12,99 zł
Niszczyciel zbudowany na zamówienie Royal Navy w latach 1934–1935 wszedł do służby w 1936 roku jako HMS „Garland”. Wkrótce po wybuchu wojny, w 1940 roku, został wydzierżawiony polskiej Marynarce Wojennej. Biało-czerwoną banderę podniesiono na nim 3 maja 1940 roku na Malcie, ze względów kurtuazyjnych zachowując dotychczasową nazwę. Autor barwnie opisuje wojenne losy „Garlanda”, m.in. udział w działaniach wojennych na Morzu Śródziemnym, w bitwie o Atlantyk, eskorcie konwoju PQ-16 do portów radzieckich, zatopieniu U-Boota U-407.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
– Panowie oficerowie!
Powstali z miejsc. Z twarzy wchodzącego właśnie do mesy ORP „Garland” dowódcy okrętu łatwo dało się wyczytać, że to, co ma im do powiedzenia, nie będzie przyjemne. Wiedzieli o tym. Zaskoczył ich jednak wygląd zawsze dotąd energicznego i uśmiechniętego komandora podporucznika Antoniego Doroszkowskiego – jakby nagle postarzał się o wiele lat…
– Wracam z „Oriona” od admirała Toveya – zaczął wreszcie, kiedy na powrót zasiedli w dręczącej ciszy. – I wiecie, po co tam byłem. Znacie przecież, panowie, wyniki naszych ostatnich strzelań. Admirał nie owijał zresztą sprawy w bawełnę. Powiedział wprost, że nie umiemy nic. I że już porozumiał się w tej sprawie z naszymi władzami w Londynie, z Kierownictwem Marynarki Wojennej…
To był cios: to aż tak wysoko zawędrowała wieść o ich kłopotach? I w takiej formie?! Dlaczego? Po co?!
– …i są decyzje – dorzucił dowódca, sięgając po czapkę. – Pan, kapitanie Wojewódzki, i porucznik Różański zostajecie zawieszeni w obowiązkach jako zastępca dowódcy okrętu i pierwszy oficer artylerii. Za brak kompetencji. Mnie zaś admirał Tovey dał do zrozumienia, że w Kierownictwie Marynarki Wojennej już wytypowano kogoś na moje miejsce…
W mesie długo jeszcze po wyjściu dowódcy panowała grobowa cisza. Katastrofa. I jaki wstyd! Poczucie ogromnej krzywdy aż dusiło gardła: przecież niczym nie zasłużyli na takie traktowanie…
Owszem: strzelanie artyleryjskie nie wychodziło. Od początku. Jeszcze na Malcie, od pierwszych strzelań ćwiczebnych. Już tam pociski z „Garlanda” szły Panu Bogu w okno, ale zaraz też zorientowali się, że przyczyna tkwi gdzieś w skomplikowanych mechanizmach centrali artyleryjskiej. Przecież dane do strzelania – takie jak pełne kąty naprowadzania poziomego i pionowego oraz zapalnik – wylicza się automatycznie na podstawie odległości do celu, kąta kursowego i biegu, prędkości strzelającego okrętu i celu przy uwzględnieniu wszelkich poprawek. Dane te idą później za pomocą przekaźników do dział.
Mieli całą tę wiedzę w małym palcu, ale owe przekaźniki w jakiś niewytłumaczalny sposób wciąż „rozchodziły” się i salwy „Garlanda” padały, gdzie im się podobało. Ostatnio omal nie rozstrzelali towarzyszącego im podczas ćwiczeń brytyjskiego destrojera1…
– Przecież sto razy rozbieraliśmy na kawałki tę przeklętą centralę! – wybuchnął wreszcie porucznik Michał Różański. – Do najdrobniejszego przekaźnika!
Kapitan Zbigniew Wojewódzki wzruszył ramionami:
– Mówi pan tak, jakby poczuwał się pan do winy…
To prawda: obaj wiedzieli, że są dobrymi specjalistami. Zbigniew Wojewódzki ze swych trzydziestu sześciu lat życia aż trzynaście spędził na morzu i od tyluż lat nosił oficerskie szlify. Tuż przed wybuchem wojny dosłużył się stanowiska ZDO2 na ORP „Burza” i na pokładzie tego okrętu przyszedł do Anglii, póki wczesną wiosną roku 1940 nie rozkazano mu objąć tej samej funkcji na ORP „Garland”. Michał Różański ukończył SPMW3 w cztery lata później, ale miał też za sobą specjalistyczny kurs oficerów artylerii. Przed wojną był ZDO na ORP „Krakowiak” i ORP „Wilia”. Na tym właśnie okręcie wyszedł w lipcu 1939 roku w ćwiczebny rejs z podchorążymi, aby później przez Casablankę i Francję dotrzeć do Anglii, gdzie w polskiej bazie w Plymouth był instruktorem artylerii. Uczył tam marynarzy ochotników obsługiwać działa, zmontowane na specjalnych ruchomych platformach imitujących „kiwanie” na fali.
Żaden z nich nie dostał więc swego stanowiska darmo. Mało tego: choć przed wojną w Marynarce Wojennej większość urządzeń okrętowych pochodziła z Francji i kształcono oficerów na francuskich wzorach, to jednak szybko potrafili uporać się także i z brytyjskim, zupełnie innym i nieznanym sprzętem. Opanowali przecież posługiwanie się dalocelownikiem (wcześniej tylko słyszeli, że „takie coś” jest…), rozgryźli też dość szybko tajniki absolutnie nowoczesnego urządzenia, w jakie wyposażono „Garlanda” jeszcze na Malcie: konżugatora do strzelań przeciwlotniczych. Wszelkie instrukcje do tej „czarnoksięskiej skrzynki”, jak i wszelkie na niej napisy były w słabo im znanym języku angielskim, a jednak dali radę. Tylko ta centrala artyleryjska: to przez nią cała afera!
– To ten cholerny Patterson! – rozzłościł się nagle „drugi artylerzysta”, podporucznik Józef Bartosik. Był tu najmłodszy wiekiem, ale tytuł prymusa SPMW z 1938 roku, jak i wojenny staż, odbyty już na ORP „Błyskawica” w patrolach na Kanale, dodawał mu pewności siebie. – To on poleciał ze skargą na nas do admirała Cunninghama! Od początku, drań, patrzył na nas jak na dzikich Zulusów!
Co do tego nikt nie miał wątpliwości. Przydzielony jeszcze na Malcie jako brytyjski oficer łącznikowy lieutenant commander4 Patterson rzeczywiście krzywym okiem patrzył na wszelkie poczynania Polaków. Mogło powodować nim swoiste poczucie wyższości – był wszak synem „królującej nad morzami” Brytanii – wobec dość egzotycznych, i w dodatku przegranych, sojuszników znad Bałtyku, mógł urażać jego uczucia fakt, że okręt jego Królewskiej Mości przekazuje się jakimś Polakom. W każdym razie – nie pomagał. Że zaś do jego obowiązków należało informowanie dowódcy Eskadry Aleksandryjskiej, admirała sir Andrew B. Cunninghama, o każdym kroku Polaków – to było pewne.
Porucznik Michał Różański machnął tylko ręką.
– Ano, prawda! Ale mógł przecież sprowadzić jakichś inżynierów zamiast pisać donosy.
Nie, nie było im lekko. Tyle przecież obiecywali sobie po tym okręcie…
Wieść, że Anglicy – zgodnie z zawartymi wcześniej umowami – chcą przekazać polskiej Marynarce Wojennej pierwszą z obiecanych jednostek, rozeszła się już wczesną wiosną roku 1940 wśród załóg polskich okrętów w Anglii i wywołała spore zainteresowanie: kogo tam przydzielą? Wezwany rozkazem KMW5 do bazy w Plymouth kapitan Wojewódzki nie miał pojęcia, że jest właśnie pierwszym z oficerów, wyznaczonych do odbioru tego okrętu. I na razie jedynym.
Na ORP „Gdynia” – dawnym pasażerskim s/s „Kościuszko”, zakotwiczonym w Plymouth i odgrywającym rolę bazy – poznał niewielką grupę starszych podoficerów, specjalistów i marynarzy: mechaników, elektryków, artylerzystów. To była „ekipa odbiorcza” i z nią wyruszył w drogę. Pociągiem do Dover, stamtąd przez Kanał do Hawru, a potem znów pociągiem przez zaśnieżone jeszcze miejscami pola Francji do Marsylii. Oglądali po drodze rozchełstanych żołnierzy francuskich z nieodstępnymi, parulitrowymi bidonami wina u boków; to oni mieli przyjść nam we Wrześniu z pomocą…
Transportowiec „Devonshire” przerzucił ich z Marsylii na Maltę. Tu zakwaterowali w HMS „St. Angelo”. Wbrew literom „HMS” nie był to okręt, tylko koszary w starym forcie z piaskowca, pamiętającym jeszcze czasy rycerzy krzyżowych. Rozpoczęła się praca.
HMS „Garland” był w opłakanym stanie. Od świtu do nocy roiły się na nim tłumy maltańskich stoczniowców. Od przedwczesnego wybuchu własnej bomby głębinowej okręt utracił ostatnio całą prawie rufę, a ponadto dokonywano na nim kapitalnego remontu i instalowano nowe urządzenia. Pozwalało to Polakom poznać wiele okrętowych zakamarków i mechanizmów „od podszewki”, ale była to też harówka w pocie czoła…
Wynagradzała ją wspaniała, śródziemnomorska wiosna, ciepłe morze i te nieliczne wolne chwile, spędzone wśród malowniczych uliczek La Valetty, przesyconych charakterystyczną dla południa wonią przysmażonej oliwy i ostrych przypraw. Podziwiali dostojne budowle i ogromne fortalicje, wzniesione tu jeszcze przez krzyżowców, przesiadywali wieczorami w małych kafejkach. W tej scenerii wojna wydawała się czymś bardzo odległym i nierealnym.
A jednak wyczuwało się i tu napięcie i niepewność. Wszak na Malcie była wielka i ważna baza brytyjska, a Italia i jej wojenne bazy na Sycylii, Sardynii i Pantellerii – tuż. I były przecież Włochy Mussoliniego, związane z Hitlerem osią od roku 1936 i „Paktem Stalowym”, podpisanym w roku 1939. Zadawano sobie pytanie: kiedy ruszą?!
W końcu kwietnia przybyła z Anglii tą samą drogą reszta załogi z dowódcą, pierwszym mechanikiem komandorem podporucznikiem inżynierem Michałem Gierżodem, obydwoma artylerzystami – Różańskim i Bartosikiem – oraz pierwszym nawigatorem podporucznikiem Antonim Tycem. Do pełnego etatu 145 ludzi brakowało jeszcze wielu, ale natychmiast zorganizowano normalną służbę i choć stoczniowcy nie zakończyli jeszcze wszystkich prac, okręt wyszedł na pierwsze próby.
A potem, 3 maja 1940 roku, odbyło się uroczyste podniesienie biało-czerwonej bandery. Niejeden w marynarskich szeregach miał łzy w oczach: przegraliśmy pierwszą bitwę w tej wojnie, ale rośniemy przecież w siłę! Łatwiej będzie dobić do kraju…
I zaraz potem wojna wyszczerzyła kły. Gruchnęła bowiem wieść o najeździe Niemców na Belgię i Holandię i o zatopieniu „Groma” w dalekim norweskim Rombakkenfjordzie! Hitlerowskie bomby posłały go na dno wraz z 59 marynarzami 4 kwietnia, zaledwie w dzień po podniesieniu bandery na „Garlandzie”…
Trudno to było przeboleć: utracili przecież wraz z „Gromem” niejednego z dawnych kolegów. I wreszcie ta zbieżność dat… Utwierdziła ich w przekonaniu, że to oni właśnie muszą teraz godnie zastąpić tamten okręt i jego załogę. A tu nagle te kłopoty z artylerią!
Tymczasem na Malcie rosła panika. Podsycały ją niewiarygodne wprost wiadomości z kontynentalnego frontu: Niemcy prą niepowstrzymanie naprzód przez Francję, pada Holandia…
18 maja ORP „Garland”, wciąż jeszcze z maltańskimi robotnikami na pokładzie, wychodzi z La Valetty w asyście krążownika HMS „Calypso”. W porcie aleksandryjskim tkwią po lewej okręty brytyjskie, a po prawej – eskadra francuska. I właśnie Francuzi witają polską banderę sygnałem: „Attention a tribord” i oddaniem pełnych honorów. Salutuje ich z pokładu pancernika francuski admirał.
I teraz, po trzech blisko tygodniach od tamtego dnia, stoi ORP „Garland” w tej samej Aleksandrii, ale w jakże innej sytuacji! Ze ścian mesy spogląda na nich – chyba z ironią? – piękny kartusz z herbem okrętu. Angielskim, bo przez kurtuazję pozostawiono jego dawną nazwę, mającą we flocie brytyjskiej tradycje, sięgające XIII wieku. „Garland” znaczy „Wieniec”, a łacińska dewiza na kartuszu mówi: „Qui meruit ferrat”. Czyli: „Nosi – kto zasłużył”. Oni pewno nie zasłużyli i dlatego kapitan Wojewódzki przestał być ZDO, a porucznik Różański – pierwszym artylerzystą.
– Pośpieszyli się nasi „władcy” w Londynie z decyzjami – mruczy podporucznik Tyc i dodaje: – Tylko kim was tutaj, panowie, zastąpią? Przecież z ledwością wyskrobano tę naszą i tak niepełną załogę…
Podporucznik Tyc trafił na „Garlanda” właściwie „za karę”. To on dopuścił się wraz z kilkoma innymi młodymi oficerami „Błyskawicy” czynu, niemającego w Marynarce precedensu: złożyli do KMW skargę na dowódcę okrętu! Za nieudolne dowodzenie, wyrażające się nawet „komisyjnym” robieniem zwrotów. Za obawy przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji. I wygrali! Dowódcę odwołano, a skarżących się rozesłano na inne okręty, nawet bez dyscyplinarnych kar. I dlatego patrzą tu teraz na Antoniego Tyca uważnie – jedni z pewną obawą, inni z szacunkiem: znakomity przecież specjalista i wali prawdę prosto z mostu!
– Ot i trafił! – zaciąga z wileńska inżynier Gierżod i śmieje się szeroko. Rozładowuje tym napiętą atmosferę. No bo rzeczywiście: nikt sprawy na miejscu nie zbadał, ale od razu: „zawieszenie”! A skąd wziąć następców, jeśli w Anglii są teraz tylko dwa polskie kontrtorpedowce i dwa okręty podwodne? Na awanse podchorążaków z „Iskry” i „Wilii” trzeba jeszcze poczekać…
– Zawieszeni czy nie – konkluduje wreszcie kapitan Wojewódzki – ale służbę ktoś pełnić musi!
Wieczorem zaś tego dnia biegnie w porcie aleksandryjskim od okrętu do okrętu wieść: „Włochy wypowiedziały wojnę!”
Jest 10 czerwca 1940 roku.
– Melduję, panie komandorze, że musimy trochę się tu pokręcić i poczekać na naszego klienta…
Komandor porucznik Konrad Namieśniowski skinął podporucznikowi Tycowi głową: od dnia, w którym objął dowództwo „Garlanda”, minęło już trochę czasu i zdążył się przyzwyczaić do jego niezbyt przepisowych meldunków. Potem ulokował się wygodniej w załomie pomostu bojowego.
„Garland” szedł „małą naprzód” po gładkiej wodzie. Był wczesny rześki świt: dopiero za kilka godzin poleje się z nieba sierpniowy skwar, szczególnie dokuczliwy w tym najdalszym, wschodnim zakątku Morza Śródziemnego. Byli bowiem u wejścia do zatoki Iskenderun i tureckiego portu o tej samej nazwie. Stamtąd właśnie miał nadejść ów „klient”…
Pamięć podsunęła na chwilę inny obraz: idealnie gładkie lustro wody, a wokół – blisko! – wysokie, ośnieżone szczyty, zwieńczone lśniącą koronką lodowca. Za prawą burtą Narvik. I ta przeżywana już po tysiąckroć od tamtej pory chwila, kiedy to na „Groma” padają bomby, a okręt łamie się w potwornym huku i dymie. A później lodowata, zmieszana z ropą woda…
Kiedy po wyjściu ze szpitala i krótkim odpoczynku zakomunikowano Namieśniowskiemu w KMW, że ma objąć dowództwo „Garlanda”, ucieszył się. Wreszcie własny okręt! Na „Gromie” był tylko ZDO. Radość przygasła nieco, gdy przedstawiono mu perypetie z okrętową artylerią i interwencją admirała Cunninghama. Powiedziano mu, że trzeba zrobić tam porządek, a na dodatek dostał przestrogę: ma wziąć pod uwagę fakt, iż obecność polskiej, wojennej bandery na Morzu Śródziemnym jest sprawą delikatną, ponieważ Polska nie jest de facto w stanie wojny z Włochami. Na dowód pokazano mu wywiad, udzielony w tej sprawie przez generała Sikorskiego prasie brytyjskiej.
W Aleksandrii nie zastał już ani śladu po tamtym incydencie z artyleryjską centralą. Po prostu: sami znaleźli wreszcie defekt, sami go usunęli. Jeden mały, parszywy kawałek drutu, tkwiący w zębatce przekaźnika! To, czy maltańscy technicy zostawili go tam umyślnie, czy przypadkiem, nie miało już znaczenia. Działa „Garlanda” biły jak diabli! Pokazało to się jeszcze w połowie czerwca podczas wypadu pod Kretę, kiedy „Garland” bardzo skutecznie odpędzał swym ogniem włoskie samoloty.
Powód całej afery odpadł więc, ale zostały rozkazy. Dlatego Doroszkowski i Namieśniowski musieli się pożegnać. Rozstali się w dobrej komitywie. Obaj „zawieszeni” oficerowie pozostali jednak – póki co – na swoich stanowiskach.
Załoga przyjęła nowego dowódcę z uznaniem: był przecież z „Groma”. On sam zaś łapał się na tym, że porównuje wciąż swój nowy okręt z tamtym. Choćby sylwetka: gdzież tam tej „dwukominówce” do pięknych, nowoczesnych linii „Groma”! „Garland”, zwodowany w roku 1935 w Glasgow, był tylko o rok starszy, ale ustępował niemal we wszystkim „Gromowi”: przy swoich 98 metrach był o całe 16 metrów krótszy, węższy, a różnica w wyporności bojowej sięgała blisko 150 ton. A uzbrojenie? „Grom” nosił siedem 120-milimetrowych dział artylerii głównej, dwie podwójne przeciwlotnicze czterdziestki i dwa enkaemy6, a także dwie potrójne wyrzutnie torped o kalibrze 550 milimetrów i cztery wyrzutnie bomb głębinowych, cała zaś artyleria główna „Garlanda” składała się z trzech zaledwie 120-milimetrowych dział… Owszem: miał też dwie aż czterorurowe wyrzutnie 533-milimetrowych torped i cztery wyrzutnie bomb głębinowych – dwie rufowe i dwa miotacze na burtach – a także dość silne uzbrojenie przeciwlotnicze, bo jedno działko kalibru 76 milimetrów i osiem enkaemów – ale był powolniejszy: mógł osiągać prędkość 35 węzłów7, podczas gdy „Grom” – 39.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.Destroyer (ang. ) – niszczyciel. Polacy używali dla tego typu okrętów dawnej nazwy: kontrtorpedowiec. [wróć]
2. ZDO – zastępca dowódcy okrętu. [wróć]
3. SPMW – Szkoła Podchorążych Marynarki Wojennej. [wróć]
4. Lieutenant commander (ang. ) – komandor podporucznik. [wróć]
5. KMW – Kierownictwo Marynarki Wojennej. [wróć]
6. Nkm – najcięższy karabin maszynowy kalibru 13,2 mm. [wróć]
7. Węzeł – mila morska (1852 m) na godzinę. [wróć]