217 000 wojennych mil Garlanda - Zbigniew Damski - ebook

217 000 wojennych mil Garlanda ebook

Damski Zbigniew

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niszczyciel zbudowany na zamówienie Royal Navy w latach 1934–1935 wszedł do służby w 1936 roku jako HMS „Garland”. Wkrótce po wybuchu wojny, w 1940 roku, został wydzierżawiony polskiej Marynarce Wojennej. Biało-czerwoną banderę podniesiono na nim 3 maja 1940 roku na Malcie, ze względów kurtuazyjnych zachowując dotychczasową nazwę. Autor barwnie opisuje wojenne losy „Garlanda”, m.in. udział w działaniach wojennych na Morzu Śródziemnym, w bitwie o Atlantyk, eskorcie konwoju PQ-16 do portów radzieckich, zatopieniu U-Boota U-407.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

– Pano­wie ofi­ce­ro­wie!

Powstali z miejsc. Z twa­rzy wcho­dzą­cego wła­śnie do mesy ORP „Gar­land” dowódcy okrętu łatwo dało się wyczy­tać, że to, co ma im do powie­dze­nia, nie będzie przy­jemne. Wie­dzieli o tym. Zasko­czył ich jed­nak wygląd zawsze dotąd ener­gicz­nego i uśmiech­nię­tego koman­dora pod­po­rucz­nika Anto­niego Dorosz­kow­skiego – jakby nagle posta­rzał się o wiele lat…

– Wra­cam z „Oriona” od admi­rała Toveya – zaczął wresz­cie, kiedy na powrót zasie­dli w drę­czą­cej ciszy. – I wie­cie, po co tam byłem. Zna­cie prze­cież, pano­wie, wyniki naszych ostat­nich strze­lań. Admi­rał nie owi­jał zresztą sprawy w bawełnę. Powie­dział wprost, że nie umiemy nic. I że już poro­zu­miał się w tej spra­wie z naszymi wła­dzami w Lon­dy­nie, z Kie­row­nic­twem Mary­narki Wojen­nej…

To był cios: to aż tak wysoko zawę­dro­wała wieść o ich kło­po­tach? I w takiej for­mie?! Dla­czego? Po co?!

– …i są decy­zje – dorzu­cił dowódca, się­ga­jąc po czapkę. – Pan, kapi­ta­nie Woje­wódzki, i porucz­nik Różań­ski zosta­je­cie zawie­szeni w obo­wiąz­kach jako zastępca dowódcy okrętu i pierw­szy ofi­cer arty­le­rii. Za brak kom­pe­ten­cji. Mnie zaś admi­rał Tovey dał do zro­zu­mie­nia, że w Kie­row­nic­twie Mary­narki Wojen­nej już wyty­po­wano kogoś na moje miej­sce…

W mesie długo jesz­cze po wyj­ściu dowódcy pano­wała gro­bowa cisza. Kata­strofa. I jaki wstyd! Poczu­cie ogrom­nej krzywdy aż dusiło gar­dła: prze­cież niczym nie zasłu­żyli na takie trak­to­wa­nie…

Ow­szem: strze­la­nie arty­le­ryj­skie nie wycho­dziło. Od początku. Jesz­cze na Mal­cie, od pierw­szych strze­lań ćwi­czeb­nych. Już tam poci­ski z „Gar­landa” szły Panu Bogu w okno, ale zaraz też zorien­to­wali się, że przy­czyna tkwi gdzieś w skom­pli­ko­wa­nych mecha­ni­zmach cen­trali arty­le­ryj­skiej. Prze­cież dane do strze­la­nia – takie jak pełne kąty napro­wa­dza­nia pozio­mego i pio­no­wego oraz zapal­nik – wyli­cza się auto­ma­tycz­nie na pod­sta­wie odle­gło­ści do celu, kąta kur­so­wego i biegu, pręd­ko­ści strze­la­ją­cego okrętu i celu przy uwzględ­nie­niu wszel­kich popra­wek. Dane te idą póź­niej za pomocą prze­kaź­ni­ków do dział.

Mieli całą tę wie­dzę w małym palcu, ale owe prze­kaź­niki w jakiś nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób wciąż „roz­cho­dziły” się i salwy „Gar­landa” padały, gdzie im się podo­bało. Ostat­nio omal nie roz­strze­lali towa­rzy­szą­cego im pod­czas ćwi­czeń bry­tyj­skiego destro­jera1…

– Prze­cież sto razy roz­bie­ra­li­śmy na kawałki tę prze­klętą cen­tralę! – wybuch­nął wresz­cie porucz­nik Michał Różań­ski. – Do naj­drob­niej­szego prze­kaź­nika!

Kapi­tan Zbi­gniew Woje­wódzki wzru­szył ramio­nami:

– Mówi pan tak, jakby poczu­wał się pan do winy…

To prawda: obaj wie­dzieli, że są dobrymi spe­cja­li­stami. Zbi­gniew Woje­wódzki ze swych trzy­dzie­stu sze­ściu lat życia aż trzy­na­ście spę­dził na morzu i od tyluż lat nosił ofi­cer­skie szlify. Tuż przed wybu­chem wojny dosłu­żył się sta­no­wi­ska ZDO2 na ORP „Burza” i na pokła­dzie tego okrętu przy­szedł do Anglii, póki wcze­sną wio­sną roku 1940 nie roz­ka­zano mu objąć tej samej funk­cji na ORP „Gar­land”. Michał Różań­ski ukoń­czył SPMW3 w cztery lata póź­niej, ale miał też za sobą spe­cja­li­styczny kurs ofi­ce­rów arty­le­rii. Przed wojną był ZDO na ORP „Kra­ko­wiak” i ORP „Wilia”. Na tym wła­śnie okrę­cie wyszedł w lipcu 1939 roku w ćwi­czebny rejs z pod­cho­rą­żymi, aby póź­niej przez Casa­blankę i Fran­cję dotrzeć do Anglii, gdzie w pol­skiej bazie w Ply­mo­uth był instruk­to­rem arty­le­rii. Uczył tam mary­na­rzy ochot­ni­ków obsłu­gi­wać działa, zmon­to­wane na spe­cjal­nych rucho­mych plat­for­mach imi­tu­ją­cych „kiwa­nie” na fali.

Żaden z nich nie dostał więc swego sta­no­wi­ska darmo. Mało tego: choć przed wojną w Mary­narce Wojen­nej więk­szość urzą­dzeń okrę­to­wych pocho­dziła z Fran­cji i kształ­cono ofi­ce­rów na fran­cu­skich wzo­rach, to jed­nak szybko potra­fili upo­rać się także i z bry­tyj­skim, zupeł­nie innym i nie­zna­nym sprzę­tem. Opa­no­wali prze­cież posłu­gi­wa­nie się dalo­ce­low­ni­kiem (wcze­śniej tylko sły­szeli, że „takie coś” jest…), roz­gryźli też dość szybko taj­niki abso­lut­nie nowo­cze­snego urzą­dze­nia, w jakie wypo­sa­żono „Gar­landa” jesz­cze na Mal­cie: kon­żu­ga­tora do strze­lań prze­ciw­lot­ni­czych. Wszel­kie instruk­cje do tej „czar­no­księ­skiej skrzynki”, jak i wszel­kie na niej napisy były w słabo im zna­nym języku angiel­skim, a jed­nak dali radę. Tylko ta cen­trala arty­le­ryj­ska: to przez nią cała afera!

– To ten cho­lerny Pat­ter­son! – roz­zło­ścił się nagle „drugi arty­le­rzy­sta”, pod­po­rucz­nik Józef Bar­to­sik. Był tu naj­młod­szy wie­kiem, ale tytuł pry­musa SPMW z 1938 roku, jak i wojenny staż, odbyty już na ORP „Bły­ska­wica” w patro­lach na Kanale, doda­wał mu pew­no­ści sie­bie. – To on pole­ciał ze skargą na nas do admi­rała Cun­nin­ghama! Od początku, drań, patrzył na nas jak na dzi­kich Zulu­sów!

Co do tego nikt nie miał wąt­pli­wo­ści. Przy­dzie­lony jesz­cze na Mal­cie jako bry­tyj­ski ofi­cer łącz­ni­kowy lieu­te­nant com­man­der4 Pat­ter­son rze­czy­wi­ście krzy­wym okiem patrzył na wszel­kie poczy­na­nia Pola­ków. Mogło powo­do­wać nim swo­iste poczu­cie wyż­szo­ści – był wszak synem „kró­lu­ją­cej nad morzami” Bry­ta­nii – wobec dość egzo­tycz­nych, i w dodatku prze­gra­nych, sojusz­ni­ków znad Bał­tyku, mógł ura­żać jego uczu­cia fakt, że okręt jego Kró­lew­skiej Mości prze­ka­zuje się jakimś Pola­kom. W każ­dym razie – nie poma­gał. Że zaś do jego obo­wiąz­ków nale­żało infor­mo­wa­nie dowódcy Eska­dry Alek­san­dryj­skiej, admi­rała sir Andrew B. Cun­nin­ghama, o każ­dym kroku Pola­ków – to było pewne.

Porucz­nik Michał Różań­ski mach­nął tylko ręką.

– Ano, prawda! Ale mógł prze­cież spro­wa­dzić jakichś inży­nie­rów zamiast pisać donosy.

Nie, nie było im lekko. Tyle prze­cież obie­cy­wali sobie po tym okrę­cie…

Wieść, że Anglicy – zgod­nie z zawar­tymi wcze­śniej umo­wami – chcą prze­ka­zać pol­skiej Mary­narce Wojen­nej pierw­szą z obie­ca­nych jed­no­stek, roze­szła się już wcze­sną wio­sną roku 1940 wśród załóg pol­skich okrę­tów w Anglii i wywo­łała spore zain­te­re­so­wa­nie: kogo tam przy­dzielą? Wezwany roz­ka­zem KMW5 do bazy w Ply­mo­uth kapi­tan Woje­wódzki nie miał poję­cia, że jest wła­śnie pierw­szym z ofi­ce­rów, wyzna­czo­nych do odbioru tego okrętu. I na razie jedy­nym.

Na ORP „Gdy­nia” – daw­nym pasa­żer­skim s/s „Kościuszko”, zako­twi­czo­nym w Ply­mo­uth i odgry­wa­ją­cym rolę bazy – poznał nie­wielką grupę star­szych pod­ofi­ce­rów, spe­cja­li­stów i mary­na­rzy: mecha­ni­ków, elek­try­ków, arty­le­rzy­stów. To była „ekipa odbior­cza” i z nią wyru­szył w drogę. Pocią­giem do Dover, stam­tąd przez Kanał do Hawru, a potem znów pocią­giem przez zaśnie­żone jesz­cze miej­scami pola Fran­cji do Mar­sy­lii. Oglą­dali po dro­dze roz­cheł­sta­nych żoł­nie­rzy fran­cu­skich z nie­od­stęp­nymi, paru­li­tro­wymi bido­nami wina u boków; to oni mieli przyjść nam we Wrze­śniu z pomocą…

Trans­por­to­wiec „Devon­shire” prze­rzu­cił ich z Mar­sy­lii na Maltę. Tu zakwa­te­ro­wali w HMS „St. Angelo”. Wbrew lite­rom „HMS” nie był to okręt, tylko koszary w sta­rym for­cie z pia­skowca, pamię­ta­ją­cym jesz­cze czasy ryce­rzy krzy­żo­wych. Roz­po­częła się praca.

HMS „Gar­land” był w opła­ka­nym sta­nie. Od świtu do nocy roiły się na nim tłumy mal­tań­skich stocz­niow­ców. Od przed­wcze­snego wybu­chu wła­snej bomby głę­bi­no­wej okręt utra­cił ostat­nio całą pra­wie rufę, a ponadto doko­ny­wano na nim kapi­tal­nego remontu i insta­lo­wano nowe urzą­dze­nia. Pozwa­lało to Pola­kom poznać wiele okrę­to­wych zaka­mar­ków i mecha­ni­zmów „od pod­szewki”, ale była to też harówka w pocie czoła…

Wyna­gra­dzała ją wspa­niała, śród­ziem­no­mor­ska wio­sna, cie­płe morze i te nie­liczne wolne chwile, spę­dzone wśród malow­ni­czych uli­czek La Valetty, prze­sy­co­nych cha­rak­te­ry­styczną dla połu­dnia wonią przy­sma­żo­nej oliwy i ostrych przy­praw. Podzi­wiali dostojne budowle i ogromne for­ta­li­cje, wznie­sione tu jesz­cze przez krzy­żow­ców, prze­sia­dy­wali wie­czo­rami w małych kafej­kach. W tej sce­ne­rii wojna wyda­wała się czymś bar­dzo odle­głym i nie­re­al­nym.

A jed­nak wyczu­wało się i tu napię­cie i nie­pew­ność. Wszak na Mal­cie była wielka i ważna baza bry­tyj­ska, a Ita­lia i jej wojenne bazy na Sycy­lii, Sar­dy­nii i Pan­tel­le­rii – tuż. I były prze­cież Wło­chy Mus­so­li­niego, zwią­zane z Hitle­rem osią od roku 1936 i „Pak­tem Sta­lo­wym”, pod­pi­sa­nym w roku 1939. Zada­wano sobie pyta­nie: kiedy ruszą?!

W końcu kwiet­nia przy­była z Anglii tą samą drogą reszta załogi z dowódcą, pierw­szym mecha­ni­kiem koman­do­rem pod­po­rucz­ni­kiem inży­nie­rem Micha­łem Gier­żo­dem, oby­dwoma arty­le­rzy­stami – Różań­skim i Bar­to­si­kiem – oraz pierw­szym nawi­ga­to­rem pod­po­rucz­ni­kiem Anto­nim Tycem. Do peł­nego etatu 145 ludzi bra­ko­wało jesz­cze wielu, ale natych­miast zor­ga­ni­zo­wano nor­malną służbę i choć stocz­niowcy nie zakoń­czyli jesz­cze wszyst­kich prac, okręt wyszedł na pierw­sze próby.

A potem, 3 maja 1940 roku, odbyło się uro­czy­ste pod­nie­sie­nie biało-czer­wo­nej ban­dery. Nie­je­den w mary­nar­skich sze­re­gach miał łzy w oczach: prze­gra­li­śmy pierw­szą bitwę w tej woj­nie, ale rośniemy prze­cież w siłę! Łatwiej będzie dobić do kraju…

I zaraz potem wojna wyszcze­rzyła kły. Gruch­nęła bowiem wieść o najeź­dzie Niem­ców na Bel­gię i Holan­dię i o zato­pie­niu „Groma” w dale­kim nor­we­skim Rom­bak­ken­fjor­dzie! Hitle­row­skie bomby posłały go na dno wraz z 59 mary­na­rzami 4 kwiet­nia, zale­d­wie w dzień po pod­nie­sie­niu ban­dery na „Gar­lan­dzie”…

Trudno to było prze­bo­leć: utra­cili prze­cież wraz z „Gro­mem” nie­jed­nego z daw­nych kole­gów. I wresz­cie ta zbież­ność dat… Utwier­dziła ich w prze­ko­na­niu, że to oni wła­śnie muszą teraz god­nie zastą­pić tam­ten okręt i jego załogę. A tu nagle te kło­poty z arty­le­rią!

Tym­cza­sem na Mal­cie rosła panika. Pod­sy­cały ją nie­wia­ry­godne wprost wia­do­mo­ści z kon­ty­nen­tal­nego frontu: Niemcy prą nie­po­wstrzy­ma­nie naprzód przez Fran­cję, pada Holan­dia…

18 maja ORP „Gar­land”, wciąż jesz­cze z mal­tań­skimi robot­ni­kami na pokła­dzie, wycho­dzi z La Valetty w asy­ście krą­żow­nika HMS „Calypso”. W por­cie alek­san­dryj­skim tkwią po lewej okręty bry­tyj­skie, a po pra­wej – eska­dra fran­cu­ska. I wła­śnie Fran­cuzi witają pol­ską ban­derę sygna­łem: „Atten­tion a tri­bord” i odda­niem peł­nych hono­rów. Salu­tuje ich z pokładu pan­cer­nika fran­cu­ski admi­rał.

I teraz, po trzech bli­sko tygo­dniach od tam­tego dnia, stoi ORP „Gar­land” w tej samej Alek­san­drii, ale w jakże innej sytu­acji! Ze ścian mesy spo­gląda na nich – chyba z iro­nią? – piękny kar­tusz z her­bem okrętu. Angiel­skim, bo przez kur­tu­azję pozo­sta­wiono jego dawną nazwę, mającą we flo­cie bry­tyj­skiej tra­dy­cje, się­ga­jące XIII wieku. „Gar­land” zna­czy „Wie­niec”, a łaciń­ska dewiza na kar­tuszu mówi: „Qui meruit fer­rat”. Czyli: „Nosi – kto zasłu­żył”. Oni pewno nie zasłu­żyli i dla­tego kapi­tan Woje­wódzki prze­stał być ZDO, a porucz­nik Różań­ski – pierw­szym arty­le­rzy­stą.

– Pośpie­szyli się nasi „władcy” w Lon­dy­nie z decy­zjami – mru­czy pod­po­rucz­nik Tyc i dodaje: – Tylko kim was tutaj, pano­wie, zastą­pią? Prze­cież z led­wo­ścią wyskro­bano tę naszą i tak nie­pełną załogę…

Pod­po­rucz­nik Tyc tra­fił na „Gar­landa” wła­ści­wie „za karę”. To on dopu­ścił się wraz z kil­koma innymi mło­dymi ofi­ce­rami „Bły­ska­wicy” czynu, nie­ma­ją­cego w Mary­narce pre­ce­densu: zło­żyli do KMW skargę na dowódcę okrętu! Za nie­udolne dowo­dze­nie, wyra­ża­jące się nawet „komi­syj­nym” robie­niem zwro­tów. Za obawy przed pod­ję­ciem jakiej­kol­wiek decy­zji. I wygrali! Dowódcę odwo­łano, a skar­żą­cych się roze­słano na inne okręty, nawet bez dys­cy­pli­nar­nych kar. I dla­tego patrzą tu teraz na Anto­niego Tyca uważ­nie – jedni z pewną obawą, inni z sza­cun­kiem: zna­ko­mity prze­cież spe­cja­li­sta i wali prawdę pro­sto z mostu!

– Ot i tra­fił! – zaciąga z wileń­ska inży­nier Gier­żod i śmieje się sze­roko. Roz­ła­do­wuje tym napiętą atmos­ferę. No bo rze­czy­wi­ście: nikt sprawy na miej­scu nie zba­dał, ale od razu: „zawie­sze­nie”! A skąd wziąć następ­ców, jeśli w Anglii są teraz tylko dwa pol­skie kontr­tor­pe­dowce i dwa okręty pod­wodne? Na awanse pod­cho­rą­ża­ków z „Iskry” i „Wilii” trzeba jesz­cze pocze­kać…

– Zawie­szeni czy nie – kon­klu­duje wresz­cie kapi­tan Woje­wódzki – ale służbę ktoś peł­nić musi!

Wie­czo­rem zaś tego dnia bie­gnie w por­cie alek­san­dryj­skim od okrętu do okrętu wieść: „Wło­chy wypo­wie­działy wojnę!”

Jest 10 czerwca 1940 roku.

Rozdział II

– Mel­duję, panie koman­do­rze, że musimy tro­chę się tu pokrę­cić i pocze­kać na naszego klienta…

Koman­dor porucz­nik Kon­rad Namie­śniow­ski ski­nął podporucz­nikowi Tycowi głową: od dnia, w któ­rym objął dowódz­two „Gar­landa”, minęło już tro­chę czasu i zdą­żył się przy­zwy­czaić do jego nie­zbyt prze­pi­so­wych mel­dun­ków. Potem ulo­ko­wał się wygod­niej w zało­mie pomo­stu bojo­wego.

„Gar­land” szedł „małą naprzód” po gład­kiej wodzie. Był wcze­sny rześki świt: dopiero za kilka godzin poleje się z nieba sierp­niowy skwar, szcze­gól­nie dokucz­liwy w tym naj­dal­szym, wschod­nim zakątku Morza Śród­ziem­nego. Byli bowiem u wej­ścia do zatoki Isken­de­run i turec­kiego portu o tej samej nazwie. Stam­tąd wła­śnie miał nadejść ów „klient”…

Pamięć pod­su­nęła na chwilę inny obraz: ide­al­nie gład­kie lustro wody, a wokół – bli­sko! – wyso­kie, ośnie­żone szczyty, zwień­czone lśniącą koronką lodowca. Za prawą burtą Nar­vik. I ta prze­ży­wana już po tysiąc­kroć od tam­tej pory chwila, kiedy to na „Groma” padają bomby, a okręt łamie się w potwor­nym huku i dymie. A póź­niej lodo­wata, zmie­szana z ropą woda…

Kiedy po wyj­ściu ze szpi­tala i krót­kim odpo­czynku zako­mu­ni­ko­wano Namie­śniow­skiemu w KMW, że ma objąć dowódz­two „Gar­landa”, ucie­szył się. Wresz­cie wła­sny okręt! Na „Gro­mie” był tylko ZDO. Radość przy­ga­sła nieco, gdy przed­sta­wiono mu pery­pe­tie z okrę­tową arty­le­rią i inter­wen­cją admi­rała Cun­nin­ghama. Powie­dziano mu, że trzeba zro­bić tam porzą­dek, a na doda­tek dostał prze­strogę: ma wziąć pod uwagę fakt, iż obec­ność pol­skiej, wojen­nej ban­dery na Morzu Śród­ziem­nym jest sprawą deli­katną, ponie­waż Pol­ska nie jest de facto w sta­nie wojny z Wło­chami. Na dowód poka­zano mu wywiad, udzie­lony w tej spra­wie przez gene­rała Sikor­skiego pra­sie bry­tyj­skiej.

W Alek­san­drii nie zastał już ani śladu po tam­tym incy­den­cie z arty­le­ryj­ską cen­tralą. Po pro­stu: sami zna­leźli wresz­cie defekt, sami go usu­nęli. Jeden mały, par­szywy kawa­łek drutu, tkwiący w zębatce prze­kaź­nika! To, czy mal­tań­scy tech­nicy zosta­wili go tam umyśl­nie, czy przy­pad­kiem, nie miało już zna­cze­nia. Działa „Gar­landa” biły jak dia­bli! Poka­zało to się jesz­cze w poło­wie czerwca pod­czas wypadu pod Kretę, kiedy „Gar­land” bar­dzo sku­tecz­nie odpę­dzał swym ogniem wło­skie samo­loty.

Powód całej afery odpadł więc, ale zostały roz­kazy. Dla­tego Dorosz­kow­ski i Namie­śniow­ski musieli się poże­gnać. Roz­stali się w dobrej komi­ty­wie. Obaj „zawie­szeni” ofi­ce­ro­wie pozo­stali jed­nak – póki co – na swo­ich sta­no­wi­skach.

Załoga przy­jęła nowego dowódcę z uzna­niem: był prze­cież z „Groma”. On sam zaś łapał się na tym, że porów­nuje wciąż swój nowy okręt z tam­tym. Choćby syl­wetka: gdzież tam tej „dwu­ko­mi­nówce” do pięk­nych, nowo­cze­snych linii „Groma”! „Gar­land”, zwo­do­wany w roku 1935 w Glas­gow, był tylko o rok star­szy, ale ustę­po­wał nie­mal we wszyst­kim „Gro­mowi”: przy swo­ich 98 metrach był o całe 16 metrów krót­szy, węż­szy, a róż­nica w wypor­no­ści bojo­wej się­gała bli­sko 150 ton. A uzbro­je­nie? „Grom” nosił sie­dem 120-mili­me­tro­wych dział arty­le­rii głów­nej, dwie podwójne prze­ciw­lot­ni­cze czter­dziestki i dwa enka­emy6, a także dwie potrójne wyrzut­nie tor­ped o kali­brze 550 mili­me­trów i cztery wyrzut­nie bomb głę­bi­no­wych, cała zaś arty­le­ria główna „Gar­landa” skła­dała się z trzech zale­d­wie 120-mili­me­tro­wych dział… Ow­szem: miał też dwie aż czte­ro­ru­rowe wyrzut­nie 533-mili­me­tro­wych tor­ped i cztery wyrzut­nie bomb głę­bi­no­wych – dwie rufowe i dwa mio­ta­cze na bur­tach – a także dość silne uzbro­je­nie prze­ciw­lot­ni­cze, bo jedno działko kali­bru 76 mili­me­trów i osiem enka­emów – ale był powol­niej­szy: mógł osią­gać pręd­kość 35 węzłów7, pod­czas gdy „Grom” – 39.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Destroyer (ang. ) – nisz­czy­ciel. Polacy uży­wali dla tego typu okrę­tów daw­nej nazwy: kontr­tor­pe­do­wiec. [wróć]

2. ZDO – zastępca dowódcy okrętu. [wróć]

3. SPMW – Szkoła Pod­cho­rą­żych Mary­narki Wojen­nej. [wróć]

4. Lieu­te­nant com­man­der (ang. ) – koman­dor pod­po­rucz­nik. [wróć]

5. KMW – Kie­row­nic­two Mary­narki Wojen­nej. [wróć]

6. Nkm – naj­cięż­szy kara­bin maszy­nowy kali­bru 13,2 mm. [wróć]

7. Węzeł – mila mor­ska (1852 m) na godzinę. [wróć]