Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odczytanie to opowiadania, których korzenie grzęzną w Starym Testamencie, a cierpkie owoce pozwalają spojrzeć z odmiennej perspektywy na biblijne historie. Harer spróbował zamknąć oczy i zapomnieć o setkach lat interpretacji, kolejnych warstwach osadów pozostawionych przez dysputy uczonych, oddzielić przekaz od wielowymiarowego labiryntu kultury i napisał tekst, który intryguje, wciąga i nie pozwala przejść obok obojętnie. Wyszedł z założenia, że powszechnie znane opowieści można przeczytać tak, jakby o tych historiach słyszało się pierwszy raz, jakby przypadkowa pokryta kurzem książka wpadła w ręce i wciągnęła opowieścią, tak jak potrafią wciągnąć opowieści o innych planetach i zamieszkujących je tajemniczych nieznanych postaciach. Z czystą kartą, bez założeń, uprzedzeń, pamięci zagłębić się w nieznany świat. A później przepisać, napisać od nowa.
Tym jest Odczytanie: próbą spojrzenia na znane historie, jakby widziało się je pierwszy raz.
Dwanaście opowieści Starego Testamentu w nowej odsłonie, w odczytaniu, wyrosłych z niewiedzy i zapomnienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 174
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki
Krzysztof Krawiec
W projekcie okładki wykorzystano rycinę Lot i jego córki, 1530 r., autor: Lucas van Leyden.
Redakcja
Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl
Skład i łamanie
Kinga Dąbrowicz – Zyszczak.pl
Korekta
Anna Hat – Zyszczak.pl
Przygotowanie wersji elektronicznej
Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl
Copyright © by Rafał Harer, 2022
ISBN 978-83-962143-3-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.
Ktokolwiek sprzeciwi się twojemu głosowi i nie będzie posłuszny twemu słowu we wszystkim, co mu rozkażesz, musi umrzeć.
Joz 1, 18
Dzień nie chciał się skończyć. Spojrzałam przez okno. Słońce wciąż oślepiało. Miałam wrażenie, że nie drgnęło od wielu godzin. Zasunęłam zasłony. Przez chwilę przyzwyczajałam się do półmroku. Łóżko było rozmemłane. Ściągnęłam z niego prześcieradło i położyłam nowe. Przepocone i poplamione wrzuciłam do wora. Bolała mnie cipa. Od kilku dni klientów było więcej. Jakby szykowali się na koniec świata. W pewnym sensie mieli rację. Przychodzili i stali niezdecydowani. Chcieli pogadać i chcieli rżnąć. Nie miałam ochoty ani na jedno, ani na drugie. Wraz z końcem świata zbierało im się na zwierzenia. Otwierali usta i mamrotali swoje życie. Jakby było wyjątkowe. Kiwałam głową, udając zainteresowanie kolejną wersją tej samej historii. Siedziałam na krawędzi łóżka, patrzyłam im w oczy i potakiwałam. Trzeba patrzeć im w oczy. To ważne. Dobrze im to robi. Laska też im dobrze robi, ale patrzenie w oczy wystarcza na dłużej. W ich domach nikt nie patrzy im w oczy. Na pewno nie tak jak ja tu, w moim małym burdelu. Zaczynali niepewnie, próbowali udawać spokój, prawie nonszalancję. Żartowali. Chcieli ustawić się w roli tych, którzy kontrolują sytuację. W roli pana. A ja kiwałam głową i patrzyłam im w oczy. Gdy po kilkunastu minutach kończył im się wątek ich życia, przerywałam ciszę zawodowym pytaniem. To było zabawne, ale się nie śmiałam. To było zabawne, gdy pytałam ich, czy chcą się rżnąć, czy wystarczy obciągnięcie. Niektórzy wyglądali wtedy, jakby dostali młotkiem w głowę. Niektórym kutas opadał, chociaż wcześniej sterczał pod ręcznikiem. Niektórzy – wręcz przeciwnie. Dostawali najpotężniejszej erekcji życia. Tych ceniłam, bo kończyli po kilku sekundach, czasem zanim zdążyłam ich dotknąć. Było to bardziej interesujące niż ich opowieści. Mogłabym napisać książkę o reakcjach mężczyzn na pytanie, czy chcą się rżnąć, czy wolą, żeby im zrobić laskę, czy wolą od tyłu, a może coś bardziej wyrafinowanego. Mogłabym, ale nie napiszę.
Koniec świata ściągnął wielu nowych klientów. Wielu tak zestrachanych moim widokiem, że uciekali, gdy tylko się odezwałam, albo spuszczali, gdy usłyszeli o pieprzeniu. Wraz z końcem świata zaczęłam dobrze zarabiać, co nie miało większego znaczenia w obliczu nadchodzącej katastrofy. Gdzieś jednak tliła się nadzieja, więc wciąż pracowałam, wciąż zarabiałam i wciąż wierzyłam, że kiedyś te pieniądze wydam. A może już w nic nie wierzyłam i tylko kroczyłam drogą służby, jak lekarz czy strażak. Może chodziło o to, żeby dać im w ich ostatnich dniach chwilę szczęścia. A może pracowałam, żeby zapomnieć o tym, co miało nastąpić, albo po prostu nie miałam nic innego do roboty. Piekarz wciąż sprzedawał chleb, w warzywniaku można było kupić świeże marchewki, na rogu mogłam przybić fleki do szpilek, a tu, w moim pokoju pełnym półmroku, można było kupić moją dupę.
Włożyłam pończochy, majtki, buty i położyłam się na chłodnym prześcieradle. Przed każdym klientem przebierałam się w świeże rzeczy. Taką miałam zasadę. Dzień się jeszcze nie skończył i spodziewałam się kilku kolejnych klientów. Niebo purpurowiało. Widziałam to przez szparę między zasłonami. Czyli jednak ten dzień miał upłynąć tak jak każdy poprzedni. Nie dało się powiedzieć tego samego o tych nadchodzących. Zamknęłam oczy. Może usnęłam na parę minut. Dzwonek dobiegał z oddali, przybliżał się, a ja wracałam do rzeczywistości. Wstałam, spojrzałam w lustro, poprawiłam włosy, narzuciłam szlafrok i otworzyłam drzwi. Miałam nadzieję, że zobaczę Szymona. Nie było go już parę dni. Dobry chłopak, ale taka życiowa pierdoła. Lubiłam go i czasami za nim tęskniłam. Mówił cicho. Historie ze swojego życia. Wielkie przygody w stolarni, w której pracował. Zamykałam oczy i słuchałam jego głosu, prawie szeptu. Leżał nagi i sprawiał wrażenie zawstydzonego. Czas płynął, a on snuł opowieść, jakby nie zależało mu na tym, po co tu przyszedł. Może przychodził właśnie po to, żeby snuć opowieści. Gdy kończył się czas, robiłam mu dobrze ręką albo ustami, a czasami na nim siadałam. Kończył szybko, z cichym, nieśmiałym westchnieniem. Płacił połowę, a i tak miałam wrażenie, że wydawał na mnie wszystko, co zarobił. Czasami przynosił mi kwiaty, mały bukiecik. To było słodkie.
Ale to nie był Szymon.
Nie znałam ich. Byli do siebie podobni, ale nie jak bracia, tylko tak, jakby pracowali w jednej fabryce. Weszli bez słowa. Czułam, że ich obecność nie wróży niczego dobrego. Usiedli na kanapie, położyli na stoliku pieniądze. Dużo pieniędzy. Za dużo. A później mnie rżnęli na zmianę. Musiałam wyjść do łazienki i wcisnąć sobie maść. Na deser wypieprzyli mnie we dwóch. Gdy skończyli, ledwo mogłam wstać. Bałam się. Rzadko bałam się w pracy, ale wtedy byłam przerażona. Przerażały mnie ich żylaste ciała rzeźników, ich ogorzałe twarze, ich milczenie, ich broń, której nawet nie starali się ukryć, ich noże, ich oczy, ich obcość i pewność siebie. Gdy wyszłam z łazienki, siedzieli na kanapie i palili.
– Jak masz na imię? – spytał niższy.
Dotarło do mnie, kim są. Wygląd, broń, obcy akcent. Niemal czułam, jak rozpada się moje życie. Wyobraziłam sobie, jak sąsiedzi mnie golą i puszczają nagą na ulicę. Widziałam, jak plują i rzucają odpadkami. A później przyjdzie armia, ich armia, i wyrżnie nas wszystkich. Wyrżnie tak, jak wyrzynała wcześniej. Zgwałci dziewczyny, poderżnie gardła chłopcom, zadźga starszych, a dzieci roztrzaska o mur.
– Rahab – odpowiedziałam.
– A naprawdę?
– Wioletta.
– Dlaczego Rahab?
– Klienci lubią obce imiona.
– Jakby pieprzyli piękność zza oceanu – dopowiedział.
Milczałam.
– Wiesz, kim jesteśmy?
– Tak.
– Chcesz żyć?
– Chcę.
– Będą nas szukać i pewnie nas znajdą. Ale ty nas ukryjesz. Tu. Nie wydasz nas. Będziesz naturalna i spokojna, jakbyś nigdy nas nie widziała. Jeśli nie, to umrzesz już dzisiaj. Umrze twój ojciec i umrze twoja matka. Umrze twój brat i umrze twoja siostra. Jak ktoś zapuka do drzwi i o nas zapyta, wespniesz się na wyżyny kurewskiego fachu. Wtedy przeżyjesz. Rozumiesz?
Patrzył na mnie rybimi oczami mordercy. Niemal widziałam w nich tych wszystkich, których zabił.
– Rozumiesz? – powtórzył.
– Tak.
– Gdzie nas ukryjesz?
– Na tarasie. Ze stołu, na którym stoi kosz na pranie, wejdźcie na dach. Przy kominie jest wnęka. Nie widać jej z dołu. Chowałam się tam, jak byłam dzieckiem. Na sznurach suszy się pranie.
– Co nas obchodzi twoje pranie?
– Kilka prześcieradeł. Zasłaniają widok. Nie odkryją was.
Wyszliśmy na taras. Słońce już zaszło. Kosz z brudami był niemal pusty. Rano zaniosłam do pralni dwa worki. Nie miałam już czasu prać. Rozejrzeli się, wdrapali na dach i schowali. Nie było ich widać. Nawet gdyby ktoś się wspiął na stół, to i tak by ich nie zauważył.
Wróciłam do pokoju i położyłam się na łóżku. Czułam ich zapach. Woń obcego kraju, zakurzonego słońca, potu długiej drogi, strachu, odwagi, obojętności i pewności siebie. I odór śmierci. Wstałam i się umyłam. Długo patrzyłam w lustro. Nie przypominałam siebie. Usiadłam na kanapie, do której jakbym straciła prawo, która jakby była już ich. Dzwonek. Nie miałam już siły na obsłużenie kolejnego klienta. Liczyłam, że to jest klient. Jakoś bym się go pozbyła. Wstałam, spojrzałam w lustro, poprawiłam włosy. Założyłam szpilki. Podreptałam do drzwi. Głęboki oddech.
To nie był klient. Było ich czterech. Najstarszego znałam. Był u mnie dwa razy. Zapamiętałam. Brutalny i wulgarny. Zapamiętuję takich klientów. Nie chcę, żeby wracali. Kręci ich to, że mogą kogoś bezkarnie poniżyć. Mieć władzę. Traktować prostytutkę jak kurwę. Każdym słowem, każdym gestem. Gdy wychodzą, muszę się wykąpać. Wyszorować. Zmyć ich z siebie. Ich nienawiść.
– Jest ktoś u ciebie? – spytał ten, z którym miałam już do czynienia.
– Nie.
– Na pewno?
Kiwnęłam głową.
– Widziano, jak wchodziło tu dwóch podejrzanych typów.
– Miałam dwóch klientów. Jak ktoś płaci, przestaje być tak bardzo podejrzany. Wyszli.
– Byli tu wcześniej?
– Nie. Nie byli stąd.
– A skąd?
– Nie wiem. Nietutejsi. Z daleka. Chyba. Niewiele rozumiałam z tego, co mówili.
– W tym zawodzie niewiele trzeba rozumieć.
– Tu pan oficer odrobinę się myli.
Spojrzał na mnie, jakby chciał mnie opluć.
– Poszli? – drążył.
– Tak.
– Dawno?
– Z pół godziny temu.
– Dokąd poszli?
– Nie wiem. Mówili, że wyjeżdżają z miasta.
– Podobno ich nie rozumiałaś.
– Próbowali dopytać się o drogę.
– Dokąd?
– To miasteczko w górach. Maroz.
– Tam chcieli jechać?
– Pewnie tak. Pokazałam im.
– Rozejrzymy się. Nie przeszkadza ci to?
– Nie.
– Wiesz, co grozi za ukrywanie szpiegów?
– Jakich szpiegów?
Zignorował moje pytanie i skinął na chłopaków. Niewiele było do szukania. Trudno się ukryć w moim małym burdelu. Zajrzeli do szafy i wyrzucili z niej kilka sukienek. Rozrzucone leżały na podłodze, a oni patrzyli na nie, jakby tamci dwaj ukryli się w zakamarkach pogniecionego materiału. Zajrzeli pod łóżko i wyciągnęli pudło, w którym trzymałam bieliznę i prezerwatywy. Jeden z nich lufą pistoletu wyjął pończochę i przyglądał się jej, jakby widział coś takiego po raz pierwszy w życiu. Niedbale upuścił ją na deski. Ze skrzyni wywalili kilka par butów. Wytrząsnęli je z pudełek. Dbałam o buty. Są ważne w moim zawodzie. Obcas uderzył o drewno. Wzdrygnęłam się.
– Szukacie krasnali? – spytałam niepotrzebnie.
– Może skurczyli się ze strachu – odpowiedział sucho ten, którego poznałam i który najwyraźniej był dowódcą.
Wyszedł na taras. Czułam, że się pocę, a moje ręce stają się lepkie. Starałam się nie patrzeć w kierunku wnęki. Zapalił. Strzepywał popiół na kafelki. Skończył papierosa i przydeptał go niedbale. Rozejrzał się i wychylił przez barierkę. Wrócił do pokoju.
– To gdzie poszli?
– Nie wiem. Pytali o drogę do tej wsi. Ale nie wiem, czy tam pojechali. Maroz.
– Nie wiem, po co mieliby tam jechać.
– Ja też nie. Po prostu pytali o drogę. Pokazałam im. Kim oni są?
Nie odpowiedział. Usiadł na łóżku. Jakby nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w leżące na podłodze ubranie.
– Jeśli kłamiesz, postaram się, abyś zdechła zaruchana na śmierć – powiedział, wciąż patrząc na sukienki, buty i pończochę.
Milczałam. Spojrzał na jednego z podwładnych.
– Wyślijcie tam kogoś – powiedział. – Czterech ludzi. Niech powęszą.
Wstał i depcząc po sukience, wszedł do łazienki. Nie zamknął drzwi, odlał się, nie spuścił wody. Wrócił do pokoju, zapinając spodnie. Zapalił papierosa. Strzepywał popiół na podłogę. Na moje ubrania. Patrzył jakby w dal, jakby pokój nie miał ścian, jakby widział horyzont. Przydeptał niedopałek i spojrzał na mnie.
– A ty uważaj. Bardzo uważaj.
Zamknęłam drzwi. Patrzyłam przez wizjer, jak odchodzą. Wróciłam do pokoju i usiadłam na łóżku. Wpatrywałam się w ciemne sęki podłogi. Nie chciałam patrzeć na sukienki. Wstałam. Ostrożnie podniosłam niedopałek i odniosłam go do pełnej popielniczki. Był taki sam jak inne. Nie wiem, dlaczego mnie to zdziwiło. Pudło wsunęłam pod łóżko, rozrzucone ubrania włożyłam do kosza z praniem w łazience, buty ułożyłam w pudełkach i zamknęłam w skrzyni. Opadłam na łóżko i zapaliłam. Rzadko palę. Ale wtedy to była najważniejsza rzecz na świecie. Wciągałam dym i kontemplowałam drapanie w gardle, nie myśląc o tamtych czterech ani o tamtych dwóch. To już nie miało znaczenia. Już niewiele miało znaczenie. Może tylko życie.
Czekałam. Oni też musieli czekać. Skurczeni w tej wnęce. Wiedzieli, że jeszcze nie czas. Nie byli głupi. Mijały minuty. Powoli przesuwała się wskazówka zegara. Siedziałam i czekałam. Nic innego nie mogłam zrobić. Mogłam tylko patrzeć, jak powoli mijają minuty. Była za dwadzieścia pierwsza, gdy poczułam, że to odpowiedni czas. Wypaliłam papierosa i poszłam na taras. Stanęłam przy krawędzi dachu i cicho syknęłam.
Byli naprawdę ostrożni. Nie wydali żadnego dźwięku. Nic nie zaskrzypiało, nic nie zaszeleściło. Nie usłyszałam żadnego spotęgowanego nocą odgłosu. I znowu siedzieli na kanapie i palili. A ja przycupnęłam na skraju łóżka i wpatrywałam się w jakiś punkt za ich głowami.
– Kiedy? – spytałam.
– Za kilka dni – odpowiedział po chwili ten niższy.
– Chcę żyć – szepnęłam, patrząc w podłogę.
– Będzie to trudne, ale da się zorganizować. – Uśmiechnął się, jakby opowiedział doskonały żart. Jakby na nudnym przedstawieniu w teatrze szeptał sprośny kawał do ucha znudzonej kobiecie.
– Jak?
– Musimy się stąd wydostać. A za parę dni zaatakujemy miasto. Wiesz, co to oznacza.
– Wiem. Chcę uratować rodzinę.
– Jeżeli powiesz nam, jak się stąd wydostać, to przeżyje każdy, kto będzie w tym pokoju. Po prostu ich tu sprowadź. Nie przesadzaj. Nie chcę zastać tu stu osób. Tylko najbliższa rodzina.
– Taka umowa?
– Tak. Oszczędzimy ciebie i ich.
– A reszta?
– Zapomnij o reszcie. Ich już nie ma.
Nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Ten pokój jest teraz twoim wszechświatem – dodał i znowu wyglądał, jakby opowiadał dowcip w teatrze.
– Skąd będę wiedziała?
– Będziesz. To nie potrwa długo. A później po ciebie przyjdę. Wywieś czerwoną latarnię. Albo przybij czerwoną sukienkę na drzwiach.
– To podejrzane.
– Trochę, ale jakiś znak się przyda. Nie mogę być wszędzie. Zgromadź rodzinę. Przyjdę po ciebie, jak to się skończy.
– Musicie?
– Tak. To postanowione.
– Wyjdziecie przez taras. Poniżej barierki jest krata na oknie. Nikt pode mną nie mieszka. To magazyn. Rzadko ktoś z niego korzysta. Zejdziecie po kracie. Na wprost tego okna jest furtka. Nie jest zamknięta. Wejdziecie do ogródka starszej kobiety. Ogródek graniczy z małym polem. Jest płot, ale niski. Za polem jest lasek. Idźcie na północ. Tam raczej nie powinni was szukać. Przeczekajcie w lesie do następnej nocy. Albo lepiej do kolejnej.
Patrzyłam z tarasu, jak znikają w ciemności. Wykąpałam się. Przebrałam i poszłam do domu. Na zewnątrz nie spotkałam nikogo. Było cicho. Ciszej niż zazwyczaj o tej porze. Skręciłam w wąską uliczkę i usłyszałam odległe, zniekształcone odgłosy libacji odbijające się od ścian i kocich łbów. Dotarłam do swojego mieszkania i położyłam się. Myślałam, że nie zasnę, ale zasnęłam.
Nie znaleźli ich. Pracowałam normalnie. Obsługiwałam klientów i słuchałam plotek. A plotki szeptały, że armia, ich armia, ruszyła, że jest już blisko.
Minęło pięć dni. Szłam do pracy i nie poznawałam mojego miasta. To był słoneczny dzień, przyjemny. Większość sklepów było zamkniętych, zaryglowanych, niektóre zabite deskami. Zamiast tłumów tylko kilka osób przemykających i niknących w bramach i za drzwiami. Parę zdezorientowanych psów, które nie mogły zrozumieć, dlaczego rzeźnik nie wystawił im resztek, tak jak miał w zwyczaju to robić przez ostatnie lata. Biegnący żołnierze. „Kurwa” na drzwiach do mojego burdeliku. Strużki czerwonej farby jeszcze spływały, tworząc surrealistyczne linie pod napisem. Nie musiałam przybijać sukienki. Wiedziałam, że tamtego dnia nikt nie zadzwoni, że nikt nie zapragnie ani laski, ani bzykanka. Leżałam sama w łóżku. Coś narastało, we mnie, w tym pokoju i w całym świecie. Huknęło nagle. Myślałam, że usłyszę jakieś ostrzeżenie, jakieś trąby, gwizdek, syrenę. Zadrżały ściany. Spadł pusty wazonik, w którym czasami trzymałam kwiaty od Szymona.
Szymon…
Wybiegłam.
Nie chcieli iść. Ani rodzice, ani dwóch braci, ani siostra, ani dziadek. Nie przepadali za moją profesją. Wiedzieli, ale starali się nie pamiętać. Nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Nigdy. A tamten pokój w ich oczach był skażony. Kłamałam. Nie mogłam powiedzieć prawdy. Kłamałam, że tam będzie bezpieczniej. Wymyślałam pokrętne prawdy o miejscu, którego na pewno nie zaatakują, o miejscu pozbawionym znaczenia. Przekonałam ich. Dałam klucz i pobiegłam po Szymona. Nie było go w domu. Znalazłam go w stolarni. Szlifował deskę.
– Chodź – powiedziałam, a on odłożył papier ścierny i poszedł za mną.
Siedzieliśmy w moim burdeliku. Na kanapie, na podłodze, w fotelu. Nikt nie usiadł na łóżku. Bracia, żona jednego z nich, która nie tylko wtedy patrzyła na mnie z nienawiścią, rodzice, dziadek, siostra z pełnym pogardy mężem, Szymon i czworo dzieci. Czternaście osób.
Miałam wrażenie, że świat poza tym pokojem skurczył się do dźwięków. Potężnych, złowrogich, w szale przetaczających się po pustej przestrzeni. Przestrzeni bez domów, ludzi, drzew, wybrukowanych kamieniami ulic, bez słońca i gór. Trwało to może godzinę, może odrobinę dłużej. Nieprzerwana nawałnica, w seriach i pojedynczo, kilkusekundowe przerwy i znowu jeden wybuch albo kilkanaście. A potem nastała cisza. Jeszcze bardziej przerażająca. Usłyszałam stłumiony ścianami krzyk, który urwał się nagle. Po chwili następny. I koniec. Nic więcej przez kolejne godziny. Dzieci zaczęły się wiercić, zaglądać pod łóżko zainteresowane tajemniczym pudłem. Nie chciałam, żeby oglądały jego zawartość. Nie chciałam zaspokajać ich ciekawości i znosić spojrzeń mojej rodziny. Brat przywołał je do porządku. W końcu usnęły. Była druga.
– Na co czekamy? – spytał mąż siostry.
– Na dzień – odpowiedziałam szybko, jakbym tylko czekała na to pytanie. – Zrobię herbaty albo drinka, jeśli ktoś ma ochotę – dodałam po chwili.
Dwie herbaty, cztery drinki, jedna kawa. Wypiłam duszkiem szklankę i niemal natychmiast zapragnęłam się położyć. Wstałam, zakręciło mi się w głowie tak, że musiałam się oprzeć o ścianę. Położyłam się na moim zawodowym łóżku, na moim narzędziu pracy. Usnęłam prawie natychmiast.
To nie było pukanie do drzwi. To były uderzenia czymś twardym i ciężkim. Poderwałam się z łóżka i pobiegłam otworzyć. Stał przed drzwiami. W zakurzonym mundurze, z kilkoma żołnierzami za plecami, z karabinem w ręku. Za nim nie było domu. Kikuty ścian, cegły, jakby ucięty nożem komin. Nad brukiem unosiły się smugi gryzącego dymu. Ktoś leżał przy krawężniku, zaledwie kilka metrów ode mnie. Nie wiem, czy żył. Wiem, że miał urwaną dłoń, która spoczywała może metr dalej. To chyba była dłoń.
– Już po wszystkim – odezwał się.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie wiedziałam, co dalej. Żyłam, ale mojego miasta już nie było. Wóz z odkrytą platformą się zatrzymał. Ciała leżały w nieładzie. Krew kapała, czyjaś martwa ręka zwisała tuż obok koła. Przestraszyłam się, że to ciało może spaść. A potem pomyślałam, że to nie ma żadnego znaczenia. Kierowca spojrzał mi w oczy. Odwróciłam wzrok.
– Mam wrócić? – usłyszałam pytanie kierowcy i zrozumiałam, że pytał o mnie.
– Nie.
Wóz odjechał.
– Co teraz? – spytałam.
– Teraz pójdziecie z nami. Wyrobię wam dokumenty. Jesteście bezpieczni.
– A reszta?
– Jaka reszta?
– Ci wszyscy tu. – Podniosłam dłoń i od razu ją opuściłam.
– Zapomnij o nich. Jeśli macie coś do zabrania, to spakujcie się. Wychodzimy za… – Przerwał na dźwięk powtarzających się strzałów. Rozbrzmiewały bardzo blisko, ale nie widziałam, kto i do kogo strzelał. – Wychodzimy za godzinę – dokończył.
Moja rodzina nigdy mi nie wybaczyła. Jakby to darowane życie było tylko snem, jakby umarli razem z miastem, z sąsiadami, z przyjaciółmi, a ja jakbym była ich potępieniem. Jakby byli winni życia. Brat się powiesił. Drugi przestał się do mnie odzywać. Czasami rozmawiałam z siostrą. O niczym. Matka zmarła szybko, po kilku miesiącach. Wróciłam do zawodu. Obsługiwałam armię i mogłam wykarmić rodzinę. Potem urodziłam Mateusza. Wołali na niego „Booz”, bo był wulkanem energii. Ojcem był chyba Szymon.
Szymon został moim mężem. Założył warsztat stolarski z moich oszczędności. Raz mnie uderzył. Nie wiem dlaczego. Był pijany. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałam go pijanego. Gdy wytrzeźwiał, powiedziałam mu, że go zabiję, jeśli jeszcze raz to zrobi.
Poszli więc i przybyli do domu nierządnicy imieniem Rachab i udali się tam na spoczynek.
Joz 2, 1
Zazdroszczę Ewie. Boli mnie to, że pamiętam jej imię. Wolałbym zapomnieć. O dzieciach nie myślę. Ze wszystkich sił nie myślę. Nie wypowiadam ich imion. Nie myślę ich imion. Im też zazdroszczę. To nie potrwa długo. Tak sądzę. Parę dni, może tygodni. Poeta napisałby, że się z nimi wkrótce zobaczę, że znowu będziemy razem. Ale tak się nie stanie. Nie wierzę poetom. Może na wielu sprawach się znają, wiele rozumieją, pewnie więcej niż ja, ale akurat tu nie mają racji.
Powinienem spać, lecz nie mogę. Nie chcę. Nie wiem, dlaczego moje ciało tak się broni przed zaśnięciem. Sen pomaga. Regeneruje. Może ciało już wie. Już walczy, żeby to zakończyć, przyśpieszyć. A ja walczę, aby ostatnie chwile spędzić na pamiętaniu. To trudne. Nie myśleć, ale pamiętać. Niemal mi się udaje, ale wtedy przeszywa mnie ból. Coś skręca się we mnie. Coś, co przestaje być mną. Coś wewnątrz mnie, coś obcego. Jakby wpełzło pewnego dnia i wygryzało powoli, dzień po dniu, godzina za godziną. Czasami boli noga. Zazwyczaj prawa. Nad kostką. Nie goi się. Podsiąka, ropieje i śmierdzi. Nawet tu, nawet teraz czuję ten zapach wmieszany w inne odory tej sali. Oddechów, kaszlnięć, ubrań, kału, gnicia, brudu. Ból przechodzi i znowu mogę próbować pamiętać.
Nie, ból nie ustaje nigdy. Jest stałym towarzyszem, jest tak samo obecny jak świszczący oddech człowieka śpiącego kilkanaście centymetrów ode mnie. Ma na imię Marek. Ale chcę wyrzucić jego imię z głowy. Umiera na gruźlicę. Albo zapalenie płuc. Albo jedno i drugie. Pewnie zostało mu mniej czasu niż mnie. Tak, ból jest ze mną cały czas. Myślałem, że się nie przyzwyczaję, ale okazało się, że mogę z nim żyć. Stały, tępy. Tylko od czasu do czasu uderza, potęguje się i wypełnia mnie całego. Wtedy jestem bólem i niczym więcej. Potem wraca do normalnego poziomu i swoich niemrawych fal. Dwa razy się zdarzyło, że ból mnie pokonał. A może to ja wtedy go pokonałem. Zaatakował mnie w ciągu dnia. Nie byłem w stanie pracować. Minutę i następną. To niebezpieczne. Nie można przerywać pracy. To się źle kończy. Ale nie kończy się śmiercią. Są lepsze sposoby karania.
Nagle ból zniknął zupełnie. Jakbym stanął obok. Jakby to ciało nie było mną. Ciało, którym sterowałem, tak jak steruje się postacią w grze albo marionetką. Nie wiem, jak długo to trwało. Może godzinę.
To było zwykłe osiedle na przedmieściach. Podobne do siebie szeregowce, każdy dom z małym ogródkiem. Podobne problemy, kredyty, psujący się samochód, udane albo nieudane wakacje, rozrabiające dzieciaki, wzrost cen prądu. Nie wiem, kiedy to zaczęło się dziać. Może wtedy, gdy mnie zwolnili. Tak po prostu, bez przyczyny. Przez kolejne miesiące nie mogłem znaleźć pracy, a w końcu zatrudniłem się za połowę poprzedniej pensji. Ewę też zwolnili. Ale nie chcę o tym pamiętać. Chcę pamiętać Ewę, jak się śmiała, gdy wpadła do jeziora, albo jak naprawiała kosiarkę. Niemal jednocześnie podnieśli nam ratę za dom. A może nie. Może to wydarzyło się trochę wcześniej. Tak. Raty wzrosły jesienią, a zwolnili mnie zaraz po Nowym Roku. Myślę, że wiem, jak z tego wybrnąć. To chyba nie byłoby takie trudne. Ale nie mogę się zdecydować. Nie dlatego, że się boję, i nie dlatego, że mam nadzieję. Lubiłem moich sąsiadów. Nie było jakichś wielkich przyjaźni, ale przez te kilka lat trochę się poznaliśmy. Były jakiś grille, piwo. Rozmowy o wszystkich nieważnych sprawach. Tych, z którymi sąsiadował nasz ogródek, też lubiłem. Mili ludzie. Małżeństwo, trzech synów. Gdy to się zaczęło, kupili od nas parę rzeczy. Tanio, ale potrzebowaliśmy szybko spłacić zaległe raty.