Żołnierz z ołowiu - Marcin Pełka - ebook

Żołnierz z ołowiu ebook

Marcin Pełka

3,0

Opis

Takiego żołnierza nie było jeszcze na żadnej wojnie

Wiceadmirał Jabłoński nie ma żadnych wątpliwości: plan jego dowódcy okaże się tragiczny w skutkach, a straty w ludziach i sprzęcie będą ogromne. Admirał Shuster jest jednak przekonany o słuszności swojej decyzji i nie dopuszcza myśli, że inwazja przeprowadzona według jego pomysłu może się nie udać. Zamiast zmienić strategię, odsyła statek niepokornego oficera na tyły wojsk. Stamtąd załoga krążownika Piłsudski ma się przyglądać rozwojowi wydarzeń.

Jednym z załogantów jest sierżant Mobutu Orengo, czarnoskóry Polak, którego ręce aż świerzbią do walki. Choć zły na swój los, jest gotowy wskoczyć za Jabłońskim w ogień. Już wkrótce jego przełożony będzie potrzebował go bardziej, niż Mobutu się spodziewa. To od niego będą zależeć dalsze losy rebelii, to przed nim zostaną postawione wyzwania, którym żaden człowiek by nie podołał. Tylko czy gdy przyjdzie mu im sprostać, Orengo wciąż będzie człowiekiem?

Wiceadmirał Dariusz Jabłoński przerwał połączenie z okrętem flagowym i z kwaśną miną popatrzył na pociemniały ekran.
– Co za tępy buc! – warknął pod nosem.
Stojący obok pierwszy oficer Tomasz Pękala pokiwał głową, zgadzając się w pełni z opinią dowódcy.
– To się skończy jatką – kontynuował Jabłoński. – Będą do nas strzelać jak do lizaków na strzelnicy w lunaparku. W wariancie Shustera to nie będzie szybka i łatwa inwazja. Stanie się drogą przez mękę i zostanie okupiona znacznymi stratami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 182

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (5 ocen)
1
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marek_slaby

Nie polecam

Książka nie wiadomo o czym. Sztuczne algorytmy wykazałyby się większą inwencja i pomysłowością.
00
seman

Nie oderwiesz się od lektury

Super dla młodzieży, polecam.
00

Popularność




I

Admirał Shuster spoglądał na pojawiające się w krótkich odstępach kolejne hologramy oficerów. Wszyscy zjawiali się na naradzie tuż przed wyznaczoną godziną. Podobało mu się to. Miał dobrze wyszkolony zespół. Osobiście uważał punktualność za szczególnie ważną cechę. Nie ma to jak żołnierski dryg! – stwierdził z zadowoleniem i włączył szyfrowanie kanału łączności. Wirtualna narada Terrańskich Wojsk Przestrzennych mogła się zacząć.

– Panowie oficerowie! – zagaił admirał. – Najwyższy czas, aby inwazja na zbuntowanego Typhona IV stała się rzeczywistością. W ciągu niecałej doby do tego sektora dotrą ostatnie okręty zaopatrzeniowe. Będziemy mieli wszystkie siły na miejscu. Jutro na godzinę czternastą zarządzam stan pełnej gotowości bojowej, wszystko ma być zapięte na ostatni guzik. O piętnastej ma ruszyć pierwszy desant.

Cisza po wydaniu rozkazu trwała zaledwie kilka sekund.

– Panie admirale! – przerwał ją dowodzący krążownikiem Piłsudski wiceadmirał Jabłoński. – Uważam, że desant powinien zostać poprzedzony ostrzałem z orbity oraz bombardowaniem najważniejszych naziemnych instalacji wojskowych i obszarów koncentracji wrogich oddziałów. Buntownicy są silni i nie wystraszą się naszego desantu. Nadziejemy się na ich obronę przeciwlotniczą i… – Nie dokończył, bo głównodowodzący flotą przerwał tę przemowę gwałtownym uderzeniem pięści w blat biurka.

– Chyba się pan zapomniał, wiceadmirale! – warknął Shuster. – To ja wydaję tu rozkazy i nie będę tolerował ich podważania.

– Nie podważam pańskiej decyzji, admirale. – Jabłoński wysilił się na zachowanie spokoju. – Apeluję jednak o rozważenie poprzedzenia desantu działaniami przygotowawczymi.

– Dość! – Shuster podniósł głos. – Mamy miażdżącą przewagę nad wojskami zbuntowanej planety. Nie będę marnować czasu. Zgnieciemy wszelki opór z marszu. Desant jutro o piętnastej. Nie zamierzam na ten temat więcej dyskutować.

Znów na kilka sekund zapadła cisza. Oponent admirała z malującą się na surowym obliczu ponurą miną pokręcił głową z dezaprobatą.

– Ma pan coś do dodania, Jabłoński? – Shuster postanowił wyjaśnić sprawę raz na zawsze.

– Stracimy wielu dobrych żołnierzy, admirale – odparł zapytany.

– Myli się pan. – Głównodowodzący był uparty w swoim postanowieniu. – Inwazja będzie szybka i łatwa. Wbijemy się w buntowników jak gorący nóż w masło. – Widząc jednak, że nie przekonał dowódcy Piłsudskiego, admirał oznajmił: – Skoro zamiast rwać się do walki, woli pan jej unikać i chować się za artylerią oraz bombardowaniami, wyjdę pana obawom naprzeciw. Krążownik, którym pan dowodzi, ma opuścić miejsce w szyku i udać się na tyły floty. Powierzam panu funkcję ochrony zaopatrzeniowców i statku szpitalnego. Chwały za inwazję na Typhona IV raczej nie będzie mógł pan wpisać sobie do akt.

Przez uczestniczących w odprawie oficerów przebiegł szmer. Mało komu spodobało się agresywne zachowanie Shustera. Wiceadmirał Jabłoński uchodził za doświadczonego, zdolnego dowódcę i posądzenie go o tchórzostwo było wręcz obraźliwe. Shuster miał to jednak w nosie.

– Jeszcze jakieś komentarze? – uciął w zarodku rodzącą się dyskusję. Nikt nie przerwał zapadłej ciszy. – Znakomicie! Proszę wydać odpowiednie rozkazy podwładnym. Desant jutro o piętnastej. Wykonać!

Odpowiedziały mu regulaminowe saluty, po czym hologramy pogasły. Admirał westchnął i przeciągnął się w fotelu. Nie mógł się doczekać zakończenia wojny z buntownikami. Miał szansę na przejście do historii jako główny aktor ostatniego jej aktu. I zamierzał ją w pełni wykorzystać. Typhon IV ugnie się pod ciężarem jego buta – nie wątpił w to ani przez chwilę. Deptanie rebelianckiej planety miało zacząć się już jutro.

* * *

Wiceadmirał Dariusz Jabłoński przerwał połączenie z okrętem flagowym i z kwaśną miną popatrzył na pociemniały ekran.

– Co za tępy buc! – warknął pod nosem.

Stojący obok pierwszy oficer Tomasz Pękala pokiwał głową, zgadzając się w pełni z opinią dowódcy.

– To się skończy jatką – kontynuował Jabłoński. – Będą do nas strzelać jak do lizaków na strzelnicy w lunaparku. W wariancie Shustera to nie będzie szybka i łatwa inwazja. Stanie się drogą przez mękę i zostanie okupiona znacznymi stratami.

Dowódca Piłsudskiego nie miał wątpliwości, że w ostatecznym rozrachunku zbuntowana planeta się podda. Terrańska flota miała zbyt dużą przewagę, żeby wypuścić zwycięstwo z rąk. Nie godził się jednak na to, aby odniesione zostało ono za wszelką cenę, bez choć jednej próby zminimalizowania strat własnych. Wojna zawsze niosła ryzyko śmierci wojujących, ale po co ginąć w tak bezsensowny sposób? To nie mieściło mu się w głowie. Nie potrafił pogodzić się z decyzją Shustera.

– Mówię ci, Tomasz, to wszystko pierdolnie z wielkim hukiem.

Pękala ponownie pokiwał głową.

– Wydać rozkazy opuszczenia szyku? – zapytał.

Jabłoński przez chwilę milczał, po czym przeciągle westchnął.

– Chyba nie mamy innego wyjścia. Będziemy cieciem na zapleczu.

Przydzielona mu przez głównego dowódcę floty rola nie była w smak również pierwszemu oficerowi. Z ponurą miną ruszył w kierunku mostka, by wydać odpowiednie polecenia. Dowódca krążownika Piłsudski przełknął urażoną dumę, wstał z fotela i ruszył za nim.

Wojna z rebeliantami wchodziła w ostatnią, decydującą fazę. Mogła zakończyć się minimalnymi stratami. Ktoś miał jednak inną wizję i zamiast chirurgicznie precyzyjnej akcji wolał żywiołową rozpierduchę. Jabłoński nie mógł nic na to poradzić. Przynajmniej chwilowo.

* * *

Orengo Mobutu wiedział, że coś się dzieje. Wyczuł to w ledwo zauważalnym, innym niż dotychczas drżeniu ścian pokładu desantowego. Na jego czarne jak heban oblicze wpełzł szeroki uśmiech. Koniec nudy i jałowego wyczekiwania. Koniec czajenia się i przyglądania przeciwnikowi z oddali. Nadchodził czas walki, a w niej czuł się najlepiej. Był stworzony do akcji, bezczynność zaś frustrowała go jak mało co.

Napiął i rozluźnił potężne mięśnie ramion, zatarł dłonie w oczekiwaniu na komunikat z mostka. Już teraz gotów był pognać na stanowiska bojowe przy lądownikach planetarnych. Chciał wbić się w pancerz, zatrzasnąć złączki hełmu i poczuć w rękach dobrze znajomy ciężar karabinu energetycznego. Czuł, jak przyspieszają mu tętno i oddech, był nabuzowany krążącą we krwi adrenaliną.

Zgodnie z oczekiwaniem z głośników popłynął komunikat. Jego treść wprawiła jednak Orengo w osłupienie. Nie tego się spodziewał. Chciał być na pierwszej linii frontu. Chciał strzelać, rzucać granatami, wysadzać w powietrze. Chciał siać na rebelianckiej planecie śmierć i zniszczenie na wszelkie możliwe sposoby. A tu co? Pozycja w odwodzie? Ochrona okrętów zaopatrzenia i statku szpitalnego?

– Kurwa! – zaklął, ponownie siadając na pryczy, która skrzypnęła w proteście. Czuł się, jak przebita piłka, z której z szyderczym świstem uchodzi powietrze. – Kurwa! – powtórzył, tym razem nieco ciszej, kręcąc z niedowierzaniem głową.

* * *

Dowodzący baterią przeciwlotniczą kapitan Martin Wexler wyszedł spod maskującej plandeki i zapalił papierosa. Oparł się o chłodną lufę jednego z działek i w zamyśleniu patrzył na nocne niebo. W innych okolicznościach widok zasługiwałby na miano co najmniej ciekawego. Wexler jednak zbyt dobrze wiedział, co kryło się za mnóstwem drobnych światełek na czarnym tle. Niestety, to nie były gwiazdy. Nad Typhonem IV zawisły wrogie okręty. Widok Terrańskiej Floty Przestrzennej był dziwny i zdecydowanie mu się nie podobał. Jeszcze bardziej zadziwiające było jednak jej zachowanie. Spodziewał się uporczywych, wyniszczających bombardowań. Był przekonany, że ku powierzchni planety pomkną tysiące pocisków kinetycznych. Liczył się z wielodniowym, miażdżącym ostrzałem z orbity. A tu nic. Wrogie okręty zawisły nad globem i wykonały kilka drobnych korekt w ustawieniu. Niczego jednak nie wystrzeliły i nie zrzuciły nawet jednej małej bomby. Dla Wexlera było to zaskakujące.

Obok dowódcy przystanął jeden z działonowych, który z kieszeni munduru wygrzebał prawie pustą paczkę papierosów. Najwyraźniej nurtowały go podobne kwestie, bo gdy już zapalił, po chwili ciszy zapytał:

– Nie będzie bombardowań?

– Na to wygląda – odparł zamyślony kapitan.

– Nie, żebym narzekał, ale to trochę głupie z ich strony.

– Owszem, też tego nie rozumiem – powiedział Wexler. – Mogliby nas zmiękczyć do tego stopnia, że zajęcie planety trwałoby raptem dobę. Skoro jednak lubią ostrą jazdę, to trochę sobie z nimi pojeździmy.

Działonowy zaciągnął się papierosem.

– Myśli pan, że od razu, bez przygotowania terenu, zdecydują się na desant? – zapytał.

– Wiele na to wskazuje, choć nie dowiemy się tego, dopóki nie wykonają pierwszego ruchu.

– No to się trochę na nas nadzieją.

Wexler pokiwał głową.

– Macie rację, działonowy. Nadzieją się, i to cholernie boleśnie.

II

Sekundę po tym, jak pokładowy zegar pokazał godzinę piętnastą, admirał Shuster powiedział dwa słowa:

– Inwazja. Wykonać!

Rozkaz pomknął bez zwłoki na ogólnym kanale łączności Terrańskiej Floty Przestrzennej, generując kolejne komendy na niższych szczeblach dowodzenia. Otworzyły się przedziały desantowe, z wielkich okrętów w idealnym szyku wysypały się lądowniki, pełne uzbrojonych po zęby szturmowców. Na moment zawisły nieruchomo, po czym pomknęły w dół, ku powierzchni Typhona IV.

Zaczyna się ostatni rozdział tłumienia rebelii – pomyślał admirał, dumny z tego, że właśnie on go zainicjował i w nim uczestniczy. W zasadzie, jeśli miałby rzecz określić bardziej precyzyjnie, to nie uczestniczy, a reżyseruje przebieg wydarzeń.

Gordon Shuster pochodził z rodziny o wielopokoleniowych tradycjach wojskowych. Jego przodkowie zawsze zapisywali się w historii, w mniejszy lub większy sposób. Teraz miał szansę przebić ich wszystkich. Shuster był pewien, że trafi na piedestał i zajmie miejsce wśród największych geniuszów militarnych ludzkości. Zdawał sobie sprawę, że trąciło to megalomanią, ale zawsze, gdy nachodziła go taka refleksja, tylko nieznacznie wzruszał ramionami.

A dlaczego by nie? – kontrował własne obiekcje. Skutecznie pacyfikował zbuntowane planety jedną po drugiej. To właśnie jego decyzje doprowadziły Terrańską Flotę Przestrzenną do finału zmagań z rebeliantami. W kosmicznych bitwach najpierw rozbił, potem zdziesiątkował, a następnie do zera zlikwidował buntownicze okręty. Pozostawało mu tylko postawienie kropki nad „i”, czyli stłamszenie ostatniego ośrodka oporu, jakim był Typhon IV. I zamierzał postawić ją z przytupem. Czy to nie zasługiwało na uznanie? Zasługiwało! Czy Gordon Shuster nie zapracował na miano wielkiego stratega? Zapracował! Czy miał miejsce obok Aleksandra Macedońskiego, Czyngis-chana i Napoleona Bonaparte? Oczywiście, że miał!

Admirał Shuster przyglądał się, jak dziesiątki lądowników ze szturmowcami mkną ku powierzchni zbuntowanej planety. Jeszcze parę dni walki i okryję się nieśmiertelną chwałą – pomyślał, a na jego obliczu zagościł triumfalny uśmiech.

* * *

Krążownik Piłsudski bezpośrednio nie uczestniczył w inwazji na Typhona IV. Jego zadaniem było ochranianie statków zaopatrzenia i okrętu szpitalnego.

– Funkcja stróża – zżymał się jego dowódca, mając świadomość, że tak naprawdę nie ma czego i przed czym chronić. Po doszczętnym rozbiciu rebelianckich sił zagrożenie atakiem tyłów Terrańskiej Floty Przestrzennej było tylko teoretyczne. Owszem, na arenie wydarzeń mógł pojawić się jakiś niezauważony wcześniej i tym samym niezniszczony okręt buntowników. Prawdopodobieństwo zaistnienia takiego scenariusza było jednak bardzo niskie, choć zupełnemu zeru się nie równało. Dariusz Jabłoński nie mógł wykluczyć takiej opcji ze stuprocentową pewnością.

I co z tego? – zżymał się dalej, mając pełną świadomość bezsensu odgrywanej właśnie roli. Nawet jeśli jakaś zbłąkana, do końca wierna swoim ideałom, buntownicza jednostka spróbowałaby uderzyć na tyły terrańskiej floty, mogłaby jedynie zginąć w tym samobójczym pędzie. Zarówno zaopatrzeniowce, jak i statek szpitalny potrafiły się bronić. Ich uzbrojenie nie było co prawda imponujące, ale każdy z tych okrętów mógł związać w walce dwie lub trzy jednostki przeciwnika przynajmniej na kwadrans. W tym czasie zdążyłaby nadlecieć pomoc, dzięki czemu wynik potencjalnej potyczki był łatwy do przewidzenia. Ciężki krążownik jako ochroniarz pasował w tym momencie jak pięść do oka.

– Zaczęło się – powiedział pierwszy oficer na widok kierujących się ku atmosferze Typhona IV lądowników.

– Widzę – westchnął ciężko Jabłoński.

Słysząc ton dowódcy, Pękala odwrócił się z pytającym wzrokiem.

Dariusz pozwolił sobie na jeszcze jedno, równie ciężkie westchnięcie, zanim odpowiedział.

– Połamiemy sobie zęby – oznajmił wreszcie. – Mówię ci, Tomasz! Buntownicy są silni, a my ich wcześniej nie zmiękczyliśmy. Mam przeczucie, że lada moment nadziejemy się na ich widelec.

Pierwszy oficer nie odpowiedział. Jego ponura mina była wymownym świadectwem tego, że podzielał obawy dowódcy.

* * *

Orengo Mobutu nie był zadowolony z roli, jaką przyszło mu odgrywać. Chciał walczyć – to był jego żywioł. Najlepiej czuł się na pierwszej linii frontu. Bezczynność na jego zapleczu wprawiała go w rozdrażnienie, była źródłem narastającej frustracji. Czarnoskóry żołnierz, kiedy tylko zorientował się, że przynajmniej chwilowo nie będzie brał aktywnego udziału w wojnie z rebeliantami, postanowił, że chociaż się tej walce poprzygląda.

Przydybał w messie jednego z techników odpowiedzialnych za łączność. Wspólnie służyli na Piłsudskim od trzech lat i można było stwierdzić, że się kolegowali. Z pewnością nie była to przyjaźń – do takich relacji Orengo z założenia nie dopuszczał nikogo. Zbyt wielu żołnierzy, z którymi w przeszłości dobrze się zakumplował, gryzło teraz piach na tej czy innej planecie. Przyjaźń była dla niego luksusem, na który świadomie sobie nie pozwalał. Jarka Kraśnickiego lubił, uważał za dobrego kolegę, ale nic ponadto. Teraz odciągnął go w ustronne miejsce, gdzie nie ryzykował, że ktoś ich przypadkowo podsłucha.

Początkowo Kraśnicki miał opory, aby zrealizować nietypową prośbę Mobutu, ale ostatecznie obiecał pomóc. Tego samego dnia wieczorem podrzucił mu niewielki wyświetlacz oraz podał kod. Dzięki specyficznej kombinacji liczb i liter można było uzyskać obraz z jednej z kamer na zewnętrznym poszyciu krążownika. Dzięki temu Orengo zdobył podgląd na inwazję. Skoro nie mógł uczestniczyć w niej czynnie, musiał zadowolić się rolą biernego widza.

– Zaczęło się – mruknął, gdy na ekranie ukazały się setki drobnych, lśniących punkcików. Z otwartych przedziałów desantowych wyroiły się lądowniki, które pomknęły ku powierzchni pobliskiej planety.

* * *

– Zaczęło się! – powiedział Wexler do swoich podwładnych. – Lecą ku nam lądowniki ze szturmowcami. Musimy ich odpowiednio przywitać. Wiecie, co robić.

W odpowiedzi ujrzał potakujące głowy. Bez słowa, z zaciśniętymi w wąskie kreski ustami i z ponurymi minami, działonowi wzięli się do pracy. Ściągnięto maskujące plandeki, lufy działek przeciwlotniczych skierowano ku górze, załadowano taśmy z amunicją. Wexler przyglądał się temu w zamyśleniu. Wiedział, że w ostatecznym rozrachunku ich opór nie miał szans na powodzenie. Przegrają, bo przeciwnik miał nad nimi miażdżącą przewagę. Wexler wiedział też, że mimo to nikt się nie podda. Wszyscy będą walczyć do upadłego, do ostatniego naboju, do ostatniej kropli krwi.

Jeden z działonowych zameldował pełną gotowość bojową baterii. Kapitan przyjął meldunek skinieniem głowy.

– Strzelać, gdy tylko wrogie lądowniki znajdą się w zasięgu rażenia! – rozkazał.

* * *

Buntownicy okazali się dobrze zorganizowani i bardzo sprawni w działaniach. Ledwo lądowniki weszły w atmosferę, pomknęły ku nim chmury stalowych pocisków. Im bliżej było do powierzchni planety, tym skuteczniejszy okazywał się ostrzał. Niebo nad Typhonem IV znaczyły setki eksplozji, na ziemię spadały szczątki maszyn i ludzi. Uszkodzone lądowniki ciągnęły za sobą gęste wstęgi dymu, upodabniające je do komet z czarnymi, rozwiewanymi przez wiatr ogonami. Strzępy szturmowców nie płonęły. Spadały bez żadnych wizualnych efektów w postaci krwawego deszczu czy gradu.

W każdej inwazji strona atakująca naraża się na poniesienie strat. To ryzyko zawsze wkalkulowane w plany wojennych zmagań. Wojskowe kryteria udanego desantu dopuszczały straty własne na poziomie maksymalnie dwudziestu procent. Wyższe były nieopłacalne, bo ostatecznie mogło okazać się, że siły, które dotrą do powierzchni planety, będą niewystarczające do utrzymania przyczółku.

Terrańska inwazja na powierzchnię Typhona IV zaczęła się obiecująco. Z czasem jednak rebelianci coraz bardziej przerzedzali szeregi atakujących. Zacięty opór i dobrze zorganizowana, gęsta obrona przeciwlotnicza zbierały krwawe żniwo. Po niecałej godzinie od wejścia pierwszego lądownika w atmosferę planety okazało się, że straty po stronie terrańskiej floty zaczynają rosnąć w postępie geometrycznym. Zanim głównodowodzący zdążył zareagować, lądowniki zostały znacząco przetrzebione. Zbliżające się do powierzchni Typhona IV niedobitki były łatwym celem dla lotnictwa rebeliantów, które w odpowiednim momencie włączyło się do akcji. Rozkaz wycofania szturmowców i ich powrotu do macierzystych krążowników został wydany zbyt późno. Nieliczne ocalałe jednostki zdołały co prawda odwrócić ciąg i z lotu ku planecie przejść w lot w górę, ku orbicie, ale na niewiele się to zdało. Doścignęły je pociski piekielnie szybkich myśliwców, które likwidowały maszynę po maszynie, bez żadnej litości. Nie przetrwał ani jeden lądownik, nie przeżył ani jeden szturmowiec.

W szeregach rebeliantów zapanowała euforia. Zgoła odmienne emocje przepełniły dowództwo Terrańskiej Floty Przestrzennej. Konsternacja – to było chyba najłagodniejsze określenie ich nastrojów po inwazji, która militarnie okazała się totalną porażką.

* * *

Na obliczu admirała Shustera gościła gradowa chmura. Najwyższy rangą oficer Terrańskiej Floty Przestrzennej na przemian zaciskał zęby i pięści ze złości. Musiał znieść gorycz porażki, a nie ułatwiała tego świadomość, że nie docenił potencjału militarnego buntowników. Ostatni bastion rebelii niespodziewanie okazał się twardym orzechem do zgryzienia. Stawiony opór był zaciekły i przede wszystkim cholernie skuteczny. Desant na Typhona IV skończył się, zanim tak naprawdę się zaczął.

Gdzieś z tyłu admiralskiej głowy dźwięczały słowa przestrogi wypowiedziane na ostatniej odprawie przez Dariusza Jabłońskiego. Mający polskie korzenie oficer optował za ostrzałem orbitalnym i celowanymi bombardowaniami strategicznie ważnych instalacji buntowników. Zignorował go jednak, chcąc jak najszybciej napawać się ostatecznym zwycięstwem. Przeliczył się, dostał lanie i zamiast cieszyć się wiktorią, musiał przełknąć gorzką pigułkę porażki.

– No dobra, gnojki! – warknął. – Pierwsza runda dla was. Druga będzie dla mnie!

Druga miała być równocześnie ostatnią. W ponownym podejściu do pacyfikacji planety zamierzał użyć dużo większych sił. Typhońskich buntowników czekał nokaut. Shuster wiedział, że powinien zwołać kolejną odprawę i porozmawiać z dowódcami okrętów. Mierziła go jednak perspektywa wymownych spojrzeń rzucanych przez wirtualne awatary. Poza tym z góry zakładał, że zna właściwy sposób na ostateczne stłumienie rebelii i nie zamierzał uwzględniać żadnych uwag ani podpowiedzi ze strony podwładnych. W końcu to on był tu głównodowodzącym. Miał władzę, był pełnym admirałem, mógł wydawać rozkazy takie, jakie uznał za stosowne.

Pominął więc kwestię formalnej odprawy z podległymi oficerami. Zamiast tego uruchomił dyktafon i nagrał krótki rozkaz. Nakazał przegrupowanie floty. Okręty bez lądowników i szturmowców, którzy zginęli podczas próby inwazji, miały przesunąć się na tyły szyku. Krążowniki z pełnymi zasobami przedziałów desantowych miały wyjść na front formacji. Druga próba zdobycia Typhona IV była według Shustera czystą formalnością. Zaplanował jej start na godzinę dwudziestą trzecią czasu planetarnego. Podobała mu się idea inwazji w ciemnościach nocy. Poza tym uznał, że nie powinien dać buntownikom zbyt wiele czasu na odpoczynek. Wolał, aby nie zdążyli okrzepnąć i żeby ich morale po wygranym pierwszym starciu zbytnio nie wzrosło. W przypływie czystej złośliwości na sam koniec nagrania dodał wytyczne dla krążownika Piłsudski – miał utrzymać dotychczasową pozycję i kontynuować uprzednio powierzone zadanie.

– Jebał cię pies, Jabłoński! – warknął po wyłączeniu rejestratora. Następnie odsłuchał dopiero co nagrany rozkaz i gdy uznał jego treść za satysfakcjonującą, polecił pokładowej sztucznej inteligencji wysłać go do pozostałych okrętów floty.

Potknąłem się – stwierdził w myślach. To może zdarzyć się każdemu, nawet największym.

Chwilę potem przyszła mu do głowy pocieszająca konkluzja. W ostatecznym rozrachunku, po stłumieniu rebelii nikt mu tego potknięcia przecież nie wypomni.

Nie ma się czym martwić – uznał i od razu poprawił mu się humor. Gradowa chmura na jego obliczu zastąpiona została nikłym, ale wyrażającym pewność siebie uśmiechem. Shuster spojrzał na zegarek. Do zaplanowanej w rozkazie godziny pozostało niewiele czasu, ale wiedział, że jego flota zdąży wykonać wszystkie korekty ustawienia.

Jeszcze trochę, gnojki! – pomyślał. Dopijcie herbatę, wysikajcie się i zapalcie papierosa. To ostatnie, co zdołacie zrobić w waszym zasranym życiu. Punktualnie o dwudziestej trzeciej zacznie się armagedon.

Spokojny o powodzenie drugiej inwazji admirał nalał sobie whisky do szklanki, wrzucił do niej kilka kostek lodu, zamieszał i z lubością pociągnął pierwszy łyk. Nadchodząca noc miała być brzemienna w skutkach.

* * *

Na krążowniku Piłsudski wiceadmirał Dariusz Jabłoński milczał przez minutę po odsłuchaniu rozkazu. Cisza na mostku była tak gęsta, że można było ją wręcz kroić nożem.

– Nie wierzę – oznajmił dowódca. – Odtwórz rozkaz jeszcze raz!

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

III

Dostępne w wersji pełnej

IV

Dostępne w wersji pełnej

V

Dostępne w wersji pełnej

VI

Dostępne w wersji pełnej

VII

Dostępne w wersji pełnej

VIII

Dostępne w wersji pełnej

IX

Dostępne w wersji pełnej

Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również:

Żołnierz z ołowiu

ISBN: 978-83-8313-404-8

© Marcin Pełka i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Dominik Leszczyński

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Krystian Żelazo

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk