Co komu pisane - Jacek Skowroński, Maria Ulatowska - ebook + książka

Co komu pisane ebook

Jacek Skowroński, Maria Ulatowska

3,8

Opis

Opowieść o sile zemsty, która dominuje nad wszystkimi innymi emocjami, bo mieści się w niej i miłość, i smutek, i tęsknota.

Cicha spokojna miejscowość pod Warszawą. W życie pewnego lekarza ginekologa niespodziewanie wdziera się znana pisarka. Jej książki czytają niemal wszyscy, ale jej osoba pozostaje dla wszystkich tajemnicą. Nagle ukrywająca się introwertyczka postanawia wyjść z cienia, by zasmakować prawdziwego życia, jakim obdziela bohaterów swoich powieści.

Wraz z przybyciem Janiny Opiłko życie Tomasza Bocianowskiego zmienia się diametralnie. Wokół pana doktora mnożą się niesamowite i przerażające wydarzenia. Ktoś zaczyna go prześladować.

Autorka, chcąc nie chcąc, coraz mocniej angażuje się w tę historię, nie bacząc, iż jej samej również może grozić niebezpieczeństwo. Pisze nową książkę, opowiadającą o tym, co się dzieje. Tylko ona zna dalszy ciąg akcji i rozwiązanie zagadki.

Ktoś jednak zdaje się wiedzieć o wszystkim z wyprzedzeniem i realizuje z nieubłaganą konsekwencją plan, nawiązujący do kolejnych zwrotek pewnej piosenki, a mogący mieć tylko jeden możliwy finał. Zaplanowany przez niego.

Maria Ulatowska (cykl o Sosnówce, "Domek nad morzem", "Kamienica przy Kruczej", "Całkiem nowe życie" i kilka innych powieści) oraz Jacek Skowroński ("Był sobie złodziej", "Mucha", "Zabić, zniknąć, zapomnieć"), laureat Grand Prix Ogólnopolskiego Konkursu na Opowiadanie Kryminalne, w 2014 roku połączyli siły, tworząc autorski duet. Doszli bowiem do wniosku, że pisanie razem jest o wiele lepsze niż solo, toteż zamierzają to robić do końca świata i ze trzydzieści lat dłużej.

Dotychczas wydali wspólnie dziesięć książek.

Prywatnie, poza pisaniem, najbardziej lubią podróże po świecie, zwiedzili już cztery kontynenty, a przed nimi jeszcze wiele egzotycznych zakątków, które z całą pewnością odwiedzą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (39 ocen)
12
16
6
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawie napisany kryminał z nieoczkiwanym zakończeniem. Warto przeczytać.
00
KWronski

Nie oderwiesz się od lektury

Nieoczekiwana. Bardzo fajnie się czytało.
00

Popularność




 

 

Copyright © Maria Ulatowska, Jacek Skowroński, 2021

 

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

 

Zdjęcia na okładce

© Yury Gubin/stock.adobe.com;

Ivan Kruk/stock.adobe.com

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Ewa Witan

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Bożena Hulewicz

 

ISBN 978-83-8234-633-6

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

…A poza tym nic na działkach się nie dzieje,

Co niedziela działkowiczów barwny tłum,

Każdy coś tam sobie plewi, coś tam sieje,

Na natury łono z żoną pędzi tu…

z piosenki Dramat w ogródkach działkowych,

autor tekstu: Maciej Szwed,

śpiewała: Barbara Kraftówna

 

Braci pisarskiej

 

Działki Ciche

Osiedle na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej

Przez jakieś ciężkie senne majaki przebijał się natarczywy, drażniący odgłos. Śpiący chwytał go na pograniczu nieświadomości i jawy, starając się ignorować potrzebę otwarcia oczu po to jedynie, by jak zawsze przekonać się, że to tylko sen, którego nawet dobrze nie pamięta. Ale odgłos powtarzał się, drążył dziurę w umyśle niczym kropla wody regularnie skapująca gdzieś z sufitu i rozpryskująca się na podłodze. Otworzył oczy i przekręcił głowę w stronę domniemanego dźwięku. W salonie paliła się lampka, której nie zgasił, nim pokonała go senność. Usiłował skupić wzrok na czymś poruszającym się za oknem. Jakby gałąź chybotała się w półmroku, oddalała się i przybliżała. Raptem walnęła w szybę, aż zadrżały ramy okienne. I nie była to gałąź…

Rozpoznał otwartą ludzką dłoń. Siną i z tak nabrzmiałymi żyłami na widocznym przez mgnienie oka kawałku przedramienia, jakby lada moment miała z nich trysnąć krew. Dłoń opadła, znikając z pola widzenia, za to rozległ się jęk tak pełen bólu i skargi, że mężczyźnie włosy dosłownie stanęły dęba. Nawet dla lekarza wrażenie było upiorne.

