Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Lubię liczby. Mam spektrum autyzmu” – przyznaje Królik, bohaterka tej książki. Lubi liczyć oddechy, kroki, kafelki, schody, litery w słowach, słowa w tytułach. Ma 47 lat, gdy poznaje Tygrysa. On ma 44. Zostanie jej trzecim narzeczonym i drugim mężem. Ona jego piątą narzeczoną i pierwszą żoną. Przeżyją razem 13 szczęśliwych miesięcy i 11 szczęśliwych dni. W momencie, kiedy Królik kończy pisać ich #LoveStory, w Polsce są 9593 stwierdzone zachorowania na koronawirusa i 1133 ozdrowienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 156
korekta
Ewa Wołoczko, Ewa Gigiel-Misuno
rysunek na okładce
Aleksandra Perec
projekt okładki
Aleksandra Koleśniak
Copyright ® by Agnieszka Passendorfer 2020
Copyright ® by Pan Wydawca 2020
ISBN 9788395592010
ebook na podstawie wersji drukowanej (wyd. I)
Gdańsk 2020
Pan Wydawca Sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
KonwersjaEpubeum
„A co to znaczy, że coś wypada?Gdyby ludzie się umówili, że wypada nosić twaróg na głowie, nosiłabyś?”.
z filmu „Alicja w Krainie Czarów” (Alice in Wonderland), reż. Tim Burton, 2010
Ta książka miała być dwa razy grubsza. Miałam napisać ją razem z moim „Beloved One”. Miało to być „13 lekcji miłości” z punktu widzenia kobiety i „13 lekcji miłości” z punktu widzenia mężczyzny, więc w sumie 26. No ale wyszło, jak wyszło. Kosmos się wtrącił, a może od razu miał wobec nas inne plany. Mimo wszystko postanowiłam napisać swoje 13 lekcji, czasami (ale niedużo) cytując bloga i teksty mojego „Beloved One”. To, co napisałam, oddaję w Twoje ręce z dużą tremą. Miłego.
Nie wszystkie historie opisane w tej książce są prawdziwe. Wszystkie uczucia są prawdziwe.
***
Występują:
Królik – puchaty wegetarianin. Niektórzy uważają, że to półprodukt do przygotowania pasztetu. Dla innych jest zwierzątkiem domowym. Jeśli jest biały – można za nim podążyć, a wręcz gonić go. Tak zrobiła Alicja z książki Lewisa Carrolla. I bohater filmu „Matrix” rodzeństwa Wachowski.
Jedną z najbardziej podstawowych potrzeb królika jest potrzeba interakcji i komunikacji z innymi królikami. Tej potrzeby nie zaspokoi mu inny człowiek ani kot, ani pies. Nawet dziecko, które potrafiłoby bawić się i zajmować nim przez kilka godzin dziennie, nie zastąpi mu towarzystwa innego królika. Żaden królik nie powinien więc być trzymany w pojedynkę. Czasem jednak trudno znaleźć mu drugiego królika. Zwłaszcza drugiego Białego Królika.
Kolejną, często pomijaną a podstawową potrzebą królików jest potrzeba ruchu. Wszystkie króliki potrzebują przestrzeni i wybiegu. Trzeba je wypuścić z klatki. Długotrwały lockdown nie jest dla nich.
„Oh dear! Oh dear! I shall be too late!” – wołał Biały Królik z „Alicji w Krainie Czarów”. Wiecznie spóźniony, wiecznie w biegu.
Tygrys – drapieżca. Największy z kotów. Samce tygrysa prowadzą na ogół samotniczy tryb życia na terytorium przez siebie wybranym, zazdrośnie strzeżonym i często znakowanym. Na to terytorium z własnej woli nigdy nie wybierają ogrodu zoologicznego, klatki ani nawet dużego, ogrodzonego wybiegu. Samice przebywają czasami w towarzystwie samców lub innych samic. Polują zawsze pojedynczo. Przez większą część dnia odpoczywają, aktywne są głównie w nocy. Ale mimo że tak lubią odpoczywać – tygrysy nie nadają się w ogóle na lockdown. Nie życzą sobie, by ktoś decydował za nich, gdzie mają odpocząć.
Tygrys jest jak joga. Albo raczej joga jest jak tygrys, jak zauważa Marek Łaskawiec na swoim blogu yogaloka.pl:. „To nieco zaskakujące porównanie można znaleźć w fundamentalnym dziele Svātmārāmy Haṭhapradipīkā. Według jego autora joga jest nie tylko jak tygrys, ale jak lew czy słoń.
Porównanie to można znaleźć w rozdziale 2.15, gdzie Svātmārāma opisuje prāṇāyāmę. ’Tak jak lwy, słonie i tygrysy obłaskawia się stopniowo, podobnie oddech (prāṇa) obłaskawia się krok po kroku [poprzez praktykę]’ – pisze. A więc prāṇāyāmy powinniśmy uczyć się powoli i pod kierunkiem doświadczonego nauczyciela”.
Tygrysów należy uczyć się powoli.
Koronawirus – wędrowiec, który przekroczył wszelkie granice. Wirus RNA, osłonięty błoną tłuszczową (lipidową). Taka budowa umożliwia zwalczanie go przez zastosowanie środków chemicznych, takich jak zwykłe mydło, alkohol minimum 60–70-procentowy, preparaty do dezynfekcji i inne wirusobójcze. Nowy koronawirus SARS-Cov-2 wywołuje chorobę o nazwie COVID-19. Najczęściej występujące objawy choroby to: gorączka, kaszel, duszność, problemy z oddychaniem. Chorobie mogą towarzyszyć bóle mięśni i zmęczenie. Nie znalazłam informacji, jak żyje i co lubi taki koronawirus, ale na pewno jest dość niezależny. Chyba też źle się czuje w zamknięciu. Nie lubi kwarantanny. Lubi być w centrum uwagi.
22 i 158. Lubię liczby. Mam spektrum autyzmu, zdiagnozowane całkiem niedawno. Od tego czasu nie wstydzę się swoich obsesji. Lubię liczyć oddechy, kroki, kafelki, schody, klepki, litery w słowach, słowa w tytułach.
32 lata temu często jeździłam tramwajem nr 22 z Pragi na Wolę do przyjaciółki mojej mamy, żeby u niej przenocować. Moja mama po rozwodzie z tatą od razu przeprowadziła siebie i mnie do nowego faceta. Facet był specyficzny – wojskowy i neurolog jednocześnie. Trzymał broń w mieszkaniu.
Mieszkanie było niewielkie, w bloku. Drzwi do tego mieszkania miały dwa zamki. Ja miałam klucz tylko do jednego zamka. Mama i jej neurolog-wojskowy – do obydwu.
Mama często wyjeżdżała do pracy – na kilka dni albo kilka tygodni. Neurolog-wojskowy, gdy mamy nie było, często zamykał na ten zamek, do którego nie miałam klucza.
Wstawałam o 6.30. Wychodziłam o 7.00 do szkoły. Neurolog-wojskowy jeszcze spał. Gdy wychodził do pracy, zamykał drzwi na oba zamki, tak że nie mogłam się potem dostać do mieszkania, dopóki nie wrócił ze szpitala, czy gdzie tam się udawał.
Czasem czekałam na niego na klatce schodowej. Na wycieraczce lub oparta plecami o kaloryfer (codziennie kilka razy liczyłam jego żebra). Czasem czekałam kilka godzin. Czasem miał dyżur nocny w szpitalu (ale nie wiedziałam kiedy). Czasem wsiadałam do autobusu 158 i jeździłam od pętli do pętli, co jakiś czas wysiadając pod domem i sprawdzając, czy już wrócił (tego zamka nie dało się zamknąć od środka). Czasem wsiadałam do tramwaju 22 – od pętli do pętli, jak w zapętlonym filmie na YouTube – albo wysiadałam pod blokiem przyjaciółki, by u niej zjeść kolację i przenocować.
Bywało też, że nocowałam u sąsiadki z parteru. Pamiętam, że była przemiła. Miała może 30 lat, dwoje dzieci, robiła mi herbatę, kanapki, a raz spytała, czy nie chcę poczytać książki. Miała jedną jedyną książkę w domu! I nie była to Biblia ani „Mistrz i Małgorzata”, ani „Lolita” czy „Nieznośna lekkość bytu” – żadna z tych, które ludzie chętnie zabraliby na bezludną wyspę, gdyby mogli wziąć tylko jedną pozycję (ja zabrałabym ze sobą „Homo Faber” Maksa Frischa). Sąsiadka miała „Blisko, coraz bliżej”, napisaną na podstawie serialu, a może na odwrót. I choć książka była jedna, zajmowała pół półki w tradycyjnej peerelowskiej meblościance. Składała się z kilkunastu tomów. Liczyłam je kilka razy, żeby wiedzieć na pewno. Popijałam przy tym słodzoną herbatę w kolorze słomkowym (choć lubię gorzką i czarną).
Przyjaciółka, ta, pod której blokiem zatrzymywał się tramwaj 22, miała dużo książek. I nie słodziła mi herbaty.
Czasami też nocowałam na klatce schodowej, przytulona do kaloryfera i jego trzech z siedmiu żeber.
***
Nadal uwielbiam jeździć tramwajami i autobusami. Na przystanku liczę w myślach do stu z zamkniętymi oczami i czaruję rzeczywistość. Jak skończę liczyć – autobus przyjeżdża. Nie? To znowu liczę do stu. Już w środku lubię gapić się w okno albo czytać. Pamiętam, że czasem kupowałam sobie takie okrągłe herbatniki, pakowane po cztery, w „Kamionku” i jadłam je w tym autobusie lub tramwaju. Nie ma już tych herbatników, ale nie mam do nich urazy. Nie mam też problemu ze spaniem gdziekolwiek. Zasypiam zwinięta w kłębuszek przy byle kaloryferze. Albo w namiocie w Maroku. W pociągu, samolocie, na zajęciach jogi, na wykładzinie pod biurkiem w pracy (kiedyś miałam pracę z wykładziną).
A jak ktoś posłodzi mi herbatę (choć nadal nie słodzę) – wypiję, jeśli wiem, że zrobił to z dobrego serca. Zwłaszcza jeśli mnie przenocował.
***
Po co zapamiętałam liczby 22 i 158? Żeby nigdy nie mieć takich drugich mężów ani nawet pierwszych mężów, którzy by mogli coś niemiłego zrobić mojemu dziecku. Moim dzieciom. Kiedy rodzice się rozwiedli, miałam 13 lat. Dużo mnie wtedy przykrości spotkało. Te przykrości potem, jak fala, choć już nie bardzo silna, dotarły też do Tygrysa. Przeszłość ma znaczenie.
Ja zagrałam inaczej swoją rolę matki. Mam fajne przyjaciółki, miałam fajnych facetów i mam dzieci, które nie doświadczają z mojej strony wielu przykrości. Dorosły syn i prawie dorosła córka. Obejrzeliśmy dzisiaj fajny film. Łóżko córka ma ogromne i wygodne, nie sypia na wycieraczce. Żeberek kaloryfer w jej pokoju ma pięć. Syn mieszka w kawalerce i ma przed drzwiami wycieraczkę. Jeśli na niej sypia, to z własnej woli. Kochałam Tygrysa, ale nigdy nie pozwoliłabym, żeby w jakikolwiek sposób naruszył poczucie bezpieczeństwa i prywatność mojej córki.
Bo takie naruszenie nigdy nie jest jednorazowe. Gdy nam naruszą, naruszamy. Jedynym słusznym sposobem na takie naruszenie jest wyciszenie go, pozwolenie, by gniew, smutek czy zazdrość wybrzmiały. Tak jak radził Bert Hellinger. Zemszczę się, ale moja zemsta będzie mniejsza niż krzywda, której doznałam. A ktoś, na kim ja się zemszczę, zemści się na kimś, ale już mniej. W idealnym, zdrowiejącym świecie.
Mściłam się na Tygrysie, ale mniej. I on mścił się na mnie. Też mniej. Z każdym miesiącem mściliśmy się mniej.
***
Tygrys powiedział kiedyś, że nie znał swojego taty w roli taty. Pamiętał, że kiedy szedł ze szkoły, widywał ojca, jak trzymając się siatki ogrodzeniowej wracał do domu. Czasem nie wracał i wtedy leżał sobie w rowie. Tygrys zapamiętał ojca w rowie, w rzygach, na podłodze, przeszukującego dom, żeby znaleźć coś, za co mógłby kupić alkohol. I o kulach. Nie pamiętał go w roli taty.
Podobno kiedyś nie pił, słyszał od matki, ale gdy Tygrys się urodził, już pił. Alkoholizm to choroba, tłumaczyła matka. Ojciec pił na umór, do przewracania się na schodach i urazu głowy, do przewracania się na schodach i złamania nogi, do przewracania się do rowu, gdy nawet tuż po siatce nie udało mu się dotrzeć na dwóch nogach do domu. Do śmierci w wieku 37 lat. Tygrys miał wtedy 12. I bliznę na głowie – po tym, jak ojciec zdzielił go kulą, którą miał przy sobie często, bo często się łamał.
Gdy zapytałam, czy ma choć jedno dobre wspomnienie z nim, odpowiedział, że nie. Potem na siłę wygrzebał jakiś spacer w pamięci.
Co robiła mama Tygrysa, gdy tata Tygrysa leżał w rowie lub na dole schodów? Pracowała. Żeby dzieci miały co jeść. Próbowała zajmować się synami, ale bez kar cielesnych nie mogła sobie poradzić. Z nimi zresztą też nie. Dzieci (Tygrys miał brata) sobie rosły. Tygrys rósł niedużo, bo zawsze był drobny i niewysoki. Tygrys wstydził się wracać z kolegami do domu, żeby nie natknęli się po drodze na jego tatę w rowie – koledzy robili sobie wtedy, nomen omen, polewkę albo, jak to się teraz mówi, #heheszki. Tygrys miał pretensję do mamy, że nie zostawiła taty i nie zadbała o siebie i dzieci. I miał pewnie jeszcze wiele innych pretensji, o których mi nie mówił.
Mama Tygrysa mówiła, że jej mąż to był „bardzo dobry człowiek” i „alkoholizm to choroba”. A kulą „pewnie tylko tak sobie machał” – przypadkiem trafiła na głowę Tygrysa. Co najwyżej dwie z tych trzech rzeczy były prawdziwe.
I coś złego poszło w ruch. Tygrys też potrafił walić kulą na oślep. No, może nie dosłownie, tylko słowami. I to nie tak, że sobie nimi tylko machał. Celował. Nieraz oberwałam. Nieraz nie wiedziałam dlaczego i za co.
Ale mnie walił słabiej niż walił go tata. Mścił się mało.
***
Już nikt nie zamyka przede mną drzwi na zamek, do którego tylko ten ktoś ma klucz, ale ja mimo to wsiadam czasem do tramwaju czy autobusu i jeżdżę od pętli do pętli. I pozwalam się walić kulą po głowie. I słowami. Psychika jest pokręcona.
***
Tygrys był moim trzecim narzeczonym i drugim mężem, ja jego piątą narzeczoną i pierwszą żoną. Nie, nie był jedyny. Tak jak ja nie byłam jedyna. Nasza miłość to dwie długie historie różnych związków, które splotły się w jedną historię, historię jednego związku. Związku starego kawalera (43) i rozwódki (47). Poranionych każde na swój sposób. Uodpornionych każde inaczej. Kochających. W tym momencie, na tym etapie kochających i siebie, i siebie nawzajem.
– Czy kochasz siebie? – spytał Tygrys na moim spotkaniu autorskim.
– Tak – odpowiedziałam. – Żyję tak, żeby było za co mnie kochać. Żebym sama miała się za co kochać. I kocham się. Lubię. Podziwiam.
***
Ciągle jednak była to miłość interesowna. Gdzieś głęboko tkwiło przekonanie, że na miłość do siebie samej też muszę zasłużyć.
„Byłaś kobietą jego życia” – słyszałam wielokrotnie po jego śmierci. „Bardzo cię kochał”, „Na taką kobietę jak ty czekał całe życie”, „Myślę, że to dobrze, że cię spotkał. Także dlatego, że dzięki tobie stał się lepszym człowiekiem”.
Czym na to zasłużyłam, że byłam kobietą jego życia? Co dobrego zrobiłam, że w nagrodę Tygrys pojawił się na jodze i zakochał się? Nie znajdowałam uzasadnienia, ale to się działo.
***
Oczywiście, gdy pada pytanie: po co?, a pada w mojej głowie jak deszcz, odpowiedzi jest mnóstwo. Ale raczej na pewno byłam na jego bucket list (polskie tłumaczenie: lista rzeczy, które chcemy zrobić/przeżyć/zobaczyć/mieć, zanim umrzemy). Jego żona. Pierwsza żona. Jego miłość, nauczycielka jogi, a w gorszych chwilach: pielęgniarka, kucharka, sprzątaczka i salowa, która wylewała mu kubki z rzygami z krwią i przynosiła czyste. Wierz mi lub nie – bez obrzydzenia. Kochałam go cały czas tak samo. I mózg, i resztę ciała. Pięknie wyrzeźbione ramiona przed chorobą, i te chude potem. Zawadiacki uśmiech, gdy mnie podrywał, i nieco melancholijny potem. Kochałam wszystko. Jego pot, spermę, rzygi i to, co zostawało w kaczce.
Czasami go nienawidziłam, bo byłam zmęczona jego krytycyzmem, bo kłóciliśmy się czasem po włosku, z temperamentem południowców. Jak bohaterowie Eleny Ferrante i „Ojca chrzestnego”, podniesionymi głosami, choć bez rękoczynów. Napisałam mu to kiedyś: „Nawet jak cię nienawidzę, to cię kocham”. „A ja cię nigdy nie nienawidzę” – odpisał.
***
Po jego śmierci trochę się martwiłam, że spełnił swoją bucket list. Odhaczył wszystkie pozycje, które miał do odhaczenia. Miał pracę, którą kochał, mieszkał w miejscu, które kochał, robił to, co kochał, jadł to, co kochał, z kobietą, którą kochał. I z którą się kochał, gdy jeszcze miał siły. Tylko dziecko zostało na liście, ale Tygrys się z tym pogodził. Powiedział, że poza tym, co oczywiste, nie chciałby zostawić mnie samej z dzieckiem i dziecka. I tak już nadużywał mojej miłości, bo wiadomo, że kiedyś mnie zostawi. Wtedy myśleliśmy, że za kilka lub kilkanaście lat. Martwiłam się, że skoro odhaczył wszystko na bucket list, nie miał już po co żyć.
Nie popełnił samobójstwa, choć w pewnym momencie uważałam, że zagłodził się na śmierć. To nie było prawdziwe, intencjonalne samobójstwo, tylko bierne samobójstwo odroczone w czasie.
Oczywiście, nie wiem, jak było naprawdę. Nie wiem, jak bardzo (nie) chciał żyć, ale mogę sobie spekulować. A po co on się pojawił w moim życiu?
Był moment, kiedy wkurwiona pytałam Boga, po co go w ogóle spotkałam. Po co kochałam, żeby potem cierpieć. Czy taka jest cena za miłość? Jeśli tak, to bardzo wysoka.
Był moment, kiedy wkurwiłam się na swojego eks za to, że mnie zostawił (czy jakakolwiek była przyczyna rozpadu naszego związku), bo gdybyśmy byli ciągle razem, nie poznałabym Tygrysa, nie zakochałabym się, nie cierpiałabym tak bardzo. Ale to wkurwienie bez sensu, bo oczywiście wiem, po co go poznałam. Żeby dostać miłość, jakiej chciałam. Taką, o jakiej marzyłam. W której nie musiałam spać na wycieraczce.
I on dostał miłość, jaką chciał. Bez focha. Od kobiety, która kocha i jego, i siebie. Nie, nie chcę napisać „kochała”. Kocham nadal. Przeszłość ma znaczenie.