Tylko milion - Jacek Skowroński, Maria Ulatowska - ebook + książka

Tylko milion ebook

Jacek Skowroński, Maria Ulatowska

4,6

Opis

Frapująca historia o tym, że pieniądze szczęścia nie dają. Nie brak tu dobrego humoru, wątków sensacyjnych i odrobiny romantyczności, typowych dla Marii Ulatowskiej i Jacka Skowrońskiego.

Na Matyldę Ulęcką jak grom z jasnego nieba spada informacja o otrzymanym spadku. Zostawił go ekscentryczny Amerykanin, były narzeczony babki dziewczyny. Intrygujący zapis w testamencie jest obietnicą kwoty znacznie wyższej. Warunek jest jeden: pierwszy milion zniknie z konta Ulęckiej w ciągu zaledwie trzydziestu dni.

Zakup willi z basenem czy drogocennych dzieł sztuki nie wchodzi w grę, tak więc Matylda i jej partner Janusz wyruszają na wakacje swojego życia, rozpoczynając wyścig z czasem, w trakcie którego skrupulatnie gromadzą wszystkie rachunki i faktury. Podróż jest po brzegi wypełniona luksusami i serią jedynie na pozór normalnych zdarzeń. Naprawdę ciekawie zrobi się jednak dopiero wtedy, kiedy para odkryje, że każdy ich ruch jest śledzony przez dziesiątki kamer i miliony internautów...

Maria Ulatowska i Jacek Skowroński to duet znany z książek „Autorka”, „Pokój dla artysty” i „Historia spisana atramentem”. Osobno stworzyli takie książki, jak trylogia o Sosnówce, „Kamienica przy Kruczej”, „Domek nad morzem” (Maria Ulatowska); „Był sobie złodziej”, „Mucha”, „Zabić, zniknąć, zapomnieć” (Jacek Skowroński). Obydwoje urodzeni i mieszkający w Warszawie, ostatnio częściej jeżdżą po Polsce i świecie, niż przebywają w swoim mieście. Podczas wypraw podziwiają uroki fascynujących miejsc i zbierają materiały do kolejnych książek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (23 oceny)
17
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
helutek7

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna seria:)
00
bozwis

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystkie ksiązki tego duetu pisarzy pochłaniam z zapartym tchem i takiego doznania innym czytelnikom serdecznie życzę
00

Popularność




Copyright © Maria Ulatowska, Jacek Skowroński, 2017

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcie na okładce

© Tim Daniels/Arcangel Images

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Bohdan Sławiński

Korekta

Mirosława Kostrzyńska

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8097-293-3

Warszawa 2017

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Ani, Ewie i Maćkowi,

z podziękowaniami za wsparcie – autorzy

PRELUDIUM

I. Bohaterowie szukają dobrze zasłużonego wytchnienia nad jeziorem i mimo rozbieżności zdań na temat przynęt oraz innych przeciwności, usiłują łowić ryby…

Jezioro Szczepankowskie wysychało. Od dwóch lat opadów było tak mało, że rzeczka, a właściwie strumyk zasilający jezioro, prawie zniknęła. A kanałki przelotowe, odprowadzające do jeziora wody opadowe, spływające z przeciwległego lasu, są systematycznie zasypywane przez miejscowego przedsiębiorcę, starającego się o zezwolenia na uruchomienie kopalni kruszyw nad jeziorem. Właścicielka ośrodka wypoczynkowego w Szczepankowie, Halina, walczy z owym „biznesmenem” od kilku już lat, ale przegrywa w tej nierównej walce, choć jeszcze się nie poddała.

Jednak nie może wywalczyć choćby czyszczenia tych kanałków, więc jezioro powoli umiera. Wędkarze, przyjeżdżający tam rok po roku, bardzo to przeżywają, bo ryb w Szczepankowie ubywa, a i łowienie jest mniej przyjemne, bowiem poziom wody jest tak niski, że wędkowanie przypomina rzucanie lotkami do celu. Trzeba trafić w odległe od brzegu wodne oczko, nieco mniej zarośnięte podwodną moczarką – tak, aby haczyk od razu nie zaplątał się w dryfujące zbite zielsko. Jeśli chcesz łowić naprawdę, musisz robić to z łódki. Pod warunkiem, że uda ci się wyplątać wiosła z kęp wodnej roślinności rosnącej wszędzie.

Matylda i Janusz, pisarze zaprzyjaźnieni z właścicielką ośrodka, przyjeżdżali tam tak często, jak tylko mogli, co najmniej dwa razy w roku. Obydwoje włączali się aktywnie w różnego rodzaju akcje przeciwko uprzemysłowieniu okolicznych łąk i bagnisk, ale jak dotąd bezskutecznie. Niestety, na razie wygrywali zwolennicy tej groźnej dla miejscowej przyrody inwestycji...

Teraz – a był czerwiec dwa tysiące szesnastego roku – Matylda i Janusz szybciutko rozpakowali plecaki i, nawet bez przebierania (zaraz będzie obiad), zbiegli na dół, nad jezioro. Objęli wzrokiem przykryte kożuchem moczarki jezioro i ze smutkiem spojrzeli na siebie. Niestety, woda się nie podniosła, zielska wszelakiego było więcej niż ostatnio. Wędkowanie z pomostów będzie bardzo trudne, a na łowienie z łodzi…

– Jeśli myślisz o łowieniu z łodzi... – odezwała się Matylda, jakby czytając myśli Janusza (a może i tak było, bo znali się już tak dobrze, że czasami łatwo im było odgadnąć swoje myśli) – to zgadzam się jedynie na łapanie ryb na kukurydzę albo inną kaszę. Robaki wykluczone.

Jasne, Janusz nawet nie westchnął. Dobrze wiedział, że partnerka nie lękała się najgroźniejszego psa, ba! ani lwa, ni tygrysa, za to panicznie bała się wszystkiego, co się wije i pełza. Bez względu na rozmiary tego czegoś. Janusz nigdy nie zapomni, co się stało, gdy któregoś pięknego dnia czerwone robaki jakoś wydostały się z pudełka i oblazły całą lodówkę. Na nieszczęście do tej lodówki pierwsza zajrzała właśnie Matylda… No tak, aż się wzdrygnął. Nigdy nie przypuszczał, mimo wielu życiowych doświadczeń, że w tej drobnej kobiecie może skumulować się tyle wybuchowej energii...

– Ale wiesz, że ryby najlepiej biorą właśnie na robaki? – Mimo wszystko zaczął się droczyć. – A ja chciałbym…

Matylda nie miała najmniejszej ochoty dowiadywać się, czego chciałby stojący obok mężczyzna. Zresztą nawet nie było na to czasu, bowiem akurat zabrzmiał gong obwieszczający posiłek.

Pognali więc zgodnie do głównego pawilonu, wpadając tylko na chwilkę do domku, żeby zabrać przywiezionego aniołka. Gospodarze kolekcjonowali takie serafinki.

– Jest dokładka! Zapraszam wszystkich chętnych. – Halina obwieszczała to za każdym razem. I prawie każdego dnia Janusz wstawał od stołu, wracając za moment z dodatkową porcją.

– Wiesz, kochana Halinko, ty mu już od razu nakładaj wszystkiego podwójnie, po co ma, biedak, tak się męczyć… – Ale Matylda równie dobrze mogłaby nic nie mówić, Janusz i tak dostawał zawsze porcję jak dla drwala. Ale on i tak zwykle miał ochotę na dokładkę. Nie tylko dlatego, że w ogóle lubił jeść. Po prostu posiłki w Szczepankowie były wyśmienite.

– A przed chwilą mruczał pod nosem, że niby nie dosłyszał nic o dokładce. On uwielbia żeberka z kaszą, rozumiesz…

– Ja uwielbiam wszystko, co ugotuje Halina – wyznawał Janusz.

– Wiem, wiem – mówiła ze śmiechem właścicielka ośrodka i już stawiała w okienku dodatkową porcję. Chyba większą od tej pierwszej.

Raz nawet Matylda zgłosiła się po repetę. Wtedy, gdy była ryba. Bo ryby mogła jeść zawsze i wszędzie. W każdej postaci. Teraz przed nimi tydzień nad jeziorem, więc może uda im się coś złowić. Takiego jadalnego, czyli wymiarowego oczywiście. Bo pstynki, jak nazywali te jeszcze nie w pełni rozwinięte ryby, wypuszczali. Spróbowaliby nie… Nie dlatego przecież, że bali się Haliny, a skąd! Sami rozumieli, że ryba musi dorosnąć.

Zjedli więc obiad, zanieśli do domku porcje kolacyjne i Janusz przystąpił do uzbrajania sprzętu. Przywieźli dwie nowe wędki, przedniej jakości, z całym kompletem spławików, ciężarków, stoperów, żyłek, haczyków, słowem – mieli wszystko, co trzeba. Oraz całe pokłady wiary w to, że ich sprzęt pokaże, co potrafi. Aha – mieli też podbierak i specjalną siatkę na złowione ryby. Zanęty i przynęty, a wśród tych ostatnich, no cóż… robaki także. Ale na pomoście pudełko z robakami stało za Januszem, daleko od Matyldy. Ona łowiła na kukurydzę lub pęczak, jej partner mógł sobie łowić, na co chciał, byleby ona nie musiała na to patrzeć. I tak zawsze uważnie obserwowała moment, w którym Janusz zarzucał wędkę, bo może zadrżałaby mu ręka albo powiał wiatr… i taki robak…, brrr! W tym momencie wolała wygasić wyobraźnię.