I naraz wszystko ucichło, zastąpione dzwoniącą w uszach ciszą…

 

NIECO WCZEŚNIEJ

Rozdział I

Tomasz Bocianowski wracał do domu po wyczerpującym dyżurze na oddziale ginekologii. Właściwie to prowadził prywatną praktykę we własnym gabinecie, a tylko niekiedy brał dyżury za niedysponowanych kolegów, dawnych podwładnych. Intratne, nawet w porównaniu ze stawkami za wizyty u niego. To jednak nie było najistotniejsze, i tak spokojnie wiązał koniec z końcem, ale owe dyżury pomagały mu być w kursie, czyli w stałym kontakcie z nowinkami w jego dziedzinie. Wiedza sprzed paru zaledwie lat była może wystarczająca przy leczeniu przeziębienia, lecz medycyna rozwijała się w takim tempie, iż bez regularnego bywania na oddziale nie mógłby prowadzić własnej praktyki z pełnym poczuciem, że dla pacjentek robi wszystko, co najlepsze.

Był na nogach dwa dni i dwie noce, co nie jest ani mądre – z punktu widzenia jego pacjentek – ani nawet zgodne z przepisami. Tyle że braki w personelu medycznym wręcz wymuszały obchodzenie prawa. Powszechna praktyka przymykania oczu na pełnienie obowiązków przez lekarzy bliskich katalepsji z przepracowania niejeden raz stała się przyczyną wyekspediowania pacjenta na tamten, ponoć lepszy, świat, lecz traktowano to po prostu jako skutek uboczny. Brutalne, lecz prawdziwe.

Cóż, śmierć jest również skutkiem ubocznym życia… – pomyślał Tomasz i zwolnił sporo poniżej dozwolonej prędkości. W tym stanie w ogóle nie powinien siadać za kółko, choć nie wypił ani kropli alkoholu. Ujrzawszy mroczki przed oczami, zjechał na pobocze, wyłączył silnik i z rozkoszą oparł głowę na zagłówku. Nie otwierając oczu, opuścił szybę. Zapach obornika momentalnie wypełnił wnętrze lexusa.

– Pan po jajka? – Pomarszczona kobiecina w chustce prawie wsadziła głowę przez okno. – Zara przyniosę, tylko…

– Nie, nie.

Tomasz Bocianowski potrząsnął głową, by odpędzić nagłą senność. Przez przednią szybę ujrzał wioskowe zabudowania, z niczym mu się tak na poczekaniu niekojarzące. Pomyślał, że jeszcze trochę, a tymi nocnymi dyżurami, spędzanymi w niedospaniu i permanentnym stresie, zafunduje sobie alzheimera. O ile to nie są początki…

– Chciałem zapytać o Działki Ciche. Boję się, że źle skręciłem.

– A dyć dwa sarnie skoki będzie. – Babina uczyniła ruch wykoślawioną reumatyzmem ręką w nieokreślonym kierunku. – Znaczy do kogo? Bo tu same Zwiślaki i Rytelowie. Jak pan chce jajka, to u mnie najlepsze.

Namolna i ciekawska, jak to w wiosce, gdzie nic się nie dzieje, bo młodzi uciekli przed ciężką harówką, a starzy z braku sił wyzbywają się po kawałku gruntów, na których miastowi postawią sobie wymarzone letnie domki. Tomasz wreszcie na tyle doszedł do siebie, by rozpoznać okolicę, choć zwykle nie jeździł tą drogą. Może nie dwa sarnie skoki, acz niewiele więcej. Lecz babina w chustce nie dawała mu ruszyć, wciąż trzymając głowę w oknie wozu.

– Do znajomego jadę. Sam mieszka, numer trzynaście – rzucił zniecierpliwiony, nie chcąc się przyznać, że zgubił się tak blisko domu, i odruchowo podał numer swojej posesji.

– A, ten… – Pomarszczona jak wyschnięta kałuża twarz starej wykrzywiła się w wyrazie niechęci. Kobiecina machnęła ręką w kierunku skręcającej za kolejną chałupą drogi. – To niech tam se jedzie.

– Łatwo trafię? – zagadnął.

Trochę bawiło go wypytywanie o własny dom, lecz również zastanowiła demonstrowana przez babinę niechęć. Gospodyni nudziła się i pewnie była gadatliwa, a jemu tak znowu się nie spieszyło.

– Zobaczy bociana, to pozna. Jego to pewnie i nie ma. Pan nie boi się tak sam do niego? No, chłop niby, ale zawsze… Kto to dziś zresztą rozpozna?

Ostatnie zdanie spadło na Tomasza niczym grom z jasnego nieba. Nie powinno go dotknąć, ale dotknęło. Ta kobieta to nienormalna jakaś chyba. W jej mniemaniu wyraźnie coś było nie tak z mieszkańcem jego domu…

– Czego mam się bać?

– Ja tam nic nie wiem, robota czeka – oznajmiła, jednak nadal tkwiła obok auta.

– A te jajka to po ile u pani?

Tomasz miał nadzieję, że być może zachęci babinę do większej otwartości, jeśli ubije mały interes. Czyżby zasłużył na jakieś plotki o sobie? Czym niby?! W zasadzie było mu to obojętne, jednakże dobrze wiedzieć, co ludzie szepczą za plecami znanego bądź co bądź ginekologa.

– Pan czeka, to zara przyniosę!

Poszła sobie, oglądając się parokrotnie, aż zniknęła w stodole. Trudno było się zorientować, czy bardziej się obawia, że potencjalny klient zmieni zdanie, czy że wyśledzi, gdzie ona chowa swe skarby. Po chwili ukazała się z niewielkim koszem pełnym jajek o białej, niemal błękitnej skorupce. Były znacznie większe od tych sprzedawanych w markecie.

– No i proszę, tylko trzydzieści złotych. A koszyk pan odda następnym razem.

Tomasz podał jej dwa banknoty, przekonany, że zdecydowanie przepłaca. Jaj nie było więcej niż piętnaście. Za to prezentowały się wyjątkowo, więc się nie targował. Wysiadł, umieścił koszyk na podłodze przed fotelem pasażera i zagadnął:

– Ja właściwie nie znam go dobrze. Długo tu mieszka?

– Nie zna, a jedzie? – Kobieta nie miała wątpliwości, o kim mowa.

– Może kupię jego dom, jeśli da dobrą cenę – rąbnął bez zastanowienia, bo nic lepszego nie wpadło mu do głowy.

– Dom to i dobry, nie powiem. Postoi jeszcze – pad­ła wątpliwa rekomendacja.

Kobiecina popatrzyła w stronę zakrętu i przeżegnała się szeroko.

– Dziwak jakiś?

– Ja tam nie wiem. Ale mówią, że do niego różne takie przyjeżdżają. Pobędą, całą noc czasem, a potem nie wszystkie wracają…

Wpatrywała się w niego przekrwionymi oczyma, co zapewne miało potęgować grozę, i żegnała się przy tym nieustannie.

– Co z nimi robi? – Tomasz otworzył szeroko oczy i usta. Miał nadzieję, że nie prezentuje zainteresowania w zbyt teatralny sposób.

– Nie wiadomo. Cicho tam zawsze jak w grobie…

– To pewnie różni tacy często panią o drogę pytają?

– Żeby często, to nie powiem… – stwierdziła z niejakim żalem staruszka. Obszar do plotek wyraźnie się kurczył. – Ale księdza nie wpuścił!

Tomasz wyraził dezaprobatę, w milczeniu kręcąc głową. Pożegnał się i odjechał, praktycznie natychmiast wyrzucając rozmowę z pamięci. Wychowana w innej epoce babina zapewne uważała ginekologię za wymysł samego szatana.

Droga wiodła między pastwiskami, po chwili utwardzony grunt zastąpiła żwirówka, na dłuższych odcinkach pokryta asfaltem. Po minięciu słupa z napisem „Działki Ciche” zabudowania stały się liczniejsze i bardziej okazałe, choć rzucało się w oczy, iż mieszkańcy nie przestrzegali określonego planu zagospodarowania. Różnorakie domostwa odzwierciedlały raczej upodobania właścicieli. Oraz zapewne stan konta. Wreszcie za skupiskiem niskich drzewek ukazał się wysoki drewniany płot, a kawałek dalej słup z bocianim gniazdem. Tomasz wcisnął przycisk pilota i chwilę później stalowe skrzydło bramy zaczęło się uchylać. Zaparkował pod brezentową wiatą, gdyż odziedziczone po rodzicach domostwo nie miało garażu. Myślał o nim wprawdzie, polecając rozbudować dom, gdy zdecydował się na otwarcie tutaj prywatnej praktyki, ale w rezultacie zrezygnował z tego pomysłu na rzecz większej przybudówki. Garaż tak naprawdę nie był mu potrzebny.

– Pani Łucjo! – zawołał, przekraczając próg.

Dochodząca na kilka godzin co parę dni gospodyni wychyliła głowę z półpiętra.

Pokazał jej koszyk z jajkami.

– Proszę spojrzeć. Dwa dni jadłem kanapki z bufetu, już nie mogę patrzeć na tę martwą naturę. Pani zdaje się skończyła na dzisiaj, ale może zdąży pani nakarmić głodnego? Jeśli nie, to proszę się nie kłopotać, sam usmażę jajecznicę. Dla Janiny też, jeśli już jest w domu.

– A potem trzy dni będę dom wietrzyła? – Kobieta prychnęła. – A pana gość jeszcze nie wrócił. – Wzruszyła ramionami, dając znać, że nie jej gość, nie jej sprawa.

W głębi duszy paliła ją ciekawość, skąd się wzięła i co robi od tygodnia u niego ta przystojna, choć nie najmłodsza kobieta. W dodatku zachowująca się bardzo poprawnie. Aż za bardzo… Do tego stopnia, że ona, Łucja, skarbnica wszelkiej wiedzy o ludziach, nie potrafiła ze swych obserwacji sklecić najskromniejszej ploteczki… Oczywiście, tak dla siebie. Wszyscy wiedzą, że nigdy nie zmyśla, prędzej zmilczy, niż powie za dużo, a z racji pracowitości i zdolności kulinarnych jest wręcz rozchwytywana w okolicy. Teraz przyglądała się zawartości koszyka.

– Pan doktor jest pewien tej jajecznicy?

– Proszę nawet nie pytać. Dietetycy dawno przestali bredzić o szkodliwości „jajecznego” cholesterolu. Z całej tej paplaniny ostało się jedno – jaja są istną bombą witaminową. Jeszcze chwila, a zjadłbym je na surowo!

– Wytrzyma pan parę minut. – Gospodyni spojrzała w otwarte okno, skąd dobiegł wyraźny klekot. – Zje pan na ganku? Melania i Fryderyk dotrzymają panu towarzystwa. Zrobię tyle, żeby starczyło i dla pani Janiny, gdyby wróciła…

Tomasz uśmiechnął się z wdzięcznością, chociaż doskonale rozumiał, że niedokończone zdanie było w istocie próbą wyciągnięcia więcej informacji o gościu. Wyszedł przed dom. Dwa boćki zataczały coraz ciaśniejsze koła nad gniazdem, niczym latawce na niewidzialnej uwięzi. Wydawały się zbyt wielkie i ciężkie, by utrzymała je konstrukcja przypominająca byle jak rozgarniętą wiązkę chrustu, ale wrażenie minęło, gdy wylądowały zgrabnie i zajęły się lustrowaniem okolicy, obwieszczając głośnym klekotem, kto jest jej władcą.

– Który to Fryderyk, rozróżnia je pan jakoś? – pytały czasem pacjentki.

Pokazywał wtedy na chybił trafił jednego z ptaków, przypisując mu imię. Sam ich nie rozróżniał.

Aby pokonać zmęczenie i męki oczekiwania na rzetelny posiłek prosto z patelni, nie usiadł, tylko zaczął spacerować w pobliżu domu.

Zbudowano go z ciemnych prostokątnych bali, przypominających wyjątkowo długie podkłady kolejowe. Niewielki ganek prowadził do wejścia, dłuższa ściana kończyła się obszernym tarasem wyłożonym prostymi deskami, na którym stała ława i wiklinowe fotele. Spadzisty dach z najprawdziwszej szarej dachówki zwieńczony był ceglanym kominem. Szeroko pootwierane okna sprawiały wrażenie, jakby dom patrzył na swego właściciela z obojętnym spokojem.

Myśli Tomasza powędrowały ku Janinie, którą od niedawna gościł. Bo tak się jakoś złożyło…

 

Przyjechała przed tygodniem późnym wieczorem, zupełnie niespodziewanie. Zadzwoniła domofonem przy furtce, odrywając go od jakiejś transmisji sportowej w telewizji. Zdarzało się, choć na szczęście nieczęsto, że któraś z pacjentek pojawiała się bez zapowiedzi, zaniepokojona nagłą dolegliwością. Albo jednego z sąsiadów rozbolały zęby i nie mógł znaleźć proszków przeciwbólowych, więc automatycznie uderzał do Tomasza. Co z tego, że ginekolog? Też lekarz i chyba nie odmówi sąsiedzkiej przysługi? Rzeczywiście, nie odmawiał, choć czasem miał ochotę to zrobić. Tylko co by mu przyszło z opinii wyniosłego gbura?

Więc jedynie westchnął, otworzył leżącym pod ręką pilotem furtkę i ruszył do drzwi. Na widok wyraźnie zmęczonej, lecz poza tym dobrze prezentującej się kobiety odczuł mimowolną ulgę, że nie przebrał się jeszcze do spania.

– Nazywam się Opiłko. Janina – przedstawiła się i wyjaśniła, dziwnie przy tym uciekając wzrokiem: – Przepraszam za porę i w ogóle… Jestem tu przejazdem. A pana adres znalazłam w jakichś szpargałach.

– Rozumiem, ale… Właściwie nie rozumiem? – Fakt natrafienia na czyjś adres w „szpargałach” był zdaniem Tomasza wątpliwym powodem do odwiedzin.

– Porządkując rzeczy nieżyjącej już bliskiej mi osoby, natknęłam się na pański adres. Był na kopercie z listem od pana. Przyznaję, przeczytałam list… – zająknęła się. – Wynikało z niego, że dobrze się znaliście z Lucjanem…? Lucjanem Przymorskim.

– On nie żyje? – Tomasz aż cofnął się o krok.

