leżał rękopis Heraklita, głoszącego królestwo ognia. Sam mędrzec złożył to pismo u stóp piramidy podczas budowy świątyni.

Matka Herostrata była niewiastą popędliwą i pyszną. Nie wiadomo wcale natomiast, kto zacz był ojcem jego. On sam twierdził potem, że go Ogień spłodził. Ciało jego było napiętnowane znamieniem w kształcie półksiężyca, który zdawał się świecić podczas torturowej kaźni. Niewiasty obecne przy jego narodzeniu orzekły, iż był poświęcony Artemidzie. Z usposobienia był złośnikiem, a trwał uporczywie w prawictwie. Twarz miał porytą ciemnymi bruzdami, a skórę czarniawą. Od dziecka lubił przebywać na stromej skale nieopodal Artemizjonu, skąd przypatrywał się procesjom ofiarnym. Z powodu braku wiadomości o jego pochodzeniu nie mógł zostać kapłanem bogini, której mniemał się być poświęconym. Zbór kapłański musiał mu po kilkakroć zabraniać wstępu do naosu, schwytawszy go na tym, jak usiłował uchylić ciężkiej i kosztownej opony, która zasłaniała posąg Artemidy. Stąd powziął nienawiść i zaprzysiągł zgwałcić kiedyś tajemnicę ową.

Imię Herostrates wydawało mu się czymś zgoła niezwykłym, zarówno jak własna osoba, którą wyżej ponad ludzkość całą stawiał. Pożądał sławy. Nasamprzód przyłączył się do mędrców, wykładających naukę Heraklitową. Ci wszakże nie znali jej części sekretnej, ponieważ zamknięta była w skarbcu piramidalnym Artemidy. Herostrat domyślał się jeno, co zawierała. Był zatwardziały w pogardzie otaczających go bogactw, jego wstręt do miłostek kurtyzańskich nie miał granic. Myślano, że swą czystość zachowuje dla bogini.

Atoli Artemis nie miała nad nim litości. Wydał się niebezpieczny Geruzji, mającej pieczę nad świątynią. Przeto satrapa pozwolił, aby go wydalono na przedmieś­cia. Zamieszkał tedy na stokach Koressos, w jaskini wydrążonej przez starożytnych. Tam ukryty, przyglądał się w nocy świętym lampom Artemizjonu. Niektórzy przypuszczają, że Persowie wtajemniczeni odwiedzali go w tej pieczarze. Atoli jest rzeczą prawdopodobniejszą, że przeznaczenie jego objawiło mu się nagle.

Sam w istocie zeznał na mękach, że w okamgnieniu pojął, co znaczą słowa Heraklitowe: „Droga z wysoka” i dlaczego to mędrzec nauczał, że najlepsza dusza posiada najwyższą suchość i największą płomienność. Oświadczył, że jego dusza, podług tej prawdy, jest najdoskonalsza, i że to właśnie głosić zamierzał. Innych pobudek swego czynu nie podał, krom żądzy sławy i tej uciechy, jaką sprawia imię rozgłośne. Mówił jeszcze, że królestwo jego byłoby absolutne, bowiem nikt nie znał ojca jego, że Herostrat byłby wziął koronę z rąk Herostrata, że jest synem dzieła swego, zaś dzieło jego jest treścią świata, że wreszcie mógł był zjednoczyć w swej osobie własności króla, mędrca i boga, i tym sposobem stać się człowiekiem wyjątkowym.

Roku 356, w nocy 21 lipca, gdy księżyc jeszcze nie wzeszedł na niebie, a żądza Herostrata osiągnęła moc niespożytą, postanowił zgwałcić komnatę tajemniczą Artemidy. Skalną półką, wykutą w górze, na której przebywał, dotarł do brzegu Kaystru, w końcu stanął na schodach wiodących do świątyni. Straże kapłańskie spały snem głębokim nad lampami świętymi. Herostrat porwał jedną z lamp owych i wtargnął do naosu.

Ostry zapach oliwy nardowej unosił się w komnacie. Hebanowa powała lśniła się czarnym blaskiem. Obłą przestrzeń dzieliła opona utkana z purpury i złotych nici, za którą ukryta była bogini. Herostrat, dysząc chucią, zerwał zasłonę. Jego lampa oświetliła nagle stożek potworny z wyrzezanymi sztywnymi cyckami. Herostrat chwycił je oburącz i ucałował pożądliwie kamień boski. Potem obszedł go i ujrzał piramidalny ul zielony, w którym mieścił się skarbiec. Porwał za klucze spiżowe i odpieczętował drzwi skarbczyka. Zanurzył ręce w klejnotach dziewiczych. Ale zabrał tylko zwój papirusowy, na którym Heraklit spisał swoje wiersze. Przy świetle lampy odczytał je i oto zrozumiał wszystko.

A potem począł krzyczeć: „Ogień! Ogień!”.

Przyciągnął zasłonę Artemidy ku sobie i przytknął knot jarzący do fałdów opony. Tkanina zrazu paliła się wolno, wkrótce jednak, wskutek pary oliwnej, którą była nasycona, niebieskawy płomień wzniósł się aż ku hebanowemu taflowaniu. I pożar począł się odbijać na gładkiej powierzchni potwornego stożka.

Ogień wił się dokoła głowic kolumnowych, pełzał wzdłuż sklepienia. Blaszki złote, poświęcone możnej Artemidzie, spadały, jedna po drugiej z dźwiękiem metalicznym ze zwieszeń na płyty pawimentu. Aż snop płomienisty wytrysnął na dachu i oświetlił urwisko. Płaty miedziane ugięły się. A wtedy Herostrat wyprężył się i jął krzyczeć swe imię śród nocy głębokiej.

Artemizjon był teraz podobny do masy ognistej żarzącej się w ciemności. Straże pojmały zbrodnia. Zawarto mu kneblem usta, iżby przestał krzyczeć swe imię. Związano go i strącono do lochu, gdzie siedział aż do ugaszenia pożaru.

Artakserkses natychmiast kazał wziąć go na męki. Nie chciał wyznać nic więcej ponad to, o czym już była mowa. Dwanaście miast jońskich zabroniło pod karą śmierci przekazywać jego imię wiekom potomnym. Dzięki szeptaniom jedynie doszło ono aż do nas. Tej samej nocy, kiedy Herostrat podpalił świątynię efeską, przyszedł na świat Aleksander, król macedoński.

KRATESCYNIK

Urodził się w Tebach, był uczniem Diogenesa i, jak on, znał osobiście Aleksandra. Ojciec jego Askendas, bogacz, zostawił mu w spuściźnie dwieście talentów. Pewnego razu, siedząc na tragedii Eurypidesowej w teatrze, poczuł się natchniony na widok Telefosa, króla Myzji, wchodzącego na scenę w łachmanach żebraczych i trzymającego w ręku kobiałkę. Podniósł się tedy ze swego siedzenia i gromkim głosem obwieścił, że odda komukolwiek swe mienie i że odtąd wystarczy mu strój króla Telefosa. Tebańczycy poczęli śmiać się i uczynili zbiegowisko przed domem jego; on wszakże śmiał się z nich bardziej. Cisnął im przez okna pieniądze i sprzęty, zarzucił na grzbiet płachtę płócienną i sakwę – i poszedł w świat.

Przybywszy do Aten, wałęsał się po ulicach, a sypiał pod murami, pośród kup łajna. Wypełniał wszystko, co Diogenes czynić doradzał. Atoli beczka mistrza wydała mu się rzeczą zbyteczną. Albowiem, podług jego zapatrywania, człowiek nie jest ani ślimakiem, ani rakiem pustelnikiem. Siadywał goły na śmietnisku, gdzie zbierał kruszyny chleba, zgniłe oliwki, ości ryb suszonych i napełniał nimi swoją sakwę. Mówił, że sakwa jego to miasto wielkie i bogate, gdzie nie ma ani darmozjadów, ani wszetecznic, miasto dostarczające królowi swemu pod dostatkiem tymianku, czosnku, fig i chleba. Nosił tedy Krates tę ojczyznę swoją na plecach i żywił się nią.

Nie mieszał się wcale do spraw publicznych, nawet po to, by je wykpiwać. Nie bawiło go także urąganie królom. Wręcz nie pochwalał owego postępku Diogenesa, kiedy to mędrzec razu pewnego zawołał: „Ludzie, bywajcie tu!”, a tym, którzy przyszli, wyłoił skórę kosturem, mówiąc: „Toć ludzi wołałem, a nie łajna!”. Krates czuły był dla ludzi. O nic się nie troszczył. Rany nie były mu obce. Najbardziej żałował, że nie ma ciała dość gibkiego, by móc lizać miejsca obolałe, tak jak to psy czynią. Narzekał też na konieczność przyjmowania pokarmów stałych i picia wody. Mniemał bowiem, że człowiek powinien wystarczać sam sobie, odpychając wszelką pomoc z zewnątrz. On w każdym bądź razie nie szukał wody do mycia. Zadowalniał się po prostu drapaniem ciała o mur, gdy go brud swędzieć poczynał, zauważywszy, że osły robią to samo. Rzadko mówił o bogach i nie kłopotał się o nich zgoła; mało go to obchodziło, czy są, czy ich nie ma, ile że wiedział, iż nic mu zrobić nie mogą. Zresztą zarzucał im, że uczynili ludzi rozmyślnie nieszczęśliwymi, zwracając ich twarze ku niebu i pozbawiając ich tym samym właściwości przywiązanej do wszystkich czworonogów. Ponieważ bogowie postanowili – rozumował – że aby żyć, jeść trzeba, winni byli twarz człowieczą zwrócić ku ziemi, na której znajdują się korzonki. Nie można się przecież napaść powietrzem lub gwiazdami.

Życie nie było szczodre dla Kratesa. Oczy miał zakaprawione od żrącego pyłu, unoszącego się w całej Attyce. Jakaś nieznana choroba skórna pokryła ciało jego wrzodami. Skrobał się paznokciami, których nigdy nie obcinał, przekonawszy się, iż ciągnie z tego korzyść dubeltową, gdyż sprawiając sobie ulgę, zużywa równocześnie swe paznokcie. Jego długie włosy stały się podobne do gęstej pilśni, przeto rozczesał je tak na głowie, iżby go przed deszczem i skwarem zabezpieczały.

Gdy Aleksander przybył go zobaczyć, Krates nie powitał go trefnymi słowy, lecz uszanował na równi z innymi widzami, nie odróżniając wcale króla od ciżby. O królach bowiem sądu wyrobionego nie miał. Obchodzili go tyle, co bogowie. Ludzie jedynie go zajmowali i sposób pędzenia życia w możliwie największej prostocie. Z łajań Diogenesowych śmiał się do rozpuku, jak nie mniej z jego pretensji do naprawy obyczajów. Krates czuł, że stoi nieskończenie wyżej ponad tros­kami tak pospolitymi. Przekształcił maksymę wyrytą na frontonie świątyni delfickiej, mówiąc: „Żyj samym sobą”. Myśl o poznaniu czegokolwiek wydawała mu się absurdalna. Badał jeno stosunek swego ciała do koniecznych potrzeb, starając się ustawicznie je zmniejszać. Diogenes kąsał jak psy, lecz Krates żył tak, jak psy żyją.

Miał ucznia, który nazywał się Metrokles. Był to młodzian bogaty, rodem z Maronei. Jego siostra, nadobna i szlachetna Hipparchia, zakochała się w Kratesie. Szalała pono za nim, aż wreszcie przybyła do Aten, by go odszukać. Rzecz na pozór niemożliwa, a jednak pewna. Nic jej nie odstraszyło: ani niechlujstwo cynika, ani nędza okropna, ani ohyda jego jawnego życia.

Przestrzegał ją, że żyje na sposób psów, wałęsając się po ulicach i wygrzebując kości na śmietnisku. Oznajmił jej, że nic z ich życia utajone nie będzie i że posiądzie ją publicznie, skoro mu tylko przyjdzie ochota, tak jak to psy z sukami czynią. Hipparchia przystała na wszystko. Rodzice usiłowali odwieść ją od tego kroku. Zagroziła im, że się zabije. Więc ulitowali się nad nią. Opuściła dom rodzicielski naga, z włosami rozpuszczonymi, okryta tylko starą płachtą. Przybyła do Aten i żyła tam z Kratesem, podobnie jak on ubrana. Mówią, że cynik miał z nią dziecko, któremu na imię było Pazykles, lecz nic pewnego w tym względzie nie wiemy.

Hipparchia podobno była dobra i miłosierna dla biednych; osobiście chorych pieściła; bez wstrętu lizała krwawe rany cierpiących, będąc przekonana, że są dla niej tym, czym owca dla owcy, pies dla psa. Gdy było zimno, Krates i Hipparchia sypiali przytuleni do nędzarzy, starając się ich ogrzewać ciepłem własnych ciał. Przychodzili im z cichą pomocą, jak to często między zwierzętami bywa. Wśród otoczenia swego nie przebierali nigdy. Wystarczało im, że to byli ludzie.

Oto wszystkie szczegóły, jakie doszły do nas o żonie Kratesa. Nie wiemy, kiedy ani jak umarła. Brat jej Metrokles uwielbiał cynika i naśladował go w swym życiu. Ale nie zaznawał spokoju, cierpiał bowiem na dokuczliwe wiatry, z tej przyczyny popadł w rozpacz i począł myśleć o śmierci. Skoro się Krates o jego nieszczęściu dowiedział, postanowił go pocieszyć. Najadł się tedy ziarnek słonecznika i poszedł go odwiedzić. Zapytał przyjaciela, czy to z powodu swych przypad­łości oddał się melancholii, a ten odpowiedział, że dłużej podobnej hańby nie zniesie. Wtedy Krates, mając brzuch wzdęty ziarnkami słonecznika, puścił parę wiatrów w przytomności swego ucznia i upewnił go, że natura wszystkich na to cierpienie skazała. Skarcił go potem za wstyd przed ludźmi, dał siebie za przykład, pierdnął jeszcze kilka razy, wziął go za rękę i powiódł za sobą.

Przebywali obydwaj dłuższy czas razem, włócząc się po ulicach ateńskich. Hipparchia prawdopodobnie im towarzyszyła. Mało mówili do siebie. Nie wstydzili się niczego. Szukając pożywienia na śmietniskach, gmerali razem z psami, które zdawały się na nich spoglądać z szacunkiem. Można by sobie wyobrazić łacno, że gdy im głód dokuczył, bili się i kąsali o kęs jadła. Atoli życioryśnicy o niczym podobnym nie wspominają. Wiemy tylko, że Krates umarł w podeszłym wieku, skończywszy na tym, iż zamieszkał w porcie pirejskim pod dachem szopy, gdzie majtkowie składali skrzynie z towarami, że zaprzestał włóczęgi ulicznej w poszukiwaniu pożywienia, że nawet nie chciało mu się ruszyć w tym celu ręką i że pewnego razu znaleziono go zasuszonego z głodu.