21 opowiadań i dwie powieści - Rafał Harer - ebook

21 opowiadań i dwie powieści ebook

Rafał Harer

0,0

Opis

Wydany w formie ebooka zbiór zawierający wydane wcześniej trzy książki: opowiadania i dwie powieści.
Od wydawcy: "Gdy po zjedzeniu psa rozmawiasz z bogami, wsiadasz na motocykl i gnasz do Oświęcimia zaspawać drzwi krematorium tylko po to, żeby zagłuszyć wykluczenie bezrobotnością, gdy wspinasz się na nieistniejącą górę ucztować z nieśmiertelnymi i nie obawiasz nieokiełznanego czasu ani jednorękiego potwora, który już nie je mięsa, gdy uwodzisz małe dziewczynki, udusiłeś własną matkę i z zaciekawieniem podziwiasz swoją śmierć, to prawdopodobnie nie powinieneś czytać tej książki. W każdym innym przypadku warto po nią sięgnąć z nadzieją na miłe spędzanie samotności wraz z odrobiną grzęźnięcia w nieoczywistościach. Rafał Harer w dwudziestu jeden opowiadaniach i dwóch powieściach. Milion znaków w jednym ebooku zawierającym trzy wydane wcześniej książki."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 808

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rafał Harer

21 opowiadań i dwie powieści

Harer dla początkujących i zaawansowanych

Projekt okładki

Krzysztof Krawiec

Redakcja

Alicja Bojko/ekorekta24

Copyright © by Rafał Harer, 2019

ISBN 978-83-942113-7-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Ja, mój wróg

Malec, czyli stworzenie

– Co tam, Mały? Co słychać?

– Wszystko gra.

– Oderwij się na chwilę, odpocznij.

– Nie chce mi się.

– Trudne?

– Nie za bardzo. Daję sobie radę.

– Będziesz potrzebował pomocy? Jakichś wskazówek?

– Nieee. Jeśli coś spieprzę, to po prostu zacznę od początku.

– Dobra. Baw się dalej. Ja idę posiedzieć z resztą.

– Jak tam, Mały?

– Bawi się.

– Jak mu idzie?

* * *

– Chyba nieźle. Wciągnęło go jak jasna cholera. Oczu nie odrywa. Coś tam manipuluje, zmienia, poprawia i tylko kręci nosem. Coś mu się w jednym miejscu nie podoba, coś w innym, coś wrzuca, dodaje, odejmuje. Ma zajęcie na kilka tygodni.

– Wiesz, Heniu, ja go nie poznaję. Jeszcze niedawno, zdawałoby się z tydzień temu, biegał w tę i z powrotem. Po prostu nie mógł usiedzieć na miejscu. A teraz? Nieprawdopodobna przemiana.

– Pamiętam, że gdy włóczyłem się całymi dniami, zamiast zajmować się poważnymi sprawami, stary Stefan dał mi podobne zajęcie. Kiedy skończyłem, byłem zupełnie odmieniony.

– Taaak. Najciekawsze w tych zabawach jest to, że wszystko wymyka się spod kontroli. Już się wydaje, że ma się frajerów w garści, a oni znowu wymyślają coś innego. Chyba ty, Józek, skończyłeś coś takiego?

– A, tak. Pamiętam. Udało mi się. Ale ja przyjąłem dosyć ostre kryteria interwencji i nie bawiłem się w żadne tam prawa fizyki czy coś w tym stylu.

– Jasne. Danie kostkom do gry chociaż odrobiny możliwości wyboru utrudnia zabawę.

– No, ale czyni ją fajniejszą.

– Może to jednak mieć fatalny wpływ na rozwój dziecka. Przecież Mały siedzi w tej pozycji bez ustanku. To jest trochę chorobliwe.

– Przejdzie mu. Przecież wielu z nas przeżywało to samo.

– Fakt.

– Taaak. Ta gra się nie starzeje.

– No dobra, wasze zdrowie.

– Zdrowie.

– A wiecie co? Przypomniałem sobie Franka, jak grał. Ten to miotał przekleństwa. Rzucał mięsem na prawo i lewo. On zbudował coś takiego jak Mały. Zupełnie podobne. Zawziął się, zamknął w sobie i do nikogo się nie odzywał. Stworzył dwa kąty i chodził od jednego do drugiego z taką miną, jakby miał rozszarpać wszystkich napotkanych na drodze. Schudł, niektórzy mówią, że nawet posiwiał, a przecież taki był wtedy z niego szczyl.

– Ja też to pamiętam. Wszyscy musieli schodzić mu z drogi. Każdy chodził na paluszkach.

– No i skończyło się to raz, dwa, trzy.

– Tak. Wkurzył się i pizgnął na planszę ognie piekielne, jak je nazwał, czy coś takiego. A potem pchnął kostkę i zatopił wszystko, łącznie z tym… Jak mu tam? No, ten w kącie planszy, trzy rzuty kostką od ciemności i jasności.

– Ararat.

– Widzę, że wiesz, w czym rzecz.

– Grywało się.

– A potem wcisnął ją pod łóżko, gdzie leży do tej pory i tylko się kurzy.

– Dawno o niej zapomniał. Któregoś dnia ją znajdzie i wyrzuci do kosza.

– Panowie, przecież nie będziemy przez cały wieczór rozmawiali o jakiejś grze. Dajcie spokój. Może kolejkę?

– Tak. Ja chętnie.

– Nalej wszystkim, oczywiście.

– A ja pójdę sprawdzić, co u Małego. Martwię się o niego. Trochę za bardzo się zaangażował.

– I jak ci idzie, Mały?

* * *

– Coraz lepiej. Już wiem, jak to wszystko załatwić. Coś mi kiełkuje w łepetynie, ale nie umiem tego powiedzieć. Jak będę potrafił, to dam znać. Coś trzeba zmienić. Niestety musiałem zakończyć tamtą rozgrywkę. Wszystko szło po mojej myśli, gdy nagle – nie uwierzy wujek – się rozpadło. Rozleciało. Po prostu rozlazło. Wkurza mnie ta gra. Jest głupia i to, co się tworzy, też jest głupie jak but, ale, do cholery…

– Nie przeklinaj!

– …nie zasnę, dopóki tego nie rozwiążę.

– A jak zakończyłeś poprzednią gierkę?

– Klasycznie – potopem.

– Tak, to dobra metoda.

– Jasne. To proste. Gdy się stoi o tu, na tym polu, wystarczy dobrze rzucić kostką i potop murowany. Ale trzeba zaczynać od początku. Nie można zapisać gry w jakimś miejscu i wrócić do niej po jakimś czasie?

– Nie, nie da się jej zatrzymać.

– Nie?

– Nie. Przynajmniej w takim sensie, w jakim o to pytasz…

– Co to znaczy, wujku?

– Zobaczysz.

– Żadnych podpowiedzi?

– Żadnych. Żebyś widział Grześka, jak w to grał! Zabawa była przednia. Plansza tyle razy lądowała na ścianie, że wszyscy tarzaliśmy się ze śmiechu. Ten mały złośnik był tak na nas zły, że przez tydzień się do nas nie odzywał. Ale w końcu to on wpadł na kilka nowych pomysłów.

– Jakich?

– Nie powiem ci. Wszyscy przez to przechodziliśmy… prawie wszyscy. Gienek to olał. Powiedział, że nie ma czasu na bzdury. Nie ma czasu. Dasz wiarę? Cholernik…

– Nie przeklinaj, wujku. Hi, hi.

– Ty, młody, nie bądź taki cwany. Sam tworzy czas na potęgę, niczym innym się chyba nie zajmuje, a na gry mu szkoda czasu. No, ale Gienek to oryginał.

– To ten od przestrzeni?

– Niestety. To przez tego młokosa, który wziął się nie wiadomo skąd i wszystko tak poważnie traktował. Gienek nauczył go moresu. Tamten długo nie mógł się wyplątać. Ale były z nim jaja. Przygłup nie odróżniał rzeczywistości od fikcji gry.

– On też grał?

– Grał. Dopiero Kryśka go uratowała.

– Jak?

– Poprosiła Gienka, żeby dał spokój, i Gienek dał. Kryśka ma na niego duży wpływ.

– A co to była za metoda?

– Genialna w swojej prostocie. Gienek stworzył klatkę wokół tego młokosa i młokos nie mógł się wydostać. Zaczął kombinować, jak by się do nas przebić. Szybko znalazł sposób, ale się przeliczył, bo w tym rozwiązaniu kryła się pułapka. Gienek mianowicie zamknął go w klatce jednowymiarowej, będącej przestrzenią zamkniętą i nieskończoną, czyli bez wyjścia. A ten wymyślił, że

jeśli doda kolejny wymiar, to się uwolni. Nie wiedział jednak, że Gienek wokół tej klatki stworzył ciąg klatek, i w dodatku każdą następną o trzy wymiary liczniejszą. No i gościu, zamiast się uwolnić, znalazł się w klatce czterowymiarowej, a późnej siedmiowymiarowej i tak dalej.

– W nieskończoność?

– Nie. To byłoby zbyt trywialne. Chłopak zaczął operować w trzynastowymiarowej, a jego możliwości kończyły się na szesnastce. Gdy przechodził do tej szesnastki – przynajmniej tak mu się wydawało – okazało się, że jest w piątce.

– Podstępne.

– Co nie? Teraz chodzi z położonymi po sobie uszami i już się nie rzuca jak nie wiadomo co. Tylko szesnaście wymiarów i ani jednego wyjścia. To dopiero było dobre! Ile sobie ustawiłeś w grze?

– Cztery.

– Najtrudniejszy poziom. Wyzwanie. Prawdziwy hard. Powodzenia!

– Dzięki. Zbliżam się do końca.

– Załatw frajerów i daj sobie z tym spokój.

– Okej.

Krótka historia o tym, jak zabiłem swoją matkę

To było we wrześniu. W słoneczny, ciepły dzień. Matka siedziała w pokoju i oglądała telewizję. Wpatrywała się w ekran, bez ruchu, bez słowa, bez uśmiechu, bez łez. Cały ranek spędziła na robieniu ruskich pierogów. Lubię ruskie pierogi. Rudy pies leżał na trawie. Lubię patrzeć, jak leży na trawie. Czasami ulicą przejeżdżał samochód, wzbijając obłoki kurzu. Nie padało od dwóch tygodni, ale podobno nadciągały deszcze. Siostra wyjechała. Miała wrócić za dwa dni. Siedziałem na schodach i patrzyłem na psa, który od czasu do czasu podnosił łeb i patrzył na mnie. Wszedłem do domu i patrzyłem na telewizor przez pół godziny, może dłużej. Wróci-

łem na schody. Pies już nie leżał na trawie. Wcześniej zjedliśmy obiad. Ruskie pierogi, które zabrały matce tak dużo czasu. Siedzieliśmy we dwoje po przeciwnych stronach stołu. Matka spytała, co u mnie słychać. Powiedziałem, że wszystko w porządku. Spytałem, co u niej. Odparła, że u niej też wszystko w porządku. Spytałem, czy pies ma się dobrze. Pies miał się dobrze. U matki bywałem często. Co drugi dzień, czasem codziennie, niekiedy nocowałem. Nadal na niebie nie było żadnej chmurki, lecz powietrze zrobiło się cięższe. Pies przebiegł wzdłuż ogrodzenia w pogoni za wyimaginowanym kotem. Zadzwoniła siostra. Po obiedzie matka pozmywała i usiadła w fotelu przed telewizorem. Podkuliła nogi i patrzyła.

Było to na początku sierpnia. Było gorąco. Wróciłem z wakacji. Ojciec dostał zawału, gdy wysiadał z samochodu, aby otworzyć bramę. A ja siedziałem z matką w pokoju. Piliśmy herbatę. Opowiadałem jej o wakacjach. Pies leżał pod stołem, dysząc z gorąca. Siostra niebawem miała przyjść z pracy. Ojciec dogorywał przed furtką. Pies zawsze słyszał podjeżdżający samochód i wybiegał na spotkanie. Tym razem nie usłyszał – był zdezorientowany z powodu mojego przyjazdu, upału i głośnej rozmowy. Kiedy na chwilę zamilkliśmy, rzucił się do zamkniętych przed upałem drzwi. Wybiegł, a my wyszliśmy za nim. Ojciec już nie żył.

To było w marcu. Kilkadziesiąt lat wcześniej. Ona miała osiemnaście lat. On dwadzieścia jeden. Siedziała w kawiarni z koleżankami ze szkoły. Przeżyli razem trzydzieści osiem lat.

Podczas pogrzebu nie padało i nie było już tak gorąco. Siostra podtrzymywała matkę, która prawie cały czas miała zamknięte oczy. Nie uroniła ani jednej łzy. Na cmentarzu stałem za nimi. Matka nie zapłakała nawet wtedy, przed dołem. Stała. Bez ruchu. Nie zemdlała. Nie szlochała. Nie krzyczała.

Gdy spuszczali trumnę, bałem się, że matka zacznie wyć, że rzuci się za swoim mężem. Nie tak to miało wyglądać. Nie było burzy, nie dęły trąby, nie spadła ani jedna kropla deszczu. Stałem sztywno za matką, czekając na jakiś znak, który pozwoli mi objąć tę kobietę. Przyglądałem się siostrze ojca. Zasuszonej kobiecie, po której policzkach ciekły łzy.

Miesiąc później wstałem ze schodów. Wziąłem pasek, kucnąłem za fotelem, na którym siedziała matka, poczekałem kilka minut, rozejrzałem się wokół tak, jak sobie zawsze wyobrażałem, że rozglądają się skazańcy w drodze na egzekucję, i udusiłem ją. Nie broniła się. Wziąłem ją na ręce, zaniosłem do sypialni i położyłem na łóżku. Była taka lekka. Z garażu wziąłem siekierę i porąbałem wszystko w pokoju, w którym udusiłem własną matkę. Stół, fotel, krzesła, szafkę, szafę, telewizor, obraz, lustro. Nie krzyczałem. Zmęczyłem się, usiadłem na pobojowisku i otarłem z twarzy pot. Później zadzwoniłem na policję. Czekałem na ich przyjazd, wpatrując się w fotografię rodziców sprzed lat. Spacerowali w lesie, a rudy pies biegał wokół nich.

Kamea

Na ścianie, jednej z czterech, wśród których przyszło mi się obijać, wisi plakat. Sam go przylepiłem, ale nie wiem dlaczego. Przedstawia panienkę z czasopisma z panienkami. Ładne nogi, zgrabny brzuszek, duże, za duże piersi i równo przystrzyżony dywanik. Wyraz jej twarzy bezbłędnie przekazuje to, co twarze panienek z czasopism dla panów winny przekazywać. Tę minkę robiła pewnie milion razy. Taki ma zawód i najwyraźniej wykonuje go z poświęceniem. Zdarzało się już, że stojąc przed lustrem, próbowałem naśladować ten układ ust i oczu, ale nie potrafiłem. Może trzeba być kobietą? Jeżeli wierzyć podpisowi, dziewczyna ma na imię Kamea. Na plakacie ma proste czarne włosy, dobrze współgrające z resztą jej ciała. Jest ładna i nie sądzę, żeby ktokolwiek myślał inaczej.

Pewnej sierpniowej nocy leżałem na podłodze w nieczęstej chwili ciszy i spokoju. Mogłem umrzeć, gdyż niczego mi nie brakowało. Nie istniał świat poza mną. Czasami tak jest. Spojrzałem na Kameę i dotarło do mnie, że coś z nią nie było w porządku. Wstałem i zacząłem się uważnie przyglądać plakatowi, lecz niczego nie odkryłem. Stał się dla mnie zagadką. Ze zwykłej, ładnej panienki coś wylazło i przestała być zwykłą, ładną panienką. Nie mogłem jednak dopatrzyć się tego czegoś. Czułem, ale nie widziałem.

Zbadałem każdy centymetr kwadratowy papieru, każdy kawałeczek namiastki jej ciała. I nic. Kładłem się spać, wiedząc o gościu w moim domu. O kimś, o czymś, co było w moich czterech ścianach, a nad czym nie miałem kontroli. Czymś, co wymykało się mojej wiedzy. Usnąłem i śniła mi się Kamea. Robiła zdjęcia. Była niewidzialna i pstrykała fotki ludziom przy ich codziennym wykonywaniu życia. Cicho się przy tym śmiała. Bez ustanku, bez wytchnienia. Klatka za klatką wypełniały się ujęciami twarzy, rąk, ust, postaci, zatrzymanych czynności. Mogła wchodzić wszędzie i wszystko fotografować.

Rano spojrzałem na nią z nadzieją, że zobaczę tylko panienkę z czasopisma z panienkami. Ale nie. Coś w niej tkwiło, coś, co zakłócało atmosferę w moim państwie. Zamykałem oczy i miałem ją w swojej głowie. Wlazła tam i przyczepiła się. Zrosła się z moim umysłem. Pasożytowała. Wyszedłem z domu, a jej cień kroczył tuż za mną. Była ze mną wszędzie. Żaden mój krok, gest, spojrzenie ani jęk nie stanowiły dla niej tajemnicy. Tkwiła za każdym rogiem, pod każdą płytą chodnika, za biurkiem w fabryce papieru. Wszędzie. Trwało to kilka dni. Byłem osaczony przez panienkę z plakatu. Stałem się nerwowy i ludzie wokół mnie to zauważali. Paliłem więcej i zupełnie bezwiednie wykonywałem jakieś niekontrolowane ruchy, podrygi, skurcze. Zwróciła na to uwagę między innymi Daria, znajoma z pracy. Zadawała mi pytania, a ja odpowiadałem. I w ten sposób zaciągnęła mnie do łóżka. Na pierwszy rzut oka Daria wyglądała jak ascetka. Jednak nic bardziej mylnego. Zostałem wykorzystany, ale nie narzekałem. Kamea odpływała, oddalała się. Ponownie stawała się tylko zdjęciem panienki, czyli tym, czym być powinna.

Pewnego wieczoru, gdy leżeliśmy z Darią w łóżku, przyglądałem się przytulonemu do mnie ciału. Mój nieświadomy niebezpieczeństwa wzrok zatrzymał się na jej futerku. To było futerko Kamei. Będąc z Darią, zawsze byłem z Kameą. Suka zastawiła cholerną pułapkę. Wzięła mnie podstępem. Podeszła mnie, jak bym był zwierzyną. To ponad moje siły. Głupio się tłumacząc, wyrwałem się z domu Darii i pobiegłem do siebie. Rzuciłem się na plakat i zerwałem go ze ściany. Miałem go tuż przed oczami. Chciałem podrzeć ten kawałek papieru, ale w ten sposób przyznałbym się do porażki. Cisnąłem go więc na podłogę. Wlepiłem w niego wzrok i zrozumiałem, że Kamea patrzyła na mnie z ironią. To coś to była ironia. Mało tego – ta dziewczyna miała nade mną władzę. Byłem jej poddanym. Gdybym podarł plakat, nie dość, że przyznałbym się do porażki, to jeszcze jej cień wisiałby nade mną przez całe życie. Nigdy bym się od niego nie uwolnił. To oznaczałoby koniec. Coś musiałem przedsięwziąć, coś, dzięki czemu ironia Kamei byłaby bez znaczenia, a jej władza stałaby się moim panowaniem. To mieszkanie to moje królestwo, moje państwo. Nie miałem zamiaru odstąpić go nikomu, a szczególnie rozebranej panience z plakatu, kurwie zarabiającej ładnym tyłkiem. Szmacie. Leżała na podłodze, zmięta i upadła. Jej ironiczny uśmieszek nie zniknął. „Zetrę ci go z mordy” – szepnąłem. Ironia z jej twarzy biła pełnym blaskiem. Zdjąłem spodnie i majtki. Chciałem się na nią wysikać, ale nie zdobyłem się na to. Zauważyła moje wahanie i uśmiechnęła się. Miło. Poczułem błogość w sercu.

Od tamtej chwili zostaliśmy parą.

Mój przyjaciel świnia

Dobre są kundlowate wilczury i lekko upodwórzowione rottweilery. Te ostatnie mają tendencję do tycia, dzięki czemu śmiem twierdzić, że są najlepsze. Nie pogardzam też spanielami, choć ogólnie nie znoszę typowych psów myśliwskich. Są za bardzo wybiegane i trzeba im poświęcić sporo czasu, aby osiągnąć w miarę sensowny efekt. Pies nie powinien mieć więcej niż rok, bo gdy jest starszy, to wymaga kunsztu mistrza, którego ja jestem pozbawiony.

Zawsze wyczuwają, że coś im zagraża. Mają swoją zwierzęcą inteligencję i szanuję je również za to. Nie chcę zadawać im cierpienia ani sprawiać bólu, dobrze je karmię, mają też spore podwórko, po którym biegają. Do rozpłodu zostawiam takie sztuki, które są mi prawie obojętne. Zupełnie obojętne nie są nigdy. Najszybciej tracę te ulubione, na końcu – te najbardziej wkurzające. Wspominałem już, że je szanuję. Nie czuję się od nich ani lepszy, ani gorszy. Mam jednak świadomość, że jestem swego rodzaju bogiem. Mam władzę – może nawet za dużą.

Wszystko zaczęło się przez dziadka. Zawsze miał wiele psów, lecz niektóre z nich od czasu do czasu znikały. Rodzice nic mi nie mówili. Sami w jakiejś mierze w tym uczestniczyli. Pewnie też się zajadali, ale wyczuwałem ten ich wstyd, którego nie rozumiałem. Uzmysłowiłem sobie, co się dzieje, gdy miałem trzynaście lat, przed świętami wielkanocnymi. Pamiętam, że mieliśmy dziewięć psów wieczorem, a tylko sześć rano. Stół w tamte święta był porządnie zastawiony. Rodzice domyślali się, że ja wiem, ale milczeli. Nieśmiało zjadłem kęs i – czego się nie spodziewałem i co mnie zdziwiło – zasmakowało mi. Jeden z tych trzech psów miał na imię Kacper. To niesamowite uczucie jeść coś, co ma imię.

Zawsze lubiłem zwierzęta. Za ich szczerość i prostolinijność w zachowaniu. Nigdy nie kombinują za plecami. Są uczciwe.

Dziadek zaczął chyba podczas wojny, choć nigdy mi tego nie powiedział. Czasami wyrywało się rodzicom lub jemu w trakcie rodzinnych dyskusji, kiedy byli przekonani, że ja niczego nie rozumiem. Nie rozumiałem, ale pamiętałem. Te ciche, jadowite zdania tkwiły w mojej pamięci, aż pojąłem. Dziadek często kłócił się z moim ojcem. Ojciec krzyczał, że wojna się skończyła, a dziadek wrzeszczał, że dla niego nigdy się nie skończy. W czasie wojny dziadek jadł szczury. O tym dowiedziałem się przy okazji jednej z awantur. Dziadek siedział, paląc papierosa, a ojciec stał nad nim, machał rękoma i krzyczał: „To się musi kiedyś skończyć!”.

Nie wiem, czy dziadek jadał szczury po wojnie, ale ja tak. Dwa razy. Jednego złapałem w pułapkę, wybebeszyłem, odciąłem mu głowę i ogon, po czym uwędziłem. Był pyszny. Drugi miał obrzydliwy smak. Rozchorowałem się z jego powodu. Przez niego inne szczury złapane w pułapkę się marnują. Zakopuję je. Szkoda. Myślałem o tym, aby je gotować i dawać psom, ale w końcu z tego zrezygnowałem.

Mam ciężki gumowy młot z długim trzonkiem. Wciągam psa do kojca, w którym nie może się ruszać, i walę go w głowę z całych sił. Jedno uderzenie wystarcza. Dobijać musiałem dwa razy. Zadawanie cierpienia jest bez sensu. Usiłuję wierzyć, że nic nie czują. Często płaczę. Szczególnie wtedy, gdy zabijam psa, którego bardzo lubiłem. Tak jednak musi być. Odbieram mu życie, najadam się i cierpię. Jakaś forma sprawiedliwości. Niedoskonała. Martwego wyciągam z kojca. Zazwyczaj z uszu i nozdrzy płynie mu krew, a jego oczy są otwarte. Staram się w nie nie patrzeć, ale nigdy nie wytrzymuję i moje żywe, a jego martwe spojrzenie się krzyżują. To trudne, lecz konieczne. Nie mogę ominąć żadnego etapu, aby w pełni zasłużyć na posiłek. Następnie w piwnicy zawieszam psa, odrąbawszy mu głowę. Odcinam łapy i ściągam skórę. Potem bebeszę go i płuczę. Z ogona (oczywiście jeżeli nie odcięto mu go wcześniej) zawsze gotuję zupę. Zjadam serce i móżdżek, a resztę wnętrzności odrzucam. Wątróbka czy nereczki z psa są obrzydliwe. Ze skóry robię dywanik – w ten sposób na zawsze zachowuję psa w swojej pamięci. Jeżeli głowa nie została za bardzo zmasakrowana, to czyszczę ją dokładnie ze wszystkiego, co może zgnić, troszkę podklejam i suszę. Mam w piwnicy sto dwadzieścia trzy czaszki. Najbardziej lubię psa uwędzić. Koniecznie w dymie z jałowca. Robię kiełbasy, wędliny, kaszanki, kotlety, pieczenie, a nawet zasmażki, które dodaję do warzywnych sałatek. Mięso psa można smażyć, piec i gotować. Na jego bazie można przyrządzić doskonałą zupę.

Psa można podać na wiele sposobów.

Od trzech tygodni ludzie wokół mnie zupełnie powariowali. Mówią o mnie w telewizji. Nazywają mnie zwyrodnialcem. Jakaś organizacja tępych ekologów, animalsów czy innych palantów złożyła pismo w mojej sprawie do prokuratury. Zostałem zwolniony z pracy. Istny cyrk. Tylko dlatego, że jem psy. Są smaczne. I już. W prasie znalazłem około piętnastu artykułów o sobie. Okazało się, że jestem potworem, zwierzęciem, ociekającym krwią mordercą. Przyznają, że jeszcze by zrozumieli, gdybym był „jakimś biedakiem mieszkającym w kanale ciepłowniczym albo na dworcu lub pod mostem”, ale ja dysponuję „odpowiednimi środkami finansowymi na zakup normalnych produktów żywnościowych”.

Któregoś dnia przyszli bez nakazu, bez niczego. Zabrali i wywieźli mi wszystkie psy. Wszystkie. Ludzie na ulicy omijają mnie szerokim łukiem. Dzieciaki rzucają we mnie kamieniami, a jedna z sąsiadek, gdy spotkałem ją przypadkowo, wchodząc do sklepu, w którym i tak mnie nie obsłużono, napluła mi w twarz. Jestem spokojnym człowiekiem. Jadłem psy przez kilkadziesiąt lat.

Ta szmata, która wypuściła na mnie swoją flegmę, miała w koszyku kiełbasę. Widziałem. Głupia kurwa. Gdy leżę w łóżku, mam ochotę ją upiec i zjeść. Po chwili bierze mnie obrzydzenie, bo ja nie zjadam wrogów, tylko przyjaciół. Szmata. Zresztą niech wszyscy spierdalają. I tak będę jadł psy. I tak. Zamknęli je w schronisku. U mnie miałyby przynajmniej kilka miesięcy przyjemnego życia. A tam? Więzienie.

Jestem znienawidzony. Mam splamione dłonie. Nikt świadomy mojej zbrodni nie poda mi ręki. Tak, mam dłonie splamione krwią psów.

Jaka jest różnica między psiną a wołowiną? Ja wiem jaka. Psina jest smaczniejsza. To jedyna różnica. Ale nikomu nie mogę tego wytłumaczyć. Nikt nie chce słuchać. No i chuj, i tak będę jadł to, co będę chciał.

Gdy narodzę się powtórnie, to mam nadzieję, że pod postacią psa. I mam nadzieję, że ktoś, kto będzie mnie kochał, będzie mnie tak kochał, żeby mnie zjeść.

Już nie boję się śmierci

Już nie boję się śmierci. Pewnego ranka strach odszedł ode mnie. Obudziłem się i towarzyszący mi przez całe życie lęk zniknął.

Nie wierzę w życie pozagrobowe. Jestem realistą, materialistą, inżynierem. Świat jest policzalny i zdeterminowany fizycznymi prawami. My, ludzie, jesteśmy zwierzęcym gatunkiem. Różniącym się od innych, ale zawsze i do końca tylko gatunkiem. Naszym przeznaczeniem jest robić swoje najlepiej, jak się potrafi. Naszym przeznaczeniem jest spłodzić potomka. Naszym przeznaczeniem jest umrzeć i rozłożyć się pod ziemią. Albo zostać spalonym. Albo zatopionym. To wszystko nieważne. Nieważne, co się stanie z martwym ciałem. Śmierć oznacza kres. Takie są moje poglądy na wielkie egzystencjalne pytania.

Mam dwie córki – panie w sile wieku, matki i żony, mające wieczne problemy ze swoimi dorosłymi dziećmi. Można z tego wnioskować, że jestem stary. Zgadza się. Widzicie, jakie to łatwe? Prosta zasada i prosty wniosek.

Jestem dobrym inżynierem i nieustannie pracuję. Może nie na pełnych obrotach, może nie tak jak kiedyś, ale cały czas pozostaję czynny. Doceniają mnie. Mam taką nadzieję. Od wielu lat dostaję wcale nie najskromniejszą emeryturę, ale nadal chce mi się robić to, co potrafię. Znam swoją wartość. Nie zależy mi na pieniądzach, zależy mi na zajęciu, które umiem i mam ochotę wykonywać.

Pierwsze oznaki nadchodzącej starości widać, gdy ma się dwadzieścia lat. Patrzy się na nie z przymrużeniem oka.

Przez wszystkie te lata nie przejmowałem się łysiną coraz szczelniej otulającą moją głowę. Uważałem na zęby, dlatego nie mam nic sztucznego w ustach. Chodziłem regularnie do lekarza i wszystko to, co niebezpieczne, ominęło mnie albo zostało wykryte bardzo wcześnie (rak prostaty) i pokonane. Po piętnastu latach palenia rzuciłem to świństwo. Niezobowiązująco uprawiałem sport. Nadal dużo spaceruję.

Czas jednak biegnie nieubłaganie i mój kres jest bliski. Wiem o tym. Ale, jak wyżej napisałem, już nie boję się śmierci.

Czas biegł nieubłaganie i pewnego dnia dotarło do mnie, że wejście po schodach, raptem na drugie piętro, przychodzi mi z trudem i że muszę obmyślać strategię wchodzenia. Muszę planować, gdzie zrobić przystanek, aby chwilę odsapnąć.

Tak. Pozwolę sobie użyć trywialnej przenośni: lont został podpalony.

To był pierwszy objaw, który wywarł na mnie wrażenie (wtedy jeszcze bałem się śmierci). Do tego pierwszego dołączały następne. Wysiadały mi oczy. Słabły mięśnie i kości. Przejście kilometra zajmowało mi pół godziny. Trzymałem się. Byłem twardy. I w końcu zrozumiałem, że stałem się zgredem. Zniedołężniałym starcem. Nie mogę utrzymać śliny w ustach. Ciągle nerwowo wycieram kąciki ust w wyimaginowanej obawie, że jest tam coś niepożądanego.

Ludzie, którzy mnie otaczają, w sklepie czy na ulicy, zaczęli mnie traktować jak jakiegoś zramolałego dziadka. Nie potrafię głośno mówić. Przestałem być im równy. Politowanie? Może właśnie to jest to słowo.

Wiecie, co wam powiem? W sumie mam to gdzieś. Najgorsze jest to, że ja sam widzę, jak się rozpadam. Jak moje ciało się degeneruje. Jak mój mózg ma coraz większe trudności z przypomnieniem sobie czegoś. Jak proste niegdyś rzeczy dziś stanowią dla mnie wyzwanie. Jak wspominam zdarzenia sprzed pięćdziesięciu lat, lecz nie pamiętam o tych sprzed roku. Jak moje dawno dojrzałe córki postrzegam jako jasnowłose dziewczynki biegające po działce moich dawno nieżyjących rodziców. I jak za każdym razem się dziwię, gdy zdaję sobie sprawę, że są ukrywającymi siwiznę paniami. Jak moja skóra zaczyna przypominać wysuszoną, popękaną ziemię.

Nie chcę waszej pomocy, nie chcę opiekunki. Muszę patrzeć na własny upadek.

I chciałbym wam powiedzieć, że to niesprawiedliwe. Tylko tyle. To wszystko. Dziękuję państwu za uwagę.

Historia dobrej kawy, drobnego udaru, zagubionego miasta i tajemnicy żółtych zębów

Małe miasto, w którym siedziałem przy nędznym, plastikowym stoliku i piłem dobrą kawę z plastikowego kubka, odpychało mnie. Cień z brudnego parasola nie zabezpieczał przed upałem. Było duszno, przedburzowo. Kawa mi smakowała, ale piwo pachniało szmatą do podłogi. Patrzyłem na przejeżdżające samochody i zastanawiałem się, co mam zrobić. Najchętniej bym się wykąpał. Może być prysznic, może być jezioro. Wszystko jedno. Chciałbym zmienić bieliznę. Był środek tygodnia i w lokalu siedziało niewielu klientów. Nie było to miasteczko turystyczne, więc zauważono mnie, obcego. Upał i duchota zapewniały mi jednak spokój. Wyglądałem mało korzystnie. Zarośnięty, rozczochrany i z pewnością już z lekka woniejący. Wszystko przez tych dwóch skurwieli. Niby zabrali mnie na stopa, ale raz, że pojechali nie tą trasą, którą zapowiadali, a dwa – zostawili mnie w takim miejscu, że musiałem iść w upale przez ponad trzy godziny, żeby w końcu tu trafić. Odreagowywałem pod parasolem z kawą i stęchłym piwem, ale i tak czułem się coraz gorzej. Spytałem blondynowatą barmankę o nocleg, ale niczego konkretnego mi nie powiedziała. Byłem podejrzany. Próbowałem dowiedzieć się czegokolwiek o najbliższej stacji kolejowej. Okazało się, że było do niej dwadzieścia kilometrów. Wystarczyło pójść na przystanek, o tam, trzysta metrów stąd, i poczekać trochę. Rozważałem ten wysiłek. Od rana próbuję się gdzieś dostać, przebyć niecałe dwieście kilometrów, ale teraz, gdy siedzę z kawą i piwem, ten ostatni wysiłek, ta jazda autobusem, a później jeszcze pociągiem, gdzie na końcu drogi znajdę prysznic i nocleg, wydaje mi się nierzeczywista, nie do zrealizowania.

Byłem wykończony i nie miałem ochoty ruszyć się od tego plastikowego stolika. Jeszcze raz zapytałem blondynowatą, tyjącą kelnerkobarmankę o nocleg. Bąknęła coś o zajeździe U Marioli. Nazwa zabrzmiała nadzwyczaj atrakcyjnie. W końcu po półgodzinie udało mi się wyciągnąć z tej kobiety, jak tam dojść. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak trudno wyrwać od niej choćby strzępek informacji.

Zajazd U Marioli okazał się biało tynkowanym dwupiętrowym budynkiem, tylko trochę większym niż dom jednorodzinny. Musiałem zapłacić z góry. W środku znajdował się senny, boazeryjny bar z porożem jelenia i czterdziestoletnią barmanką w fartuchu, która miała dziwny sposób poruszania się. Jej ruchy wyglądały jakby były tikami. Przypominały drgawki żaby drażnionej prądem. Zajazd mieścił osiem pokoi dwuosobowych oraz, co odkryłem po półgodzinie i w trakcie drugiego piwa, co najmniej jedną kurwę. Z błyszczącego sprzętu wylewała się jęczliwa muzyka, której nie znosiłem, przeplatana jeszcze gorszymi hitami z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Jednak twardo trwałem w swoim fotelu. Było tu chłodniej, wybór piwa był większy, łóżko piętro wyżej zapowiadało przyjemny sen, byłem czysty, ogolony, miałem na sobie

świeży T-shirt, a na stopach – klapki. Zbliżała się dziesiąta, gdy do baru weszła kelnerkobarmanka z poprzedniej knajpy. Stanęła przy barze. Cóż za metamorfoza! Makijaż, obcisła sukienka, wydekoltowana na górze i luźna na dole, prawie przykrywająca koronkę pończoch, a na deser – buty na wysokim obcasie. Kilka razy zniknęła na półgodzinne seanse z rzadkimi gośćmi zajazdu, którzy wpadali raczej wyłącznie na szybki numerek i niemal równie szybką pięćdziesiątkę. Piłem kolejne piwo i zastanawiałem się, ile bierze. Nie wydawała się już tłusta, ale raczej puszysta.

Czułem się coraz gorzej. Wędrówka z plecakiem w tym upale przegrzała mi trochę głowę. Alkohol dziwnie na mnie działał. Niby nie byłem pijany, lecz miałem wrażenie, że nie dam rady ani wstać, ani iść. Życie wokół barku toczyło się coraz senniej. Puszysta kelnerkobarmankoprostytutka spoglądała jakby zachęcająco, a druga, trochę starsza, chuda dziewczyna patrzyła na mnie podejrzliwie. Sytuacja zrobiła się gęsta. Barmanka w fartuchu zniknęła, a ja zostałem z dwiema panienkami i zalanym kolesiem śpiącym z głową na stoliku. Chciałem odejść, ale nie mogłem się zebrać.

Panny były zmęczone. W końcu starsza rozpoczęła gadkę z potencjalnym klientem, czyli ze mną. Wymieniliśmy kilka pierdół. Przysiadły się obie. Poprosiłem o kolejkę. Młodsza wstała, nalała trzy wódki i postawiła na stoliku. Wypiliśmy. Atmosfera zrobiła się poufała i ciężka od pieprzonej możliwości. Choć całkowicie omijaliśmy ten temat, to i tak miałem wrażenie, że każde wypowiadane słowo jest o kurwieniu się. Przy trzeciej wódce, mimo że czułem się przytomny, padłem plackiem na stół. I tak skończyły się kurewskie przygody tamtego wieczoru.

Rano obudziłem się na czymś więcej niż na kacu. Pięć minut wlokłem się pod prysznic. W brodziku zwinąłem się w kłębek i leżałem tak, bojąc się poruszyć. Sapiąc z wysiłku, wstałem i wróciłem do łóżka. Lał się ze mnie pot. Nie byłem głodny. Potrzebowałem aspiryny. W szafkach jej nie znalazłem. W plecaku też nie. Docierało do mnie, że utkwiłem tu na dobre. Poprzedniego wieczoru nie urwał mi się film, więc nie spodziewałem się jakichś sensacji. Ale po tym, jak padłem, można było ze mną zrobić wszystko. Od tej myśli spociłem się jeszcze bardziej, gwałtownie wstałem i rzuciłem się w stronę spodni, w kieszeni których miałem portfel. Świat zawirował, stał się punktem i zniknął.

Leżałem na podłodze i czekałem, aż mgła nade mną ustąpi. Rozsadzało mi czaszkę. Podpełzłem do spodni i upewniłem się, że nic nie zginęło. Wypiłem szklankę wody i wróciłem na łóżko. Nie spałem ani nie czuwałem, tkwiłem gdzieś pośrodku. Co pewien czas musiałem ostrożnie czołgać się do kranu i wypijać szklankę wody.

Usłyszałem pukanie, jęknąłem „Proszę” i spojrzałem na zegarek. Była siódma. Ubrana w fartuch barmanka o tikowatych ruchach rażonej prądem żaby przyszła sprawdzić, czy żyję. Poprosiłem ją o śniadanie, proszki od bólu głowy i coś do picia. Wróciła po pięciu minutach, śmiejąc się ze mnie i z mojego, jak to nazywała, kaca. Dostałem pyszne kanapki, wielki kubek herbaty z cytryną, dwa kartony soku, małe piwo i listek proszków.

W nocy odwiedziła mnie pulchna kelnerkobarmanka. Powiedziałem jej o słońcu i udarze. Zauważyłem, że ma bardzo żółte zęby. Podziękowałem jej za odwiedziny i gdy wyszła, usnąłem.

Śniło mi się, że jestem płaszczem przeciwdeszczowym leżącym od pięciuset czterdziestu trzech lat, dwóch miesięcy i ośmiu dni na pustyni. Śniło mi się, że ja leżę, a ludzie, tysiące ludzi, mijają mnie, obchodzą, patrząc na mnie ze wstrętem i jednocześnie z zaciekawieniem. Obudziłem się późnym popołudniem i zapaliłem papierosa. Czułem się znośnie, ale spodziewałem się, że to może być tylko chwilowe i że w każdym momencie dopadnie mnie niemoc. Zszedłem do baru. Znowu trafiłem na tę barmankę w fartuchu. Wypiłem sok, zjadłem kanapkę i zamówiłem naleśniki z serem. Wracałem do życia. Lekko kręciło mi się w głowie, schody sprawiły mi nieco trudności, miałem trochę przyspieszony rytm serca i kilka dodatkowych kropel potu, ale w sumie czułem się dobrze.

– Za oknem nadal taki upał? – spytałem barmankę.

– Tak. Wczoraj wieczorem spadł deszcz, ale już nie zostało po nim śladu – odparła i wróciła do swoich zajęć.

Siedziałem rozparty w fotelu. Miałem przymknięte oczy i pewnie przysypiałem. Gdy nadszedł wieczór, w barze zjawiło się kilku klientów, a chwilę później – starsza prostytutka. Podeszła do mnie, uśmiechnęła się, przywitała, odwróciła i zastukała obcasami w stronę baru, kręcąc tyłkiem. Była zdecydowanie ładniejsza od tej pulchniutkiej, ale też miała żółte zęby. Po chwili dotarło do mnie, że barmanka również ma żółte, cholernie żółte zęby. Oblał mnie zimny pot. Widziałem już różne uzębienie: białe, beżowe, szare, czarne, przerzedzone, sztuczne, kremowe, nawet zielone i fioletowe, a raz czerwone. Ale tu wszyscy mieli żółte. Żółte z prawdziwego zdarzenia. Poszedłem do WC, żeby się wysikać i spojrzeć w lustro. Wisiało nad umywalką. Duże, proste i czyste lustro bez żadnych ozdobników. Bałem się. Miałem się dowiedzieć prawdy. Odchyliłem wargi i spojrzałem cały zesztywniały. Nie były tak żółte jak u tamtych dziewczyn, ale zżółkły. Z pewnością zżółkły. Wróciłem do baru. Przyszła też druga dziewczyna. Uśmiechnęła się do mnie żółtymi zębami i pomachała zalotnie ręką. Gadała z jakimś gościem, lecz widocznie bez rezultatu, bo po chwili przysiadła się do mnie, pytając, jak się czuję. Mówiłem coś i cały czas wpatrywałem się jak zahipnotyzowany w jej pełne, kształtne i żółte uzębienie. W końcu to zauważyła. Okazało się, że druga panienka jest jej siostrą, a barmanka w fartuchu – ciotką i że wszyscy w jej rodzinie mają żółte zęby. Skorzystałem z jej usług, a następnego dnia wsiadłem do PKS-u i odjechałem. Czasami tylko marzę o żółtych zębach tkwiących w tej prostej, dobrej i szczęśliwej kobiecie.

1998

Doktor Strangelove

Prolog

Doktor Strangelove nigdy nie lubił Nieśmiertelnego. Nieśmiertelny był dla niego jak ość w gardle, jak but na odcisku, jak gówno między palcami. Doktor Strangelove budził się i dostawał gęsiej skórki, marzły mu stopy i obficie się pocił w okolicy pępka, bo od razu myślał o tym kimś, czymś, co mogło żyć i żyć, i tylko inny nieśmiertelny mógł to coś unieszkodliwić na amen. A gdy zostanie tylko jeden nieśmiertelny, to nikt i nic mu nie zagrozi. Istniała jeszcze jedna możliwość: w walce nieśmiertelni byli w stanie jednocześnie ściąć sobie głowy, co bardzo ucieszyłoby doktora Strangelove’a. Ale doktor Strangelove nie był głupi i nie liczył na taki zbieg okoliczności. Zresztą z dobrze poinformowanych źródeł wiedział, że pozostał już tylko jeden nieśmiertelny. To właśnie ten Nieśmiertelny, przez którego doktor Strangelove tak obficie się pocił w okolicy pępka. Dziwne było to, że sam pępek miał suchy. Doktora to jednak nie dziwiło. Niespodzianki własnej fizjologii tak mu spowszedniały, że nawet ich nie zauważał.

W każdym razie widmo Nieśmiertelnego krążyło zawsze w pobliżu doktora Strangelove’a i nie dawało mu spokoju. Aż nadszedł ten dzień, w którym postanowił ująć Nieśmiertelnego i coś z nim zrobić. Nie wiedział co. Ale był przekonany, że gdy już go złapie i spojrzy mu w oczy, rozwiązanie nasunie się samo.

Doktor Strangelove polował na Nieśmiertelnego trzy lata, lecz go nie upolował. Poddawał się. Zrobił sobie wakacje, a po nich przez siedemset osiemdziesiąt trzy dni próbował dorwać Nieśmiertelnego. Siedemset osiemdziesiątego czwartego dnia od końca wakacji poczuł się zmęczony. Nie mógł sobie poradzić z własną słabością, niemocą i bezskutecznością. Przez trzy dni leżał nieruchomo w łóżku. Czwartego dnia przyszedł do niego lekarz i doktor Strangelove od razu wyczuł, że lekarz jest Nieśmiertelnym. Doktorowi Strangelove’owi drżały paznokcie u stóp, ale nie dał żadnego znaku, że wie. Przestał się pocić. Następnego dnia nieśmiertelny lekarz siedział smutny w celi, paląc papierosa za papierosem. Doktor Strangelove siedział zaś po wolnej stronie krat i uśmiechał się, patrząc na Nieśmiertelnego. „Może palić tysiąc lat, trzy paczki dziennie, mieć raka jak piłka futbolowa, a i tak nie umrze. Taki to pożyje” – myślał. Zastanawiało go również, czy kiedy już Nieśmiertelny będzie miał tego raka jak piłka futbolowa, to czy będzie go bolało. Doszedł do wniosku, że nie. Że tak naprawdę to nieśmiertelny nie może dostać raka, bo cóż to by była za nieśmiertelność, gdyby leżał w szpitalu i zwijał się z bólu, nie mogąc umrzeć. Byłaby to nieśmiertelność gówno warta. Doktor Strangelove zapalił papierosa i zaciągnął się dwa razy, po czym odrzucił go ze złością. Założył ręce z tyłu i zadumał się nad tym, co zamierza zrobić z Nieśmiertelnym. Taki piękny i niespotykany okaz. W głowie kiełkował mu misterny plan testów i sprawdzianów, dzięki którym miał zamiar odkryć tajemnicę nieśmiertelności Nieśmiertelnego.

– Oj, wycisnę ja z ciebie tę nieśmiertelność, wycisnę – powiedział doktor Strangelove, odchodząc.

Udał się do swojego gabinetu, aby dopracować plany.

Doktor Strangelove obserwował, jak zespół chirurgów wycina Nieśmiertelnemu serce. Po narkozie Nieśmiertelny obudził się i choć krew w nim nie krążyła, on żył. Od tamtej pory zawsze miał zimne stopy, szczególnie wtedy, gdy leżał. Tydzień później pozbawiono Nieśmiertelnego mózgu wraz z rdzeniem przedłużonym. Początkowo myślano, że Nieśmiertelny umarł, gdyż nie reagował na bodźce. Po trzech dniach pojawił się jednak odruch źreniczny. Po trzech tygodniach Nieśmiertelny prezentował prawidłowe i normalne reakcje, aczkolwiek z pewnym nieznacznym, lecz zauważalnym opóźnieniem. Doktor Strangelove słusznie wywnioskował z tego, że dusza nieśmiertelnego steruje Nieśmiertelnym oraz że sygnały z duszy dochodzą do ciała po kilku milisekundach. To z kolei dowodziło hipotezy mówiącej, że przejście sygnału między duchem a materią wymaga czasu. Ta hipoteza była jeszcze jedną przesłanką potwierdzającą istnienie skończonej prędkości, z jaką może przemieszczać się sygnał. Samo połączenie ducha z materią zostało okryte cieniem tajemnicy, w której doktor Strangelove postrzegał boga.

Po tej ciekawej ekstrakcji IQ Nieśmiertelnego obniżyło się ostatecznie o osiem punktów.

Następnie wycięto Nieśmiertelnemu nerki, pęcherz moczowy, wątrobę, przełyk, płuca, żołądek, jelito cienkie, grube, woreczek żółciowy, trzustkę, kręgosłup, rdzeń kręgowy i jądra. Doktor Strangelove zauważył, że życiowe funkcje przejawiają te części nieśmiertelnego ciała Nieśmiertelnego, które są połączone z głową. Sama głowa (bez mózgu) też żyje, co sprawdzono. Tułów bez głowy nie żyje. Fakty te świadczą niezbicie, że dusza ma swoje miejsce w głowie. Po oddzieleniu od głowy członki zaczynały gnić normalnym trybem, ale po przyszyciu regenerowały się nawet wtedy, gdy wcześniej rozkładały się przez sto czterdzieści dwa dni.

Nieśmiertelny odtwarzał wszystkie swoje organy, mimo że nic nie jadł ani nie pił przez sto osiemnaście dni. Doktor Strangelove doszedł do wniosku, że Nieśmiertelny to perpetuum mobile, i postanowił go wykorzystać do produkcji przeszczepów na wielką skalę. Mogłoby to zaowocować pokaźnymi wpływami finansowymi. Nieśmiertelny nadawał się również do wytwarzania wysokobiałkowego jedzenia. Ten pomysł wywołał oburzenie w pewnych kręgach, ale oburzonych uciszono, zwłaszcza że pokarm miał być w głównej mierze przeznaczony dla kotów. Nieśmiertelny dobrze się palił i ładnie trzaskał podczas tego procesu. Po spaleniu ładniał w dwa tygodnie.

Nieśmiertelny był dobry w swojej nieśmiertelności. Doktor Strangelove wstrzykiwał mu najprzeróżniejsze trucizny w dawkach, którymi można by wybić wszystkich mieszkańców całkiem dużego państwa. Nic to nie pomagało. Nieśmiertelny uparł się i żył.

Na koniec doktor Strangelove się wkurwił i wysadził Nieśmiertelnego bombą atomową, co zmieniło ten ewenement w rozproszone po całej planecie nieśmiertelne atomy, jądra, neutrony, pozytrony, elektrony i całą resztę elementarnego tałatajstwa. To było coś. Obliczono, że przy sprzyjających wiatrach Nieśmiertelny odbuduje się i spadnie na Ziemię za czterysta milionów lat.

Epilog

Atomówka, którą doktor Strangelove rozproszył Nieśmiertelnego, została przywieziona na poligon naprędce i zdetonowana bez należytego przygotowania. Doktorowi Strangelove’owi tak przypadł do gustu pomysł z czterystoma milionami lat absencji w egzystencji Nieśmiertelnego, że nakazał błyskawiczne przeprowadzenie akcji, przez co wybuchła bomba studwudziestokrotnie silniejsza niż hiroszimska. Podziemnego wybuchu dokonano w Nevadzie. Zainicjował on trzęsienie ziemi w Kalifornii i okolicach, przez co ten stan wraz z mieszkańcami właściwie przestał istnieć. Drgania wywołały tsunami, które zmiotło na swojej drodze wszystko, co leżało poniżej setnego metra nad dotychczasowym poziomem morza. Żaden statek nie ocalał. Wielka fala zabiła setki milionów ludzi oraz pozbawiła znaczną część ludzkości pożywienia i energii, nie mówiąc już o tak nieistotnych sprawach, jak domy, telewizory, odkurzacze czy samochody. Głód w kilka dni doprowadził do wybuchu wojny, początkowo domowej w Chinach, która po upływie niecałej doby ogarnęła właściwie całą Azję. W ruch poszły wszelkie ocalałe arsenały. Rosja aktywnie uczestniczyła w ogólnoazjatyckim bombardowaniu, lecz nie zadbała o paliwo ani żarcie, więc dzikie hordy barbarzyńców na swoich atomowych grzybach zniszczyły te resztki, które można było ocalić. Europa i Afryka, początkowo ogłuszone rozmiarem nieszczęść, szybko doszły do siebie i przystąpiły do walki o wszystko. Całkowite zniszczenie wschodniego wybrzeża obu Ameryk nie pozbawiło jednak tych kontynentów areału zbóż ani zapasów. Dotyczyło to szczególnie Stanów Zjednoczonych i Kanady, przez co po tygodniu państwa te stały się celem ataków ze strony każdego, kto tylko mógł atakować. Broni wystarczyło na prawie miesięczną zabawę.

Koniec

Śmierć kota

To nie była wina Alojzego. Fakt, że kot jest już trupem, nie zaistniał z niczyjego powodu. Nikt nie chciał go zabijać. To tak samo wyszło. Nikt nawet nie pomyślał o tym kocie przez całe jego życie. Pomyślano o nim dopiero wtedy, gdy już nie wyglądał jak kot, ale jak futrzana pizza. Alojzy też nie mógł nic zrobić. Myślał o tym kocie, ale jego myślenie się nie liczy, gdyż jest poza wymiarem. Myślał o tym drapieżniku przez kilka dni, bo gdy pewnego razu, dla zabawy, zmienił się w gryzonia, kot mocno poszarpał mu futerko. Niewiele się zastanawiając, Alojzy przeistoczył się w pchłę i podjął kilkudniową wędrówkę kocurową ścieżką życia, która została dramatycznie przerwana przez rozpędzoną ciężarówkę. Jej kierowca zauważył kota za późno, aby móc dla niego cokolwiek zrobić, poza przejechaniem go. „Szkoda” – pomyślał Franciszek. Franciszek był kierowcą ciężarówki, która odebrała kotu życie. Ale czy ciężarówka jest winna? A może kierowca powinien odpowiadać za nieumyślne spowodowanie śmierci? A właściwie co za nieprzewidujący człowiek wybudował drogę na trasie wędrówek kota? A może winni są ci, którzy wymyślili tę ciężarówkę? A może ci, którzy ją zbudowali? Nie. Chyba nie. Winny jest ten, kto wymyślił samochody. Ale przecież temu od koła też się coś należy. Ktoś jednak powinien pomyśleć o zastępczych, nadjezdniowych trasach przemarszu kotów. I to jest właśnie ten ktoś odpowiedzialny… Jednak czy na pewno? Patrząc na to zdarzenie z innej perspektywy, winna jest matka kota, bo to ona się łajdaczyła i wydała go na świat. Gdyby go nie urodziła, toby nie zginął. Ojciec kota też nosi w sobie winę. I dziadkowie oczywiście również. Mysz, którą gonił, na pewno także nie jest bez skazy. Alojzy postanowił pomścić kota. Dobrze mu się na nim jeździło. „Pomszczę cię!” – krzyknął i ziemia się zatrzęsła. „Śmierć za śmierć!” – zagrzmiał wyrok Alojzego.

„I co było dalej?” – pytacie. Ja przymykam oczy i szepczę: „Bójcie się. Bójcie. Nie znacie dnia ani godziny. Mściciel nadchodzi!”.

Okres, czyli nie pij dużo kawy, szczególnie wtedy, gdy nie przespałeś nocy i zadajesz się z wariatkami

Obudziłem się kilka minut po jedenastej i czułem się zmęczony. Za oknem było ponuro, padał drobny deszcz i wiało. Wstałem, powlokłem się do łazienki, umyłem zęby i przepłukałem twarz. Zajrzałem do kuchni. Otworzyłem lodówkę, co przypomniało mi o tkwiącej w niej przepalonej żarówce. W zlewie, na stoliku, kuchence i szafkach stały stosy brudnych sztućców, garów, patelni, kubków – wszystkiego, co służyło do sporządzania i konsumowania posiłków. W poharatanym kubku na poherbacianej cytrynie wyrosła pleśń. Na cytrynie rośnie najpiękniejsza pleśń. Zmajstrowałem kanapkę z serem, przepłukałem kubek i zrobiłem herbatę. Czajnik obślizgle lepił mi się do rąk. Niestety skończył się cukier, ale po kilkuminutowych poszukiwaniach znalazłem zapomniany słoik miodu. Nie znoszę gorzkiej herbaty. Pieprzę to, co słyszałem o białej śmierci. Nieważne. Wróciłem do pokoju, zwaliłem się na materac i włączyłem telewizor. Kubek z herbatą postawiłem na podłodze. Przez chwilę wpatrywałem się w lepkie kółka po poprzednich herbatach. Zapaliłem papierosa. Obejrzałem kawałek serialu, jakieś wiadomości, teleturniej i program edukacyjny. Spróbowałem się zdrzemnąć, ale mi nie wyszło. Około trzeciej zadzwonił Mecha. Ubrałem się i wyszedłem do knajpy. Wypiliśmy po dwa piwa i wróciłem do domu zjeść.

Miałem dwadzieścia siedem lat. Mieszkałem z ojcem, matką, starszą o pięć lat siostrą, jej mężem i ich dzieckiem. Na szczęście było to czteropokojowe mieszkanie, więc udawało nam się wzajemnie nie pozagryzać. Wszyscy oni wyjechali na kilka tygodni do babki i ciotki z drugiego końca kraju. Królestwo było moje. Z zamrażalnika wyjąłem frytki, usmażyłem je i zjadłem razem z sałatką z plastikowego pudełka. Obejrzałem śmieszny serial. Wpadł Marian i przyniósł po piwie, ale się spieszył i szybko zniknął. Potem przyszli Mecha z Korkiem i zostali na noc. Obejrzeliśmy trzy filmy. Trochę wypiliśmy i graliśmy w tysiąca. Poszliśmy spać przed czwartą.

Ze snu wyrwał mnie telefon. Nie wiedziałem, co się dzieje. Całkowita dezorientacja. Zanim skojarzyłem, że dźwięk, słuchawka i aparat to jedna całość, brzęczenie ustało. Układałem się ponownie, gdy odezwał się znowu. Odebrałem, patrząc na zegarek. Była piąta pięć.

– Cześć – usłyszałem zdenerwowany, raczej kobiecy głos.

– Cześć – burknąłem w odpowiedzi.

– Mam problem…

– Kto mówi? – Nie mogłem zaskoczyć, z kim miałem przyjemność.

– Kaśka.

Kaśka. Panienka dwudziestodwu-, może dwudziestotrzyletnia. Miała krótkie, proste włosy farbowane albo na rudo (wyglądała wtedy bardzo ładnie), albo na czarno (wyglądała wtedy jak czarownica). Przerżnęliśmy się ze dwa razy, pod wpływem, kiedy nam się nudziło w życiu i nikogo nie było w okolicy. Widywaliśmy się często i wymienialiśmy słowa. Była mało konfliktowa i nie pieprzyła bzdur. Zapraszała mnie do siebie na urodziny, a ja zapraszałem ją na swoje. Telefon od niej o piątej pięć nie był dla mnie atrakcyjnym wydarzeniem. Już miałem odłożyć słuchawkę, gdy wrzasnęła:

– Mam, kurwa, pierdolony problem!

Jej wrzask tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że powinienem odłożyć słuchawkę, ale ciekawość także rządzi się swoimi prawami.

– Pomóż mi, proszę – szepnęła.

– Co mam zrobić? – zapytałem durnie.

Mecha z Korkiem unieśli głowy ze swoich posłań.

– Co jest? – wydusił z siebie Mecha.

Olałem go i czekałem na odpowiedź Kasieńki.

– Mam niebieski okres.

Milczałem i zastanawiałem się przez chwilę. Niebieski okres? Czy to jakiś symbol, znak, szyfr? Nie rozumiałem, ale nie mogłem zdradzić, że nie rozumiem.

– Jak ci mogę pomóc? – zapytałem podchwytliwie.

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem – odpowiedziała, szlochając. Przez kilka sekund myślałem, że zasłabnę. Oczy zaszły mi szarością, ale się opanowałem. Byłem w stanie działać, jednak nie miałem pomysłu.

– Gdzie jesteś?

– Na dole, przed twoim blokiem.

– Już schodzę.

Odłożyłem słuchawkę i nakazałem kumplom spanie, co bez słowa wykonali.

Świat był już rozwidniony. Miałem na sobie tylko krótkie spodenki, bluzę i klapki. Czułem chłód letniego poranka. Dzień szykował się piękny w porównaniu z wczorajszą bryndzą. Było cicho, tak cicho, iż miałem wrażenie, że aby równowaga w przyrodzie została zachowana przy mojej głowie, ktoś musi odpalić odrzutowiec. Kaśka była smutna i zziębnięta, w małej, luźnej sukieneczce i klapkach zupełnie podobnych do moich.

– Cześć – powiedziałem.

– Cześć – jęknęła.

Usiedliśmy obok siebie na krawężniku. Czułem ciepło jej ciała i nawet przez sekundę miałem erekcję, ale alkohol we krwi, chłód wokół nóg oraz chęć spania spowodowały, że mały zakołysał się parę razy i padł. Padł, a ja dalej czułem ciepło jej ciała. Zastanawiałem się, czy ma coś pod tą sukieneczką. Pomyślałem, że pewnie tak, skoro cierpi na taką dziwną przypadłość. Po chwili milczenia przełamałem się i zapytałem:

– Skąd wiesz, że masz niebieski okres?

Spojrzała na mnie dużymi, ciemnymi, sarnimi, przestraszonymi oczami, rozchyliła ze smutkiem wargi i wyjęła tampon. Był niebieski – to nie ulegało wątpliwości. Chwyciłem go za smycz i oglądałem ze wszystkich stron. Był niebieski jak oczy tej blondynki, co się dotąd puszczała, aż złapała cholernego syfa. HIV – to bym zrozumiał. Przynajmniej nowocześnie. Postępowo. Ale trafić tradycyjnego syfa?! Toż to wstyd i zacofanie. W każdym razie po tym wydarzeniu się uspokoiła i nie można z nią było mieć przyjemności. Bardzo ją lubiłem przed syfem, w trakcie syfa i po syfie. Naprawdę fajna babka. Taka z jajami.

Trzymałem niebieski tampon, z którym ni cholery nie wiedziałem, co zrobić.

– Czy to może być groźne? – spytałem z nadzieją, że Kaśka naprowadzi mnie na jakiś trop.

– Jeśli będziesz miał fioletową spermę, to ja ciebie nie spytam, czy to groźne.

– Okropne porównanie.

– Nieważne. Pewnie groźne. Nikt nigdy nie miał niebieskiego okresu – żaliła się.

I wtedy doznałem olśnienia.

– Jesteś arystokratką! – krzyknąłem.

Chwilę milczała. Przez twarz przebiegł jej cień uśmiechu.

– Zawsze miałam czerwony.

– Wyszło szydło z worka.

– Jedna moja babka była chłopką, a druga pracowała na kolei. Mąż tej kolejarki był murarzem, a chłopki – chłopem, zanim nie został pijakiem.

– Pewnie jakiś arystokrata posunął twoją prapraprababkę i już. Tak to już jest z genami. Siedzą ukryte i nikt nie wie, kiedy się ujawnią.

– Nie sądzę, żeby tak było.

– Może jesteś duchową arystokratką?

– Nie pierdziel. To jakaś choroba.

– AIDS?

– Może?

Dostałem gęsiej skórki z zimna.

– Dawno go złapałaś?

– Jeszcze nie wiem, czy to na pewno to. Miałeś mi pomóc, łachu jeden.

– Dobra, dobra. Nie masz AIDS. To tylko zwykły niebieski okres. Może łączysz się z kosmosem albo wszechoceanem?

– Już mnie nie pocieszaj.

– Dobra, dobra. Idziemy do mnie.

– Z okresem, a już na pewno niebieskim, do łóżka mnie nie zaciągniesz.

– Kumple są u mnie.

Poszliśmy na górę. Trzymałem niebieski tampon. Usiedliśmy przy kuchennym stole i piliśmy kawę tak długo, aż doznałem olśnienia numer dwa.

– Masz świeży tampon?

– Ten jest świeży. Zupełnie niedawno go wyjęłam.

– Świeży w sensie nieużywany.

– Z aplikatorem?

– Nie, bez.

– Chyba mam.

Pogrzebała w małym, skórkowym plecaku. Spojrzała na mnie. Ponownie przystąpiła do grzebania. Grzebała i grzebała, aż znalazła.

Był to zwykły mały osmyczony, lekko szarawy tampon.

– Jest brudny – stwierdziłem.

– Nie. Jest niewybielany. Na wybielane mam uczulenie.

– Aha. Zupełnie świeży, czyściutki, nic nieużywany tampon.

– Tak.

– Daj rękę.

– Nie ma szans. Na pewno za ciebie nie wyjdę.

– Na chwilę.

– No dobra.

Trzymałem jej lekko wilgotną rękę w swojej dłoni. Ukradkiem sięgnąłem po mały, ostry nożyk do owoców i fruuu… przeciąłem jej skórę u podstawy kciuka.

– Aaaaaaaaa! – wrzasnęła, po czym walnęła mnie w twarz.

Z pokoju wyjrzała głowa Korkiego. Spojrzał na mnie, wolno przeniósł wzrok na Kaśkę.

– Aaa, cipa – powiedział Korki ze zrozumieniem i zniknął. Chwyciłem Kaśkę za rękę i przytknąłem tampon do czerwono kapiącej rany. Tak jak myślałem, po zetknięciu z krwią zrobił się niebieski.

– Sprawa wyjaśniona – triumfowałem.

– Dziękuję.

– Co właściwie robisz?

– Pracuję w takiej firmie…

– Teraz, dzisiaj.

– A nic. Włóczę się. Nie mam co ze sobą zrobić.

– Zapraszam do mnie.

– Nie zaciągniesz mnie do łóżka przy tych dwóch frajerach.

– Dobra, dobra.

Potem piliśmy następną kawę i następną, zapaliliśmy szczyptę trawy, po czym wypiliśmy po kolejnej filiżance. A potem po jeszcze jednej. Tak mi się zaczęły ręce trząść, że nie mogłem utrzymać papierosa. Położyliśmy się do łóżka i trzęśliśmy się razem. To nas zbliżyło. Nie ma jak wspólna delirka. Aż wstał Mecha i zaczął biec w kierunku ściany. Trafił w nią bez pudła i osunął się, po czym usiadł na podłodze, obejmując własną głowę. Nikt do tej pory nie wie, dlaczego Mecha zaczął biec w kierunku ściany, nawet on sam. Ta zagadka nigdy nie zostanie rozwiązana. Niektórzy zwalają winę na alkohol, ale nie mają racji – przez cały poprzedni dzień Mecha wypił zaledwie cztery piwa. A my, to znaczy Kaśka i ja, trzęśliśmy się jak osikowe liście na wietrze. W końcu ona romantycznym głosem zapytała:

– Na chuj piliśmy tyle kawy?

Wtedy w nią wszedłem. A ona na to:

– Nareszcie. Myślałam, że nigdy nie wpadniesz na to, o co chodzi z tym tamponem.

– Wiedziałaś?

– Oczywiście.

– Ty świnio! Ale masz okres?

– Nie.

– To po co ja w ciebie wchodziłem?

– Zamknij się już.

– Dobra, dobra. A tak w ogóle to co cię opętało?

– Pamiętasz ostatni raz?

– Jasne.

– Będziesz ojcem.

Mogła mi to powiedzieć kilka minut później.

1999

Powrót

Bóg zwinął tytoniowego skręta. Popatrzył na niego i głupio się uśmiechnął.

– Nie paliłem siedem milionów czterysta pięćdziesiąt jeden tysięcy dwieście siedemnaście lat dwa miesiące trzy dni sześć godzin dziewięć minut i siedem sekund – powiedział, po czym strzelił palcami, zapalając swoją srebrną zapalniczkę, przypalił i zaciągnął się głęboko.

– Czy wiecie, że te zapalniczki wymyśliłem wcześniej niż ludzi?

Nikt nic nie odpowiedział, więc bóg tylko westchnął.

– Co was tu do mnie sprowadza? – zapytał, rozkładając się wygodnie w fotelu.

W odpowiedzi dotarły do niego tylko niewyraźne szepty. Ludzie przepychali się jeden przez drugiego. Ten nie chciał, tamten się bał, inny zapomniał języka w gębie. Mruczeli pod nosem, ale żaden nie wystąpił i nie przemówił w imieniu wszystkich zgromadzonych. Bóg się trochę zniecierpliwił, bo było mu głupio patrzeć na te tłumy sięgające horyzontu. Wybrał więc kogoś przypadkowego, aby nie przeciągać zebrania:

– No dobra, Izaaku Schwarzmanie, chodź tu do mnie i powiedz, co tam wam się nie podoba.

Izaak Schwarzman, trzydziestosiedmioletni mężczyzna, zbliżał się do boskiego fotela powoli, ze spuszczoną głową i zaczerwieniony ze wstydu. Stanął tuż po prawicy i coś zamamrotał.

– Nic nie słyszę – przerwał jego bełkot bóg, skręcając następnego papierosa.

Czuł się niepewnie.

– Bo ja, to znaczy my – zaczął z wahaniem Izaak – już rozmawialiśmy z tym i tamtym twoim pomocnikiem czy też kolegą. I oni nic nie mogli zrobić.

– A co niby mieli zrobić?

– No bo to nie w porządku. Jakoś tak niedobrze.

– Źle wam w raju? – zapytał bóg, przechodząc do defensywy.

– Nie no, raj jest fajny, ale my byśmy woleli tak normalnie – najpierw na Ziemi, a dopiero później w raju. Tak by było, jakoś, yyy… naturalnie czy jak to nazwać…

– Taki już ludzki los. Umieracie: i starcy, i dzieci, i ludzie w sile wieku.

– Ale nie wszyscy naraz.

– Nie przesadzajcie. Nie wszyscy.

– Prawie wszyscy. Z mojej rodziny tylko Bella przeżyła. Teraz ma osiemdziesiąt lat. Nadal stąpa po Ziemi.

– Ale co mam zrobić?

– Jesteś bogiem. Masz chyba jakieś możliwości? Wymyśl coś.

– Ach, Żydzi. Z wami zawsze jest problem. Choć w sumie może i macie rację…

– I z rakiem też coś zrób. To nie był najlepszy pomysł.

– Dobra, dobra. Nie przesadzaj. Może to nie był najlepszy pomysł, ale jeśli będziemy się tak rozdrabniać, to skończymy na łysieniu. To mówisz, że coś powinienem zrobić… Hm… Może i macie rację…

Bóg zadumał się, pociągając następnego skręta. Izaak stał ze spuszczoną głową i międlił czapkę. Myśli huczały mu w głowie, lecz nie potrafił żadnej do końca ogarnąć. Czuł się całkowicie wypluty.

– No dobra – odezwał się wreszcie bóg – wrócicie tak, jak przyszliście, i będzie po sprawie.

* * *

Doktor historii Michał Nowak właśnie dopijał kawę. Siedział w swoim biurze i czekał, aż pierwsze grupki turystów przekroczą bramę, na której wciąż tkwił ten złowieszczy żart: „Arbeit macht frei”. Nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem, bez pukania i wpadł zdyszany Jerzy, stróż, który niedługo powinien kończyć swoją zmianę. Nawet „dzień dobry” nie powiedział.

– Panie doktorze!!! – wrzasnął. – Musi pan natychmiast tam iść. Coś dziwnego dzieje się z piecami.

– Co?

– Coś dziwnego. Albo zwariowałem, albo słyszę głosy. Z pieców.

– Piłeś? – spytał doktor historii Michał Nowak, chociaż wiedział, że Jerzy nigdy nie tykał alkoholu.

– Niech pan tam idzie. Szybko. Zanim ludzie przyjdą.

Michał Nowak założył spokojnie marynarkę i powlókł się za roztrzęsionym i zziajanym Jerzym. Szli przez plac, a później żwirowaną alejką. Doktor historii przeklinał w duchu wszystkich meteorologów świata, bo zamiast gorąca i słońca, które zapowiadali, nad Oświęcimiem kłębiły się ciemne, prawie czarne chmury i było przeraźliwie zimno. Michał nigdy jeszcze nie widział tak czarnych chmur. „Będzie burza” – przebiegło mu przez głowę. Czarne cumulusy niemal dotykały krematorium.

Gdy doktor historii i stróż weszli do środka, od razu było widać i słychać, że coś jest nie tak. Michał wiedział co i aż włosy stanęły mu dęba ze zdenerwowania. „To skurwysyny, nawet tego miejsca nie zostawią w spokoju. Rozwalają cmentarze, malują swastyki i powieszone gwiazdy Dawida, ale żeby tu się włamać i zbrukać to miejsce, to już przesada. To mnie przerasta” – pomyślał. Wyciągnął telefon i już miał zadzwonić na policję, gdy zza drzwi jednego z pieców ukazała się głowa Izaaka Schwarzmana.

– O kurwa! – wrzasnął doktor historii, bo znał tego człowieka. Właśnie wczoraj przekopywał się przez zdjęcia rodziny przekazane mu przez jakąś osiemdziesięcioletnią Żydówkę, która jako jedyna z rodziny przeżyła. Michał miał dobrą pamięć. Facet, który mu się właśnie pokazał, usiłując wyjść z pieca, to nieżyjący od  1944 roku Izaak Schwarzman. Był tego pewien.

– Biegnij do dyrektora! – wrzasnął do Jerzego. – Niech nikogo nie wpuszczają. Nikogo. Niech żadna wycieczka mi tu nie wejdzie. Niech nikt nie przekroczy bramy. Niech dyrektor wezwie wojsko i policję. Biegnij.

Michał zajrzał do pieca i ujrzał dziesiątki twarzy czekających na jakiś sygnał, na znak, że już można wychodzić. Doktor historii wyciągnął Izaaka i cicho z nim rozmawiał. Bladł przy tym, czerwieniał i zieleniał.

– Poczekaj tu. Nie wychodźcie. Schowaj się razem z nimi i siedźcie cicho. Zaraz wrócę. Zaraz wrócę.

Wybiegł, wpadając na dyrektora. Poszeptali chwilę. Dyrektor wszedł, zajrzał do pierwszego pieca, poświecił latarką, zajrzał do drugiego i wrócił.

– Niech oni nie wychodzą – rzucił tylko do Michała Nowaka. Błyskawicznie dotarł do swojego gabinetu i nerwowo zaczął kartkować notes z telefonami. W końcu znalazł właściwy numer.

Gdy wiadomość dotarła do prezydenta, ten aż zapadł się w swoim fotelu. Zadzwonił do innego prezydenta, i do kolejnego, i jeszcze jednego, obdzwonił kilku premierów, papieża, a nawet, przypadkowo, naczelnego rabina. Oni wszyscy też dzwonili między sobą, aż w końcu podjęli decyzję. Zadzwonili do prezydenta, prezydent zadzwonił do dyrektora, dyrektor zadzwonił zaś do firmy Stal Ekspert, której sekretarka zadzwoniła do Małego Jaśka, który akurat był ze sprzętem w okolicy obozu. Ten niewiele się zastanawiał, bo stawka była piękna: dniówka wielkości miesięcznej pensji plus dwutygodniowy urlop. Szybko dotarł pod krematorium, odpalił acetylenowe palniki i zaspawał wszystkie drzwiczki.

Uff.

Spokojnie

Jest spokojnie. Cisza. Nie słychać wiatru, ludzi ani ptaków. Druga w nocy. Jestem wypoczęty i rozpiera mnie energia. Poskakałbym trochę, ale o tej godzinie nie można skakać poza miejscami do tego wyznaczonymi. Nie ma miejsc wyznaczonych do skakania o drugiej w nocy. Siedzę więc. Boję się zakłócić ciszę zbyt głośnym westchnieniem. Wszystko ruszyłoby z miejsca. Ludzie ze swoich miękkich, chwilowych grobowców, a samochody – z parkingów. Słońce oślepiłoby mnie i znowu musiałbym maszerować. Ale nie wzdycham i czas się zatrzymał. Noc obserwuje mnie, czekając na mój błąd, aby mógł nastać dzień i aby wszystko potoczyło się dalej. Biorę książkę, lecz po chwili nadciąga senność. Zawiedziony, odkładam powieść i układam się do snu. Gaszę lampkę. Energia powraca i ponownie mam ochotę skakać. Ale leżę. Nie da się wygrać z niewidzialnym wrogiem, jakim jest ciemność. Można jedynie odwlekać przegraną i przedłużać agonię nocy. Powoli dociera do mnie tykanie zegara. Gdzieś ukryty nadaje światu bieg. Nie pozwala obumrzeć. Z jego rozkazu wszystko trwa.

Nie poruszam się. Jestem poza czasem. Poza zegarem. Muszę tkwić tu, schowany. Nie mogę dać się złapać, porwać. Będę tak leżał, oprę się pokusom i fizjologii. Nikt ani nic mnie nie odnajdzie. Jestem tu i mnie nie ma.

Łóżko jest poza czasem, poza miejscem. Jest murem. Dźwięki zegara docierają do mnie jak cienie, jak echo. Tu już nie mają znaczenia. Rozbijają się i usychają. Ktoś wchodzi po schodach. Znam właściciela tego kroku. Mieszka nade mną. Nikt z bloku go nie lubi. Nikt z nim nie rozmawia. Człapie umęczony, pijany i próbuje otworzyć drzwi. Klucze mu spadają. Podnosi je i znowu stara się trafić w zamek. Męczy się, jednak czuję, że jest bliski sukcesu. Już jest na drodze wynalezienia metody pozwalającej pijanym dłoniom bezbłędnie otwierać drzwi.

Mój czas drgnął. Ten facet z mieszkania nade mną nadał mu bieg. Ruszył go z miejsca. Już jestem w świecie. Wróciłem. Zakładam spodenki i wychodzę na korytarz. Wchodzę po schodach. On siedzi pod drzwiami i płacze. Obok jego stóp leżą klucze. Nie patrzy na mnie, a ja nie patrzę na niego. Biorę klucze i otwieram drzwi. Wchodzę do środka. On wstaje i podąża za mną. W mieszkaniu prawie nie ma mebli. W pokoju widać niewielki stolik, taboret, dwa krzesła, małe radio i materac. Nic ponadto. Mieszkanie ma czterdzieści siedem metrów kwadratowych. Wiem, bo jest takie samo jak moje. Ale on ma tylko tych kilka sprzętów. Włączam radio. Od idzie do łazienki. Słyszę, że bierze prysznic. Siadam na podłodze. Czekam. On chwiejnym, niepewnym krokiem dochodzi do materaca i kuca na nim. Z jego włosów kapie woda.

– Mam piwo, jeśli chcesz – mówi.

– Nie chcę. Ruszyłeś mój czas.

– Przepraszam, zdarza się, że robię rzeczy, których nie powinienem tykać.

– Siedziałem spokojnie, ukryty w ciemności przed ciemnością, poza czasem, a ty swoim pijackim stukotem obudziłeś mój wymiar i już nie dam rady się ukryć. Już jestem.

– Przepraszam. Naprawdę zrobiłem to mimowolnie. Kiedy jestem pijany, to nitki czasu lepią się do mnie jak babie lato.

– Co ty gadasz? Jakie nitki? Jakie lato? Następnym razem zrezygnuj z ostatniej wódki i cicho stąpaj po schodach. Dobra?

– Może to był ostatni raz… Może nie warto…

– Zupełnie mnie to nie obchodzi. Masz cicho włazić po schodach. Ja chcę się schować przed moim czasem, a ty swoimi sztuczkami nakręcasz mój zegar. Rozumiesz?

– Nie myślałem o twoim zegarze. To się dzieje mimowolnie. Niespodziewanie. Produkt uboczny. Jak chcesz, to dam ci nowy zegar. Będzie chodził wolniej.

– Nie pieprz. Żadnych zegarów. Chcę swój.

– Twojego nie da się naprawić. Już zawsze będzie skakał jak naćpany królik. A może jednak coś by się dało zrobić…

– Mój zegarek będzie skakał jak naćpany królik?! Nie pij tyle. Wóda kasuje ci klepki.

– Nie wóda. Nieważne. Tak trudno mi się upić. W każdej chwili mogę wytrzeźwieć. To nie do zniesienia. Jestem i trzeźwy, i pijany. Nieprzyjemne, prawda?

– Jesteś nachlany. Pieprzysz bez sensu.

– Napijesz się?

– Oszalałeś?! Z tobą?!

– Umiem robić wspaniałe drinki.

– To dobrze. Ale ich nie pij. Spadam.

– Nie, zostań. Twój zegar i tak już tyka.

– Według ciebie to chyba kica.

– Niech ci będzie. Zrobię herbatę. Mam dobrą. Mam też cytrynę. Wiedziałem, że przyjdziesz.

– Nie jestem pedałem. Daruj sobie.

– Ja też nie. Przynajmniej dzisiaj. Jak chcę, mogę być wszystkim. Naprawdę chciałbyś naprawić swój zegar? Naprawdę chciałbyś, aby chodził równo i miarowo, a nie brykał jak naćpany królik? Naćpane króliki są miłe. Mają ładne, ufne oczy, długie sympatyczne uszy, wystające, figlarne zęby, mały, zalotny, ruchliwy nosek i śmieszną kitkę nad kuperkiem. Fajne zwierzaki. Szczególnie naćpane.

– Walnięty jesteś… odrobinę?

– Nie. Mówię zupełnie poważnie. Mogę naprawić twój zegar. Mogę nawet sprawić, że stanie na wieczność…

– Pijak.

– Nie. Nie w tym rzecz. Nudziłbyś się schowany w rudym kojcu jak królik po lobotomii.

– Odpierdol się od tych królików. Masz hopla na ich punkcie.

– Kiedyś ludzie wierzyli, że Ziemia jest podtrzymywana przez królicze uszy.

– Może powinieneś się wyrzygać? Pomaga.

– Nie, nic to nie daje. Moje rzyganie źle wpływa na losy ludzkości. Wierz mi. Aniołowie się śmieją. Mnie nie jest lekko. Wszyscy patrzą mi na ręce. Może dlatego piję…

– Idź już spać.

– Ja nie sypiam. Nie mam czasu. Muszę na wszystko patrzeć. Muszę wszystko widzieć. Muszę nakręcać wasze zegary.

– Ja pierdolę, ale masz jazdę.

– Ona nigdy się nie kończy. Ale to nie ma większego znaczenia. To nie ma żadnego znaczenia.

– Może ma, może nie ma. Ja chcę tylko, żebyś cichutko wchodził po schodach.

– Nie jesteś w stanie się schować. Nitki czasu są wszędobylskie jak wiewiórki. Swoimi bystrymi oczkami wypatrzą cię wszędzie. Wszędzie. W najgłębszej i najcichszej norze.

– Ojejku. Niemożliwe.

– Uważam, że czas to mój najgenialniejszy pomysł. To było olśnienie. Przyszło nie wiadomo skąd, choć to musi być oczywiste, że narodziło się we mnie. Narodziło i zaświeciło swoją genialnością jak wybuch supernowej. A tak na marginesie – supernowa to też genialny pomysł, nieprawdaż? Teraz nie jestem w stanie mówić inaczej niż w czasie. Wyobraź sobie – wszystko było teraźniejszością. Nie istniało żadne kiedyś, później, żadna historia. Wszystko działo się naraz. A teraz się rozejrzyj. Odkąd wymyśliłem czas, sam w nim tkwię i nie mogę się od niego uwolnić. Zastanawiam się tylko, dlaczego, skoro nie było czasu, wpadłem na pomysł z czasem. Wymaga to pewnego stanu przed i pewnego stanu po, a więc upływu czasu. Jakoś nie mogę sobie z tym poradzić. Chociaż nie, mogę. Po prostu nie potrafię już sobie przypomnieć, jak to było, gdy nie było czasu. I dlatego myślę o świecie bez czasu w kategoriach świata z czasem. Stąd to nieporozumienie. Może czas się zaczął, zanim ja na niego wpadłem, albo zaskoczył w tym samym momencie, gdy zaistniał w moim umyśle? Ale wtedy nie było czegoś takiego jak moment. Czas nie mógł istnieć wcześniej niezauważony. Musiałbym go zauważyć. Nie nazwałbym go czasem. Wymyśliłbym inne określenie. Może właśnie królik? Królik to dobra nazwa dla czasu. Wtedy, choć mówienie wtedy ma sens teraz, a nie wtedy… no więc wtedy nie było królików jako takich. No wiesz, z uszami, futerkiem, kitką, zębami i ruchliwym noskiem. Na pomysł z królikiem wpadłem dużo później. To był taki żart. Mówiąc szczerze, wiele wymyśliłem ot tak, dla śmiechu. Już się nie śmieję z tego, co wymyśliłem dla śmiechu. Weźmy taką kozę. Stworzyłem ją wyłącznie po to, żeby się z niej śmiać. I co? Nic. Już się nie śmieję. Albo żaba. No, z żaby to się czasem pośmieję. Nieczęsto. Wyobraź sobie, że jeż też jest dla śmiechu. Rzeki także. Nawet wodę wymyśliłem dla śmiechu. Kiedy wyobrażałem sobie polewanie się wodą, leżałem i płakałem ze śmiechu. Chlust, chlust. Boki zrywać. Czego ja nie stworzyłem dla rozrywki – księżyc, gwiazdy… No dobrze, dość przechwałek.

– Co brałeś?

– Ambrozoinę. To jest coś. Wy tego nie znacie. Zresztą wy też jesteście dla śmiechu. Byliście. Ambrozoina.

– Co to jest, kurwa, ambrozoina?

– Produkt uboczny.

– Czego?

– Procesu.

– Jakiego procesu, do cholery?

– To trudno wam wytłumaczyć.

– Spróbuj.

– Widzisz, problem polega na tym, że wy jesteście dla zabawy. Jako klauni sprawdzacie się dobrze, ale wasza ograniczoność jest żenująca. Przekładając to na wasz język… Wy macie te trzy wymiary i czwarty – czas. No więc to nie koniec. Istnieje jeszcze wiele innych. Czy wiesz, że gdy patrzy się na Ziemię z perspektywy, powiedzmy, pięciu wymiarów, to wygląda płasko jak opłatek. Nieważne. Wy w jednym z wymiarów macie pewną właściwość. Niektórzy z was. Usuwamy wam tę właściwość. Bez skutków ubocznych w waszych wymiarach.

– Jak w rzeczywistości wygląda Ziemia?

– W jakiej rzeczywistości?

– No, w tej prawdziwej, pełnej.

– Nie ma czegoś takiego. Twoje pytanie jest bez sensu.

– Czy my, ludzie, funkcjonujemy we wszystkich wymiarach?

– Nie, zaledwie w ośmiu, w tym w dwóch zupełnie nieciekawych. Ta właściwość, którą wam usuwamy, to właśnie ambrozoina. Pomysł Hermana. On wymyślił, że oprócz śmiechu można was jeszcze jakoś wykorzystać. Wy jesteście moim pomysłem. Herman oprócz ambrozoiny wymyślił między innymi dzięcioła, kaczkę, różę i deszcz. Brał też aktywny udział w projektowaniu tego, co wy nazywacie fizyką i prawami przyrody.

– A ty?

– Ja jedynie maczałem w tym palce. A Herman, proszę ciebie, wpadł na pomysł z fizyczną ruską babą.

– Z fizyczną ruską babą?

– Właśnie z nią. Właściwie to powinienem się przedstawić. Jestem Alojzy. Bóg klasy pierwszej. Jest nas niewielu. Bogów klasy zerowej nie ma lub istnieją w wymiarach, o których my, bogowie klasy pierwszej, nie mamy pojęcia. Może tam siedzą, ukryci jak szare myszki, wybałuszając oczęta i patrząc na wszystko. Nie wiem, czym mogliby się zajmować, bo wszystko, co nas i was otacza, to nasz wymysł.

– Może oni was kontrolują w jakiś nieodkrywalny, niepoznawalny sposób?

– Z bogami zapewne jest tak jak z fizyczną ruską babą. Bogowie klasy pierwszej, tacy jak ja, są nierozpoznawalni dla bogów klasy trzeciej. Nie zdają sobie nawet sprawy z tego, że istniejemy. Gdy nas widzą, myślą, że to wągry. Wyciskając syfa, wyciskają boga. Mamy z tego ubaw. Mówią o sobie, że są bogami kategorii A. Głupcy. Istnieją w jedenastu wymiarach, funkcjonują w dziewięciu, a wydaje im się, że wymiarów jest sześć. Słuchaj, Bartłomieju…

– Skąd wiesz, jak mam na imię?

– Wiemy takie rzeczy.

– Skąd?

– To nieistotne.

– No dobra. Mów, co z tą fizyczną ruską babą.

– Gdy odkryjecie coś, co uważacie za koniec, ostateczność, później okazuje się, że można to rozłożyć. Tak będzie się działo w nieskończoność. Prawie tak jak ruska baba. W każdej następnej jest następna. Ot, cała tajemnica. To wybitny pomysł Hermana.

– Mówiłeś, że usuwając z nas ambrozoinę, nie powodujecie skutków ubocznych w naszych wymiarach.

– Tak.

– A w innych?

– W jednym umieracie, a w jeszcze innym jesteście kalekami.

– Czy my wtedy coś czujemy?

– Śmiejecie się.

– Powiedz, jak się tworzy żabę?

– To prosta sprawa. Wykorzystujemy gotowe podzespoły, zmieniamy je odrobinę, no wiesz – wybałuszone oczy, błona między palcami, składamy w całość, chuch Hansa i wszystko. Ot, cała filozofia.

– Co to za Hans?

– Bóg jak ja. Chucha i żaba zaczyna skakać, koń rżeć, pies szczekać, krowa pierdzieć i tak dalej.

Czuję ciszę. Jest w tym mieszkaniu. Dookoła. Wszystko wygasło. Monotonny głos Alojzego prowadzi mnie długimi ścieżkami, a moja energia zamiast maleć, rośnie. Już nie chcę skakać. Pragnę czegoś potężniejszego. Sam nie wiem czego. Alojzy ma dziwną twarz i dziwną posturę. Gdy zamykam na chwilę oczy, nie jestem w stanie sobie przypomnieć, jak wygląda. Otwieram oczy i… oczywiście Alojzy wygląda tak, jak wygląda. Bez trudu rozpoznałbym go na ulicy. Zamykam oczy i obraz znika. Jakby nie miał twarzy ani ciała, jakby nie istniał. Jak on wygląda? Czy ma nos albo oczy? Czy ma usta? Nie ma zmarszczek. Otwieram oczy. Przede mną siedzi Alojzy. Jego obraz wskakuje w puste miejsce gdzieś w mojej głowie, żeby zniknąć od razu, gdy przestaję na niego patrzeć. Pijacka fantazja, która za kilka lat mu się skończy, zdechnie powolną, z trudem zauważalną śmiercią, toczona przez zgniliznę i obgryzana przez mordercze wiewiórki etanolu.