– Nie wiedział pan, no tak… – Pokiwała głową, jakby właśnie coś zrozumiała, coś do niej dotarło. – Postaram się wyjaśnić, kim jestem i dlaczego pana nachodzę, ale może nie tak w progu? – ciągnęła z jakąś niezrozumiałą determinacją. – Albo prześpię się i przyjdę jutro, jeśli przeszkadzam.

– Gdzie się pani prześpi?

– W samochodzie.

Poczuł się postawiony w niezręcznej sytuacji. Niby nie przeszkadzała, ale też nie była tęsknie oczekiwanym gościem. Miał jednak dziwne wrażenie, że jeśli wzruszy ramionami i pozwoli, aby rzeczywiście przespała się w aucie, to raczej jej więcej nie zobaczy…

Toteż nie wiedząc o przybyłej praktycznie niczego, zaproponował jej nocleg i gościnę. Gościnę nieco na wyrost, sądząc, że rano wyjaśnią sobie to i tamto, porozmawiają o jego nieżyjącym przyjacielu, a następnie pożegnają się uprzejmie. Lecz definitywnie.

Ponieważ Tomaszowi było dobrze samemu, nie prag­nął tego zmieniać. Wystarczająco mocno przeżył rozwód, a najmocniej fakt, że syn bez wahania stanął po stronie matki. Bocianowski nie szukał winy w swej drugiej połowie, choć miałby prawo. Nie byle jaka pensja ordynatora oddziału ginekologii rozpływała się jakoś w rękach Dagmary, a syn od najmłodszych lat dostawał wszystko, czego zapragnął. Czyli o wiele za dużo. Ale to było jego zdanie. Zdanie ojca wiecznie nieobecnego, wyrywanego w środku nocy ze snu pilnym telefonem, tak zajętego pracą, że dom stał się dlań sypialnią. Tak bywał zmęczony, iż brak w łóżku Dagmary przyjmował wręcz z ulgą.

Do czasu, gdy uświadomił sobie, że ktoś inny nie narzekał na brak w łóżku kobiety, będącej jego żoną… Na pierwszą wzmiankę, spokojną próbę wyjaśnienia sytuacji, roześmiała mu się w twarz, w poczuciu triumfu i nieskrywanej pogardy. Rozwód był prawdziwą batalią na ostre miecze. Z jej strony nie obyło się bez potoków łez i podstawianych świadków. Dostała wszystko, wspaniałomyślnie zostawiając mu dom, który i tak był jego, bo Tomasz odziedziczył go po rodzicach. Oczywiście nie wiedziała, że posesja o przeciętnej wartości, z racji położenia i planowanych w pobliżu tras oraz inwestycji w pewnej perspektywie, może się okazać górą złota. Tomasz, myślący bardziej długofalowo, zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie zdradził się ani słowem. Niemniej jednak spokój ducha zakłócała mu obawa, że Dagmara też wreszcie jakoś się o tym dowie. Wtedy znienawidzi go jeszcze bardziej. I rozpocznie kolejną wojnę…

 

Pani Łucja zawołała z ganku tak donośnie, że musieli ją słyszeć sąsiedzi, przerywając owe bezproduktywne rozmyślania i życiowe reminiscencje, których, jak umiał, starał się unikać. Pobiegł w kierunku upojnej woni jaj skwierczących na boczku.

Spałaszował potężną porcję, nieco zdumiony dziwnie intensywnym smakiem jajecznicy i jej jakby masywniejszą konsystencją. Kończąca w kuchni zmywanie gospodyni przyglądała mu się spod oka, kiedy odnosił talerz.

– Tego mi było trzeba, jest pani artystką.

– Więc smakowało? Dobrze wiedzieć na przyszłość.

– Czemu by miało nie smakować?

– Nie każdy lubi kacze jaja. – Odłożyła umyty talerz na suszarkę, wytarła ręce i ruszyła do wyjścia. – Ja tam ich nie tykam, bo mówią, że po nich człek może mieć nocne zwidy i rano w ogóle nie pamięta, co robił…

Tomasz powstrzymał się od riposty na tę wyraźną złośliwość. Zapewne pani Łucja coś sobie wyobrażała w związku z nim i Janiną, nie mogąc ścierpieć własnej ignorancji w temacie. Ach, gdyby zastała ich w niedwuznacznej sytuacji, cóż by to była za satysfakcja! Bocianowski skrzywił się z niesmakiem. Janina nie interesowała go w żaden szczególny sposób, raczej ciążyło mu jej towarzystwo, bo pełne wybojów małżeństwo, zakończone burzliwym rozwodem, przewartościowało jego osobiste pojęcie szczęścia. I wyobrażenia odnoszące się do przyszłości. Także zawodowej.

Dlatego nie podjął walki, kiedy pojawiły się szeptane za plecami zarzuty o przyjmowanie „prezentów” i tym podobne brednie, tylko zrezygnował ze stanowiska ordynatora. Znał inspiratora plotek, czyhającego na jego miejsce, lecz tamtemu udało się o tyle, iż jedynie przyspieszył kiełkującą w Tomaszu decyzję. W bilansie jego pięćdziesięciu kilku lat życia znalazło się spełnienie zawodowe, które nie wiedzieć kiedy przerodziło się w wypalenie, głębokie rozczarowanie instytucją małżeństwa, niemal do cna wydrenowane konto w banku, wreszcie brak prawdziwej więzi z synem. Gdzieś tam doszedł do kresu, lecz się nie załamał. Postawił na teraźniejszość. Żadnego wyrzucania sobie popełnionych błędów, żadnego wspinania się na kolejne szczyty. Teraz przynajmniej sam kierował własnym życiem, niczego nie musiał, nikt niczego od niego nie miał prawa wymagać.

Na utrzymanie i benzynę wystarczało. Niedługo upora się z obecnością Janiny. Wciąż mało o niej wiedział. I nawet wolał, aby tak zostało.

Ale też… Czuł, że w tym odrzucaniu jej towarzystwa nie jest zupełnie szczery przed samym sobą. Nie zachowywała się sztampowo, a to go jednak intrygowało. Padało parę słów rano, kilka zdań przy posiłku, jak między ludźmi wiedzącymi wszystko o sobie. A przecież było przeciwnie. Zachowywali się, jak gdyby zawarli niepisaną umowę, by nie naruszać terytorium drugiego. Była nieuciążliwa, nie narzucała się z niczym, to musiał przyznać. Powołała się na znaleziony list, ale cóż to za powód, by kogoś odwiedzać? Był inny, wnioskował ze skąpych rozmów, jakich tak całkiem nie dało się uniknąć. Pobyła dzień, drugi, trzeci… Tomasz niepostrzeżenie zaczął o niej rozmyślać. Pewnie by tego nie czynił, gdyby nie wymknęło jej się, że jest pisarką i dobrnęła do momentu w życiu, kiedy nie wie, co dalej. Było to trochę jak z nim. Miał wrażenie, że Janina chce sprawdzić, czy potrafi sobie poradzić z tym życiem, które dotąd kreowała na kartach książek. Czyniła to trochę na oślep, o czym świadczył choćby, powodowany niewytłumaczonym impulsem, jej przyjazd.

A jednak jej nie wyganiał ani nie przymuszał do zwierzeń, co ją samą chyba dziwiło…

 

Rozdział II

Janina zdawała sobie sprawę, że muszą pogadać, tylko nie wiedziała, jak zacząć i co powiedzieć. Właściwie nie wiedziała, czemu Tomasz, przecież obcy człowiek, toleruje jej obecność. No, trochę rozmawiali… Oboje znaleźli się na życiowym zakręcie, co w jakiś sposób ich łączyło. A może on sam jest w kłopocie, gdyż bierze ją za wariatkę albo naciągaczkę? Bo co innego można pomyśleć o czterdziestosiedmioletniej starej pannie? Nawet dobrze się prezentującej. Nie zniosłaby, gdyby w jego oczach wyczytała przypuszczenie, iż ona, Janina, w desperacji szuka mężczyzny. Bo nie szukała! Szukała prawdy, nie tylko o sobie. Dlatego zwlekała z wyjaśnieniami. Cóż by miała potem tu robić?

Chciała zostać dłużej, choćby dlatego, że nikt tu niczego od niej nie chciał, a dom budził jej szczery zachwyt. Czego starała się nie okazywać. Bo mogło to być różnie odczytane…

Wnętrze urzekało prostotą i ciepłem. Strome drewniane schody. Wspinała się na nie, wdzięczna, że Tomasz pozwolił jej rozlokować się na górze i nie zajrzał tam ani razu. To znów coś o nim mówiło. Samotnik, który woli nie przyznawać się do kompleksów? Dziwne jak na ginekologa z własnym gabinetem. Ale cóż ona może wiedzieć o mężczyznach, skoro sama żyła dotąd pod wygodnym kloszem utkanym z wytworów własnej wyobraźni?

Poddasze było przestronne i skąpo umeblowane, przez kwadratowe okno w bocznej ścianie widziała bocianie gniazdo i kawałek nieba. W pokoju stało łóżko, stara szafa i wysoka lampa wykonana z sękatej gałęzi. Nic więcej.

Od dawna mężczyźni pojawiali się w jej życiu wyłącznie na chwilę. Wystarczającą, by przejrzeć się w ich oczach, lecz zbyt krótką, aby pozostawić coś poza ulotnym poczuciem żalu, nie większym od tego, jaki odczuwa się na widok ćmy z opalonymi płomieniem świecy skrzydełkami. Ci z kart jej książki byli inni. Ale tych sobie wymyśliła. Oczywiście wyjąwszy Lucjana. Tyle że on też nie był z jej bajki. Bo, cholera, umarł. Musiała wreszcie porozmawiać z Tomaszem. Spadła mu na głowę znienacka, a on przyjął jej obecność bez żadnych żądań i wymagań. Chyba wiedział, że nie jest jeszcze gotowa do udzielania wyjaśnień.

Wieczorami cicho zachodziła do kuchni, Tomasz zwykle siedział w gabinecie, widziała pod drzwiami smugę światła. Zjadała coś na zimno, następnie brała kąpiel w pięknej wannie na żeliwnych nogach. Na górze był jedynie prysznic. Czasem, owinięta wielkim jak prześcieradło ręcznikiem, wychodziła na taras, by posłuchać świerszczy i odetchnąć nocnym powietrzem. Nie na długo, gdyż nie chciała, aby ją na tym przyłapał. Wracała na poddasze, przyświecając sobie znalezioną w kuchni świeczką. Leżąc na łóżku, okryta luźno kocem, widziała na tle nocnego nieba bocianie gniazdo, a w nim dwa nieruchome cienie. Melania i Fryderyk byli u siebie. Janina nie mogła powiedzieć tego samego. Ale sama się wpakowała w tę niezręczną sytuację.

I tak oboje niepostrzeżenie przywykli do swej obecności w pobliżu. Rozmawiali już częściej, szczerzej. Niby o wszystkim, lecz nie do końca. W naturalny sposób przeszli na ty, tak było łatwiej. Tomasz opowiedział jej o rozwodzie i decyzji zepchnięcia przeszłości w niebyt. Zrewanżowała się suchymi faktami o sobie. Jakby uznała, że jeszcze nie czas na coś płynącego z głębi duszy. On zresztą nie wyglądał na zainteresowanego. Ale chyba stworzył sobie jej obraz, który raczej nie był prawdziwy. Jej wina. Widać naprawdę nie umiała się odnaleźć w prawdziwym świecie. Tak nie mogło być dłużej, to nie historia z jej książek! Sytuacja robiła się wręcz idiotyczna, tylko patrzeć, kiedy mu się wymsknie, że mogłaby czymś się zająć. Co tak naprawdę oznaczało proste pytanie: Co ty, u diabła, tutaj jeszcze robisz? Tego nie wiedziała. Chciała zostać, chciała być przydatna. Żeby nikt, ani przez moment, nie myślał o niej jak o… starej pannie, z wszelkimi niesmacznymi niuansami przyklejonymi do tego określenia. Miała nawet na to pomysł. Nie wiedziała, czy dobry, bo skąd to miała wiedzieć? Spróbowała wysondować Tomasza przy porannej kawie.

– Słuchaj, jak ty właściwie sobie radzisz z tym wszystkim – wykonała szeroki gest dłonią – no wiesz, dom, pacjentki, zaopatrzenie, sprzątanie, remonty, rachunki…

– Dość! – Teatralnym gestem złapał się za głowę. – Jeszcze tylko dodaj podatki, a uduszę cię tu na miejscu. Gdybyś wiedziała, ile kar zapłaciłem za nieterminowe rozliczenia.

– Rozumiem.

– A jeśli dach cieknie, dzwonię do pierwszej lepszej firmy znalezionej w internecie, a potem przepłacam trzykrotnie. I tak jest ze wszystkim. Nawet karty pacjentek muszę uzupełniać wieczorami, zauważyłaś pewnie, bo moja asystentka… Cóż, sprawia wrażenie stworzonej do wyższych celów.

– Czemu nie zatrudnisz na stałe kogoś do zarządzania tym wszystkim?

Tomasz popatrzył na nią jak na przybysza z innej planety.

– Janka, ty chyba kompletnie odleciałaś, pisząc te swoje książki. Może istnieje ktoś znający się na wszystkim, ale wiesz, ile by sobie zaśpiewał?

– Może i odleciałam – żachnęła się – ale przyjmijmy na chwilę, że coś tam potrafię, dobrze?

– Dobrze. Tylko co miałoby z tego wynikać?

– Lubisz ryzyko?

Przyglądał jej się uważnie, ciekaw, dokąd to wszystko zmierza.

– Nie każde.

– Mam propozycję. Przyjmij mnie na okres próbny jako, powiedzmy, zarządzającą. Bez wynagrodzenia, wystarczy mi dach nad głową. – Usiłowała przybrać budzący zaufanie i kompetentny wyraz twarzy. – No, jak będzie?

W tym akurat momencie pojawiła się asystująca mu w gabinecie pielęgniarka. Tomasz skorzystał z okazji, aby ulotnić się do swych obowiązków, nie czyniąc żadnych deklaracji. Wyszedłby na skończonego osła, gdyby się zgodził ochoczo, a ta propozycja miałaby okazać się najzwyklejszym żartem ze strony Janki. Ewentualnie próbą wkradzenia się w jego łaski. Po co niby? Znał życie i na poczekaniu mógł wymyślić całkiem sporo powodów. Choć coraz lepiej się czuł w jej towarzystwie, wiedział o niej wyłącznie tyle, ile zdecydowała się wyjawić. Trochę go niepokoiła nierównowaga w tym względzie, ponieważ sam, choćby się uparł, nie mógł uchodzić za kogoś innego. Był, kim był, i koniec. Lekarze nie mają patentu na rozsądek i nieomylność, dają się nabierać, omotywać i oszukiwać. Na własną prośbę.

Gdzieś w przerwie między wizytami Janina zapukała do gabinetu, po czym otworzyła drzwi, ale została w progu:

– Doktorze – odezwała się oficjalnie – jutro jadę na wycieczkę po okolicy, a nawet trochę dalej. Informuję, żebyś się nie niepokoił, bo jeśli gdzieś tam trafię na odpowiadający mi nocleg, mogę nie wrócić na noc.

Asystentka Bocianowskiego, młoda i cokolwiek zbyt obficie wyposażona przez naturę, otaksowała przybyłą od stóp po koniuszek głowy. Pryncypał nigdy nie czynił jej awansów, nawet subtelnie aluzyjnych, co przyjęłaby jako miły przerywnik w nudnej pracy. Pewnie był gejem, trudno się mówi. Określiła Jankę jako nieciekawą i zaniedbaną. Głównie przez brak ciała w stosownych miejscach. A przecież tak łatwo temu zaradzić, co drugi sklep to cukiernia. Sama rozkosz, do tego pożytek dla ciała i duszy. Co tam, mniejsza konkurencja dla niej.

– Dziękuję za informację – w głosie Tomasza pobrzmiewało zdziwienie – ale możesz robić, co zechcesz, nic mi do tego. Wieczorem jadę na dyżur, nie będzie mnie dwa dni.

– Mnie chyba też… Moja propozycja pozostaje w mocy, pomyśl o tym.

Asystentka nastawiła ucha, bo jej zdaniem zanosiło się na interesującą wymianę zdań. Jednak Janina zamknęła drzwi, nie czekając na odpowiedź. Robiło się coraz ciekawiej…

 

Po powrocie z męczącego dyżuru, Tomasz usłyszał od Łucji, że pani Janiny w istocie jeszcze nie ma. Przynajmniej ominęła ją kacza jajecznica. Oraz skutki uboczne jej zjedzenia, które gospodyni tak sugestywnie odmalowała. Na wypadek gdyby pisarka wróciła nocą, nie zamykał furtki, a Janka wiedziała, gdzie chował zapasowy klucz od drzwi wejściowych. Wziął prędki prysznic i z kieliszkiem koniaku przewędrował do salonu.

Gdyby miał się zakładać, postawiłby raczej na to, że więcej już nie ujrzy Janiny, niż na jej powrót. Miał wrażenie, iż zawiódł ją w jakiś jej tylko wiadomy sposób. Ale był facetem z krwi i kości, a nie papierowym wymysłem, pajacykiem tańczącym w rytm wystukiwany przez wyalienowaną starą pannę. Zresztą będzie, co ma być, teraz wprost padał z nóg. Wypił koniak i wyciągnął się w szlafroku na sofie. Zasnął natychmiast, nie wiedząc nawet, która godzina. Ostatnią jego myślą było, że nazajutrz poniedziałek. Nie obawiał się, że zaśpi, ponieważ w poniedziałki nie przyjmował pacjentek.

 

Rozdział III

Nienawiść. To słowo kluczowe. Słowo, które trzyma mnie przy życiu. Nadaje mu sens. Nie wiem, jak bez niego można by wytrzymać… Następnym słowem jest planowanie. Dokładne. Precyzyjne. Codzienne. A właś­ciwie – całodzienne. Czasami także nocne.

Zapiski? Tak, ciągle je robię, ale zabezpieczam osobnym hasłem. Z pewnością nikt nigdy go nie odgadnie. A ja nie muszę go zapisywać, bo wyryte jest w mojej pamięci. Najpierw w ogóle miały być usunięte, bowiem mogłyby wszystko popsuć, zdradzić, zatrzymać. A zatrzymać się nie mogę. Przede wszystkim – nie chcę. Więc następne słowo? Postanowienie. Chęć. Moja wola, która została przeze mnie podjęta dnia pewnego, a teraz ją utrzymuję. Do tej pory nie słabnie. Wręcz odwrotnie, umacnia się.

Więc tak: mam plan, który jest doskonały; mam żelazne postanowienie jego realizacji, opracowane od pierwszego kroku do chwili ostatniej; mam także motywację, którą jest nienawiść.

 

Wszystko razem jest – będzie – moją ZEMSTĄ.

 

Czekam na nią, a możliwość jej dokonania zbliża się coraz szybciej. Coraz realniej. Za chwilę stanie się rzeczywistością.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI