Pogięte bajki. Ostatnie zlecenie - Marcin Pełka - ebook

Pogięte bajki. Ostatnie zlecenie ebook

Marcin Pełka

4,0

Opis

Co się wydarzy, gdy wiedźmin przyjmie zlecenie na Shreka? W jakich okolicznościach Koziołek zasłużył na miano Matołka? Skąd wziął się Janosik i czy Terminator może być wybrakowany? Jeśli chcesz wiedzieć, sięgnij po kolejną część tych zwariowanych opowieści. Pogięte bajki w pełni zasłużyły na swoje miano – autor rozjeżdża walcem kultowe postacie kreskówek z okresu dzieciństwa oraz ikony współczesnej popkultury. Momentami rubasznie i cynicznie, momentami brutalnie, ale od początku do końca śmiesznie, bo nic nie zabija tak skutecznie, jak powaga.

Nabzdryngolony Jaskier siedział przy ognisku. Brzdąkał nieskładnie na rozstrojonej lutni i równie nieskładnie śpiewał. Miał dobry humor, więc jego repertuar w pełni zasługiwał na miano mocno frywolnego. Była ballada o księżniczce, która na widok klejnotów rodowych pewnego rycerza stwierdziła, że ładne to to może i jest, ale chciała wiedzieć, czy miało także jakieś zastosowanie praktyczne. Było o pewnym królu, który widząc zawartość własnego nocnika, uznał, że rozum ludzki nie jest w stanie tego pojąć. I o krasnoludzie Yarpenie, który omyłkowo po pijaku napadł na własną wioskę i jako brankę złapał swoją żonę. Żona owa była zaś równie brodata jak on sam.
W takich właśnie okolicznościach do ogniska dosiadł się Geralt.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 180

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mikstura

Prace wychodzące spod pędzla smerfa Malarza rzadko należały do udanych. Autor oczywiście bardzo się starał, ale prawda była taka, że talentu raczej nie miał. Co jakiś czas udawało mu się stworzyć coś, co od biedy uchodziło w tłoku. Tym razem jednak artysta przeszedł samego siebie. Papa Smerf uczciwie musiał przyznać, że patrzy na naprawdę dobry obraz. Pięknie uchwycona perspektywa, dbałość o proporcje, duża szczegółowość oraz właściwy dobór barw – wszystko w tej pracy zachwycało. Najstarszy mieszkaniec wioski widział już w życiu wiele malunków i potrafił odróżnić sztukę od kiczu. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że ma przed oczyma kawałek tej pierwszej. Im dłużej patrzył na dzieło, tym bardziej mu się podobało.

Malarz uchwycił kadr z życia smerfów, które naprawiały most na pobliskiej rzece. Wody wezbrane po niedawnych ulewach przez kilka dni mocno napierały na podpory i przez to nadwyrężyły niemłodą już konstrukcję. Wielka woda minęła, most ostatecznie wytrzymał, ale wymagał gruntownego remontu. I to dość pilnego, bo istniało duże prawdopodobieństwo, że przy następnych intensywnych opadach spłynie razem z wezbraną wodą w dół rzeki.

Do akcji wkroczył Pracuś z ekipą pomagających mu smerfów. Cięli deski, podpierali dźwigary, łączyli kotwami rozchwiane elementy konstrukcji. Nawet Maruda pracował wytrwale, choć oczywiście marudził. Papa Smerf codziennie chodził nad rzekę podziwiać tempo i efekty pracy. Nie wtrącał się, bo wiedział, że most jest w dobrych rękach – w całej wiosce nie było lepszego inżyniera od Pracusia. Fakt, że Papa Smerf przyglądał się pracującym, nie umknął Malarzowi. Artysta nie namyślał się długo i pomachał pędzlami, utrwalając specyficzną chwilę. Powstałe dzieło zostało sprezentowane najstarszemu mieszkańcowi wioski.

O poprzednich tego typu prezentach Papa Smerf wolałby zapomnieć. Ten jednak był wyjątkowo udany. Smerf nie namyślał się ani trochę – decyzja o miejscu zawieszenia obrazu w chacie okazała się jedną z najłatwiejszych w całym jego dotychczasowym życiu. Postanowił, że widok podopiecznych trudzących się przy naprawie przeprawy najlepiej będzie się prezentował na ścianie naprzeciw łóżka. Papa Smerf mógłby witać ranek spojrzałem na ten malunek i kończyć dzień w ten sam sposób. Ukontentowany pomysłem stwierdził, że tak właśnie ma być, i koniec!

W normalnych okolicznościach o pomoc w zawieszeniu obrazu poprosiłby Pracusia. Mający inżynierski talent smerf był jednak nieobecny. Naprawa mostu miała większy priorytet od ozdabiania wnętrza chaty. Papa Smerf postanowił więc, że zajmie się wszystkim samodzielnie. Uznał, że w końcu wbicie gwoździa w ścianę to nic ekstremalnie skomplikowanego i do osiągnięcia sukcesu w tej kwestii nie trzeba być inżynierem.

Na pierwszy problem – tak prozaiczny, że aż śmieszny – natknął się chwilę później. Nie mógł znaleźć młotka. Nie wiedział, kiedy ostatni raz go używał, tym samym nie potrafił przypomnieć sobie miejsca, gdzie go odłożył.

Dziwne! – zadumał się Papa Smerf. Nigdy nie miałem kłopotów z pamięcią.

Zaniepokojony obserwacją zastanowił się, czy czasem nie dopada go skleroza. Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej rósł jego niepokój. Nie pamiętał, co wczoraj jadł na obiad. Nie potrafił stwierdzić, kiedy ostatni raz prał swoją czapkę. Była czysta, więc pewnie robił to niedawno, ale konkretnie kiedy? Cóż… pytanie bez odpowiedzi. Czy podlewał kwiatki na parapecie okna? Nie pamiętał. Im więcej zadawał sobie podobnych pytań, tym bardziej upewniał się w nieprzyjemnej diagnozie. Ewidentnie pamięć zaczęła mu szwankować – bez cienia wątpliwości stał się sklerotykiem.

– Och, nie! – jęknął. – Tylko nie to!

Na szczęście niecała pamięć przestała działać. Gdzieś z tyłu głowy najpierw nieśmiało zajaśniała, a potem wyraźnie skrystalizowała się myśl, że przecież na sklerozę jest lekarstwo. Mógł przyrządzić magiczną miksturę, która odwróciłaby niekorzystne zmiany w jego głowie. Potrafił sam siebie wyleczyć! Zalała go fala ulgi. Rozwiązanie poważnego problemu okazało się dziecinnie proste.

– Do dzieła! – Papa Smerf dodał sobie animuszu radosnym okrzykiem i ruszył wcielać w życie ideę samoleczenia.

O ile Księgę magicznych zaklęć i przepisów odnalazł bez trudu, o tyle okulary gdzieś przepadły. Nie pamiętał, kiedy ostatnio ich używał, nie miał bladego pojęcia, gdzie je odłożył. Przeszukał większość oczywistych miejsc i nic – jakby się pod ziemię zapadły. Przez moment zastanawiał się, czy to nie jest czasem jakiś kolejny nieprzemyślany psikus ze strony Zgrywusa.

– Nie! – uznał po chwili namysłu. – Przecież Zgrywus jest w ekipie naprawiającej most. To nie jego sprawka. Cóż… choć nie potrzebuję, mam kolejny dowód doskwierającej mi sklerozy. A tam! – Machnął zniecierpliwiony ręką. – Poradzę sobie bez okularów!

Zdecydowanym krokiem ruszył do swego magicznego laboratorium i przystąpił do warzenia leku na sklerozę. Brak okularów znacząco utrudniał mu pracę. Najpierw miał problemy z wyszukaniem odpowiednich składników do mikstury, potem – z odmierzeniem właściwych ilości. Cóż jednak innego mu pozostało? Musiał uwarzyć lek i to w miarę szybko, bo jeśli skleroza miała dynamiczny przebieg, to za chwilę mógł nie pamiętać, co aktualnie robił i w jakim celu.

Jeden ze słoików, które zdjął z półki, zawierał biały proszek. Wioskowy alchemik próbował odczytać napis na etykiecie. Odszyfrował tylko pierwsze litery dwóch słów – S i A. Był przekonany, że do tworzonej mikstury dodaje sproszkowane algi. Napis na słoiku brzmiał natomiast Steroidy Anaboliczne. Bez pomyłki nie obyło się także w kwestii ilości owego składnika. W Księdze magicznych zaklęć i przepisów stało: „Dodaj pięć łyżeczek sproszkowanych alg”. Papa Smerf zinterpretował dawkę jako pięć łyżek. Tym samym warzone lekarstwo ostatecznie mocno różniło się od właściwej receptury zarówno składem, jak i właściwościami.

Kiedy mętna ciecz ostygła w małym tygielku, Papa Smerf z westchnieniem ulgi przelał ją do kubka. Z błąkającym się na twarzy uśmiechem zadowolenia wyszedł przed chatę, usiadł na stojącej pod oknem ławeczce i powąchał zawartość naczynia. Miała osobliwą woń, ale nie przejął się tym zbytnio. Od zawsze hołdował zasadzie, że lekarstwo musi być skuteczne, a smak czy zapach to w tej kwestii sprawa drugorzędna.

– Żegnaj, sklerozo! – wzniósł specyficzny toast i wypił duszkiem miksturę. Z niecierpliwością czekał na to, aż odzyska utraconą pamięć i będzie wiedział: gdzie leżą okulary, gdzie jest młotek, kiedy robił ostatnie pranie czapki i co wczoraj jadł na obiad.

Zaczęło się niewinnie od bulgotu w brzuchu. Pojawił się i ucichł niczym dźwiękowy zwiastun nadciągających kłopotów. Papa Smerf poczuł, jak zaczyna go swędzieć każda część ciała. Świąd również był chwilowy, zastąpiło go uczucie wzmożonego napięcia niebieskiej skóry. Mięśnie zaczęły intensywnie rosnąć. Z cichymi pyknięciami wybrzuszyły się potężne bicepsy, mięśnie czworogłowe ud powiększyły się z trzaskiem niewytrzymującego naprężenia materiału spodni. Barki rozrosły się tak, że nawet smerf Siłacz w swojej szczytowej formie miałby na ich widok kompleksy. Papa Smerf urósł przynajmniej trzykrotnie. Stał się wielką górą mięśni, napędzaną anabolikami. Ich wysokie stężenie w organizmie wpłynęło także na psychikę najstarszego i obecnie największego smerfa w wiosce.

– Kurwa! – skomentował niepożądane efekty samoleczenia. – Zajebiście!

Z zadowoleniem macał się po bicepsie napompowanym do absurdalnych rozmiarów. Aby sprawdzić swą siłę, podniósł ławkę, na której przed momentem siedział, i bez większego wysiłku podrzucił ją w górę. Złapał ją równie pewnie. Jeszcze parę chwil wcześniej przy tego rodzaju działaniach prędzej dostałby przepukliny, niż doczekałby się satysfakcjonujących rezultatów. A teraz? Miał taką parę w łapach, że mógłby spuścić łomot każdemu.

Okazja do sprawdzenia się w tej roli nadarzyła się niespodziewanie szybko. Z dzikim miauczeniem i prychaniem do wioski wpadł Klakier. Rudy kocur nigdy się nie poddawał i nieustannie szukał drogi wiodącej do siedliska znienawidzonych smerfów. Tym razem udało mu się uniknąć wszystkich zmyślnie zastawionych pułapek, nie dał się zwieść mylnym tropom i wreszcie znalazł się w upragnionym miejscu. Wpadł między chaty z żądzą mordu w złośliwych oczach. Nikogo jednak nie zamordował. Nie zdążył kogokolwiek choć trochę poturbować ani nawet ugryźć. Drogę do centrum wioski zastąpił mu gigantyczny smerf.

– No chodź, jebany sierściuchu! – wykrzyczał wielkolud i w kilku susach skrócił dystans.

Zaskoczony takim obrotem spraw Klakier zarobił prawy sierpowy w ucho. Zobaczył rój migotliwych gwiazdek kręcących się wokół niego. Zanim zdążył ochłonąć, poczuł solidne kopnięcie w brzuch. Stracił oddech, rozjechały mu się łapy. Klapnął więc brzuchem na ziemię, a wtedy olbrzymi i wściekły smerf dosiadł go okrakiem. Znów w ruch poszły pięści, wielkie jak kowalskie młoty. Niestety dla kocura były równie olbrzymie, jak twarde. Po raptem czwartym uderzeniu Klakier stracił przytomność.

Zawiedziony tak haniebnym brakiem oporu Papa Smerf zeskoczył z intruza i z łatwością przewrócił nieprzytomnego zwierzaka na plecy.

– Ty! – ryknął na przyglądającego się w kompletnym osłupieniu Ciamajdę. – Szoruj do chaty i przynieś mi nóż!

Adresat komunikatu nie zareagował – z szeroko otwartymi oczami nadal tkwił w stuporze i próbował dojść do ładu z tym, czego właśnie był świadkiem.

– Kurwa! – wrzasnął napędzany anabolikami Papa Smerf. – Zapierdalaj po kosę albo tobie też spuszczę łomot!

Ciamajda, biegnąc do swej chaty, pobił wszystkie rekordy świata.

– Ty! – Papa Smerf dostrzegł nie mniej oniemiałą Smerfetkę. – Igła i nitka, laluniu! Ruchy! Ruchy!

Po chwili jego żądania zostały spełnione. W ruch poszedł najpierw nóż. Cięcie było proste i gładkie, usunięcie tkanek – równie precyzyjne, a zeszycie rany – wręcz mistrzowskie. Pod koniec tych działań Klakier zaczął odzyskiwać przytomność. Aby znacząco przyspieszyć proces wybudzania, Papa Smerf nadepnął mu na ogon. Dzikie wrzaski bólu oddalającego się kocura długo jeszcze rozbrzmiewały wokół wioski.

Ucieczka rudowłosego wroga zbiegła się w czasie z ustąpieniem działania mikstury. Najstarszy mieszkaniec wioski zmalał, jego potężne mięśnie zaczęły się kurczyć, aż wreszcie wróciły do swej zwyczajowej postaci. Spokojne spojrzenie oczu dowodziło, że Papa Smerf odzyskał swoją łagodną naturę, agresywny i wulgarny macho znikł jak kropla wody parująca na rozgrzanym piecu.

W tym właśnie momencie, po skończeniu pracy, do wioski wróciła ekipa remontująca most. Idący na czele Pracuś stanął jak wryty na widok strzępów spodni Papy Smerfa i zakrwawionego noża w jego ręku. Chorobliwa bladość Smerfetki i mimowolnie drgająca broda Ciamajdy nie wróżyły niczego dobrego.

– Co tu się stało? – zapytał pełen złych przeczuć.

– Nic takiego, moi kochani – odparł uspokajająco Papa Smerf. – Trochę się nam bez was nudziło. I tak jakoś wyszło, że wykastrowaliśmy Klakiera.

Pułapka

W pewnej wiosce na Podhalu koza urodziła dwa koźlęta. Jedno z nich, krótko po przyjściu na świat, zaczęło gramolić się na chwiejne nogi. Uczyniło to tak nieporadnie, że przy próbie złapania równowagi kopnęło drugie w głowę. Skutek kopnięcia był tragiczny – w wyniku wgniecenia czaszki koźlę zdechło.

Skonfundowany gospodarz z niedowierzaniem pokręcił głową. Ciężko westchnął i do sprawcy zamieszania rzucił z przekąsem:

– Trzeba być niezłym matołem, żeby w taki sposób zabić brata. Od tej pory tak właśnie będę cię nazywał: Matołek.

Czas pokazał, że koziołek w pełni zasłużył na swoje imię. Był chodzącą ofermą, a szkody, które powodował, nie raz i nie dwa przyprawiały gospodarza o palpitacje serca. Jak tu się jednak nie wkurzyć, gdy koziołek bodzie bujane przez wiatr świeże pranie, w efekcie czego owe pranie ląduje na ziemi, i brudzi się tak, że nie było nadziei na skuteczne doczyszczenie. Albo gdy małym, ale już twardym, rogiem tłucze kamionkowe garnki wiszące na sztachetach płotu. Kiedyś w pogoni za motylem koziołek przeskoczył niską siatkę i w wyniku jego harców z warzywnej części ogródka niewiele dało się uratować.

– Żebyś choć jeszcze zjadł tę kapustę i marchewkę! – zżymał się gospodarz. – Ale nie! Musiałeś wszystko stratować, Matołku.

Koziołek zabeczał smętnie w ramach przeprosin. Chwilę potem zapomniał, o co był ten cały raban, bo na podwórze wjechała furmanka z sąsiedniego gospodarstwa. Doskoczył do ciągnącego ją konia i zaczął wokół niego radośnie skakać i beczeć. Stary koń ignorował zaczepki ze stoickim spokojem, jednak tylko do pewnego momentu. Matołek, zły za ignorowanie go przez nowo przybyłego, wziął krótki rozbieg i ubódł konia w bok. Stara szkapa nie spodziewała się tego. Zaskoczenie i ból sprawiły, że szarpnęła się i chcąc uciec od nieokrzesanego koziołka, zatoczyła wozem szeroki łuk po podwórku. Mimo prób zatrzymania wpadła w bramę, którą dopiero co wjechała. Koń się zmieścił, wóz nie.

Po rąbnięciu z impetem w kamienny słup pękła oś pojazdu, w górę pofrunęły połamane deski, po ziemi poturlały się wiezione dotąd z tyłu ziemniaki. Koń wierzgnął i zrzucił chomąto. Kiedy poczuł, że nic go już nie ogranicza, pognał w pola przed siebie. Sprawca zamieszania, jak gdyby nigdy nic, podszedł do jednego z rozrzuconych w nieładzie ziemniaków. Powąchał go ostrożnie i po chwili zastanowienia ugryzł. Warzywo nie posmakowało mu, więc żałośnie becząc w wyrazie rozczarowania, koziołek odwrócił się i odszedł.

– Co za matoł! – warknął gospodarz z sąsiedniego gospodarstwa.

– Ano matoł, matoł! – zgodził się właściciel koziołka.

Innym znów razem Matołek odganiał szczególnie natarczywego gza. Nie bardzo wiedział, jak poradzić sobie z upartym owadem, skakał, wierzgał i biegał wokół, aby zgubić natręta. W pewnym momencie podczas jednego ze skoków skręcił tułów, zamierzając capnąć gza zębami. Kilkukrotnie bezskutecznie kłapnął paszczą nieświadom tego, że gwałtownym ruchem ciała pozbawił się kontroli nad wykonywanym właśnie skokiem. Ten zaś zakończył się na prowadzących do kurnika drzwiach, które z głośnym trzaskiem wpadły do środka wraz z koziołkiem. Wystraszone kury z głośnym gdakaniem rozbiegły się po podwórku. Ich łapanie i zaganianie z powrotem na miejsce doprowadziło gospodarza do szewskiej pasji.

– Ty matole! – krzyczał zasapany, spocony i czerwony na twarzy. – Przerobię cię na salami!

***

Pewnego jesiennego dnia, krótko po południu, do gospodarstwa przyjechało sporo ludzi. Właściciel miał urodziny i nadarzała się dobra okazja do spotkania z rodziną i znajomymi. Ku rozżaleniu koziołka wśród gości nie było dzieci. Lubił dzieci, bo te zawsze chętnie go głaskały i brykały po podwórku razem z nim. Dorośli nie chcieli się z nim bawić. Ignorowali jego żałosne beczenie, odtrącali na bok podsuniętą do pieszczot głowę. Smutny koziołek patrzył, jak wszyscy wchodzą do domu i zamykają mu przed nosem drzwi. Podszedł do ławki ustawionej pod oknem, wsparł się przednimi kopytkami na niej i zajrzał do środka. Biesiada właśnie się rozpoczynała, wzniesiono toast, brzdęknęły kieliszki.

– Eeeeeh! – zabeczał Matołek i smętnie zwiesił głowę.

Już miał zejść z ławki, by zacząć obmyślać zasady nowej zabawy, gdy wtem coś usłyszał. Wypowiedziane przez jednego z gości słowa zelektryzowały go w jednej chwili. Poczuł, jak zaczyna mu łomotać serce i jeży się sierść wzdłuż grzbietu. Dowiedział się bowiem, że w Pacanowie kozy kują.

Wizja posiadania własnych podkówek wydała mu się wręcz nieziemsko atrakcyjna. Stał oparty o ławkę, drżąc z emocji, i wyobrażał sobie, jakby to było, gdyby miał metalowe ozdoby na kopytkach. Mógłby stukać nimi na kocich łbach na podjeździe. Mógłby głośno załomotać w drzwi obórki i wystraszyć świnie. Zwierzaki były nawet miłe, ale nie lubił ich, bo śmierdziały. Mógłby unurzanym w błocie podkutym kopytkiem zrobić kilka śladów na pobielonych wapnem ścianach domu gospodarza. Bez podków oczywiście też potrafiłby to zrobić, ale efekt nie byłby aż tak spektakularny.

Ach, tak wiele, gdyby miał podkowy! Dbałby o nie, regularnie czyścił z zabrudzeń, polerowałby aż do połysku. Koziołek chętnie przyjąłby zakład, że lśniłyby lepiej niż jajca Burka, gdy ten kończył się wylizywać. Wizja metalowych ozdób na kopytach, które ślą dookoła refleksy w porannym słońcu, była tak piękna, że Matołkowi aż łzy zakręciły się w oczach.

W tym właśnie momencie w głowie koziołka zrodziło się śmiałe pytanie: a co niby stoi na przeszkodzie, żebym się podkuł? Odpowiedź wydawała się prosta: nic, absolutnie nic! Pozostało więc tylko jedno – musiał trafić do Pacanowa. Nie wiedział jednak, gdzie ów Pacanów się znajduje. Zmartwiło go to nieco, bo żeby go znaleźć, trochę pewnie będzie musiał się pobłąkać. Pomyślał jednak, że świat przecież nie mógł być aż tak wielki, żeby w końcu do tego miasteczka nie dotrzeć. Uznał, że nie warto czekać z realizacją marzenia. Skorzystał z nieuwagi zajętego biesiadowaniem gospodarza i podbiegł do bramy. Pociągnął zębami za skobel i po chwili wrota stanęły przed nim otworem. Matołek wybiegł na drogę i pognał przed siebie, ile sił w nogach.

***

Droga, którą biegł, była wygodna, ale w głowie koziołka zakiełkował pomysł, aby ją opuścić. Po pierwsze bał się, że gospodarz w końcu zauważy jego ucieczkę i ruszy na poszukiwania zbiega. Po drugie usłyszał kiedyś, jak ludzie mówili, że czasami warto iść na skróty. Uznał, że to właściwy moment, aby właśnie z niego skorzystać. Przeskoczył więc rów i pognał w łąki.

Jakiś czas później zmęczył się i zwolnił kroku. W oddali zamajaczył las. Matołek jeszcze nigdy nie miał okazji w nim być, więc z tym większą więc ciekawością ruszył w jego stronę. Drzewa okazały się wyższe od tych, które znał z sadu gospodarza. Szumiały też inaczej i zdecydowanie głośniej. To trochę zdeprymowało koziołka, ale gdy zrobił kilka kolejnych kroków, poczuł ich woń – pachniały zaś bardzo przyjemnie. Matołek doszedł do wniosku, że jeżeli coś wydziela miły dla nosa aromat, to nie może być groźne czy niebezpieczne. Bez wahania wkroczył więc pomiędzy pierwsze pnie.

Wśród drzew było ciemniej niż na łące, ale to nawet dobrze się składało – nie musiał już bez przerwy mrużyć oczu przed popołudniowym, ale wciąż jeszcze mocnym, słońcem. Zmniejszył się też szmer gałęzi kołysanych wiatrem – jeszcze lepiej! Beztroski koziołek zagłębił się w las. Szedł między wielkimi pniami niespiesznie i pewnie, choć nie do końca był przekonany, czy w dobrym kierunku. Nie przejmował się tym zbytnio – w końcu jak się błąkać, to się błąkać.

W pewnym momencie, wąchając szczególnie wonną kępę paproci, nie zauważył cienkiego drutu w kształcie pętli, który wisiał przed nim. Przełożył głowę przez nią i nieświadomy zagrożenia zwolnił pułapkę. Matołek nie zdążył nawet kwiknąć ze strachu, gdy tajemnicza siła zacisnęła się na jego szyi, pozbawiając tchu. Potem nastąpiło gwałtowne szarpnięcie, a koziołek został poderwany i chwilę później zadyndał ze złamanym karkiem na przygiętej ciężarem jego ciała młodej brzózce.

***

Przy ognisku siedziały dwie osoby: barczysty, brodaty mężczyzna i dziecko, kilkuletni chłopiec z pyzatą buzią. Nad płonącym ogniskiem obracał się prowizoryczny rożen. Z przypiekanego mięsa co jakiś czas spadały krople tłuszczu i z głośnym skwierczeniem na krótką chwilę podsycały ogień.

– Taki właśnie jest bór – wyrwał się z zadumy Rumcajs, a Cypisek poważnie pokiwał głową. – Niby go znasz, niby wiesz, na co można liczyć podczas polowania, a tu… – zawiesił na chwilę głos i wskazał ręką rożen – taka niespodzianka. Sarenka, jelonek, owszem. Że tak powiem, chleb powszedni kłusownika. Tym bym się nie zdziwił. Bór jest jednak nieprzewidywalny.

Cypisek ponownie pokiwał głową i na chwilę nastała cisza.

– Cóż… – Rumcajs wzruszył potężnymi ramionami. – Wybrzydzać przecież nie będziemy. Złapał się w pułapkę koziołek, to zjemy koziołka.

Demitologizacja

Jacek Malicki z ciężkim westchnieniem podbił kartę biblioteczną. Elektroniczny czytnik potwierdził jego dostęp do księgozbioru. Na podłodze zapłonął żółty pasek, który został mu przydzielony jako przewodnik. Jacek ruszył za nim jak na stracenie. Wędrował między regałami, to w prawo, to w lewo, by po pięciu minutach dotrzeć na miejsce. Żółć zgasła przed masywnymi drzwiami. Tym razem zwykła chipowa karta biblioteczna nie wystarczyła, by wejść do środka. Wzmacniane stalowymi płytami skrzydła uchyliły się z cichym sykiem dopiero po zeskanowaniu siatkówki jego oka. Ledwo Malicki wkroczył do tajnego archiwum, drzwi zamknęły się ponownie tak szybko, że poczuł na plecach podmuch powietrza.

Co za szopka! – pomyślał zdegustowany. I po co to wszystko?

Na podłodze znów pojawił się żółty pasek. Mężczyzna podążył za nim z miną skazańca zmierzającego na szafot. Tym razem nie musiał iść daleko. Dotarł do stanowiska przydzielonego mu przez główny komputer biblioteki i usiadł w fotelu. Pod naciskiem jego ciała uruchomiły się elektryczne silniki. Z podłogi wzniósł się zasobnik danych z klawiaturą, z sufitu spłynął panoramiczny ekran, na którym po chwili pojawiło się żądanie podania loginu i hasła. Jacek dopełnił formalności, dzięki czemu uzyskał wreszcie dostęp do ściśle tajnej części zbiorów. Wpisał do wyszukiwarki kilka słów kluczowych, uruchomił ją i czekał na wynik. Myśli w tym czasie miał niewesołe. Głównie jednak był zły na siebie samego.

Zachciało mi się doktoratu! – stwierdził w duchu z przekąsem. Ależ jestem naiwniakiem!

Złożona przez promotora propozycja rozwoju naukowego wydawała mu się atrakcyjna. Przystał na nią z ochotą i nie stracił entuzjazmu nawet po tym, jak poznał dokładny temat rozprawy. Z góry zakładał, że spędzi trochę czasu na grzebaniu w literaturze. To oczywiste – bez wysiedzianych dupogodzin doktorat sam się nie napisze. Owo „trochę” zaczęło się jednak przeciągać, potem przeszło w fazę „nieco dłużej, niż sądziłem”, a obecnie Malicki miał ochotę określić to wszystko jako „końca, kurwa, nie widać”. Im bardziej zagłębiał się w temat, tym więcej było literatury dodatkowej i wątków pobocznych. Sprawdzić musiał zaś wszystko, żeby podczas obrony pracy nikt nie zagiął go jakimś podchwytliwym pytaniem. Wsiąkł więc w bibliotekę jak pot w ręcznik i stał się jej stałym bywalcem. Czytał, wynotowywał istotne informacje, robił do nich dygresje, potem dygresje do dygresji – jednym słowem grzązł. Niespecjalnie mógł liczyć na pomoc promotora. Spytał go o radę tylko raz, a ten spojrzał na niego i rzucił jedynie:

– To chcesz być doktorem nauk czy nie chcesz?

Jacek oczywiście chciał, ale w miarę upływu czasu coraz mniej. Wielokrotnie zżymał się na temat dysertacji – Demitologizacja romantycznego rozbójnika z Podhala. Najpierw spodobała mu się idea zrzucenia z piedestału Janosika. Potem jednak zaczął wątpić. Co mu przyjdzie z takiego ruchu? Dlaczego miałby chcieć zdyskredytować jeden z symboli narodowych? W imię prawdy – odpowiadał sam sobie. Komu ta prawda jest potrzebna? – pytał sam siebie chwilę później. No właśnie, komu? Co innego dekomunizacja. To były działania jak najbardziej słuszne i pożądane w imię historycznej sprawiedliwości. Czemu miało służyć zmieszanie z błotem słynnego górala?

Początkowo wątpił, czy uda mu się to w ogóle zrobić. Potem jednak śmiała teza, że Janosik to mit, a prawda ma się nijak do obrazu wykreowanego w ludowych podaniach czy w mediach zyskiwała na prawdopodobieństwie. Malicki czytał coraz więcej, a przyswajane treści coraz mniej mu się podobały. Przełomowy był zaś moment, kiedy okazało się, że jedna z pozycji owszem znajduje się w bibliotece, ale nie miał do niej dostępu. Sprawa oparła się o promotora i dopiero po jego interwencji Jacek mógł poznać treści zgromadzone w tajnym archiwum. To, czego się dowiedział, wgniotło go w fotel.

Piknęło powiadomienie, co oznaczało, że wyszukiwarka zakończyła pracę. Na ekranie pojawiła się seria dokumentów w postaci charakterystycznych ikon. Jacek przestał użalać się nad własnym losem i powrócił do rzeczywistości. Kliknął dwukrotnie na pierwszą ikonę i zaczął czytać. Co chwila kręcił głową z niedowierzaniem. Treści poznawanych w ostatnim czasie dokumentów okazywały się tak niesamowite, że ruch ten powoli stawał się jego tikiem nerwowym.

Trudno