Wybrali sobie jedną z kładek, upewniwszy się, że na pewno nie jest zajęta, o czym świadczyłoby na przykład otwarte pudełko z kukurydzą, zanurzone w wodzie wiaderko lub przywiązana do pala siatka na ryby. Czerwiec nie należał do miesięcy, w których ośrodek byłby bardzo oblężony. Zajęte okazały się dwie kładki, pierwsza i trzecia. Oni wybrali czwartą, wydawało im się, że przy niej są jakby rzadsze szuwary. Co prawda i tam falowały oczerety i pałki wodne, rośliny skądinąd może i ładne, szczególnie w porze zawiązywania bujnych kwiatostanów, ale zdecydowanie utrudniające łowienie.

Rozrzucili zanętę, rozsiedli się wygodnie i… spędzili tak kilka godzin, kompletnie bez efektów. Wodne zagony moczarki rozciągały się dosłownie wszędzie. Ryby tam były, to pewne. Świadczyły o tym choćby pęcherzyki powietrza, które uchodziły spod kożucha wodnego zielska.

– Liny? – pytał z nadzieją Janusz, bezwiednie oblizując usta.

– Raczej leszcze, liny właśnie mają tarło – wyjaśniała Matylda, jako ta bardziej oblatana w temacie.

Ale złapali zaledwie kilka maleńkich płotek, którym natychmiast zwrócili wolność. Siedzący na sąsiedniej kładce pan Jacek, w szczepankowskim światku znany jako „Ten, który złowił jedenastokilogramowego karpia”, na pytania o rezultaty jedynie pokręcił głową.

– Chcecie naprawdę coś złowić?

Nie odpowiedzieli, uznając pytanie za retoryczne.

– Przyjdźcie rano, tak około piątej, skoro świt, i wypłyńcie łódką – poradził wędkarski sąsiad, uśmiechając się pod wąsem. Pewnie nie wierzył, że jakieś mieszczuchy zdecydują się zerwać z łóżek o tak wczesnej porze.

II. Klaruje się plan zemsty na pewnym miłośniku strzelania do zwierząt, po czym Matylda odbiera bardzo dziwny telefon, od którego właściwie zaczyna się cała historia.

Jeszcze stały mgły nad jeziorem. Jeszcze żaden promyk słońca nie przedarł się przez chmury. Jeszcze deski pomostów były wilgotne od rosy. Ryby chyba do tej pory spały, bo woda – przynajmniej tam, gdzie kończył się kożuch zieleni – była nieskalanie gładka, bez najmniejszej nawet zmarszczki i bez żadnego, najmarniejszego bodaj pęcherzyka powietrza. Spały ptaki i nie drgnęło jeszcze żadne żabie gardziołko. Lekka bryza poranna nie była nawet wietrzykiem zdolnym mocniej poruszyć szuwary. Wszystko zastygło, znieruchomiało, cały krajobraz nadjeziorny wyglądał jak uśpiony, a sen, jak wiadomo, jest bratem śmierci…

Coś unosiło się na powierzchni wody przy lewym słupku pierwszego pomostu. To coś… nawet się nie kołysało, bo tafla jeziora też była nieruchoma, jak wszystko w zasięgu wzroku.

Pan Grzegorz, lekarz z Gdańska, przyjeżdżający do Szczepankowa od lat, zawsze wychodził pierwszy na poranny połów. Miał tu swoją łódkę. Otwierał kłódkę, uwalniał łódź z łańcucha i po sprawdzeniu, czy nie trzeba wyczerpać wody ze środka, prawie bezszelestnie odbijał od pomostu i wypływał na jezioro. Kierował się do „swojej” zatoczki. Stali bywalcy Szczepankowa mieli tu wyodrębnione obszary i każdy szanował terytorium innych wędkarzy. Nigdy nie zdarzyło się, żeby na czyjąś kładkę wszedł ktoś nowy, nigdy nie zdarzyło się, żeby w czyjś zakątek jeziora wpłynęła łódka intruza. Goście, przybywający tu pierwszy raz, byli szczegółowo instruowani o obowiązujących zasadach i gdzie mogą się poruszać. Jeśli ktoś tych reguł nie akceptował, następnym razem dla niego nie było już wolnego pokoju, w żadnym terminie.

Pan Grzegorz, jak co dzień, położył wędki na brzegu, pochylając się nad kłódką z kluczykiem w ręku. I znieruchomiał, bo z wody patrzyły na niego zastyg­łe oczy przepięknej czerwonawej sarenki. Przez wodę prześwitywały białe plamki na bokach zwierzęcia, charakterystyczne dla koźlaków. W jednej chwili prysł spokój i gdzieś ulotniła się panująca dookoła sielska atmo­sfera.

Właścicielka ośrodka, zaalarmowana przez pana Grzegorza, że koziołek, nim wpadł do wody, z pewnością został postrzelony... powiadomiła policję. Przedstawiciele władzy, zdenerwowani nieuzasadnionym ich zdaniem wezwaniem, odmówili przyjazdu. „A weźcie łopaty i to zakopcie”, poradził zniecierpliwionym tonem dyżurny na komendzie. Halina dobrze znała kalendarz myśliwski, sprawdziła jednak dla pewności okresy ochronne. No tak, w czerwcu można polować na sarny, jelenie, a nawet na koźlęta – powarczała więc jedynie pod nosem i zadzwoniła do straży miejskiej. Obiecali, że przyjadą zabrać zwierzę do utylizacji.

– To biedactwo po postrzale zdołało przebiec jeszcze kilkanaście metrów, zdezorientowane wpadło do jeziora i po nim. – W głosie Haliny słychać było gniew. – A łajdakowi, który siedział sobie ze strzelbą na ambonie, nie chciało się nawet zejść, żeby sprawdzić, co z jego łupem! Drań na pewno chciał ustrzelić matkę. A trafił w koziołka.

– Wiesz, Halinko, kto jest tym myśliwym? – zapytała Matylda.

– Pewnie, że wiem. Wszyscy w okolicy wiedzą, kto gustuje w takich zabawach. Ale nic nie można zrobić. Widzieliście na pewno tę ambonę, stoi niedaleko ośrodka. Pewnego razu ktoś podpiłował dwie nogi i ambona przewróciła się, kiedy ten łobuz na nią wchodził. – Na twarzy Haliny zagościł pełen satysfakcji uśmiech. – Straszna była afera, mieliśmy wielkie nieprzyjemności, grozili nam grzywną, prokuratorem i nawet sądem. Na szczęście my tu jesteśmy solidarni, nigdy nie wyszło na jaw, kto to naprawdę zrobił…

– Ale ją naprawili prędko?

– Jak widać.

– A może by… – Matylda zauważyła ostrzegawcze spojrzenie Janusza i natychmiast umilkła.

– Co takiego?

– Nic, nic takiego. – Machnęła dłonią i zgrabnie zmieniła temat: – Takie zrobiło się zamieszanie, że z wędkowaniem trzeba będzie zaczekać do popołudnia. A w ogóle… – Matylda mrugnęła i powiedziała doskonale słyszalnym dla wszystkich szeptem: – Janusz prosił, żebym dyskretnie dowiedziała się, co szykujesz na obiad.

– Dziś planowałam schabowe i gotowaną kapustę z zasmażką.

Matylda i Janusz żałowali, że właśnie dzisiaj zdecydowali się wstać o świcie i, korzystając z rady pana Jacka, wypłynąć na połów łódką. Cały zamiar spełzł na niczym z powodu zamieszania nad jeziorem. Widok martwej sarenki na tyle zwarzył im humory, że wrócili do swojego domku, usiedli na tarasie z kawą w kubkach i zaczęli zastanawiać się nad tym, czym myślistwo różni się od wędkarstwa.

– No, wiesz, my złowione ryby wypuszczamy z powrotem. – Matylda była zwolenniczką zasady catch and release.

– Chętnie je zjadałbym, gdybyśmy tylko łapali większe okazy. – Janusz bardzo lubił ryby i naprawdę miał nadzieję, że w końcu uda im się trafić na w pełni wymiarową, a zatem jadalną, sztukę. W końcu ryby kupione w sklepie też ktoś gdzieś złowił, a wędkarze nie zadają im przynajmniej niepotrzebnych cierpień. – Ale muszę przyznać, że nie ma tu łatwej odpowiedzi. Tyle że skoro jemy mięso, musimy pogodzić się z myślą, że ono było kiedyś żywe…

Przed południem raczej nikt ryb nie usiłował łowić, wiadomym było, że ryba żeruje bladym świtem albo wieczorem, więc w ciągu dnia siedzenie z wędką było li tylko sposobem na wdychanie świeżego powietrza i sycenie oczu zielenią otaczającego jezioro lasu. Matylda i Janusz, warszawskie mieszczuchy, na co dzień zatruwający swe płuca wyziewami śródmieścia stolicy, uwielbiali szczepankowskie, zazwyczaj letnie wypady i siedzenie nad jeziorem nawet w czasie, gdy ryby nie brały, było dla nich samą przyjemnością.

– A może popływamy sobie łódką, choćby po to, żeby wypatrzyć jakieś dobre miejsce na połów? – Janusz głośno zastanawiał się nad sposobem spędzenia wieczoru. – I po obiadku, oraz po poobiednim wypoczynku, spróbujemy połowić z łodzi. Na kukurydzę – uprzedził protesty partnerki.

Pomysł wprowadzili w czyn. Wybrali sobie łódkę, poszli do Haliny po klucz, usadowili się w miarę wygodnie i zaraz po tym, jak Matylda skończyła narzekać, że ma przemoczone nogawki, że woda chlupocze jej pod nogami i że nie sprawdzili, czy w tej wodzie, tu, w łódce, na pewno nie ma żadnych pijawek, Januszowi udało się odbić od brzegu. Mimo kożucha zieleni radził sobie bardzo dobrze, udawało mu się zazwyczaj płynąć tam, gdzie chciał… czym wprawiał w zdumienie Matyldę.

– Naprawdę idzie ci świetnie – dawała wyraz swojemu zachwytowi. – Po prostu jestem z ciebie dumna. Jak ci się udaje w ogóle wyplątywać wiosła z tego zielska?

Prawda, łatwo nie było, zielsko rosło wszędzie i było go tyle, że wiosłowanie stawało się ciężką pracą. Zdecydowali więc, że wracają. Janusz zgrabnie opłynął największą kępę roślinności, łódź znalazła się nad kawałkiem piaszczystego dna i nareszcie zobaczyli całe stado naprawdę sporych ryb, przemykających w kierunku następnej wyspy podwodnej zieleni, w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. W pewnej chwili obydwoje aż podskoczyli, niespodziewanie bowiem rozległ się dzwonek telefonu, dobiegający z kieszeni koszuli Matyldy.

– Wzięłaś telefon na łódkę? – Janusz nie mógł popukać się w czoło, bo zamaszyście machał wiosłami, usiłując wyplątać się z kolejnej kępy moczarki.

Matylda tylko wzruszyła ramionami, telefon włożyła do kieszeni odruchowo, nie miała nawet pojęcia, że ma go przy sobie. Teraz jednak dzwonił i nie potrafiła tego zignorować.

Numer nic jej nie mówił. Odbierała jednak takie anonimowe telefony, często bowiem dzwoniły bibliotekarki z prośbą o spotkania autorskie. Janusz patrzył, jak w oczach dziewczyny ogromnieje zdziwienie i za chwilę usłyszał: „Nie jestem zainteresowana, proszę wrabiać kogoś innego”.

– Dość długo słuchałaś tego akwizytora – zauważył ze zdziwieniem. – Na ogół rozłączasz się w takich sytuacjach bez słowa…

– A, bo wiesz, to takie dziwne i zaskakujące. Pan, który dzwonił, z góry zastrzegł, że wie, iż uznam jego telefon za próbę jakiegoś oszustwa, ale prosił, abym uwierzyła, że to nic podobnego. Twierdził, że jest prawnikiem i ma bardzo ważną sprawę. Przedstawił się i wymienił nazwę kancelarii prawniczej, z której dzwoni. Bardzo prosił o spotkanie.

– No, to może trzeba było jeszcze chwilę go posłuchać… – Janusz dobił do przystani tak idealnie, jakby robił to co najmniej raz dziennie.

– Jeśli to jakiś przekręt, to facet nie odezwie się więcej, w innym wypadku jakoś do mnie dotrze. Na razie chodźmy do domku, bo muszę zdjąć te mokre spodnie. A widziałeś te wielkie ryby? – Przypomniała sobie Matylda. – Jutro rano płyniemy na połów.

Gdy się przebrali, zrobili kawę i zasiedli w fotelach, Matylda otworzyła laptop. W telefonie widziała już, że ma kilka wiadomości w poczcie mailowej, zawsze wolała jednak je czytać w większym formacie. Na pierwszym miejscu widniał komunikat z kancelarii prawniczej Lex – Barlicki i Małak. Podpisany mecenas Barlicki prosił o kontakt, zapewniając, że ma ważną i dość pilną sprawę.

– Jaki uparty, spójrz. – Matylda podsunęła ekran w stronę Janusza.

– Daj sobie spokój, to jakieś zawracanie głowy, próba naciągania jelenia na coś. O, wiem, pewnie spadek z zagranicy dostałaś i dodatkowe informacje uzyskasz po wpłaceniu jakiejś kwoty na konto rzekomego pana mecenasa. – Jej partner się zaśmiał.

Ale Matylda, zazwyczaj istotnie bardzo sceptycznie nastawiona do wszelkich reklam, zaproszeń, ofert itd., teraz jakoś była dziwnie zaintrygowana całą historią. Sprawdziła w internecie. Kancelaria Lex istniała, widniała w rejestrze kancelarii prawnych, wpisana do Panoramy Firm. Zgadzał się adres, numery telefonów i nazwiska wspólników.

– Proszę, naciągacze są coraz sprytniejsi. – Janusz westchnął. – Cóż za problem powołać się na istniejącą firmę?

– Dzwonię, co mi szkodzi. – Dziewczyna sięgnęła po telefon i nie zważając na minę partnera, wystukała rząd cyferek na tarczy.

– Tak, pan mecenas pracuje w naszej kancelarii. Jest właścicielem – usłyszała miły głos w odpowiedzi na pytanie o mecenasa Barlickiego. – Czy jest pani umówiona?

– Nie jestem, ale pan mecenas dzwonił do mnie i prosił o kontakt.

No i okazało się, że faktycznie istnieje jakiś realny mecenas Barlicki, który potwierdza, że ma bardzo ważną i pilną sprawę, że to żaden żart i że ponawia prośbę o spotkanie.

Matylda spojrzała pytająco na Janusza, który słyszał całą rozmowę i który teraz wzruszał ramionami w geście „rób, co chcesz”. „Ale czy pójdziesz ze mną?” – wyartykułowała bezdźwięczne pytanie, odsuwając telefon na pewną odległość. Wzruszenie ramion pogłębiło się, ale po chwili pisarz skinął głową. Pewnie, że nie puści jej samej, a znał swoją dziewczynę na tyle, by być pewnym, iż nie zostawi sprawy bez wyjaśnienia.

Pójdzie.

No więc on, oczywiście, z nią.

Jego dziewczyna… zamyślił się… Lubił tak o niej myśleć i czuł, że zawsze będzie tak robił, niezależnie od upływającego czasu. Byli razem już ponad dwa lata i przyzwyczaili się do wszelkich swoich dziwnostek i różnych nietypowych poczynań. Mieli te same poglądy na większość spraw, a jeśli czasami się różnili, potrafili zaakceptować różnice. Jednak zawsze wspierali się nawet w najdziwniejszych działaniach, więc wspólna wyprawa do jakiejś kancelarii prawnej była „oczywistą oczywistością”, cytując klasyka…

III. Niespodziewanie pojawia się postać przemawiająca zza grobu, a cała sprawa robi się naprawdę intrygująca.

– Bardzo się cieszę, że zdecydowała się pani jednak do nas przyjść. Sprawa jest istotnie nieco… nietypowa, ale nasza kancelaria dawała sobie radę już z dziwniejszymi. – Mecenas Barlicki, niewysoki okrąglutki mężczyzna, prezentujący światu imponującą łysinkę otoczoną wianuszkiem siwiejących włosów, uśmiechał się ujmująco. Wyskoczył zza biurka, odsunął krzesło dla Matyldy, zwracając się równocześnie do Janusza:

– Bardzo przepraszam, ale ze względu na charakter sprawy… – zawahał się na moment, szukając odpowiedniego określenia – na poły rodzinnej, tak chyba mogę to ująć, i dotyczącej poważnych kwestii finansowych, zmuszony jestem zapytać, czy jest pan osobą z kręgu bliskich zna…

– To mój literacki i życiowy partner – oznajmiła dobitnie Matylda, przerywając prawnikowi w pół słowa.

– A, to zmienia postać rzeczy. Myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie, by poznał pan całą sprawę.

Niespiesznie zajął swoje miejsce, moszcząc się w imponującym gdańskim fotelu. Dopiero teraz pisarze ze zdumieniem dostrzegli na biurku, obok leżących tam dokumentów, Historię spisaną atramentem1. Książka nosiła wyraźne ślady czytania. Prawnik zdawał się nie dostrzegać ich zdziwienia, spokojnie otworzył szufladę i nagle, ruchem prestidigitatora, położył przed sobą kopertę z oficjalnie wyglądającymi pieczęciami i jakimiś napisami po angielsku.

– Czy mówi pani coś nazwisko „Talko”?

Matylda tylko pokręciła głową. Janusz ani drgnął

– Tak sądziłem, bo w książce państwa Osman Talko występuje jedynie jako Tatar polski. Jego postać jest tam zaledwie zarysowana, on sam odegrał w tej historii jednak większą rolę, niż została mu przypisana. Ale wszystkiego dowie się pani zapewne osobiście od jego prawnuka, Josha Talko, który ma do przekazania bardzo ważne wiadomości. Działa on z polecenia swego krewnego, a cała sprawa jest bardzo istotna i dla niego. Otrzymałem pismo amerykańskiej kancelarii, informujące o wszczęciu przez prawnuka Osmana Talko postępowania zmierzającego do wypełnienia ostatniej woli zmarłego. Jest w nim prośba o udzielenie wszelkiej możliwej pomocy, a teraz pan Josh, za moim pośrednictwem, prosi panią o pilne spotkanie w celu ustalenia dalszego postępowania. Zgadza się stawić w każdym miejscu, które pani wskaże. Prosi tylko o pośpiech.

– Ale ja w ogóle nie mam pojęcia, o co chodzi. – Matylda kręciła się na krześle. – Wie pan, my obydwoje – wskazała Janusza – jesteśmy dość zajętymi ludźmi. Piszemy książki, mamy wiele spotkań autorskich, jeździmy po Polsce, po świecie, zbierając materiały do następnych powieści. Poza tym musimy… – urwała, czując dotknięcie Janusza. Z miejsca poczuła się pewniej...

– Tyniu, w zasadzie i tak mieliśmy jechać do Pragi – przekonywał Matyldę Janusz. – Skoro temu Joshowi wszystko jedno, gdzie się macie spotkać, umówmy się tam właśnie. Jego zgoda uwiarygodni tylko całą historię. My niczym nie ryzykujemy. A Osman Talko jest przecież – był właściwie – postacią realną, a nie produktem literackiej fikcji.

– Ale my ledwie wspomnieliśmy o nim parę razy w książce! A cała akcja rozgrywała się wiek temu, na dalekiej Ukrainie, nie znaliśmy nawet jego nazwiska…

– Teraz już znamy. A jak widać, duchy przeszłości potrafią odezwać się w zupełnie nieoczekiwanym momencie… – Janusz przypatrywał się chwilę mecenasowi, jakby pragnął doszukać się w jego twarzy wskazówki, jak bardzo poważnie traktować całą sprawę. – Pomyśl, takie spotkanie może być bardzo ciekawe. I… nadzwyczaj przydatne, gdybyśmy zamierzali dopisać ciąg dalszy naszej Historii spisanej atramentem.

– No cóż, Pragę istotnie mieliśmy w planach.

– To świetny pomysł. – Mecenas Barlicki już robił notatki, kiwając potakująco głową, nawet nie zauważył, że Janusz jeszcze nie skończył mówić... Usłyszał „Praga” i to właśnie zapisał.

Stanęło więc na tym, że za pośrednictwem prawnika ustalą z tym Joshem czas i dokładne miejsce spotkania.

Nic nie ryzykowali, a cała sprawa zaczęła ich coraz mocniej intrygować.

1Historia spisana atramentem, Maria Ulatowska, Jacek Skowroński, Wyd. Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2016.

IV. Matylda ponownie przekonuje się, że nie warto wierzyć w legendy.

Praga przywitała ich strugami deszczu, lecz w ogóle się tym nie przejęli. Dotarli do zarezerwowanego hotelu taksówką, choć mieli świadomość, że za kurs spod lotniska słono przepłacą. Hotel znajdował się dość daleko od centrum, ale z dogodnym dojazdem (zdążyli już sprawdzić to na planie miasta), a standard pokoju przerósł ich oczekiwania. Pełen komfort!

Niedługo mieli się przekonać, czy – po pierwsze, tajemniczy Josh Talko istnieje naprawdę, a po drugie – jaką wartość mają jego obietnice, a więc z całą pewnością nie pożałują poświęconego na spotkanie czasu. Mimo początkowego sceptycyzmu byli coraz mocniej zaintrygowani. W końcu nikt nie zadaje sobie tyle trudu dla głupiego żartu albo oszustwa, którego sens trudno było sobie wyobrazić. Tak czy inaczej nic nie tracą, bowiem zwiedzenie Pragi mieli w planach od dawna. Matylda w stolicy Czech była już kilka razy, nawet jeszcze w czasach, gdy miasto to było stolicą Czechosłowacji, i nikt jeszcze nie myślał o podziale. Uwielbiała Pragę, twierdziła nawet, że woli ją od Paryża. Ale… wtedy nie znała jeszcze Paryża. Teraz swą miłość do tych dwóch pięknych miast dzieliła pół na pół. Janusz Pragi w ogóle nie znał, jakoś tak się do tej pory układało, że nigdy tam nie zawitał, cieszył się więc, że pozna ten „Paryż wschodu”, jak mawiała jego partnerka.

Gdy tylko zainstalowali się w hotelu, dla Janusza oczywiście nastała pora lunchu (czymże jest mizerne śniadanie przed siódmą rano?), skorzystali więc z usług tamtejszej restauracji, mile zaskoczeni sympatyczną obsługą i jakością dań. Wprawdzie osławione knedliczki Janusz przyjął z wyraźną rezerwą, jednak baranina duszona w piwie spełniła wszelkie jego wymagania.

– Przede wszystkim musisz zobaczyć most Karola i okoliczne uliczki – zarządziła Matylda, gdy tylko wstali od stołu.

Podpytali trochę recepcjonistę w hotelu i uzbrojeni w plan miasta oraz rozkład linii metra bez przeszkód dotarli tam, gdzie chcieli. Most Karola oczarował Janusza – tak, jak zachwycał każdego, komu dane go było ujrzeć.

Ten najstarszy zachowany kamienny most świata o takiej rozpiętości przęseł ma ponad pięćset metrów długości oraz około dziesięciu szerokości między barierami i wspiera się na szesnastu filarach. Ozdobiony jest trzydziestoma figurami, ustawionymi po jego obu stronach. Posągi te przedstawiają świętych, a stworzyli je najwybitniejsi artyści epoki baroku. Stoją tam również rzeźby wykonane już w odmiennych stylach, dużo późniejsze. Z obu stron most jest zamknięty okazałymi bramami. Na wschodnim krańcu wznosi się staromiejska wieża mostowa z umieszczonymi na niej siedzą­cymi postaciami cesarza Karola IV i jego syna Wacława IV oraz świętego Wita, świętego Wojciecha i świętego Zygmunta. Rzeźby te pochodzą z XIV wieku. Nic dziwnego, że praktycznie o każdej porze most pełen jest turystów podziwiających panoramę Pragi i przepiękny widok na Hradczany. A także kieszonkowców, szukających bystrym wzrokiem kolejnej ofiary…

Para pisarzy szła powoli mostem. Słychać tam było chyba wszystkie języki świata.

– Istna Wieża Babel – orzekł oszołomiony Janusz.

Przed jedną z figur był taki tłok, że nie można było tam się dopchać. Oczywiście Matylda i Janusz nie odpuścili, prąc konsekwentnie ku barierce. Obleganą figurą był posąg św. Jana Nepomucena. Matylda, znająca przecież Pragę, doskonale wiedziała, skąd takie powodzenie świętego. Otóż podobno spełniał życzenia. Trzeba tylko pogłaskać lśniącą od niezliczonych dotykających ją rąk płaskorzeźbę, wmurowaną po prawej stronie podstawy posągu świętego. Kiedy Matylda opowiedziała tę legendę Januszowi, natychmiast położył dłoń w najbardziej wygłaskanym miejscu i zamknął oczy.

– A ty? – spytał po chwili partnerkę.

Matylda nie wierzyła w żadne zabobony, legendy, bajki i przepowiednie. Ale widząc pełną oczekiwania minę Janusza, położyła palce na wyślizganym przez turystów miejscu. „Dam ci szansę, mój drogi święty”, pomyślała i poprosiła Nepomucena o bardzo miłą noc… Takie życzenie przecież nie mogło się nie spełnić. Zwłaszcza w magicznej Pradze.

– Zrobione – rzekła wesoło i poprowadziła Janusza na drugą stronę Wełtawy, do dzielnicy Malà Strana. – To moja ulubiona część Pragi, tu zjemy obiad.

Uśmiechnęła się pod nosem, bo jej partner jeszcze nie wiedział, że nie idą na obiad NATYCHMIAST.

– Najpierw pokażę ci coś, co każdy turysta po prostu musi obejrzeć. Nie umrzesz z głodu, to zajmie nam chwilę. – Wchodzili już na dziedziniec Muzeum Franza Kafki i Janusz ujrzał niecodzienny widok. Naprzeciwko siebie stali dwaj nadzy mężczyźni, a ich penisy-fontanny tryskały… Przyrodzenia posągów poruszały się, a strumienie wody były kierowane w różne strony, jednak zawsze do basenu mającego kształt znajomo wyglądającej mapy.

– Tymi strumieniami można kierować za pomocą SMS-ów. – Matylda wskazała głową grupę zaśmiewających się młodych ludzi, stukających biegle w klawiatury swoich smartfonów. – A ta mapa jest mapą Czech. ­Wyobrażasz sobie coś takiego w Polsce?

– No tak, widocznie Czechów stać na całkiem swobodne podejście do własnej historii i płynnego... terytorium państwa. Bez wiecznego nadęcia i z odrobiną zdrowego dystansu. – Janusz zrobił kilka zdjęć, cały czas kręcąc głową z niedowierzaniem.

– Jutro pokażę ci kolejne dzieło Davida Černego; tak właśnie nazywa się ten kontrowersyjny artysta. W Lucernie2 zobaczysz rzeźbę patrona Czech, świętego ­Wacława, który dosiada martwego konia. Wierzchowiec jest spętany i wisi u powały jak sprawiona zwierzyna… To parodia chyba najsłynniejszego praskiego pomnika, znajdującego się na placu Wacława. Obejrzymy potem wzgórze Petřin, gdzie stoi miniatura wieży Eiffla. Są tam też przepiękne ogrody. Ale teraz już pójdziemy coś zjeść, oczywiście do kultowego Koucura.

Pomogę trochę temu Nepomucenowi, pomyślała Matylda, Janusz jak głodny, to do niczego. A przecież ona wypowiedziała w duchu całkiem konkretne życzenie. Musi więc swojego mężczyznę dobrze nakarmić. U Koucura jest miejscem, w którym bywali i Hrabal, i Havel, i pewnie wielu równie znamienitych gości. To knajpka, hospoda, restauracja, lokalik – zwał, jak zwał – nie to jest ważne. Ważne, że takich knedlików i takiego piwa nie ma gdzie indziej w całej Pradze. Że głośno? Że może niezbyt czysto na stołach? Że ciasno, że niestety tytoniowy dym? Tak, owszem – i co z tego? Takiej atmosfery i takiego klimatu próżno szukać w innym miejscu.

Zdobycie miejsca graniczy tam z cudem, ale ponieważ Matylda w żadne cuda nie wierzyła, po prostu wepchnęła się na upatrzoną ławę, a tamtejsi bywalcy uprzejmie zrobili jej miejsce. Pcha się, czyli wie, jak tu jest. „Naša krajanka” orzekli, wznosząc w górę dzbany Kozela. Janusz przycupnął z drugiej strony i złapał w garść kufel korzennego piwa, postawionego przed nim bez pytania. Również bez pytania stanęły na stole talerze powitalne, z trzema rodzajami knedlików, kiełbaskami, plackami ziemniaczanymi, smażonym kurczakiem, czerwoną kapustą i papryczkami.

– Oj, dziewczyno! – jęknął Janusz, a Matylda, także bez pytania, już przekładała na jego talerz połowę swojej porcji. Znała przecież swojego partnera.

Z Joshem byli umówieni następnego dnia, więc teraz mogli siedzieć U Koucura ile dusza zapragnie. Zjedli jeszcze smażony ser z żurawiną, czyli kolejny lokalny przysmak, a Matylda wyprosiła swój ulubiony Staropramen, w Polsce wciąż trudny do kupienia. Syci i szczęśliwi przeszli na piechotę przez najpiękniejszy most praski, potem połazili jeszcze trochę po Karlowej, doszli do Orloja, czyli praskiego zegara astronomicznego, z którego czeluści o każdej pełnej godzinie wysuwają się w szeregu ruchome figurki dwunastu apostołów oraz wyobrażenia Śmierci, Turka, Marności i Chciwości. I wreszcie, metrem, a potem jeszcze busem, dotarli do hotelu.

Przygotowania do noclegu zabrały trochę czasu, tym bardziej że Matylda – pamiętając o co prosiła świętego Nepomucena, patrona życzeń... – szczególnie starannie nakremowała całe ciało i umyła włosy. Gdy wróciła z łazienki do sypialni, Janusz już leżał wyciągnięty na swojej połowie łóżka, wyglądając jak zaspany suseł. Wślizgnęła się leciutko pod kołdrę i przysunęła do partnera. Objął ją od niechcenia ramieniem, cmoknął gdzieś w okolicę nosa i szepcząc „śpij dobrze”, po chwili sam już prawie spał. „Oszust jeden, wiedziałam!”, mruknęła Matylda i powarkując pod nosem, że to by było na tyle, jeśli chodzi o wyproszoną od oszukańczego świętego bardzo miłą noc, wyciągnęła się na swojej połowie łóżka, w zasadzie rozbudzona. Janusz przyciągnął ją bliżej i pytając: „co mówisz?”, wtulił nos w jej szyję, a po chwili spał już naprawdę.

– I tak nie zrozumiesz – odpowiedziała, ale właś­ciwie niepotrzebnie. Jej słów z pewnością nie usłyszał nawet sam święty Nepomucen.

Ciekawa była tylko, o co prosił Janusz. Z pewnością nie było to tak banalne życzenie jak jej, Matyldy. Była przekonana, że on prosił o coś bardzo realnego i jego życzenie – to dla niej bezdyskusyjne – spełni się w całości. Jak nie jutro, to pojutrze. Wszystkie jego marzenia się spełniały, już to wiedziała.

Ale wiedziała też, że Janusz nie ujawni, o co prosił świętego, nawet gdyby pytała.

Jej partner był uparty i cierpliwy, jeśli naprawdę mu na czymś zależało. Więc i ona taka będzie…

2 Pałac Lucerna – kompleks zabudowań mieszczący się w centrum miasta, w górnej części placu Wacława. Lucerna została zbudowana przez Vaclava Havla, dziadka późniejszego prezydenta Republiki Czeskiej. W skład Pałacu wchodzi Wielka Sala, Kino Lucerna, Pasaż Handlowy z ekskluzywnymi markami światowych projektantów oraz bar muzyczny.

V. Nieboszczyk oznajmia swą wolę ustami prawnuka, przejawiając swoiste poczucie humoru. Na końcu okaże się, iż nie ma odwrotu, lecz nic nie jest tak proste, na jakie początkowo wyglądało…

Umieszczona na wspaniale odrestaurowanej barce rzecznej restauracja Marina Grosseto już z daleka wabiła widokiem elegancko nakrytych stolików z krzątającymi się między nimi kelnerami. Matylda i Janusz zajęli miejsce przy samej balustradzie, tuż nad falami Wełtawy, można było sycić oczy panoramą starej Pragi z sunącymi po moście Karola tłumami. Gwar wielojęzycznego tłumu mieszał się z dyskretną muzyką i delikatnym dźwięczeniem sztućców. Nim pisarze zdążyli na dobre zagłębić się w studiowanie menu, obok stolika pojawił się młody człowiek o pogodnym, trochę szelmowskim spojrzeniu. Miał ciemne włosy i śniadą karnację, przez ramię przewiesił letnią marynarkę. Wyglądał trochę jak wycięty z żurnala model, zachowywał się jednak z naturalnym wdziękiem.

– Matylda i Janusz? – Imiona wymówił z mocnym amerykańskim akcentem, nie siląc się na bardziej oficjalną formę. – Widziałem wasze zdjęcia w sieci. Mówcie mi Josh.

– Nie ma sprawy. – Matylda przyjęła swobodny ton narzucony przez młodego człowieka, przyglądając mu się z nieskrywaną ciekawością. – Jesteś podobny do pradziadka. Widziałam go tylko na jednej starej fotografii, więc nie zauważyłabym pewnie tego, gdybym nie wiedziała, kim jesteś. Ale masz jego oczy i wyraz ust…

– Oraz charakter! – zawołał ze śmiechem Josh. – Tak przynajmniej sam twierdził, opowiadając mi wieczorami historie ze swej młodości. – Spoważniał niespodziewanie, nieobecnym wzrokiem powędrował gdzieś ku drugiemu brzegowi Wełtawy. Wreszcie odsunął krzesło i dosiadł się do stolika Matyldy i Janusza. – Jego opowieści były jakby z zupełnie innego świata. Ale to był jego świat i takim pozostał do końca życia.

Pojawił się kelner, pytając po angielsku, czy już się zdecydowali. Josh wdał się z nim w konwersację, nie zaglądając nawet do menu. Wypytywał ze swadą i znajomością tematu o gatunki alkoholi, przystawki oraz potrawy, których nazwy nic nie mówiły pisarzom. Matylda chrząknęła, jakby zamierzała skorygować zamówienie, jednak ich amerykański towarzysz uniósł dłoń w geście oznaczającym, że to on zaprasza, panuje nad wszystkim i ureguluje rachunek. Po chwili na stoliku pojawiła się deska z serami, interesująco przyozdobiona skrawkami łososia, a także wiaderko z butelką szampana.

– Ser do szampana…? – zdziwiła się Matylda.

– Wytrawny, pasuje do wszystkiego. – Josh wprawnymi ruchami poluzował korek, który wyskoczył z odgłosem przypominającym ciche westchnienie. Janusz czytał gdzieś, że tak właśnie powinno się otwierać szampana.

– Mój pradziadek nie czuł się dobrze w Ameryce. – Chłopak wrócił do rozmowy, gdy na stoliku pojawił się półmisek z owocami morza. – Zrobił karierę i pieniądze, ale wciąż pamiętał i tęsknił za…

– Moją babcią – dopowiedziała Matylda. Posmakowała szampana, miał wyrazisty smak, bąbelki gazu przyjemnie kłuły w język.

– Tak. Tęsknił, miał nawet chyba nadzieję, że nie wszystko jeszcze przepadło, że ona opamięta się i wróci do swej pierwszej miłości…

– Naprawdę?

– Nigdy nie powiedział tego wprost, ale tak mi się wydaje. Miotał się między zawiścią a uwielbieniem. Miał do niej ogromny żal po zerwanych zaręczynach, wiem, że przed wyjazdem walczył o tę miłość. O ile można to tak nazwać, bo pisał pełne wyrzutów listy, najmował ludzi, by donosili mu o każdym jej kroku, knuł z jej bliskimi i niewiele brakowało, żeby posunął się dalej…

– Dalej? Co masz na myśli?

– Nic konkretnego, to tylko moje odczucia. Słuchałem tych opowieści jako dzieciak jak jakiejś baśni z niezmiernie odległych czasów, dopiero po latach zacząłem lepiej rozumieć sprawy, o których mówił, i wyciągać własne wnioski. Pewnie nie do końca trafne… – Josh machnął dłonią, bagatelizując sprawę. Trudno było nie odnieść wrażenia, że stara się o zmarłych mówić jednak dobrze. – Ożenił się wreszcie, urodziły mu się dzieci i miał całkiem udane życie.

– Ale nie zapomniał, prawda? – Matylda czuła, że ich rozmowa zmierza do kulminacyjnego momentu. – Inaczej nigdy byśmy się tutaj nie spotkali.

– Moi rodzice zginęli w wypadku, kiedy miałem trzy lata, prawie ich nie pamiętam – podjął Josh. – Dziadkowie mieszkali daleko i podobno jakoś nie kwapili się do opieki nad wnukiem… Nie wiem, jak to było naprawdę, w każdym razie opiekę i wychowanie początkowo zapewnił mi pradziadek, Osman Talko. Mieszkałem w jego domu, zatrudnił najpierw niańkę, potem jeszcze nauczycielkę…

– Zaraz, poczekaj, bo czegoś nie rozumiem... – Matylda zmarszczyła czoło, usiłując przypomnieć sobie czasowe ramy Historii spisanej atramentem. – Narzeczony Marii, mojej babci, czyli twój pradziadek, który, jak mówisz, wziął cię na wychowanie, urodził się chyba jakieś sto czterdzieści lat temu?!

– Niezupełnie. – Josh uśmiechnął się, kręcąc energicznie głową. – Był o trzy lata młodszy od twojej babci, przyszedł na świat w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym roku. A dożył niezmiernie sędziwego wieku. Odszedł mając sto dziewięć lat na karku.

– A ty, ile miałeś wtedy?

– Jedenaście.

– Teraz rozumiem. Jedenastoletni chłopak mógł już sporo zapamiętać. – Matylda kiwnęła głową, zastanawiając się coraz mocniej, ku czemu zmierza ich spotkanie. – Dziś masz, jeśli dobrze liczę, dwadzieścia osiem lat?

Josh przekręcił zabawnie głowę.

– A ty gubisz się w domysłach, dlaczego tak nagle zaczęło mi zależeć na odszukaniu cię i nalegałem na spotkanie w dowolnym miejscu świata?

– Trudno zaprzeczyć. – Napiła się szampana, następnie z wahaniem sięgnęła po ostrygę. – Mecenas Barlicki wspomniał coś o ostatniej woli Osmana Talko…

Josh zamyślił się. W trakcie ich rozmowy niepostrzeżenie nadciągnął wieczór. Rozświetlona neonami Praga dopiero teraz zdawała się nabierać prawdziwego blasku, słychać było dźwięki klaksonów, śmiechy i wesołe okrzyki, gdzieś biły dzwony. Na Wełtawie większe i mniejsze jednostki pływające migotały światełkami.

Raptem chłopak potrząsnął głową, powracając do rzeczywistości.

– Nie dziwię się twojej ciekawości. Mnie samego zaskoczyło to, o czym zamierzam wam powiedzieć, nie mniej niż ciebie. A najśmieszniejsze, że długo nie wiedziałem o ostatniej woli pradziadka, w ogóle nie miałem pojęcia, że sporządził jakiś testament. – Rozlał do kieliszków resztki szampana i przywołał kelnera, by złożyć kolejne zamówienie. Koniak, cała butelka Hennessy Richard. Znów nie spytał nikogo o zdanie. – Po jego śmierci opiekę nade mną przejęli dziadkowie, zmotywowani zapewne odpowiednim legatem. Dobrze mi było u nich, nie narzekam. Nie interesowali się mną przesadnie, zostawiając więcej swobody niż nawet potrzebowałem, zapewniając najlepsze wykształcenie. Dopiero po studiach, gdy już zacząłem żyć na własny rachunek, dowiedziałem się o istnieniu testamentu, w którym są bardzo konkretne zapisy odnośnie do mojej osoby. Oraz, jak się zapewne już domyśliłaś, nie tylko mojej…

− Dziwne. – Matylda nie kryła sceptycyzmu. – Ukrywali przed tobą testament?

– Nic z tych rzeczy, to może wydawać się dziwne tylko komuś, kto nie znał bliżej nestora amerykańskiej gałęzi naszego rodu. On zawsze postępował niekonwencjonalnie, za nic mając ogólnie panujące zwyczaje i zasady. Jeśli coś sobie wymyślił, to musiało być tak, jak chciał. Więc stało się tak, że przeznaczył mi sporą część spadku, jednak jako człowiek żelaznych zasad, nieznoszący wyrzucania pieniędzy w błoto, chciał mieć pewność, że spadkobierca okaże się godny schedy i jej nie roztrwoni. Toteż podkreślił w zapisie, że testament w części dotyczącej mnie ma zostać otwarty i zrealizowany, kiedy ukończę studia i wstąpię w związek małżeński. Ewentualnie założę własną firmę. Miałem nic wcześniej nie wiedzieć o zapisach, abym nie pokusił się powiedzmy o fikcyjny ślub dla forsy, którą potem natychmiast przepuszczę w kasynach i barach. – Josh napił się koniaku i obwieścił z szerokim uśmiechem: – Rok temu założyłem firmę działającą na rynku multimedialnym. A niedługo potem zgłosiła się do mnie kancelaria, w której Osman Talko zdeponował testament!

– Gratuluję – oznajmiła Matylda, starając się nie wykazać szczególnego entuzjazmu. Miała coraz silniejsze wrażenie, że Josh jest w gruncie rzeczy zepsutym powodzeniem bon vivantem, pozuje na światowca, przechwala się manną z nieba, do tego wszystkiego bawi się ich kosztem z jakichś sobie tylko znanych powodów. – Tylko… co my właściwie tutaj robimy?

– Otrzymujecie właśnie wygrany los na loterii.

– Nie rozumiem, możesz jaśniej…?

Amerykański „złoty chłopiec”, jak go określała w myślach, rzeczywiście dobrze się bawił. Zawołał kelnera i poprosił o cygaro. Na wyjaśnienie, że niczego takiego tu nie dostanie, na moment stężała mu twarz, a w oczach pojawiła się wściekłość. Obecnym wydawało się, że raptem temperatura spadła o kilka stopni.

Nie jesteś przyzwyczajony, by czegokolwiek ci odmawiano, prawda? – pomyślała Matylda. Twój pradziadek też pewnie nie był…

– Chciałbym zaprowadzić cię w pewne miejsce. – Na twarz Josha wrócił ujmujący uśmiech. – Niedaleko, kilka minut piechotą. Twój towarzysz może zaczekać, bo mam nadzieję, że wieczór wam się podoba i nie zakończymy go tak prędko.

– W jakie miejsce? – spytała Matylda.

– To niespodzianka, sama się przekonasz, czemu szukałem cię przez kilka miesięcy. Musisz mieć tylko jakiś dokument.

– Sama nie pójdziesz! – syknął po polsku Janusz.

– Daj spokój, nie porwie mnie przecież.

Josh oddalił się na chwilę, widzieli, jak przy barze reguluje rachunek.

– To jakiś żart albo oszustwo.

– Nie wydaje mi się. Wiemy, kim jest, mecenas Barlicki potwierdził jego tożsamość.

– Na podstawie dokumentów, których nie widzieliśmy na oczy…

– Ale przyjechał do Pragi i zapłacił za całkiem wystawną kolację. Co za oszust by tak postępował? Biorę telefon, zadzwonię, gdyby działo się coś dziwnego, ale myślę, że niedługo wrócimy. Czekaj tu, nie łaź nigdzie.

Janusz nie był do końca przekonany, ale zabrakło mu argumentów. Tymczasem Matylda odsunęła krzesło, złapała torebkę i razem z młodym Amerykaninem zeszła z barki. Janusz zdusił jakoś chęć powędrowania za nimi. Ufał, że jego partnerka nie wda się w nic podejrzanego, musiał zresztą przyznać w duchu, że cała historia, choć dziwaczna, absolutnie nie wyglądała na oszustwo. Osman Talko był realną postacią, natrafili na niego, czytając pamiętnik dziadka Matyldy, Josh jedynie uzupełnił posiadane już przez nich informacje. Niemożliwe, by ktoś zadał sobie tyle trudu, grzebiąc w przeszłości i snując jakąś misterną intrygę z udziałem kancelarii prawnej, aby porwać Matyldę z praskiej restauracji albo naciągnąć ją na coś. Kompletna bzdura!

Jednak Janusz nie potrafił wyzbyć się niepokoju. Sączył powoli koniak, nie czując prawie smaku szlachetnego trunku i zagryzając go jakimś serem o ostrym zapachu. Minęło dziesięć minut, potem kwadrans. Kilkakrotnie pochwycił zaintrygowane kobiece spojrzenia. No tak, samotny facet przy dobrze zastawionym stole, dumający nad butelką koniaku droższą niż cała ich ­wycieczka do Pragi, musiał budzić zdumienie…

U wejścia pojawił się Josh, przepuścił z gracją Matyldę. Janusz natychmiast dostrzegł bladość jej twarzy i dziwną sztywność kroków. Wyglądała jak rekonwalescentka po wypadku i chyba tak się czuła. Usiadła i bez słowa sięgnęła po kieliszek koniaku. Spory łyk na chwilę odebrał jej oddech, lecz za to kolory z wolna wracały na jej policzki.

– Wyglądasz jakbyś zobaczyła upiora – zagadnął po polsku Janusz. – Co się stało?

– Nic… Nic strasznego, a nawet przeciwnie – odpowiedziała w tym samym języku. Wyciągnęła z torebki złożoną kartkę i podsunęła partnerowi.

Kartka okazała się wydrukiem z rachunku bankowego na nazwisko Matyldy. Z aktualną datą. Janusz zerknął na dół strony, gdzie widniało saldo rachunku. W pierwszej chwili nie dotarła do niego wysokość kwoty, przeczytał raz jeszcze. I jeszcze raz.

– Nie wiedziałem, że masz konto w tym banku. A na nim… – Osłupiały Janusz jeszcze raz policzył towarzyszące jedynce zera. – A na nim jak byk milion dolarów!

Matylda westchnęła głęboko, następnie przeszła na angielski:

– Josh, wyjaśnij proszę Januszowi wszystko, bo ja nie mam siły. Powiedz tylko, że mi się to nie przyśniło.

– Są takie sny, z których człowiek nie chciałby się obudzić. – Chłopak roześmiał się swobodnie. – Ale to najprawdziwsza prawda. Otóż pradziadek, jak już mówiłem, długo pielęgnował żal do Marii. Potem jakoś ułożył sobie życie, miał dzieci, całkiem dobrze mu się wiodło. Jednak u schyłku życia zaczął znów wracać myślami do pierwszej miłości. Tak chyba często bywa, że u kresu wraca się do najpiękniejszych wspomnień, a takim z pewnością był czas narzeczeństwa… Przebaczył jej w końcu i zapragnął zejść z tego świata pogodzony z przeszłością. Byłem świadkiem, jak często wyrzucał sobie, że przed emigracją do Stanów uprzykrzał życie Marii, nie godząc się z jej decyzją, nasyłając szpicli, prześladując… aż wreszcie znalazła ukojenie w ramionach księdza.

– Biedak. – Matylda westchnęła. – Ale to nie było tak, że ona z jego powodu uciekła w ramiona księdza. Chciała nawet wrócić do Osmana, tylko… mój dziadek zorientował się we wszystkim i nie pozwolił.

– Widzę, że będę musiał przeczytać waszą książkę, kiedy ukaże się przekład angielski. W każdym razie pradziadek zapragnął wreszcie wynagrodzić prawdziwe i wyimaginowane krzywdy jej potomkom. Był wierzący, i może taki rachunek… sumienia wydawał mu się najwłaściwszy. Zapisał więc stosowną kwotę moim dziadkom, aby mieli z czego zapewnić mi utrzymanie i wykształcenie, resztę, jak pamiętacie, miałem otrzymać, kiedy ukończę studia i udowodnię, że nie roztrwonię pieniędzy. Kolejnym warunkiem pradziadka było, że odszukam najbliższego w linii żeńskiej potomka Marii i przekażę mu rekompensatę finansową w wysokości miliona dolarów. – Josh uniósł wysoko kieliszek i oznajmił triumfalnie: – Co niniejszym uczyniłem!

– Czemu właściwie sam tego nie zrobił? – zdziwił się Janusz. – Dziwne, że zlecił to dopiero prawnukowi, nie mając gwarancji…

– Chyba dlatego, że zbyt późno dopadła go chęć pogodzenia się z przeszłością. Zapisy, o których mówię, datowane są na tydzień przed jego śmiercią. Zdecydował się, dopiero gdy czuł już jej oddech. A z tego, co wiem, nikomu prócz mnie nie zwierzał się z wydarzeń mających miejsce przed emigracją.

– Akurat tobie… – powiedziała w zadumie Matylda. Znów przypomniała sobie zdjęcia narzeczonego babci. – Pewnie dlatego, że jesteś do niego taki podobny.

– Możliwe, nigdy już się tego nie dowiemy. – Josh uniósł rękę, aby przywołać kelnera, ale powstrzymał się wpół ruchu. Wyciągnął z kieszeni marynarki zadrukowaną kartkę i wieczne pióro. – Jeszcze jedno. Podpisz mi proszę oświadczenie, że wypełniłem wolę Osmana Talko, a ty przyjęłaś przeznaczony dla potomka jego narzeczonej milion dolarów.

– Aha, dlatego tak usilnie starałeś się odnaleźć potomka mojej babci? – Matylda zmrużyła domyślnie brwi. – On uzależnił wypłacenie ci reszty spadku od rezultatu poszukiwań i spełnienia jego woli?

– Zgadłaś.

Matylda wzruszyła ramionami i sięgnęła po papier.

– Przeczytaj to najpierw dokładnie – szepnął po polsku Janusz.

– Nie bądź taki podejrzliwy. Ten milion jest prawdziwy, upewniłam się dokładnie w banku.

– Jednak przeczytaj, będę spokojniejszy.

– No dobrze…

– O czym tak szepczecie? – zainteresował się Josh.

– A o czym by, jeśli nie o pomysłach wydania tego miliona? – odparła Matylda, przysuwając kartkę do oczu.

Pokręciła niezadowolona głową, gdyż akurat rozpoczął się występ orkiestry i przygaszono światła. Lampy na zewnątrz barki świeciły jasno, wychyliła się więc nieco za balustradę i zaczęła studiować tekst. Był napisany prawniczym stylem, nie dostrzegła żadnych niepokojących zapisów. Machinalnie przycisnęła kartkę do barierki i sięgnęła po pióro, kiedy niespodziewany podmuch wiatru załopotał papierem i, nim się zorientowała, wyrwał jej go z dłoni.

– Boże, co za niezdara ze mnie! – zawołała rozpaczliwie, obserwując odfruwającą kartkę. – I co teraz będzie?

Josh uniósł się z miejsca i z powrotem opadł na krzesło, dusząc w ustach przekleństwo.

– No, nic się nie stało. Napisz mi oświadczenie odręczne. Powinno wystarczyć. W razie problemów ten mecenas, Balycky, poświadczy jego autentyczność.

– Barlicki – poprawiła automatycznie Matylda. W spojrzeniu Amerykanina dostrzegła coś dziwnego, jakby nutę podejrzliwości, więc dodała pospiesznie: – Jakich problemów? Przecież nie oszukam cię, bo niby jak? Milion dolarów spada mi dosłownie z nieba, ja tego nie wydam do końca życia! O co w ogóle chodzi? Założyłeś konto na moje nazwisko, ty wykonałeś przelew, w każdej chwili możesz otrzymać z banku ­potwierdzenie…

– Ani przez moment nie podejrzewałem, że coś kombinujesz. – Josh przerwał tyradę Matyldy. – Ale nasi prawnicy to istne pijawki i formaliści, nie chcę mieć z nimi do czynienia więcej niż to absolutnie konieczne.

– Dobrze, daj jakiś papier, napiszę co trzeba, Janusz poświadczy, miejmy to już z głowy.

Josh po niedługiej chwili wydębił od kogoś z personelu restauracji blok z czystymi kartkami. Mimo słabego oświetlenia Matylda napisała oświadczenie po angielsku, koncentrując się na tym, żeby nie zrobić jakiegoś byka. Skrzywiła się, kiedy Janusz zaczął nalegać, by uczyniła to w dwu egzemplarzach, jeden zachowując dla siebie, ale zrobiła to dla świętego spokoju.

– A, prawda, istnieje jakiś podatek od darowizny – przypomniała sobie. – Trzeba się będzie tym zająć w kraju.

– To nie twój problem. – Josh składał starannie kartkę z jej podpisem. – Moja kancelaria załatwi to za pośrednictwem mecenasa Balyck… – usiłował poprawnie wymówić nazwisko, ale machnął tylko ręką.

– Widzisz, jak to załatwiają w Ameryce. – Dziewczyna pokazała Januszowi koniuszek języka. – A ty cały czas kręciłeś nosem i szukałeś dziury w całym!

– Ktoś musi na ciebie uważać i wyciągać z tara­patów.

– Mój bohater!

– Moje ty utrapienie!

Josh chrząknął głośno, przerywając im wymianę uprzejmości.

– Jest jeszcze do omówienia pewna kwestia. To, co powiem, będzie dość niezwykłe…

– Aha, to, co do tej pory mówiłeś, było zupełnie zwyczajne? – zapytała wesoło Matylda. Wreszcie uwierzyła, że jest posiadaczką miliona dolarów. – Zamieniam się w słuch.

– Masz rację. – Josh zakołysał koniakiem w kieliszku. – Zwyczajne nie było. Ale najlepsze dopiero przed nami.

– Naprawdę? – Nawet nie usiłowała ukryć ciekawości. – Mam się bać?

– Przeciwnie. – Amerykanin popatrzył jej prosto w oczy, bardzo uważnie, jakby pragnął się zorientować, czy Matylda nie przesadziła z alkoholem. – Otóż musisz wiedzieć, że istnieje większa część spadku, przeznaczona dla potomka Marii, zastrzeżona jednak dość szczególnym warunkiem, ustanowionym przez Osmana Talko.

– Zaraz… chcesz powiedzieć, że ten milion to nie wszystko?

– Owszem. To jakby zadatek, który otrzymałaś niezależnie od wszystkiego.

– A ta jakaś reszta? – zapytała niepewnie dziewczyna. Przez głowę przelatywały jej dziesiątki coraz dziwniejszych przypuszczeń. – Powiem od razu, że nie zrobię niczego, co byłoby niezgodne…

– Spokojnie. – Josh uniósł rękę. – W ogóle nie musisz niczego robić, możemy pożegnać się i zostaniesz z tym milionem.

– Albo…?

– Albo zdecydujesz się przeżyć przygodę życia. – Czekał zapewne na kolejne pytania, jednak Matylda milczała. Więc we wszystkim było jakieś drugie dno? Dlaczego nie uprzedził, nie zaczął właśnie od tego…? Obserwowała z niejasnym niepokojem, jak Josh wyjmuje kilka zadrukowanych kartek i kładzie na stoliku przed sobą. – Widzisz, pradziadek zawsze był dość ekscentryczny i miewał niecodzienne pomysły. W dodatku pod koniec życia tracił jakby kontakt z rzeczywistością, a motywy jego postępowania, czy decyzji… – Josh potrząsnął głową. – Mniejsza o to, trzeba było go znać, żeby to pojąć. W każdym razie był przekonany, że na wszystko trzeba sobie w jakiś sposób zasłużyć i być tego godnym. Stara szkoła, kto dzisiaj przywiązuje wagę do takich rzeczy? Stąd między innym warunek, że miałem dowiedzieć się o istnieniu testamentu, dopiero gdy się ożenię albo założę własną firmę. A spadkobierca jego narzeczonej, przed otrzymaniem większej części spadku, ma udowodnić, że potrafi obchodzić się z dużymi pieniędzmi.

– Nie bardzo rozumiem.

– A ja owszem, chyba pojmuję jego intencje. – Prawnuk Talko uniósł kieliszek do ust. – Podobnie jest z alkoholem, jedni umieją go używać, inni, gdyby zapewnić im nieograniczony dostęp, błyskawicznie stoczą się do rynsztoka. A słyszałaś, że większość ludzi, którzy trafili główne wygrane w loterii, dość szybko zostaje bankrutami? Nagły przypływ fortuny może odebrać rozum.

Josh umilkł, wolno popijając znakomity trunek. Tym razem nie było wątpliwości, że czeka na jakieś pytania.

– To nawet sensownie brzmi – przyznała bez przekonania Matylda. Zerknęła podejrzliwie na młodego Amerykanina. – Ale jeśli sądzisz, że dla pieniędzy ustatkuję się, zmienię tryb życia albo, dajmy na to, wyjdę za mąż za jakiegoś pryka…

Janusz zakrztusił się koniakiem, po czym, sięgając po serwetkę, przewrócił wazonik ze storczykiem. Podnosząc flakonik, ubrudził rękaw kawiorem, a łokciem zdewastował salade niçoise, plamiąc go anchois.

– Nikt nie wymaga od ciebie aż takiego poświęcenia – oświadczył z rozbawieniem Amerykanin.

W tym momencie pojawił się kelner, prędko przywrócił ład na stoliku i spytał uprzejmie, czy jeszcze coś zamawiają. Pisarze poprosili o kawę, Josh pokręcił przecząco głową. Matylda spytała o toaletę, zdjęła wiszącą na oparciu krzesła torebkę i powędrowała we wskazanym kierunku. Potrzeba potrzebą, lecz przy okazji zamierzała sprawdzić raz jeszcze wiarygodność Josha. Po wyjściu z toalety odszukała obsługującego ich kelnera i poprosiła o rachunek. Okazało się, że został już uregulowany, z wyjątkiem nowego zamówienia na dwie kawy. Nie szkodzi. Wyjęła z torebki nowiuteńką kartę kredytową, dołączoną do nowo otwartego konta. Z napięciem obserwowała w okienku czytnika postęp transakcji…

Transakcja zaakceptowana!

Więc wszystko, co mówił Josh, było prawdą, a ona mogła swobodnie dysponować pieniędzmi. Jeśli w sprawie tkwił jakiś haczyk, to nie tutaj.

– No mów, nie trzymaj mnie w niepewności – powiedziała, kiedy usiadła znów przy stoliku. – Co tam chowasz w rękawie?

– Pradziadek ustanowił kolejny legat dla spadkobiercy Marii – tłumaczył zawiłości spadku Josh. – Nie jest znana jego wysokość, wiem tylko, że znacznie przekracza sumę, którą już otrzymałaś. To jest wyraźnie napisane w umowie dołączonej do testamentu. A warunkiem jego otrzymania jest… wydanie miliona dolarów w ciągu jednego miesiąca.

– Jak to?! – zawołała z osłupieniem Matylda. – Na co mi pieniądze, których mam się natychmiast pozbyć?

– Nie pozbyć, tylko wydać zgodnie z uznaniem – uściślił młody człowiek, kładąc rękę na leżących przed nim papierach. – Pod bardzo ściśle określonymi warunkami, wyszczególnionymi w umowie, którą podpiszesz. O ile się oczywiście zgodzisz. Proszę, przeczytaj.

– Lepiej streść mi wszystko, bo pewnie połowy nie zrozumiem… – poprosiła oszołomiona Matylda.

– No dobrze, to wbrew pozorom proste. – Amerykanin ujął dokument i prześlizgnął się po nim pobieżnie wzrokiem. – Umowa stanowi, że druga część spadku zostanie przekazana potomkowi narzeczonej pradziadka, jeśli zdoła on wydać otrzymany milion dolarów w okresie miesiąca od pierwszej operacji na koncie. Pieniądze generalnie można wydawać jedynie na rzeczy nie stanowiące majątku trwałego, nie mogą też stanowić darowizn. Hotele, posiłki, bilety itd. mogą być podwójne, co oznacza, że możesz wydać pieniądze, z umownymi zastrzeżeniami, na siebie oraz na osobę towarzyszącą. Jeśli nie uda się wydać całej kwoty w oznaczonym czasie, część majątku przeznaczona dla ciebie przechodzi na instytucje dobroczynne. I to wszystko. Rozumiesz?

– Czekaj… – Dziewczyna starała się zebrać myśli. – Mam po prostu roztrwonić w miesiąc milion dolarów?!

– Właśnie! – ucieszył się Josh.

– I to miałoby według pradziadka świadczyć, że jestem godna większej części spadku? Niby dlaczego?

– Jak już wspomniałem, on był dziwakiem. – Josh westchnął. – Ale przyznasz, jest w tym jakaś logika. Kto potrafi bez bólu i z klasą rozstać się z milionem, ten udowodni, że nie forsa nim rządzi, tylko on nią. Kolejne dziesięć, czy ileś tam milionów, nie przewróci mu w głowie.

– Powiedzmy…

– Ale Matylda może zachować ten milion, nie podpisując umowy? – upewnił się Janusz.

– Oczywiście.

– W takim razie podpiszę – oświadczyła dziewczyna. – W gruncie rzeczy nie mam nic do stracenia, prawda? Bo gdyby coś poszło nie tak, będę za miesiąc miała tyle, co jeszcze wczoraj. Przynajmniej nie zbiednieję.

– Zastanów się jeszcze. – Janusz usiłował okazać zdrowy rozsądek. – Nie przeczę, że perspektywa wydania miliona dolarów na przyjemności jest kusząca. Ale to może nie być takie proste, w życiu nie widzieliśmy takich pieniędzy! Ile można zjeść wspólnie trufli, gdzie są hotele droższe niż kilkaset dolarów za noc? Pieniądze trzeba umieć wydawać. Masz jeszcze czas na podjęcie decyzji.

– Niezupełnie…

– Jak to?

Matylda od dłuższej chwili studiowała zapisy umowy. Pokazała Januszowi palcem stosowny fragment.

– Tu jest wyraźnie napisane: „…wydać w miesiąc od daty pierwszej transakcji na koncie”.

– Widzę, i co z tego?

– A to, że pierwszej transakcji dokonałam pół godziny temu. Zapłaciłam za naszą kawę…

Był dziesiąty czerwca dwa tysiące szesnastego roku. W ten sposób Matylda bezwiednie określiła pierwszy dzień transakcji. Wszystko zakończyć się więc musi do dziesiątego lipca.

W tej chwili wydawało im się, że mają mnóstwo czasu…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI