I tak nie przestanę Cię kochać - Jacek Skowroński, Maria Ulatowska - ebook

I tak nie przestanę Cię kochać ebook

Jacek Skowroński, Maria Ulatowska

4,7

Opis

Zojce i Krzysztofowi niebo runęło na głowy. Bo można pokonać każdą przeszkodę, ale jak wygrać z pojawiającą się nagle biologiczną matką panny młodej? Która na dodatek oświadcza, że pan młody jest jej przyrodnim bratankiem…

Zojka robi więc to, do czego przyzwyczaiła się od dzieciństwa. Ucieka. Choć tym razem gdzieś w głębi serca wie, że wróci. Bo tak jak nie mogłaby żyć bez powietrza, nie mogłaby żyć bez ukochanego Krzysia. Krzysztof wierzy, że jej ucieczka nie jest bezpowrotna, ale postanawia, że znajdzie ją, zanim dziewczyna postanowi wrócić. Bo i on bez powietrza żyć nie może.

A w tle opowieść o tym, czy na tym świecie - bez powietrza - w ogóle żyć będą mogły wnuki. Nie tylko Zojki i Krzysztofa, ale i nasze. Moje, twoje, naszych przyjaciół.

Maria Ulatowska, Jacek Skowroński - kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością. A w literacką teraźniejszość weszli razem pięć lat temu. Ona - pisywała utwory obyczajowe, on - sensacyjne. Udało im się połączyć siły i wypracować jednolity styl. Ich pierwsza wspólna powieść to "Autorka", wydana w 2014 r. Przed czytelnikami już książka dziewiąta. Twierdzą, że pomysłów mają na co najmniej trzydzieści lat współpracy. W żadnej bibliotece nikt nie ma co do tego wątpliwości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (40 ocen)
31
7
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BGosciminska

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa powieść napisana pięknym językiem .
00
Master1992

Nie oderwiesz się od lektury

Ciąg dalszy historii Krzysia, Zojki, ich najbliższych. pojawiają się nowe postacie, intrygi. Spełniają się marzenia. Czas leci, a życie nie bywa łaskawe.
00

Popularność




 

 

Copyright © Maria Ulatowska, Jacek Skowroński, 2019

 

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

 

Zdjęcie na okładce

© Givaga/iStockphoto.com

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Ewa Witan

 

Korekta

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8169-805-4

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Gdybyś mnie kiedyś miała przestać kochać,

nie mów mi tego.

Bóg tego także nie czyni.

Gdy ma zesłać zarazę i głód,

On ciągle się śmieje z wysoka,

choć dobrze wie, że oazy przemienia w pustynię.

Konstanty Ildefons Gałczyński,

Gdybyś mnie kiedyś miała przestać kochać

 

Wszystkim bibliotekom – bibliotekarkom i bibliotekarzom. Oraz wszystkim czytelniczkom i czytelnikom.

Bądźcie zawsze!

 

 

WSTĘP

Czwarty tom Cyklu Szczepankowskiego1 rozpoczynamy końcówką tomu trzeciego. Dla przypomnienia – tym czytelnikom, którzy już w Szczepankowie byli, i chcąc zachęcić tych, którzy dopiero teraz rozpoczynają przygodę z tym magicznym miejscem i jego bohaterami. Tym drugim chcemy powiedzieć, że można rozpocząć czytanie cyklu od tego tomu, lojalnie jednak uprzedzamy, że jak skończycie, poszukacie pierwszych trzech części. Mamy nadzieję, że jeszcze będą w księgarniach (w internetowych, a szczególnie u wydawcy, na pewno), a jeśli nie, na mur-beton znajdziecie je w bibliotekach. Z każdą biblioteką bowiem jesteśmy mocno zaprzyjaźnieni.

Krzysztof i Zojka nie mogli się pobrać? Ale czy na pewno? A nawet jeśli, to czy wyobrażacie sobie, że coś mogłoby ich rozłączyć? Czy ślub jest niezbędny każdemu? A może nie zawsze?

Jak sobie z tym problemem poradzili nasi bohaterowie? Czy poradzili sobie w ogóle? Na wszystkie te pytania znajdziecie odpowiedź w leżącej właśnie przed Wami książce. A do tej historii dołączyliśmy, jak zwyk­le, kilka nowych wątków. Mamy nadzieję, że wszystkie okażą się interesujące, a Krzysiowi i Zojce mocno kibicujecie, prawda?

Czwartym tomem cyklu żegnamy się na razie z bohaterami ze Szczepankowa, nie żegnamy się jednak z samym Szczepankowem. Do tego cudownego miejsca jeździmy kilka razy w roku – i zamierzamy jeździć, dopóki będzie istniało. A, bez względu na wszystko, z pewnością jeszcze niejeden raz akcja naszych następnych książek będzie się rozgrywać właśnie w Szczepankowie.

Chcemy raz jeszcze przypomnieć, że podobnie jak w poprzednim tomie, akcja tej powieści toczy się w latach, które tak naprawdę są dopiero przed nami. Po prostu nasi młodzi bohaterowie już dorośli.

1 Cykl Szczepankowski, dotychczas: Pewnego lata w Szczepankowie (Warszawa 2018), Niecodzienny upominek (Warszawa 2018), Dziewczyna ze Szczepankowa (Warszawa 2019). Autorzy: Maria Ulatowska i Jacek Skowroński. Wydawnictwo: Prószyński i Spółka.

 

 

OD TEGO SIĘ ZACZĘŁO…

Jaka ładna para, pomyślał burmistrz Biskupca, a zarazem kierownik urzędu stanu cywilnego. Wiedział, że narzeczeni są z Warszawy, i poczuł dumę, bo chociaż mieli tak wielki wybór, z jakiegoś powodu zdecydowali się na jego miasto. On, gdyby mógł, wybrałby Pałac Ślubów na Starym Mieście w stolicy. Ale tam pewnie długo się czeka, a młodym czasami… bardzo się spieszy. Zerknął dyskretnie na brzuszek dziewczyny. Nie, nie wyglądało na to, żeby musieli się spieszyć. Czemu więc właśnie tu? Ach, kto tam trafi za młodymi, westchnął filozoficznie i ruchem ręki zaprosił wszystkich do sali.

Stanęli przed nim – pan młody w ciemnogranatowym garniturze, nieskazitelnie uprasowanej białej koszuli, z krawatem w granatowo-czerwono-błękitne ukośne paseczki. Smukły młodzieniec o szerokich ramionach i blond włosach, które – co było widać – nie podlegały woli grzebienia. Na oparciu krzesła – rzecz niezwykła, ale przecież nie zabroniona – wisiał duży, chyba dość stary, aparat fotograficzny, którym aż do momentu rozpoczęcia uroczystości przyszły małżonek robił zdjęcia – narzeczonej, kierownikowi USC, za jego zgodą, i zgromadzonym w sali gościom. Tych ostatnich zebrało się sporo, zajęte były prawie wszystkie krzesła. Burmistrz usłyszał uwagę skierowaną przez pannę młodą do jej wybranka: „Patrz, ile ludzi, przeszło połowy w ogóle nie znam”. Zastanowił się nad tymi słowami – jacyś celebryci czy kto? Kto i dlaczego przychodzi na ślub osób, których nie zna?

Nie, Krzyś i Zojka nie byli celebrytami, a jednak mieszkańcy Biskupca znali ich, choćby ze słyszenia. A jeśli nie ich, to albo Halinę, albo Waśkę, albo doktora ze Szczepankowa, albo słyszeli o ośrodku w Szczepankowie, albo czytali książki popularnej pary pisarzy, jakimi byli Janusz i Matylda, albo też słyszeli o bardzo głośnej sprawie, prowadzonej przez prokuratora Auksencjusza Zarzecznego, w której spektakularną rolę odegrała mecenas Śmiertka, albo… po prostu lubili chodzić na śluby. Nie było tajemnicą, kto pojawi się na tej ceremonii, a nawet jeśli byłoby, wiadomo przecież, że jak ktoś chce, to wszystkiego się dowie. A więc obecność tylu znakomitości sprowadziła taki tłum ludzi, jakiego pan burmistrz dawno nie widział.

Panna młoda też była zgrabna i smukła, a wrażenie to jeszcze potęgował cienki jasnopopielaty kostium, zgrabnie wcięty w pasie i doskonale dopasowany do figury. W wycięciu żakietu połyskiwało małe srebrne serduszko, oprócz którego nie miała żadnej biżuterii, co działało zdecydowanie na korzyść jej ogólnego wizerunku. Jasne włosy, krótko ostrzyżone, też chyba nie bardzo poddawały się grzebieniowi, gdyż sterczały na wszystkie strony, nadając dziewczynie nieco łobuzerski wygląd. Łagodził to jednak wyraz dużych oczu, rzadko spotykanego zielononiebieskiego koloru. Patrzyły z niezwykłą ufnością, a w chwilach, gdy spoczywały na panu młodym, promieniowały ogromną miłością, widoczną nawet dla najgorliwszych cyników.

Pan młody odpowiadał jej spojrzeniem, mówiącym to samo. W pewnym momencie wyciągnął rękę i poprawił ułożenie jednej z miniaturowych cynii w ślubnym bukiecie, trzymanym przez wybrankę, a ten gest był tak pełen miłości i czułości – czy może sprawiło to spojrzenie młodego człowieka – że przez całą salę przebiegły westchnienia, niektórzy z gości zaś dyskretnie pociągnęli nosami.

Krzysztof nawet tego nie zauważył. Zajęty był powtarzaniem w myślach słów przysięgi małżeńskiej, których nauczył się na pamięć przed ślubem, wyszukawszy w internecie wszelkie informacje na ten temat. Powtarzał sobie teraz jej tekst: „Świadomy praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny, uroczyście oświadczam, że wstępuję w związek małżeński z Zoją i przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe”, nie wiedząc nawet, że szepcze bezgłośnie te słowa. Pośród wiadomości, jakie były w internecie, znalazł i taką, że ktoś zaczął się jąkać i stękać, i nie mógł powtórzyć formułki, mimo że stojący przed nim urzędnik podpowiadał mu słowo po słowie. Krzysztof bał się panicznie, że i jemu może się przydarzyć coś takiego. Publiczne wystąpienia nie były jego mocną stroną.

Po obu stronach młodej pary siedzieli świadkowie. Obok Zojki Waśka, wytworny jak nigdy. Ciemnoszary garnitur, koszula tak błękitna, że prawie biała, granatowy krawat w dyskretne białe punkciki. Ogorzała cera, wypros­towana muskularna sylwetka, trochę za długie szpakowate włosy i zielone, kocie oczy stanowiły kombinację, której nie mogłaby się oprzeć chyba żadna kobieta. Przynajmniej tak uważała siedząca w drugim rzędzie gości pewna pani mecenas. Po stronie Krzysztofa Halina, ubrana w elegancką szmaragdową garsonkę i białą koszulową bluzkę. Ładnie wymodelowane ciemne włosy z jaśniejszymi pasemkami, dyskretny makijaż, a przede wszystkim olśniewający uśmiech, nieschodzący z jej ust przez całą ceremonię – wszystko to sprawiało, że wyglądała nader korzystnie. Cała czwórka zrobiła duże wrażenie, nie tylko na panu burmistrzu. A ten właśnie wygłaszał swoją przemowę.

Był człowiekiem starej daty, wypowiedział więc na koniec formułkę, z której już zrezygnowano na ślubach cywilnych. „Jeśli ktoś zna powód, dla którego to małżeństwo nie może być zawarte, niech powie to teraz” – oświadczył i właśnie zamierzał ogłosić, iż siedząca przed nim para została małżeństwem, gdy raptem w sali doszło do pewnego zamieszania, spowodowanego przesunięciem jednego z dość gęsto ustawionych krzeseł. Zgrzytliwy dźwięk zagłuszył słowa wypowiedziane przez kobietę, która nagle wstała ze swojego miejsca w tyle sali. Widząc pytające spojrzenie urzędnika, niezadowolonego, iż przerwała mu wystąpienie, powtórzyła zdecydowanym tonem:

– Ja znam powód, dla którego to małżeństwo nie może być zawarte – i zamilkła.

Urzędnika, który pierwszy raz w życiu spotkał się z taką sytuacją, mimo że swoją funkcję sprawował już dziewiąty rok, po prostu zamurowało. Wbił wzrok w stojącą w dalszym rzędzie krzeseł kobietę.

– Ale… chwileczkę… Kim pani jest? – wyjąkał wreszcie.

– Jej matką.

*

Nie tylko urzędnika zamurowało. Zamurowało wszystkich. Ale najbardziej – Olgę i… Emilię Raczyńską.

Olgę, wiadomo. Przecież to ona czuła się matką Zojki. Nie, źle, nie „czuła się”, tylko po prostu była jej matką. „Jej matką”, tak powiedziała ta kobieta? Ogłosiła się matką Zojki? Jej małej, dorosłej, ślicznej córeczki? Oldze zrobiło się słabo, oparła się na ramieniu Adama, który także wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć.

A Emilię? Emilia z największym w swoim życiu osłupieniem usłyszała głos, który… chyba znała. Chyba? Tak, chyba, bo ostatnio słyszała go ponad trzydzieści lat temu. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku, chwilę przedtem, nim zwolniło się kolejne miejsce przy kuchennym stole, gdzie rodzina Raczyńskich spożywała posiłki2. Pierwsze opróżnione miejsce należało do Ewarysta, jej męża, który zmarł cicho i niespodziewanie w wieku lat czterdziestu pięciu. Na drugim miejscu zabrakło Jagny, jej córki, która w dniu osiemnastych urodzin zniknęła z domu. Fakt, że kolejne krzes­ło jest puste, dotarł do Emilii kilka dni po zniknięciu dziewczyny. Wypytywana na tę okoliczność Urszula, kuzynka Ewarysta, odpowiadała, że Jagna jest już dorosła i jeśli się wyprowadziła, to widocznie tak chciała, a jeśli nie powiedziała o tym matce, to widocznie też tak chciała. I nie jej, Urszuli, sprawą są relacje między matką i córką. A zatem było to sprawą niczyją i Emilia nad nieobecnością córki przeszła do porządku dziennego. Teraz odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i nie zwracając uwagi na szarpiącą ją za rękę Sonię: „Kto to jest, babciu? Kto? Co się dzieje?”, gapiła się z otwartymi ustami w stojącą kilka rzędów za nią kobietę, w którą wpatrywała się cała sala.

A Zojka? Do Zojki jakby nic nie dotarło. Stała z wyciąg­niętą prawą ręką ku Krzysztofowi, zdziwiona, że ten nie wsuwa jej obrączki na palec. Słyszała i czuła jakieś zamieszanie z tyłu sali, ale była tak zaaferowana tym, co się działo przed nią, że nie dotarło do niej to, co działo się w tyle.

– Panią i państwa proszę za mną. – Kierownik urzędu stanu cywilnego ocknął się z letargu i skinął ręką w stronę Krzysztofa, Zojki oraz stojącej w piątym rzędzie kobiety.

– Czy my też możemy? – spytała drżącym głosem Olga. – Jesteśmy rodzicami panny młodej.

Rodzicami? – zaplątał się urzędnik. ­­Jej matka? Dwie matki? ­Ach, już chyba nic go nie zdziwi. Spojrzał na młodych, ale ci nie protestowali.

– Proszę bardzo – powiedział więc cicho i poszedł przodem.

Wśród szmeru gości, kompletnie nierozumiejących, co się dzieje, wyprowadził całą piątkę bocznym wyjściem z sali ślubów.

– Słucham panią – zwrócił się do kobiety, która zgłosiła, że ma jakieś zastrzeżenie.

Biernaccy wbili w nią wzrok, a ona… spytała, czy może usiąść, bo jej słabo.

– Ty – zwróciła się do Adama – i ja mieliśmy wspólnego ojca, Tadeusza Biernackiego. Ty jesteś ojcem pana młodego, a ja – matką panny młodej. Między młodymi jest więc bliskie pokrewieństwo, wykluczające, moim zdaniem, założenie rodziny.

Teraz, nawet bez pytania, usiadł Adam.

– Czy może pani jakoś to udowodnić? – zapytał.

Nieznajoma pokazała im swój akt urodzenia i zaświadczenie ze Szpitala Bielańskiego, że w dniu dwunastego maja dwa tysiące szóstego roku urodziła tam córkę.

– Proszę podpisać protokół. – Urzędnik podszedł do niej i podał dokument, który błyskawicznie sporządził. – Resztę wyjaśnią sobie państwo już we własnym gronie, ja muszę mieć tylko potwierdzenie, że ślub się nie odbył i dlaczego.

– Co pani narobiła, dlaczego?! – zaatakowała Jagnę Olga. Z faktami ponoć się nie dyskutuje, ona jednak nie chciała przyjąć ich do wiadomości. – To jakieś oszustwo, to…

– Czemu pani tak sądzi? Co pani o mnie wie, żeby wydawać takie sądy? – zimno spytała tamta.

Zanosiło się na ostrą potyczkę, którą burmistrz postanowił zdusić w zarodku. Podczas wieloletniego sprawowania swej funkcji, kiedy to, poza udzielaniem ślubów, do jego obowiązków należało wydawanie różnorakich zezwoleń, a także interwencje, był świadkiem niejednego i zdążył się nauczyć, że najlepiej nie wtrącać się w spory interesantów. Dla własnego dobra i spokoju w pracy.

– Szanowni państwo, jestem zmuszony poprosić, abyście wyjaśnili sobie wszystko poza murami urzędu – zażądał z naciskiem.

Olga odetchnęła głęboko, pragnąc opanować emocje.

– Proponuję… – zawahała się na moment.

Najchętniej wyjaśniłaby wszystko już, teraz, natychmiast. Ale przeczuwała, że rozwikłanie tej paskudnej pomyłki będzie wymagać nieco czasu. I najlepiej jakiegoś neutralnego miejsca, gdzie ta wstrętna kobieta – nie umiała inaczej o niej myśleć – zgodzi się pójść. Bo swoje zrobiła, cóż więc miałoby ją powstrzymać przed oddaleniem się bez dalszych wyjaśnień?

– Proponuję, abyśmy wszyscy poszli do tej kawiarni parę ulic dalej.

Jagna skinęła głową. Niby obojętnie, jednak zaciśnięte usta i drżące, bezwiednie splatane dłonie zdradzały wewnętrzne napięcie.

– Idźcie – powiedział Adam i zwrócił się do urzędnika: – Może pan wskaże nam jakieś boczne wyjście z urzędu? A ja pójdę do gości i prędko przeproszę. Potem was dogonię.

– Co im powiesz? – spytała Olga. – W Szczepankowie wszystko gotowe do weselnego przyjęcia…

– Nie wiem. – Westchnął bezradnie. – Najbliższym należy chyba powiedzieć prawdę. Taką, jaką znamy w tym momencie. Zresztą sami widzieli i słyszeli, co się stało…

Tymczasem oczekujący w sali goście szemrali coraz głośniej. Mimo wszystko większość była przekonana, że zaszło jakieś łatwe do wyjaśnienia nieporozumienie. Bo takie rzeczy zdarzają się w książkach i filmach, ale nie w prawdziwym życiu! Absurd, nonsens, głupi żart jakiejś chorej psychicznie kobiety, której ani nikt z obecnych nie znał, ani nie widział wcześniej na oczy. Wszyscy byli tego pewni. Z wyjątkiem Emilii.

Ona jedna przez chwilę wyobrażała sobie, że rozpoznaje w nieznajomej kogoś z dalekiej przeszłości… Ale nie, wszak to niemożliwe… Zwykły zbieg okoliczności, jakieś powierzchowne podobieństwo tej kobiety do niewidzianej od trzydziestu lat córki. Której kiedyś nie umiała obdarzyć matczyną miłością i która odpłaciła jej za to, usuwając się z jej życia, gdy tylko osiągnęła pełnoletność. Emilia nawet sama przed sobą nie zamierzała ani wtedy, ani później udawać, iż nie poczuła ulgi, że spadł jej z głowy ów ciężar. Musiała mieć w sobie jakieś cygańskie geny, gdyż nie znosiła uwiązania, nakazów, zakazów i nigdy nie ciągnęło jej do nudnej ustabilizowanej egzystencji. Jej „artystyczna” dusza łaknęła od życia nieskrępowanej wolności. Czy to tak wiele? Czasem, choć niezbyt często, była ciekawa, co też może się dziać z jej córką. Lecz tak naprawdę nie pragnęła tego wiedzieć. Zapewne Jagna poszła w jej ślady i dawała sobie radę raz lepiej, raz gorzej. Cóż, jaka matka, taka córka…

A w ogóle całe to obecne zamieszanie nie jest jej sprawą. Ona jedynie pomaga Waśce w opiece nad Sonią. Jeśli nawet jakimś niepojętym zrządzeniem losu Jag­na nagle się tu objawiła, to i tak najwyraźniej nie dlatego, by odnowić kontakt z matką. Zresztą to nie mogła być ona. Jakieś tam podobieństwo głosu i wyglądu nie miało znaczenia, wszak dziesiątki czy setki razy spotyka się kogoś przypominającego krewnego lub znajomego. Trzydzieści lat to przepaść, której Emilia nie zamierzała pokonywać tu i teraz. Gdyby jednak musiała… to pierwszy ruch nie należał do niej.

Tak czy inaczej, niebawem wszystko wyjaśni się samo, toteż nie zamierzała wychylać się ze swymi urojeniami. Choć gdzieś w zakamarkach duszy bała się, iż nie są to wyłącznie urojenia…

W sali pojawił się Adam. Tylko on. Był zatroskany i poważny, co wszyscy natychmiast dostrzegli. Widać przeszkoda w zawarciu ślubu okazała się czymś więcej niż zwyczajnym nieporozumieniem. Przywołał Krystynę, Stefana, Adriana, Waśkę oraz jeszcze paru bliższych znajomych rodziny i coś im tłumaczył zafrasowany. Emilia nie należała do tego grona, siedziała więc z Sonią w pewnym oddaleniu, przytrzymując małą na miejscu.

– Babciu, co się stało? – pytała płaczliwym głosem dziewczynka. – Dlaczego nie ma ślubu? Ja tak chciałam wszystko zobaczyć, dać im kwiaty, a potem tańczyć na weselu. Ja się nie zgadzam! Dorośli zawsze zrobią coś takiego głupiego i nie chcą nic wytłumaczyć.

– Masz rację, kruszynko. Dorośli cały czas robią niemądre rzeczy.

– Babciu, wymigujesz się – prychnęła obrażonym tonem Sonia.

Emilia nie miała argumentów zrozumiałych dla dziecka, ale wybawił ją Waśka, który właśnie do nich podszedł.

– Ślubu ani przyjęcia nie będzie. Na razie… – stwierdził ponuro. I nim zdążyła poprosić o wyjaśnienie, przynajmniej tego „na razie”, dorzucił tonem ucinającym dyskusję: – Chodźcie do samochodu, wracamy do domu.

Sonia znała tatę i wiedziała, że kiedy jest w takim nastroju, to nawet ona niczego nie zwojuje.

*

Goście rozjechali się w swoje strony, a niedługo później, w oddalonej od urzędu o pięć minut spacerkiem kawiarni, spotkało się pięć osób. Pięć dorosłych osób, z których każdej, bez wyjątku, życie zdążyło już pokazać się w ciemniejszych barwach. Nawet najmłodszym z tego grona, Zojce i Krzyśkowi. Ci dwoje wszakże sądzili, że było minęło i złe chwile należą do przeszłości. Mieli pełne prawo tak myśleć. Do dzisiaj.

Adam poprosił o cztery kawy, nie pytając pozostałych i ostentacyjnie ignorując Jagnę. Ta natomiast zamówiła kieliszek białego wina.

– Niech pani jeszcze raz pokaże te dokumenty – powiedział, kiedy kelnerka odeszła w stronę baru.

Owo „pani” było celowe, choć wszystko wskazywało na to, że zwracał się do siostry. Przyrodniej, ale jednak… Z faktami się nie dyskutuje, to prawda, jednak żadne wyjaśnienia nie mogły stłumić uczucia żalu i wręcz czegoś na kształt odrazy za jej postępek. Czy też raczej moment, w którym zdecydowała się wyjawić prawdę. Wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby zgłosiła się, powiedzmy, miesiąc wcześniej. Nawet tydzień. Ale uczynić coś takiego w dniu ślubu?! To było wredne i podłe.

Jagna położyła na stoliku swój akt urodzenia i zaświadczenie ze szpitala. Obydwa dokumenty nosiły ślady niezbyt starannego przechowywania, były pogniecione, przybrudzone, poskładane w małe kwadraty. Jakby właścicielka latami trzymała oba w noszonym przy sobie portfelu. Niestety, nic nie wskazywało, że papiery nie są autentyczne. Ponadto Zojka posiadała własny akt urodzenia, wędrujący z nią po domach dziecka, gdzie jako miejsce urodzenia podano ten sam szpital oraz datę, zgadzającą się co do minuty.

Olga przyglądała się kobiecie, starając się dostrzec jakieś ślady podobieństwa do swego męża. I jakoś nie umiała znaleźć zbyt wielu. Z aktu urodzenia wynikało, że Jagna jest siedem lat starsza od Adama, lecz wyglądała na zdecydowanie więcej. Była szczupła, ale raczej nie wynikało to z dbania o siebie, wręcz przeciwnie. Bruzdy na twarzy, szara cera i przygasłe oczy świadczyły, iż jej tryb życia pozostawiał wiele do życzenia. Przynajmniej kiedyś, gdy była młoda i sądziła zapewne, że może sobie na wszystko pozwolić, a czas stoi w miejscu. Bo na jej twarzy pozostały ślady dawnej urody, temu Olga nie mogła zaprzeczyć. Cygańskiej urody. I pewnie takiegoż charakteru, co mogła jedynie przypuszczać, choć była przekonana, iż dobrze rozszyfrowała tę kobietę. Niemniej jednak nie dostrzegła w niej cienia podobieństwa do Adama. Sprawiło to Oldze nieokreśloną ulgę, choć doskonale rozumiała, że brak podobieństwa między tymi dwojgiem nie jest czymś niezwykłym. Często spotyka się rodzeństwo o zupełnie odmiennym wyglądzie, zwłaszcza gdy tylko jedno z rodziców jest wspólne. Za to, choć Jagna miała włosy ufarbowane na kruczoczarny kolor, nikomu, kto przyjrzałby się uważniej, nie mogłoby ujść podobieństwo jej i Zojki. A właściwie – Zojki do niej. Było je widać w sylwetce, układzie ust, oczach. A nawet w pewnych drobnych gestach, na pierwszy rzut oka niezwracających uwagi.

Zojka i Krzysiek trzymali się za ręce, uparcie omijając wzrokiem nieznajomą. Jakby chcieli obwieścić całemu światu, że nie istnieje siła zdolna cokolwiek zmienić w ich uczuciu. Młodość ma swoje prawa, pozwala zaprzeczać faktom, nie dopuszczać do siebie głosu rozsądku, nie godzi się z oczywistościami. Czasem jest ślepa i głucha. Oboje rozumieli, co się stało, ale wręcz rozpaczliwie nie przyjmowali tego do wiadomości. Bo przecież świat nie może być aż tak źle urządzony, by niweczyć jedyne, co naprawdę dla nich się liczyło…

– Czemu pani nie przyszła z tym wcześniej? – Adam wpatrywał się w pożółkłe dokumenty, jakby pragnął unicestwić je wzrokiem.

– Pani? No tak, rozumiem…

Jagna napiła się wina i sięgnęła do wiszącej na oparciu krzesła torby po papierosy. Zrobiła to bezwiednie, toteż natychmiast zreflektowała się i cofnęła rękę, gdyż w lokalu obowiązywał zakaz palenia. Szara cera i pożółkłe palce świadczyły, że była namiętną palaczką. Zamówienie wina mogło oznaczać, że inne nałogi również nie są jej obce.

– Ale wiedz jedno. Długo nie wiedziałam, że mam brata. To nie moja wina.

– A czyja? – spytał martwym głosem Adam, choć domyślał się odpowiedzi.

– Mojej matki. Nie powiedziała mi i już. Zaszła w ciążę z Tadeuszem Biernackim, urodziła mnie, po czym związała się z innym mężczyzną.

– A ty nie zadawałaś pytań…? – Mimowolnie zwrócił się do niej na ty, nawet nie zauważywszy tego.

– Bo przecież miałam ojca. Które dziecko pyta matkę, czy tata jest prawdziwy? Zresztą prawie nie nawiązałam z nią kontaktu, ani emocjonalnego, ani realnego. Wychowywałam się w obcym domu, pod opieką ciotki. Odeszłam, a raczej uciekłam, kiedy tylko mogłam to zrobić. Uroiłam sobie, że tak wygląda wolność, i czerpałam z niej pełnymi garściami. Zresztą jak matka… Szukałam towarzystwa różnych niebieskich ptaków, żyłam z dnia na dzień… Widać na dziedziczność nie ma rady, choćby… była przekleństwem. Zresztą niczego nie żałuję.

Ostatnie słowa nie zabrzmiały szczerze, z twarzy Jag­ny na moment opadła maska osoby silnej wewnętrznie, zastąpiona przygnębiającym wyrazem poczucia porażki. Adama na chwilę ogarnęło współczucie, które jednak zniknęło szybciej, niż się pojawiło. Okoliczności nie sprzyjały zadzierzgiwaniu więzi z odnalezioną siostrą. Może kiedyś, gdy już opadną złe emocje…

Obecnie czuł jedynie żal i narastającą wściekłość za wyrządzoną jego dzieciom krzywdę, czemu natychmiast dał wyraz:

– Zbaczasz z tematu. Pytałem, czemu nie przyszłaś do nas z tymi rewelacjami! Nie wiesz, ile musiała znieść twoja córka, prawda? Nigdy cię to nie obchodziło. Nie płakałaś za nią po nocach, nie śniło ci się, że może tuła się gdzieś głodna i brudna, dzień po dniu cierpiąc i walcząc o przetrwanie. Porzuciłaś ją jak psa na śmietniku! A dziś wyskakujesz niczym diabeł z pudełka, by po raz wtóry zrujnować jej życie. Kim ty jesteś, kobieto, gdzie masz serce, uczucia, wrażliwość? Nie jesteś prawdziwą matką, tylko podłą, żałosną kreaturą. I nie nazywaj siebie tym słowem, nigdy. Rozumiesz?!

W trakcie całej tej tyrady Olga dosłownie przestała oddychać. Nigdy nie widziała Adama w takim stanie. Zawsze był łagodny, czuły i tolerancyjny. A teraz raptem objawił się w nim lodowaty gniew i okrutna bezwzględność. Olga przestraszyła się, by jej mąż nie posunął się za daleko, bo miał w oczach coś, czego nie dostrzegła nigdy nawet u Waśki.

Jagna na chwilę skamieniała; zacisnęła mocno ręce, aż pobielały jej kostki dłoni. Wydawało się, że odpowie w podobny sposób. Na pewno była bliska wybuchu. Spojrzała jednak na Zojkę, która uparcie wpatrywała się w stół, trzymając za rękę Krzyśka. Na ten widok w kobiecie coś jakby pękło, zgasło, umarło. Może nadzieja, że cena za dawne błędy nie okaże się aż tak wysoka, niemożliwa do zapłacenia.

– Przychodząc do was, nie liczyłam na ciepłe przyjęcie – oznajmiła ochrypłym głosem. – Pytasz, czemu akurat dzisiaj, myślisz, że specjalnie wybrałam ten moment, żeby było bardziej dramatycznie? Że chciałam, żebyście natychmiast mnie osądzili i znienawidzili, bo wyrządzanie ludziom krzywdy sprawia mi jakąś chorą satysfakcję? Zresztą nie obchodzi mnie, co myślicie… – Hardo uniosła głowę, jednak ręce, szarpiące nerwowo skraj obrusa, zdradzały, że była to tylko poza, próba ukrycia się za zasłoną twardości i cynizmu. Lecz nic nie mogło ochronić jej przed niechęcią obecnych przy stole, tak wyraźną, że aż bolesną. – Zjawiłam się dzisiaj, bo po prostu nie zdążyłam wcześniej. W ostatniej chwili dowiedziałam się o ślubie córki i o tym, z kim go bierze…

W tym momencie Krzysiek potrząsnął głową i wtrącił zupełnie niespodziewanie:

– Ja panią już gdzieś widziałem. Chyba niedawno…

– Wierzcie lub nie, ale wcale nie chciałam kontaktu z wami – ciągnęła Jagna, jakby nie dotarły do niej słowa chłopaka. Czy też może nie chciała potwierdzać ani zaprzeczać. – Szukałam jej, to prawda, od kiedy coś, co przypadkiem zobaczyłam, uświadomiło mi, że to chyba ona, bo nikt nie może być aż tak podobny…

Tym razem wtrąciła się Olga:

– I niby co takiego pani zobaczyła? – Jej ton daleki był od przyjaznego. – Jak dotąd mówi pani samymi zagadkami.

– Czy to ważne? Było, jak było – ucięła Jagna. – Chciałam ją tylko znaleźć, popatrzeć na nią z daleka. Nawet zamienić dwa słowa, bo przecież i tak by nie wiedziała, z kim rozmawia. Przekonać się, czy jej się powiodło, może lepiej niż mnie, czy jest szczęśliwa.

Adam chciał ostro skomentować te słowa, jednak w oczach kobiety, nie, siostry, dostrzegł łzy. Zapewne prawdziwe, bo po cóż miałaby udawać? Mogła w ogóle nie zgodzić się na to spotkanie. A jednak usiadła z nimi do rozmowy, mimo że miała wszystkich czworo przeciwko sobie.

– No to się przekonałaś… – mruknął cicho.

Usłyszała. I po raz kolejny nie odniosła się do tego, co zostało powiedziane.

– Macie mnie za podłą jędzę, ale co innego mogłam zrobić? Dopuścić do tego ślubu, wiedząc, że są spokrewnieni, zatem ich dzieci mogą być nieuleczalnie chore czy upośledzone umysłowo? Owszem, prościej byłoby się nie wtrącać, odejść w nieznane i nie zaprzątać sobie więcej głowy losem dawno temu porzuconego dziecka. Tak należało postąpić?

Milczeli. Odpowiedź na to pytanie była zbyt oczywista.

Jagna pogrzebała chwilę w torbie, a następnie wysypała z portmonetki na stół trochę drobnych jako należność za kieliszek wina i wstała. W Oldze coś drgnęło na myśl, że to chyba wszystkie pieniądze, jakie tamta miała przy sobie. Nie wyglądała na kogoś, komu dobrze się wiedzie, raczej nawet gorzej niż znośnie. Olga nie umiała jednakże przełamać w sobie niechęci na tyle, by zaproponować tej kobiecie podwiezienie, a już na pewno nie gościnę. Prawda, że może i chciałaby dowiedzieć się więcej o Jagnie, ale nie w takich okolicznościach…

Bo to ona, Olga, była jedyną prawdziwą matką dla Zojki!

Choć wszystko już zostało powiedziane i nikt nie zatrzymywał Jagny, ta jakoś dziwnie ociągała się z odejściem. Upuściła torbę, podniosła i zarzuciła na ramię, potem jeszcze dosunęła krzesło do stolika i rozejrzała się, jakby szukała toalety albo zapomniała, gdzie jest wyjście. Wreszcie ruszyła w kierunku drzwi, lecz zatrzymała się za plecami Zojki. Dotknęła ręką ramienia dziewczyny.

– Słuchaj… może wyszłabyś ze mną na chwilę? Chciałabym porozmawiać z tobą w cztery oczy, bo pewnie nie zobaczymy się więcej…

– Nie!

W tym jednym krótkim słowie Zojka zawarła cały ból swego dzieciństwa. I nie chodziło o nienawiść do kobiety, która była wyłącznie jej biologiczną matką – i nikim więcej. Absolutnie nikim! Zojka pragnęła tylko, aby Jagna jak najszybciej sobie poszła.

Tamta nie nalegała, zrozumiała przekaz, który nie mógłby zostać wyrażony w jaśniejszy sposób. Odwróciła się szybko i niemal wybiegła z kawiarni.

Krzysiek objął dziewczynę ramieniem i popatrzył na rodziców.

– Co teraz z nami będzie?

– Będziemy dalej najwspanialszą rodziną, nic ani nikt nam tego nie odbierze – odparła Olga.

– Wiesz, że nie o to pytałem.

– Pewnych rzeczy nie da się zmienić ani odwrócić – odrzekła smutno. – Niestety, nie możecie się pobrać. Powiedzmy to sobie jasno i pogódźmy się z tym.

– Nawet gdybyśmy postanowili nie mieć dzieci? – zapytał Krzysiek z jakąś rozpaczliwą nadzieją. Której tak naprawdę nie odczuwał, jedynie czepiał się resztek wiary, że znajdą jakieś wyjście.

– To nic nie zmienia. Prawo jest prawem, nie istnieje u nas instancja, która by coś tu mogła zmienić.

– To wyjedziemy – oświadczył z mocą.

– Dokąd?! – przestraszyła się Olga.

Krzysiek spojrzał na swoją ukochaną.

– Gdzieś, gdzie takie bzdury nie mają znaczenia! Co ty na to, Zojka?

– Znasz mnie. – Oczy dziewczyny rozbłysły. – Nie musisz pytać.

– Za… zaraz… czekajcie, mo… moment… – Adam aż zaczął się jąkać, bo znał charakter Krzysia i wiedział, że syn pognałby za nią dosłownie w kosmos. – Dajcie na luz. Poczekajmy, mamy czas.

– Niby na co?

Do tej pory Adam nie tknął zamówionej kawy, ale teraz, mimo że była zimna i odstała, wypił ją paroma haustami. Rzadko mu się to zdarzało, jednakże w tamtej chwili żałował, że nie miał przed sobą kieliszka wódki.

– Coś mi tu nie gra, nie pasuje. Ja mam siostrę? – Złapał się za głowę, szarpiąc włosy. – Niby możliwe to, ale… wiecie… chyba powinienem coś poczuć na jej widok. Jakiś ślad więzi, czy jak tam by to nazwać, a wszystko we mnie krzyczy, że jest w tym coś fałszywego. Nie rozumiem tego, bo trudno to wytłumaczyć, lecz coś bym chyba wiedział albo wyczuwał. – Popatrzył na żonę, szukając u niej potwierdzenia. – Przynajmniej podświadomie.

– Dokumenty nie pozostawiają cienia wątpliwości.

– Wiem – potwierdził z rozpaczą. – Ale może w tym szpitalu coś pokręcili? To były inne czasy, inna epoka, ogólny bałagan i urzędnicza spychologia. Kto tam dbał o ewidencję, skoro matka zrzekła się praw do dziecka. Pewnie było tych dzieci więcej, oddawali je do placówek opiekuńczych jak leci…

– Wiem, co masz na myśli. – Olga westchnęła, bo jej zdaniem podobieństwo Zojki do Jagny, które wychwyciła kobiecym okiem, wykluczało pomyłkę. Niemal wykluczało, ponieważ bywają ludzie podobni do siebie, a kompletnie niespokrewnieni. – I co, chcesz im grzebać w archiwach?

– Nie. – Spojrzał na Zojkę i Krzyśka. – Powinniście zrobić testy genetyczne. Wtedy będziemy mieli pewność. Co wy na to?

Tamci dwoje popatrzyli sobie w oczy i dostrzegli oczywistą dla nich odpowiedź. Brzmiała: Cokolwiek wykazałyby jakieś tam durne testy, między nimi nic się nie zmieni.

– Nie chcę, nie zależy mi – oznajmiła dziewczyna.

– Mnie też – oświadczył Krzysztof.

Olga poczuła, że coś ściska jej gardło, miała wrażenie, że cała sala zaczęła wirować. To wszystko nie mogło dziać się naprawdę. Jednak po chwili wzięła się w garść i zapytała szczerze, nie bacząc na brutalność swoich słów:

– Dobrze, powiedzmy, że wyjedziecie na koniec świata albo zignorujecie wszystko i będziecie ze sobą bez ślubu. A wasze dzieci? Pomyśleliście o nich?

Krzysiek nie umiał na poczekaniu dać na to jakiejś w miarę rozsądnej odpowiedzi. Ni z tego, ni z owego pomyślał o spoczywających w jego kieszeni obrączkach. Popatrzył bezradnie na Zojkę.

Dziewczyna puściła jego rękę. Dzieci… Dotąd o nich nie myślała, nie planowała, to miało przyjść samo, kiedy będą małżeństwem i już troszkę nacieszą się sobą.

Lecz nagle stanęła jej przed oczyma Jagna, twierdząca, że widać po matce odziedziczyła te jakieś cygańskie geny. Potem przypomniała sobie ucieczki z domów dziecka, życie na ulicy, sypianie w brudnych komórkach.

Pomyślała, że chyba nie byłaby dobrą matką…

*

Minęło kilka dni. Wrócili do Warszawy i niby wszystko było po staremu, ale Zojka żyła w poczuciu jakiejś nierealności. Nadal mieszkali z Krzyśkiem u babci Krystyny. Dla świętego spokoju wykonali zaproponowane przez Adama testy genetyczne, wyniki miały być znane za parę tygodni.

Tyle że Zojka nie zamierzała czekać na nie jak na wyrok…

2 Patrz Dziewczyna ze Szczepankowa Marii Ulatowskiej i Jacka Skowrońskiego, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

 

CZĘŚĆ I

EMILIA

 

Rozdział I

MAŁO CIEKAWY POCZĄTEK ŻYCIA

Emilka z rozpaczą patrzyła na matkę. Miała tylko siedem lat i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego już nigdy nie zobaczy tatusia.

– Jak to: umarł? Na zawsze?

– Na zawsze, kwiatuszku, na zawsze. Teraz jesteśmy same na świecie.

– My i jeszcze Elwira, prawda? – spytała dziewczynka.

– Tak, i Elwira – uspokoiła ją matka.

Była to chyba ostatnia „normalna” rozmowa Edyty z córką. Po śmierci ojca Elwiry i Emilii ich matka, zadowolona, że starsza z dziewczynek opiekuje się młodszą, zaczęła przesiadywać po knajpkach, w nieciekawym towarzystwie, i coraz bardziej wpadała w szpony alkoholu. Na który szła większość pieniędzy. Malowanie, jej hobby i źródło zarobków, przestało się liczyć. Dziewczynki często nie miały żadnego obiadu, a śniadania i kolacje były bardzo ubogie. Lub nie dostawały ich w ogóle.

– Mama nas nie kocha. A ja jej nienawidzę – łkała Emilka, gdy matka po powrocie z zakupów chrapała na tapczanie w swoim pokoju i okazało się, że znowu nie przyniosła do domu żadnej siatki z wiktuałami.

Dookoła śmierdziało ledwo przetrawionym alkoholem, z ust śpiącej ciekła strużka śliny, a rozkopana pościel odsłaniała pogniecioną, rozchełstaną bluzkę z pourywanymi guzikami, podwiniętą, wymiętoszoną spódnicę, i ­– o zgrozo – czarne, zasznurowane trzewiki. Emilka usiłowała zdjąć matce buty, ale ta tylko wierzg­nęła nogą i wsunęła ją z powrotem pod kołdrę.

– Zostaw ją – powiedziała Elwira z całą mocą swojego autorytetu, wzmocnionego siedmioma latami starszeństwa. – Chodź na kolację, mamy pęczek rzodkiewek i wczorajszy chleb. Do tego jest zsiadłe mleko.

Iście królewska uczta. Rzodkiewki dostały od sąsiadki, właścicielki działki pracowniczej na Białołęce. Pani Bożena nie tylko często przynosiła dziewczynkom wyhodowane warzywa czy owoce, ale od czasu do czasu zabierała obie do swojego ogródka, które to wyprawy siostry bardzo lubiły. Nie tylko dlatego, że zawsze przynosiły stamtąd do domu jakieś pyszności: rzodkiewki, sałatę, cukinie albo kabaczki; najbardziej dlatego, że prosto z działki można było pójść do lasu, który obydwie uwielbiały. Czasami nawet chodziły na grzyby, bo pani Bożena znała miejsca, w których rosły.

Pani Bożena w ogóle była dla nich darem niebios. Bardzo często podrzucała im coś do jedzenia i nie były to tylko plony z działki. Niekiedy dostawały pierogi, czasami jakieś paszteciki, a zdarzała się też zupa w garnuszku. Sąsiadce bardzo żal było dziewczynek, nawet raz spróbowała porozmawiać z ich matką, ale… nie trafiła na dobry dzień.

Kiedyś przyniosła im zawinięte w gazetę śledzie.

– Zrobicie sobie same? – spytała. – Ja, niestety, muszę lecieć na nocny dyżur (była pielęgniarką). Trzeba wkroić cebulę, o, tu wam też ją daję, i zalać olejem. Proszę, oto butelka.

Nie przyszło jej do głowy, aby powiedzieć, że te śledzie najpierw trzeba wymoczyć w wodzie przez kilka godzin. Dziewczynki, bardzo przejęte swoim zadaniem, starannie pokroiły śledzie w zgrabne prostokąciki, cebulę w plasterki, polały wszystko olejem i zaprosiły matkę do stołu. Niestety, ich duma trwała zaledwie chwilę, dopóki Edyta nie spróbowała smakowicie wyglądającej potrawy.

– Niezdarne smarkule! – rozkrzyczała się matka. – Nawet głupich śledzi nie potraficie zrobić!

Cóż, nie przyszło jej do głowy, że nie było komu udzielić tej lekcji jej córkom.

Emilka bardzo tęskniła za ojcem, tym bardziej, im częściej matka przestawała być matką. Dziewczynka pielęgnowała w pamięci obraz jedynych wspólnych wakacji rodzinnych. Przyjaciel ojca miał siostrę, mieszkającą w Orłowie, dzielnicy Gdyni. Ten przyjaciel, pan Jerzy, był po trudnym rozwodzie, żona odeszła i zabrała ze sobą obie córeczki. Siostra pana Jerzego miała spory dom, mieszkała sama i zapraszała do siebie brata, żeby nie był sam. Jerzy zaproponował takie wakacje, za zgodą siostry, całej rodzinie Kociołków, mając nadzieję, że obecność dwóch dziewczynek złagodzi jego tęsknotę za własnymi córkami. Tak się, niestety, nie stało, ale dla Emilii był to wyjazd życia. Nie dosyć, że po raz pierwszy zobaczyła morze, to jeszcze przeżyła coś, o czym nigdy nawet nie marzyła. Otóż w pobliskich Kolibkach znajdowała się szkółka jazdy konnej i Jerzy, chcąc uatrakcyjnić dziewczynkom wakacje, zawiózł je tam któregoś dnia. Elwira za nic nie chciała wsiąść na konia, matka wróciła więc ze starszą córką do Orłowa i poszły na plażę. Ojciec z Jerzym patrzyli z uciechą na rozradowaną Emilkę, która wyglądała, jakby urodziła się na grzbiecie kucyka.

Następnego dnia ojciec znowu zabrał młodszą córkę do Kolibek i sprawiał jej tę przyjemność codziennie, aż do końca pobytu nad morzem. Lekcje nie były drogie, a mieszkanie mieli przecież za darmo, jedzenie właściwie też, bo siostra Jerzego prowadziła coś w rodzaju prywatnego pensjonatu, wynajmowała pokoje i gotowała swoim gościom. Od Kociołków nie chciała brać pieniędzy, po prostu cieszyła się ich obecnością i tym, że jej brat nie czuje się samotny. Edyta chodziła więc z Elwirą na plażę, a ojciec i Emilka jeździli konno. To były zaledwie dwa tygodnie, ale dziewczynka zapamiętała te chwile na zawsze. Czuła się wtedy wolna, niezależna jak ptak, choć była za mała, aby samodzielnie odbywać przejażdżki, i choć mogła jeździć tylko na kucyku. Upajała się ruchem, wiatrem we włosach i grą mięśni jej wierzchowca.

– Tatusiu, przyjedziemy tu jeszcze? – Patrzyła wyczekująco na ojca, a ten odpowiadał, że oczywiście.

Nie udało im się jednak, bo w następnym roku ojciec dziewczynek już nie żył.

Emilka dobrze pamiętała wakacje w Kolibkach, nigdzie i nigdy nie była taka szczęśliwa. Nikt nigdy później nie dał jej tyle miłości jak ojciec podczas tych przejażdżek, gdy na końskich grzbietach pokonywali kolejne trasy, nic to, że niewielkie. W ciągu tych wakacji dziewczynka pokochała przyrodę; gdy nie jeździła na kucyku, spacerowała z ojcem po nadmorskich wzgórzach, poroś­niętych lasami, lub szli plażą aż do Gdyni lub Sopotu, zbierając po drodze muszelki i ładne kamyczki.

– Czy nie moglibyśmy zawsze tu mieszkać? – pytała.

– Może kiedyś… – odpowiadał ojciec. Niestety, to „kiedyś” nigdy nie nastąpiło.

Ale miłość do przyrody została w Emilce. Często prosiła matkę, żeby poszła z nią do parku albo nieodległego Lasu Bielańskiego, ta jednak preferowała inne rozrywki.

Starsza siostra owych „zachcianek” nie rozumiała i z całej przyrody tolerowała, a nawet lubiła, jedynie działkę sąsiadki. Emilka zaczęła więc sama wymykać się z domu, co nie sprawiało trudności, bo matki albo nie było, albo jeśli nawet była, to nie kontaktowała. Dziewczynka łapała więc w garść jakąś bułkę, o ile znalazła ją w kuchni, albo w ogóle coś do jedzenia, i biegła na Bielany. Tam, w Lesie Bielańskim, chodziła znanymi już sobie ścieżkami aż nad Wisłę, gdzie często znajdowała jakiś kawałek piasku, na którym zasypiała, mając pod powiekami obrazy innej wody, nieco większej. Wody, do której można było dotrzeć na kucyku, mając u boku ukochanego tatusia.

– Ty włóczęgo! – krzyczała zdenerwowana Elwira, gdy siostra wróciła już do domu. – Czemu nie możesz usiedzieć spokojnie w miejscu? Dlaczego łazisz gdzieś jak Cyganka?

Emilka chciała być Cyganką. Wiedziała już, jakie życie wiodą Cyganie, i podobała jej się wizja mieszkania w namiotach i wozach konnych, jedzenie przy ognis­kach, tańce i wspólne wieczorne śpiewy. Niestety, nie znała żadnej grupy, która chciałaby ją przygarnąć, musiała chodzić do szkoły i być pod opieką matki. A dokładniej mówiąc, pod opieką starszej siostry. W czasie swoich wędrówek po pobliskim lesie nie spotkała żadnego taboru, bo gdyby spotkała… postarałaby się zostać z Cyganami. Co zresztą najprawdopodobniej by jej się nie udało.

Szkołę podstawową skończyła z wyróżnieniem i bez kłopotu dostała się do liceum ogólnokształcącego. W dziewiątej klasie zakochała się w Januszu, czarnowłosym i czarnookim chłopcu, wyglądającym jak Cygan i z takim właśnie charakterem. Po trosze poeta, po trosze malarz, po prostu artysta. Włosy zawsze miał za długie i nieuczesane, sweter często włożony na lewą stronę, spodnie zawsze przykrótkie i postrzępione na dole. Był nieprzeciętnie zdolny i nieprzeciętnie leniwy, jednak obdarzony fenomenalną pamięcią, która pozwalała mu otrzymywać dobre stopnie bez konieczności wkuwania i odrabiania prac domowych. Zresztą z ich braku zawsze potrafił się jakoś wytłumaczyć. Emilii szalenie imponował, a jeszcze bardziej imponowało jej to, że właś­nie na nią zwrócił uwagę, chociaż wzdychały do niego prawie wszystkie dziewczyny w klasie. Chodzili razem na filmy, wyświetlane w starym kinie, na seanse organizowane przez Dyskusyjny Klub Filmowy, do którego Emilka zapisała się natychmiast, gdy się dowiedziała, że Janusz jest jego członkiem. Kiedy siedziała obok niego (a nie zawsze się tak zdarzało, niestety), nie bardzo wiedziała, co się działo na ekranie. Czuła tylko ciepło jego ramienia, bo przysuwała się tak blisko, jak tylko mogła, i przeżywała wyimaginowane sytuacje, spacery, rozmowy, po prostu była z nim, wszędzie, gdziekolwiek, byle razem. Czasami nawet trzymali się za ręce.

– Szkoda, że tak się skończyło – komentował Janusz obejrzany przed chwilą film. – Teraz właśnie zaczęłoby się dziać to najciekawsze – ciągnął, a Emilka mu przytakiwała, nie mając w ogóle pojęcia, o co chodzi. Jeśli twierdził, że coś byłoby najciekawsze, na pewno miał rację, bez względu na to, co by to mogło być.

Nadeszły wakacje, zawsze wyczekiwane z niecierpliwością, ale nie w tym roku. Emilia po prostu nie potrafiła sobie wyobrazić dwóch miesięcy bez Janusza. Pytała oczywiście, jak on spędzi wolny czas, ale nie uzyskała odpowiedzi. A właściwie uzyskała, lecz niesatysfakcjonującą.

– Mama pewnie zaciągnie mnie na wieś, do babci. Właściwie to nawet się cieszę, bo choć zawsze niechętnie tam jadę, to potem jeszcze mniej chętnie stamtąd wracam. Ale nie wiem, jak będzie, bo do tej pory mama nie mówiła o wyjeździe.

– Ja raczej nigdzie nie pojadę – ogłosiła smętnie Emilia. – Ale nie martwię się, bo może i ty nie wyjedziesz, to spędzalibyśmy razem wakacje, prawda? Nad Wisłą, w Łazienkach, na Starym Mieście. Codziennie będę na ciebie czekała, przyjdź, gdy tylko będziesz mógł.

Czasami, kiedy już miała pewność, że Janusz nie przyjdzie, bo robiło się popołudnie, wychodziła z domu i sama jeździła po Warszawie. Tramwajami, na gapę, żaden kontroler jakoś nigdy jej nie złapał. Najczęściej wypuszczała się na Stare Miasto, bo tam było najprzyjemniej. Nieprzebrane tłumy turystów i niezliczone rzesze artystów, usiłujących sprzedać swoje prace. Często udawało jej się zjeść darmowy posiłek.

– Może pobiegnę po jakąś bułkę dla pana? – proponowała malarzowi, siedzącemu przy swoich obrazkach. – Pan pewnie głodny, a przecież nie zostawi pan tu swoich rzeczy, bo zaraz by rozkradli.

Często nagabywani artyści godzili się na pomoc miłej dziewczynki.

– Ale sobie też coś kup – mówili, wręczając jej kilka złotych.

Niedługo miała już stałych „klientów”. Pośród nich czuła się wolna i swobodna. A do tego – potrzebna.

Czekanie na Janusza przedłużało się, Emilka uznała, że jednak wyjechał z matką na wieś. Ale mimo wszystko miała nadzieję…

Niestety, nie doczekała się na swojego ukochanego. Mama bowiem nagle ogłosiła, że wyjeżdżają… Do Paryża.

– Elwira nareszcie się wyprowadziła, myślałam, że ten jej Kacper nigdy się nie zdecyduje. Teraz już tylko ciebie mam na głowie. Nie zamierzam dłużej tu siedzieć. Taka druga okazja już mi się nie trafi.

Ową okazją było zaproszenie na ślub szkolnej przyjaciółki, która od kilku lat mieszkała w Paryżu i z którą Edyta przez cały czas utrzymywała listowny kontakt. Lis­ty były coraz rzadsze, aż wreszcie przyszło zaproszenie. Na ślub, wesele i dwutygodniowy pobyt. O dziwo, matce udało się jakoś pozałatwiać niezbędne formalności i oto Paryż stanął dla nich otworem. Dziewczynka była przerażona. Nie chciała nigdzie wyjeżdżać. Był Janusz, Wisła, Łazienki… i tak dalej.

A Elwira? Co z tego, że wyszła za Kacpra i się wyprowadziła? Przecież co tydzień zaglądała do młodszej siostry. A czasami nawet dwa razy w tygodniu. Zawsze sprawdzała, co jest w lodówce, jeśli zapasów było niewiele, to coś dokupowała. I szły na ciastka do kawiarni, a czasem także na obiad do pobliskiego baru mlecznego. Czy w Paryżu są bary mleczne? A nawet jeśli są, wyjazd bez siostry nie wydawał się atrakcyjny. Emilka pocieszała się jednak, że dwa tygodnie szybko zlecą.

Nie wiedziała, że owe „dwa tygodnie” nieco się rozciągną… A ona będzie miała sporo okazji, żeby sprawdzić, czy przez te dwa lata, gdy miała w szkole francuski, nauczyła się go choć trochę. Pamiętała, że początkowo chciała znaleźć się w klasie, w której obowiązkowym językiem obcym był niemiecki. Ale zrezygnowała w chwili, kiedy się okazało, że jest to klasa wyłącznie żeńska. Emilka nie lubiła dziewczynek, zdecydowanie wolała uczyć się razem z chłopcami.

No i kto by przypuszczał, że tak szybko się okaże, iż podjęła właściwą decyzję.

Rozdział II

PIERWSZY POBYT W PARYŻU

Kończyły się wakacje. Matka na pytanie Emilki, kiedy wracają do domu, odpowiadała wymijająco.

– Nie nudź, dziecko. Jesteś w najpiękniejszym mieście świata, korzystaj z tego, póki możesz. Masz tu kilka franków, idź na lody albo na co tam chcesz, tylko mi nie przeszkadzaj.

Kilka franków na ogół nie wystarczało na „co tam chcesz”, więc dziewczynka po prostu włóczyła się po Paryżu i poznawała okolice miejsca, w którym mieszkały z matką. Była to kamienica w osiemnastej dzielnicy Paryża, znajdująca się w bardzo atrakcyjnym punkcie, niedaleko wzgórza Montmartre, bazyliki Sacré-Coeur i Place du Tertre. Emilka biegała tam piechotą, czasami zaś, gdy udało jej się zaoszczędzić parę franków, jeździła metrem ze stacji Abbesses. Edyta podczas krótkiego pobytu u szkolnej przyjaciółki, pozbawiona alkoholu i innych rozrywek, z nudów znowu zaczęła malować i nawet nieźle jej to wychodziło. Do tego stopnia nieźle, że gdy zaniosła swoje obrazki na Place du Tertre, sprzedała wszystkie od ręki. Nie było ich wiele, bo nie miała pieniędzy na płótna i farby, ale po pierwszej wyprawie na ów targ artystów miała już za co zrobić zakupy. Udało jej się też, do spółki z dwiema malarkami, Cygankami, Claire i Yvonne, wynająć pracownię na ósmym piętrze starej kamienicy, dosłownie obok domu, w którym do tej pory mieszkała z córką.

Emilia nie była z tego zadowolona. Współlokatorki nie potrafiły utrzymać porządku, matka również, i wszystkie trzy oczekiwały, że to ona zajmie się sprzątaniem.

– Nie masz żadnych obowiązków – mówiły – więc chociaż tu pozamiataj.

Jasne. I powycieraj kurze, umyj pędzle, powyrzucaj nieprzydatne, porozrzucane po całej podłodze szmatki, służące do wycierania brudnych pędzli. I jeszcze idź do sklepu. A potem ugotuj coś do jedzenia. Emilia umiała już przyrządzić kilka najprostszych potraw, ale najlepiej wychodziło jej komponowanie kanapek z bagietki, sera i pomidora. Albo ogórka.

– Mamo, kiedy pojedziemy do domu? – dopytywała się z uporem. – Przecież ja muszę wrócić do szkoły. – I do Janusza, dodawała w myślach, nieszczęśliwa.

– Szkoła ci nie ucieknie, dziecko. Nie przeszkadzaj nam tu teraz – mówiła matka albo któraś z malarek. A potem, wyciągnąwszy kilka franków, nakazywała dziewczynce iść do sklepu i przynieść wino. Emilia kupowała je w pobliskiej trattorii, której właściciele przymykali oko na młody wiek klientki.

Raz na tydzień, na ogół w środy, bo tak się utarło, matka wyciągała z szafy jakąś czystą sukienkę dla siebie oraz bluzkę dla Emilki i szły na obiad do Joanny, zamężnej przyjaciółki Edyty.

– Mieszkacie tak blisko – mówiła za każdym razem Joanna – a przychodzicie raz w tygodniu. Nudzę się tu sama, nie możecie wpadać częściej?

Jej mąż był szacownym bankierem, bardzo dobrze zarabiał i nie pozwalał żonie pracować. Prawie nigdzie nie bywali, przyjaciół nie mieli, Cyryl nie miał czasu na spotkania towarzyskie, a przecież Joanna sama nie mogła chodzić do nikogo z wizytą. Zwiedziła już chyba wszystkie muzea paryskie, poznała wszystkie turystyczne zakątki, była w kilku słynnych kawiarniach. I nudziła się, nudziła, nudziła…

– Tobie to dobrze, przynajmniej masz córkę – mówiła do Edyty. – Masz z kim pogadać, masz z kim iść na spacer albo na lody.

– Mam nawet dwie córki – odpowiadała tamta. – Ale dzieci to koszmar. Tylko kłopot, utrapienie i ból głowy. Nawet nie wiesz, jaka jesteś szczęśliwa, że ci to zostało oszczędzone.

Kiedyś Emilka usłyszała jej słowa. Widzisz?, zwróciła się w myślach do siostry, mówiłam ci, że mama nas nie kocha.

Nigdy nie będę mieć dzieci, postanowiła. Zaoszczędzę sobie kłopotu, utrapienia i bólu głowy.

I coraz staranniej schodziła mamie z drogi. Dawała sobie radę sama, w sumie potrzebowała tylko paru franków dziennie: na metro, gorącą kawę i bagietkę. To od matki dostawała, codziennie rano na szafce obok łóżka leżała niewielka kwota. Dziewczyna brała te pieniądze, bo na razie nie miała innego wyjścia. Chociaż… raz udało jej się coś zarobić. Od dziecka, od momentu, kiedy zdołała utrzymać w małej łapce szydełko, umiała nim się posługiwać. Robiła najróżniejsze cudeńka, ubranka dla lalek, szaliki dla całej rodziny, czapeczki, kamizelki. A więc i w Paryżu, gdy tylko wpadła jej w ręce jakaś włóczka, a choćby jej kawałki, dziergała szaliki, czapeczki, kamizelki. Dla matki i obu współlokatorek. Sobie zrobiła bardzo barwny, utkany z różnych nitek, długaśny szal, w który owijała się starannie, gdy przyszły chłodniejsze dni.

– Hej, kochanie – zaczepiła ją któregoś dnia na ­Place­ du Tertre wysoka koścista kobieta, paląca cienkiego ­papierosa w długiej cygarniczce – może sprzedasz mi swój szal? Bardzo mi się podoba, a poza tym wygląda na cieplutki, a ja dziś wyjątkowo marznę.

Emilia spojrzała na nią ze zdziwieniem. Dlaczego ta kobieta nie pomyślała, że jeśli sprzedam jej szal, to mnie będzie zimno?

– Dam ci sto franków – usłyszała.

Ta kwota była dla niej ogromna, dla takich pieniędzy może i warto trochę zmarznąć. Tak daleko do domu nie miała. Ale cygańskie nauki współlokatorek matki, którym często towarzyszyła, gdy sprzedawały swoje obrazy na placu, nie poszły w las.

– Sprzedam za dwieście franków.

Kobieta bez dyskusji wyciągnęła z torebki fikuśną portmonetkę i wyjęła kilka banknotów. Emilka liczyła je w locie. Było tam dwieście franków jak obszył. Zdjęła szal z szyi, złożyła go starannie i podała nabywczyni. Żałowała teraz, że nie powiedziała: „trzysta”. A może i pięćset, fantazjowała. W drodze do domu weszła do pobliskiej pasmanterii i kupiła kilka motków różnokolorowej włóczki. Już wiedziała, czym będzie się zajmować przez kilka najbliższych dni. Następnego dnia znowu pobiegła do tej pasmanterii i kupiła parę drutów. Poprosiła też sprzedawczynię, żeby ta pokazała jej podstawowe ściegi. Kobieta chętnie urządziła pokazową lekcję, a widząc, jak dziewczyna w lot wszystko pojmuje, poradziła jej, żeby zajrzała do pobliskiego antykwariatu i poprosiła o książkę o robieniu na drutach. Emilka posłuchała rady i na kilka dni przepadła dla świata. To zajęcie wciągnęło ją na całego, a gdy po tygodniu pracy poszła na Place du Tertre, miała w plastikowej torbie trzy szaliki, trzy czapeczki i jedną kamizelkę z frędzlami. Udało jej się sprzedać wszystko za siedemset pięćdziesiąt franków i choć potem uznała, że to trochę za mało, była zadowolona. Znalazła źródło zarobków i poczuła się bardzo z siebie dumna. A przy tym świetnie się bawiła. Okazało się, że zarówno sama praca, jak i sprzedawanie jej efektów są fascynujące i sprawiają mnóstwo radości.

Bardzo szybko przekonała się, że jej robótki to nie tylko zabawa. Któregoś dnia matka Emilki nagle złapała się za pierś i upadła na podłogę. Jedna ze współlokatorek pobiegła zadzwonić po karetkę pogotowia, Edytę zabrano do szpitala. Gdy Emilia przyszła tam wieczorem, z zawiniętą w lnianą serwetkę kanapką, okazało się, że matka nic już nie zje. Zmarła przed godziną, na rozległy zawał serca. Od tej pory dziewczyna była zdana tylko na siebie i swoje druty. Oraz szydełko.

Claire i Yvonne zorganizowały skromny pogrzeb i urządziły stypę na ich ósmym piętrze.

– Możesz tu zostać, jeśli chcesz. – U boku Emilki pojawiła się Claire.

– Pod warunkiem, że będziesz się dokładała do czynszu – wtrąciła Yvonne, stojąca tuż za koleżanką. – I przeniesiesz się na kozetkę, o, tam, w kąt, za parawanem. Będą teraz mieszkali z nami Jean-Pierre i Victor.

– Możemy się zgodzić na symboliczną kwotę, będziesz nam płacić dwieście franków. Ale za to musisz utrzymywać pracownię w czystości (jako takiej, pomyślała Emilka) i robić zakupy.

– Ale nie będę wam wszystkim gotować i dostanę swój klucz – zażądała dziewczyna, akceptując, bo co miała zrobić, postawione jej warunki.

Jean-Pierre był marszandem. Sprawnym i obrotnym. Udawało mu się organizować spektakularne wernisaże, na które zawsze ściągał sporo gości. Kupujących, nie tylko oglądających. Aktualnie związał się z Yvonne, zagospodarowali sobie jeden z kątów pracowni. Było im tam dość ciasno, bo większą część powierzchni zajmowały krosna. Yvonne tkała artystyczne kilimy. Emilia bardzo często siadała obok młodej kobiety, wpatrując się w jej zręczne palce. W głowie miała mnóstwo ­wizji i pomysłów na własne dzieła tego rodzaju, chowała je jednak gdzieś w zakamarkach pamięci na bliżej nieokreś­­­lone „później”.

Jean-Pierre dość szybko został zastąpiony przez Toniego, węgierskiego Cygana, zwykłego malarza, jak sam o sobie mówił. Jego „zwykłość” polegała na tym, że malował wyłącznie pejzaże. Żadnych ludzi, zwierząt czy martwej natury. Widoczki, nic więcej. Ale te jego widoczki już nie były „zwykłe”. Składały się z barwnych plam, rozrzuconych po całym płótnie – malował oleje – układających się w las, morze, góry… O dziwo, te obrazy miały duże wzięcie. Jean-Pierre, choć zniknął z mieszkania tej cygańskiej grupki (sam nie był Romem), nie przestał jednak opiekować się nimi zawodowo, organizował Toniemu sporo wystaw, a ten zazwyczaj sprzedawał na nich wszystkie swoje dzieła.

W drugim kącie urządzili się Claire i Victor, romski imigrant, rzeźbiarz małych form, pracujący w drewnie. Trzeci należał do Emilii; miała tam, oprócz kozetki, wygodny fotel i niewielką szafkę. W czwartym zaś była kuchenka i wejście do łazienki. Środek pracowni zajmowały sztalugi i stojaki na obrazy. Stał tam też stół i kilka krzeseł. Było im ciasno, mimo to jakoś się pomieścili. Nie przeszkadzali sobie, każdy umiał się wewnętrznie wyciszyć i zająć swoimi sprawami. Ale wieczorami nie było cicho. Toni wyciągał gitarę i grał, grał, grał, Victor dołączał się ze swoimi skrzypcami i wszyscy śpiewali. Albo tańczyli. Emilka dostała od Claire długą kwiecistą spódnicę z mnóstwem falbanek, idealną na te taneczne wieczory. Pięknie układała się wokół jej szczupłej postaci. Dziewczyna wirowała do utraty tchu, otrzymując zasłużone brawa. Była ich małą Cyganeczką i uwielbiała to. Traktowano ją jak młodszą siostrę. Nikomu nie wchodziła w drogę, a gdy nie tańczyła, nie sprzątała ani nie robiła zakupów, siedziała w swoim fotelu i dziergała na drutach lub szydełkiem. Fascynowały ją prace Yvonne i jej marzeniem były krosna, by także mogła tkać kilimy, ale realizację tego pragnienia musiała odłożyć na później. Potrzebowała na to i więcej miejsca, i więcej pieniędzy. Na razie więc tworzyła cudeńka za pomocą tego, co było dostępne. Umiała zrobić sweter z doskonałym wzorem, szal o cudownym połączeniu kolorów, czapkę z zabawnymi elementami dekoracyjnymi. Ostatnio, ponieważ stać ją już było na kupno większej ilości włóczki, zaczęła też robić szerokie, zapinane swetry, długie jak płaszcze. Każda rzecz była niepowtarzalna i przyciągała uwagę. Wszystkie wyroby sprzedawały się na pniu. Jean-Pierre, który bardzo często bywał na strychu, przeglądając prace całej grupki, dostrzegł niezwykłą umiejętność operowania kolorami przez Emilię i znając marzenia dziewczyny o krosnach, przepowiadał jej wielką karierę.

– Tylko zacznij tkać, a zrobię z ciebie gwiazdę – mówił. – Jak chcesz, poproszę Yvonne, żeby pozwoliła ci używać swoich krosien.

Ale Emilia nie mogła tkać. Wiedziała, że jak zacznie, nie zdoła już przestać. W głowie wirowały jej projekty kilimów, ciągle jednak miała za mało pieniędzy. Nie stać jej było na wełnę. Kilim to nie szalik i nie sweter. Nawet nie długi płaszcz.

Udawało jej się zarobić na czynsz, trochę włóczki i co nieco zostawało jeszcze na jedzenie. To na razie musiało wystarczyć. O szkole – i o Januszu – szybko zapomniała. Rozpoczynał się rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty dziewiąty, Emilka wchodziła w siedemnasty rok życia. Delikatna, drobna, z ciemnoniebieskimi oczami i brązowymi włosami, lśniącymi jak łupina orzecha, zaczynała przyciągać męskie spojrzenia, lecz nic sobie z tego nie robiła. Toni i Victor byli dla niej starszymi braćmi, a inni mężczyźni istnieli jedynie jako potencjalni nabywcy jej wyrobów. Ktoś taki jak Janusz po prostu teraz nie zaistniał w jej życiu, bo niby skąd by się wziął? Nie udzielała się towarzysko, nie zawierała żadnych znajomości, nie miała ochoty na przypadkowe kontakty. Pracowała. I to jej wystarczało, choć czasami… Ale wszelkie romantyczne porywy, niekiedy pojawiające się w jej głowie, szybko znikały, zastąpione rozmyślaniem o tym, jakie wzory swetrów i szalików najbardziej spodobają się nabywcom. Ciułane z mozołem oszczędności, przechowywane w kasetce po cygarach Victora, powoli, lecz stale, rosły, jednak ciągle miała za mało pieniędzy, by móc zacząć tworzyć to, o czym marzyła.

Wieczorami, gdy tylko była ładna pogoda, Emilia biegła nad Sekwanę. Dotarcie w okolice Luwru zabierało jej około pół godziny, miała zdrowe i mocne nogi. Włóczyła się wzdłuż brzegu rzeki, tam i z powrotem, obserwując ludzi, którzy siedzieli na jakichś kocykach lub wprost na ziemi i jedli zwykłe bagietki czy też bardziej wykwintne tartinki. Zachwycało ją, że pili wino z kieliszków, najpewniej przyniesionych z domu, nie z żadnych tam plastikowych kubeczków. Gdzieniegdzie popisywały się muzykujące grupki albo pojedynczy grajkowie. Bez żadnych kapeluszy na pieniądze, grali dla siebie i ku radości tych, co słuchali, a nie dla datków. Wykwintne paryżanki spacerowały ze swoimi ulubieńcami, pieskami czy też kotkami. Raz zauważyła starszą damę, która ciągnęła obok siebie walizkę na kółkach. Wyglądała tak samo jak kobiety wiodące na smyczy ukochane zwierzaki. Czasami przysiadała na jakiejś wolnej ławce i po prostu rozglądała się dookoła. Niekiedy szkicowała to, co widziała; nie rozstawała się z notesem i ołówkiem. Często widziała przebiegające między krzakami szczury, całe gromady. Nic sobie nie robiły z przechodzących obok ludzi, a ci zachowywali się tak, jakby ich nie widzieli. A może po prostu przywyk­li. Przeganianie szczurów znad Sekwany nie wchodziło w zakres obowiązków turystów. Stałym mieszkańcom Paryża widocznie też nie bardzo przeszkadzały. Służby miejskie zaś… Pewnie miały co innego do roboty.

Czasami całe towarzystwo ze strychu wybierało się nad Sekwanę. Toni brał gitarę, Victor skrzypce, dziewczyny, oczywiście Emilka również, wkładały swoje długie falbaniaste spódnice i malownicza cygańska grupka urządzała nad rzeką piękne koncerty z tańcami, do których chętnie się przyłączali zachwyceni turyści.

Te wieczory były takimi wisienkami na torcie, wszak przede wszystkim Emilia pracowała. Zbierała grosz do grosza i z rozpaczą liczyła pieniądze ukryte w pudełku po cygarach. Tak dużo jej jeszcze brakowało; czasami aż opadała z sił. Dni mijały jej na dzierganiu szalików i swetrów, aż kiedyś zdarzyło się coś, co w efekcie odmieniło jej życie.

Dostała list od siostry.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

WSTĘP

OD TEGO SIĘ ZACZĘŁO…

CZĘŚĆ I. EMILIA

Rozdział I. MAŁO CIEKAWY POCZĄTEK ŻYCIA

Rozdział II. PIERWSZY POBYT W PARYŻU

Rozdział III. I CO TU ZROBIĆ Z TAKIM SPADKIEM?

Rozdział IV. OJCIEC

Rozdział V. CÓRKA

Rozdział VI. PARYŻ – WYJAZDY, POWROTY…

CZĘŚĆ II. JAGNA

Rozdział VII. DZIECIŃSTWO I MŁODOŚĆ

Rozdział VIII. DRUGIE ŻYCIE JAGI

Rozdział IX. RODZINNE ZNAMIĘ WYJAWIA PRAWDĘ…

CZĘŚĆ III. ZOJKA

Rozdział X. KOCHAĆ NIKT NIE ZDOŁA ZABRONIĆ. CO CZASEM NICZEGO NIE UŁATWIA ANI NIE DAJE NADZIEI…

Rozdział XI. GDZIE MAM CIĘ SZUKAĆ?

Rozdział XII. Z PRZEZNACZENIEM JESZCZE NIKT NIE WYGRAŁ. WIĘC CO KOMU PISANE, MUSI SIĘ ZDARZYĆ…

Rozdział XIII. JAK KAMIEŃ W WODĘ…

Rozdział XIV. ŚWISTAK, KOGO NAM TU SPROWADZIŁEŚ?!

Rozdział XV. PO CO PUSZCZAĆ KACZKI, SKORO KAMYKI I TAK ZARAZ TONĄ?

Rozdział XVI. RZECZYWIŚCIE JESTEM KOSMITKĄ

Rozdział XVII. PRAWDA CZY… TYLKO UROJENIA?

Rozdział XVIII. ZACZYNA SIĘ KOŃCOWE ODLICZANIE…

Rozdział XIX. TELEFONY, TELEFONY…

Rozdział XX. KOSMICI ZAWSZE BIORĄ SPRAWY W SWOJE RĘCE

Rozdział XXI. CZEMU NIE WSIADŁAŚ DO TAMTEGO POCIĄGU?

Rozdział XXII. PEWNE SPRAWY NAJLEPIEJ ZAŁATWIAĆ O CZWARTEJ…

Rozdział XXIII. TELEFONY, TELEFONY…

Rozdział XXIV. SAMURAI WYRUSZA TAM, GDZIE WSZYSTKO MIAŁO SWÓJ POCZĄTEK…

Rozdział XXV. BIEDRONKA PRAWDĘ CI POWIE

Rozdział XXVI. CZY MURZYN MOŻE MIEĆ PIEGI?

Rozdział XXVII. RAZ, DWA, TRZY… PRAWDĘ MÓWISZ TY!

Rozdział XXVIII. ARGUMENT NIE DO ZBICIA

CZĘŚĆ IV. NAPRAWDĘ RAZEM

Rozdział XXIX. CZY TO JUŻ NA PEWNO...?

Rozdział XXX. O KTÓREJ WSTAJĄ ŻYRAFY...?

POSŁOWIE