Peryskop w górę - Zbigniew Damski - ebook + audiobook + książka

Peryskop w górę ebook i audiobook

Damski Zbigniew

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przez pierwsze lata drugiej wojny światowej polskie okręty podwodne nie mogły pochwalić się licznymi sukcesami. Największym było zatopienie przez ORP „Orzeł” w 1940 roku niemieckiego transportowca „Rio de Janeiro”. Sytuacja zmieniła się w 1943 roku. Na Morzu Śródziemnym pojawiły się „Sokół”, a potem „Dzik”. Były bardzo skuteczne. Anglicy nazwali je nawet terrible twins – strasznymi bliźniakami.

Autor opisuje zwycięstwa polskich okrętów wojennych, ale równocześnie pokazuje, że ich służba była skrajnie niebezpieczna, a życie załogi nieraz wisiało na włosku.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 122

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 0 min

Lektor: Adam Bauman

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

– Pery­skop w górę!

Zamla­skał hydrau­liczny pod­no­śnik, a kiedy w chwilę póź­niej z głębi stu­dzienki wynu­rzyła się gło­wica pery­skopu, szczęk­nęły roz­kła­dane na boki rączki i kapi­tan Borys Kar­nicki przy­warł do oku­laru.

Przez mgnie­nie widział tylko szma­rag­dową zie­leń – oko pery­skopu nie się­gnęło jesz­cze nad powierzch­nię morza. Potem obraz roz­ja­rzył się migo­tli­wymi bły­skami, aż wresz­cie runęły w oczy potoki świa­tła.

Kar­nicki czuj­nym wzro­kiem omiótł hory­zont i niebo. Nic. Teraz już spo­koj­niej powtó­rzył manewr, dając sze­ścio­krotne powięk­sze­nie. Obra­cał się wolno, prze­pa­tru­jąc uważ­nie poły­skliwą powierzch­nię morza, póki w jego polu widze­nia nie uka­zały się poszar­pane, ska­li­ste zbo­cza nie­da­le­kiego wybrzeża. Wiódł po nich wzro­kiem, aż do tego miej­sca, gdzie skały roz­stę­po­wały się i ucie­kały w głąb lądu, odsła­nia­jąc wej­ście do zatoki.

Tam, w głębi, leżał port Nava­rino, cel pod­wod­nej wyprawy ORP „Sokół”.

W oku­la­rze pery­skopu ryso­wał się wyraźny obraz, nasy­cony słoń­cem. Naj­pierw mała, ska­li­sta wysepka Ali-Baba, na prawo od niej i nieco głę­biej druga, Kafe­te­ria, i kanał pro­wa­dzący pro­sto do wej­ścia do portu. Sam port leżał dalej. Jego urzą­dze­nia i mury mia­steczka ledwo ryso­wały się na tle stro­mych zbo­czy. Wyglą­dał stąd jak wymarły; żad­nej krzą­ta­niny, żad­nego ruchu. Trudno było uwie­rzyć, iż jest tam jaki­kol­wiek choćby sta­tek – a co dopiero cały kon­wój chro­niony przez eskortę!

Dowódca puścił rączki pery­skopu i znie­chę­co­nym gestem roz­pro­sto­wał plecy.

– Pery­skop w dół!

Po ule­wie tam­tego sło­necz­nego świa­tła blask elek­trycz­nych lamp w cen­trali wyda­wał się pół­mro­kiem. Panu­jąca dookoła cisza spra­wiała wra­że­nie napię­tej czuj­no­ści Okręt czaił się zawie­szony w bez­ru­chu pod powierzch­nią. Kapi­tan Kar­nicki przy­siadł przed roz­ło­żoną na sto­liku mapą. Po raz któ­ryś już z rzędu ana­li­zo­wał sytu­ację.

Miał teraz przed sobą tam­ten widziany przed chwilą na powierzchni obraz, ale pła­ski, oglą­dany z lotu ptaka. Worek zatoki Nava­rino wci­nał się głę­boko w ląd, obie wysepki wyglą­dały tak, jakby strze­gły wej­ścia. Kanał jest na pewno tra­ło­wany, więc bez­pieczny, ale po bokach obrze­żają go dwie mie­li­zny. Tu, na połu­dnie od mie­lizn mogą być miny…

Tak, kanał jest na pewno bez­pieczny. Prze­cież tędy musi przejść ów wło­ski kon­wój, który schro­nił się do portu przed alianc­kimi samo­lo­tami – trzy duże statki z zaopa­trze­niem i eskor­tu­jące je nisz­czy­ciele. Takie infor­ma­cje otrzy­mał kapi­tan Kar­nicki w swoim macie­rzy­stym por­cie La Valetta na Mal­cie od bez­po­śred­niego prze­ło­żo­nego, dowódcy 10 Bry­tyj­skiej Flo­tylli Okrę­tów Pod­wod­nych – koman­dora C.C. Phil­lipsa, wraz z wyraź­nym roz­ka­zem:

ORP „Sokół” (znak tak­tyczny N-97) pój­dzie na Morze Joń­skie i będzie patro­lo­wał u połu­dniowo-wschod­nich wybrzeży Gre­cji w rejo­nie zatoki i portu Nava­rino. Cel: prze­chwy­ce­nie wło­skiego kon­woju. Data wyj­ścia z bazy w Laza­retto Creek: 13 listo­pada 1941 roku. Ter­min przy­by­cia na wyzna­czoną pozy­cją: 15 listo­pada 1941 roku. ORP „Sokół” będzie dzia­łał w zespole wraz z trzema innymi bry­tyj­skimi o.p.

Kapi­tan Kar­nicki potarł mocno szcze­ci­nia­stą już brodę i spoj­rzał na kalen­darz. 19 listo­pada. Od chwili wyj­ścia z Malty minęło sześć dni – ten jest siódmy. Od sied­miu dni kręcą się po morzu jak pies za wła­snym ogo­nem i nie dostrze­gli nawet dymku. Zmie­niają się tylko roz­kazy. Ledwo w dniu 15 listo­pada ORP „Sokół” osią­gnął wyzna­czoną pozy­cję, a już po połu­dniu przy­szedł drogą radiową nowy roz­kaz: Zmie­nić sek­tor patro­lo­wa­nia. ORP „Sokół” ma prze­su­nąć się na pozy­cję F-30° 01°N i L-20° 13'E. Pozo­sta­wili więc tamte trzy bry­tyj­skie okręty pod­wodne, roz­sy­pane łań­cusz­kiem w spo­rej odle­gło­ści od połu­dniowo-zachod­nich wybrzeży grec­kiej wyspy Kefal­li­nia, i poszli na pół­nocny wschód, bli­żej lądu. Wyzna­czony punkt osią­gnęli o godzi­nie ósmej rano dnia następ­nego i przez dal­sze dwa dni wypa­try­wali bez­sku­tecz­nie obie­ca­nego kon­woju. Dopiero roz­kaz z dnia 15 listo­pada pchnął ich bez­po­śred­nio na pozy­cję, w któ­rej znaj­dują się wła­śnie teraz, do wrót portu Nava­rino – ale i tu nie dzieje się nic. Włosi prze­pa­dli. Zacu­mo­wali w bez­piecz­nym por­cie i mogą nie wysta­wić zeń nosa aż do końca wojny…

Dowódca „Sokoła” się­gnął po jakiś wystrzę­piony angiel­ski tygo­dnik ilu­stro­wany i jął machi­nal­nie prze­rzu­cać stro­nice. Nur­tu­jące go myśli poczęły z wolna przy­bie­rać okre­ślony kształt. Zaraz, jak to powie­dziano w tym ostat­nim roz­ka­zie?

U wej­ścia do portu nie ma prze­szkód i praw­do­po­dob­nie nie jest ono strze­żone… Tro­chę to dziwne, jeśli wziąć pod uwagę dane, z któ­rymi zapo­znał się w biu­rze ope­ra­cyj­nym dowódz­twa na Mal­cie: Nava­rino, nie­wielki port grecki. Po zaję­ciu Gre­cji przez pań­stwa osi roz­bu­do­wany przez Wło­chów, któ­rzy zało­żyli tam silną bazę swo­ich sił mor­skich…

Baza – i nie­strze­żona? W wyobraźni ujrzał przy­cza­jone w głębi zatoki szyb­kie ści­ga­cze i kor­wety z dzie­siąt­kami bomb głę­bi­no­wych na pokła­dach, całe ławice pól mino­wych, wresz­cie arty­le­rię… Z dru­giej strony infor­ma­cje zebrane przez wywiad bry­tyj­ski też nie są do pogar­dze­nia: może istot­nie Włosi nie strzegą wej­ścia?

Decy­zja rodzi się w ułamku sekundy – nie chce kon­wój wyjść do nas, to my pój­dziemy do niego. Do portu.

Tygo­dnik leci w kąt. Dowódca raz jesz­cze pochyla się nad mapą, teraz już z cyr­klem. Dokład­nie mie­rzy odle­gło­ści.

– Zro­bić pozy­cję!

Ofi­cer wach­towy, pod­po­rucz­nik Tade­usz Ber­nas, krząta się przy swoim pul­pi­cie. Pozy­cja nanie­siona na mapę: tu jeste­śmy!

– Podać kurs wej­ściowy…

Na twa­rzy pod­po­rucz­nika maluje się zdu­mie­nie i zasko­cze­nie. Kurs wej­ściowy? Dokąd?! Waha­nie trwa krótko, jak mgnie­nie oka. Poro­zu­mie­waw­czy, sze­roki uśmiech: sami pój­dziemy po zdo­bycz!

Kąto­mierz.

– Kurs sto trzy­dzie­ści stopni!

Dowódca spo­gląda na zegar. Jest godzina 14 minut 40.

– Alarm bojowy!

Przy­głu­szony dźwięk dzwon­ków zrywa ciszę. Dowódca tego nie widzi, lecz wie, że w prze­dzia­łach dzio­bo­wych tor­pe­dy­ści zaj­mują wła­śnie miej­sca przy swo­ich apa­ra­tach, że na rufie elek­trycy są już na sta­no­wi­skach manew­ro­wych. Nie­po­strze­że­nie zalud­niła się cen­trala.

– Oba motory wolno naprzód!

Pod sto­pami mrowi się lek­kie drże­nie – znak, że ożyły ciel­ska elek­trycz­nych sil­ni­ków i wpra­wiły w ruch śruby.

– Zanu­rze­nie pięt­na­ście metrów. Kurs sto trzy­dzie­ści stopni…

Ster­nik dzio­bo­wego steru głę­bo­ko­ści ener­gicz­nie obró­cił pokrę­tłem, usta­wia­jąc ster na zanu­rze­nie. Zapul­so­wały mano­me­try głę­bo­ko­ści i wskaź­niki poło­że­nia obu ste­rów. Okręt wyko­nał zwrot i poszedł wyzna­czo­nym kur­sem.

W cen­trali znów zapa­dła cisza, ale czuło się w niej nie­mal nama­cal­nie napięte pod­nie­ce­nie. Ruchy ludzi – na­dal oszczędne i celowe – stały się jakby bar­dziej czujne i pre­cy­zyjne. Oni, wła­śnie oni jako jedyni na całym okrę­cie, wie­dzieli, dokąd idą i po co. Wie­dzieli, że teraz o wszyst­kim zade­cy­duje czas – a minuty cie­kły powoli i każda wyda­wała się nie­skoń­cze­nie długa.

– Pery­skop w górę!

Dowódca przy­kuc­nął nad stu­dzienką i w chwili gdy uka­zała się gło­wica, roz­ło­żył rączki, przy­warł okiem do szkła i pro­sto­wał swą długą, chudą postać wraz z peł­znącą ku górze rurą.

– Stop!

Ska­li­sty brzeg roz­rósł się znacz­nie. Wypeł­niał już trzy czwarte obrazu, pozo­sta­wia­jąc tylko u góry wąski skra­wek błę­kitu. Lekki obrót pery­skopu odsło­nił wnę­trze zatoki – wciąż była pusta.

– Pery­skop w dół!

W tym momen­cie gwał­towny wstrząs tar­gnął okrę­tem i rzu­cił ludzi na gro­dzie. Gdzieś w górze, nad nimi, roz­le­gła się głu­cha deto­na­cja, świa­tło zamru­gało i zga­sło. Posy­pały się jakieś drobne przed­mioty, spa­da­jący metal zadzwo­nił o rury. W zapa­da­ją­cych nagle ciem­no­ściach strach, jak zły pies, rzu­cił się do gar­deł: to już?! Już koniec?! Roz­ja­rza­jące się na powrót świa­tła wyła­wiają z mroku pobla­dłe, skie­ro­wane ku górze twa­rze, zawie­szony na rurach klucz, który zamarł pod dziw­nym kątem, wska­zówkę logu, wolno i nie­ustę­pli­wie peł­znącą do punktu „zero”…

Trwa to wszystko przez moment jedy­nie, bo już huczy głos dowódcy:

– Oba motory stop!

Z kłę­bią­cych się myśli trzeba wyrwać decy­zję. Każda może być osta­teczna. Dla niego – dowódcy – i tych trzy­dzie­stu pię­ciu ludzi, zamknię­tych z nim razem w sta­lo­wym pudle. Sieć czy mie­li­zna?! Sieć. Widzi w wyobraźni jej sta­lowe, okrą­głe oka, opla­ta­jące kadłub okrętu. Chyba sieć. Żeby tylko nie zaplą­tać śrub.

W górze łoskot dru­giego wybu­chu.

Sieć, na pewno sieć! Wybu­chają detek­to­rowe bomby, przy­cu­mo­wane do niej dla sygna­li­za­cji. Więc jed­nak zagro­dzili wej­ście do portu…

– Napeł­nić bala­sty!

Tak trzeba, aby opla­ta­nego w sieć i unie­ru­cho­mio­nego okrętu woda nie wyrzu­ciła na powierzch­nię. Wtedy byłby koniec – ale prze­cież i teraz wisi nad „Soko­łem” strasz­liwe, śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo. Uwi­kłany w sta­lową paję­czynę i pozba­wiony moż­li­wo­ści uczy­nie­nia jakie­go­kol­wiek ruchu jest bez­bronny. Włosi, zaalar­mo­wani wybu­chami, już pewno odbi­jają od nabrzeży…

W oczach zastępcy, kapi­tana Jerzego Kozioł­kow­skiego, który przy­biegł do cen­trali, nieme pyta­nie.

– Jeste­śmy w sieci – mówi lako­nicz­nie dowódca.

Spo­kój, tylko spo­kój. Dowódca musi poka­zać zało­dze kamienną twarz, musi dowieść, że na­dal panuje nad sytu­acją, bo ina­czej dła­wiąca obręcz grozy może pęk­nąć nie­obli­czal­nym wybu­chem – paniką.

Okręt zatrzy­mał się już zupeł­nie, a teraz począł z wolna coraz głę­biej pogrą­żać się rufą. Pod­łoga pod sto­pami pochyla się.

Gorącz­kowy galop myśli: jak głę­boko mógł wleźć okręt w te prze­klęte sieci? Skoro rufa „tonie”, to zna­czy, że w pułapce utkwił tylko dziób – ale kto zagwa­ran­tuje, że śruby są czy­ste, że nie zaplą­tały się, że będą się krę­cić?!

Trzeba pró­bo­wać!

– Oba motory wolno wstecz!

Moment ogrom­nego napię­cia. Ruszą, czy nie?!

– Śruby pra­cują! – wrzesz­czy ochry­płym z pod­nie­ce­nia gło­sem kie­row­nik maszyn, zapo­mi­na­jąc o tym, że nikt prze­cież nie żądał od niego mel­dunku.

– Oba motory cała wstecz!

Teraz dowódca nie myśli o wło­skich ści­ga­czach. Całą siłą woli jest tam, przy rufie, przy krę­cą­cych się opę­tań­czo śru­bach. Wycią­gną – czy nie?! Dadzą radę?! Muszą! To nic, że pra­cu­jące na peł­nych obro­tach śruby wpra­wiają okręt w febryczne drże­nie – tak wła­śnie trzeba. Byle puściła ta sta­lowa pułapka…

Po rurze pery­skopu sączą się kro­ple wody. Takie same kro­ple ma na czole nawi­ga­tor – ale to jest pot. Minuty wloką się roz­pacz­li­wie wolno.

– Zmniej­szyć obroty!

Po chwili znów komenda:

– Oba całą wstecz!

Nic. I kiedy już fala zwąt­pie­nia pod­cho­dzi do gar­dła, przez okręt prze­biega lekki dreszcz. Jeden, drugi…

– Wycho­dzimy! Wy-cho-dzi-my!! – krzy­czy rudo­brody bos­man Domicz.

Coś chro­bot­nęło za burtą, coś zgrzyta i ociera się o zewnętrzne bla­chy kadłuba. Uwię­zieni w sta­lo­wym cyga­rze ludzie nie widzą prze­cież, ale czują wprost każ­dym ner­wem, jak rwie się sta­lowa sieć…

– Idzie! Idziemy wstecz!!!

Na moment roz­przęga się okrę­towa dys­cy­plina w wybu­chu sza­leń­czej rado­ści. Ludzie śmieją się, wykrzy­kują coś bez związku, kle­pią się po ple­cach. Dowódca widzi wokół sie­bie roz­ognione twa­rze, błysz­czące oczy, sze­roko roz­warte usta – ale ten cały gwar do niego nie dociera. Potężne napię­cie dopa­la­jąc się otula mózg war­stwą sza­rego popiołu, spod któ­rego prze­bija jedna tylko upo­rczywa myśl: ile to wszystko trwało? Spo­gląda na zegar: czyżby stał?

– Osiem minut, panie kapi­ta­nie – woła pod­po­rucz­nik Ber­nas. – Tylko osiem minut minęło od czasu, jak wleź­li­śmy w to paskudz­two!

Kapi­tan Kar­nicki już znowu jest sobą:

– Dobrze, Tadziu – cedzi wolno. – Ale teraz zabie­raj się do roboty i wyry­wajmy stąd, póki nie nad­lecą maka­ro­nia­rze. I nie zapo­mnij nanieść na mapę tego dru­cia­nego cacka!

Nie ode­szli daleko. Wró­cili na poprzed­nią linię dozoru, z któ­rej ruszali do swej szarży na Nava­rino. Tam docze­kali nocy, owej naj­lep­szej pory dla pod­wod­ni­ków, i usta­lo­nym zwy­cza­jem wyszli na powierzch­nię. Przez otwarty właz runął w duszne wnę­trze okrętu stru­mień świe­żego powie­trza. Zadud­niły die­sle, ruszyły gene­ra­tory ładu­jące bate­rie aku­mu­la­to­rów, padła długo wycze­ki­wana komenda: „Wolno palić!” Ale tym razem nie to było naj­waż­niej­sze; trzeba było naj­pierw usta­lić, jakich uszko­dzeń doznał okręt pod­czas szar­pa­niny w sieci…

Na pokład poszła ekipa pod wodzą zastępcy i bos­mana Domi­cza. Wró­cili zado­wo­leni: zgięty i zalany wodą pery­skop wach­towy, kilka nie­znacz­nych uszko­dzeń zewnętrz­nych blach kadłuba, pocięta w trzech miej­scach antena do odbioru pod­wod­nego i poła­mane celow­niki tor­pe­dowe na pomo­ście – to nie­wielka w grun­cie rze­czy cena za wyrwa­nie się z matni.

Dowódca przy­jął raport ze zwy­kłym spo­ko­jem.

– Dobra. Zosta­jemy na pozy­cji.

W cia­snych pomiesz­cze­niach załogi zda­nia były podzie­lone.

– Napę­dzi­li­śmy stra­cha Wło­chom! Patrz, ani jeden nie poszedł za nami.

– Stra­cha?! A ty to nie mia­łeś pie­tra, co? Led­wo­śmy się wyrwali, a stary jakby ni­gdy nic: „Zosta­jemy na pozy­cji”. Po jakiego dia­bła krę­cimy się tak bli­sko tego cho­ler­nego portu?!

– Nie bój się, stary wie, co robi.

„Stary” rze­czy­wi­ście wie­dział. Zasto­so­wał zresztą naj­prost­szy sys­tem pod­wod­ni­ków – prze­cze­kać i obser­wo­wać. Wresz­cie żaden prze­cież roz­kaz nie odwo­ły­wał „Sokoła” z wyzna­czo­nej pozy­cji, a kapi­tan Kar­nicki nie lubił zosta­wiać nie­do­koń­czo­nego dzieła. Zasadę tę sto­so­wał kon­se­kwent­nie w każ­dej dzie­dzi­nie życia, nie wyłą­cza­jąc baru i towa­rzy­skich sto­sun­ków z płcią piękną.

Następna doba minęła na wycze­ki­wa­niu. Nie dostrze­żono nic. Włosi zacho­wy­wali się tak, jakby zupeł­nie nie zauwa­żyli incy­dentu przy sieci zagro­do­wej, ale też nie kwa­pili się wcale do wyj­ścia na morze.

Przed świ­tem 21 listo­pada załoga „Sokoła” koń­czyła krzą­ta­ninę przy zwy­kłych o tej porze czyn­no­ściach: wyrzu­cono już przy­zwo­icie obcią­żony tobół ze śmie­ciami, prze­wen­ty­lo­wano wnę­trze okrętu po sakra­men­tal­nej komen­dzie: „Koń­czyć pale­nie!” i odsta­wiono die­sle. W chwilę potem okręt znik­nął z powierzchni morza, zosta­wia­jąc nad sobą dwu­na­sto­me­trową war­stwę wody – tyle, ile trzeba do zanu­rze­nia na głę­bo­kość pery­sko­pową.

Około połu­dnia dowódca przy­wo­łał nawi­ga­tora do cen­trali:

– Zrób, Tadziu, pozy­cję i wylicz kurs – tu zro­bił prze­rwę, a widząc zdez­o­rien­to­waną minę pod­po­rucz­nika Ber­nasa, dorzu­cił uprzej­mie – do portu, oczy­wi­ście, do Nava­rino. Zoba­czymy jesz­cze raz, co u nich sły­chać.

Sygnał „Alarm bojowy!” posta­wił całą załogę na nogi.

Dowódca nie odcho­dził od pery­skopu. Raz po raz sta­lowa rura bie­gła ku górze, aby na krót­kie tylko mgnie­nie wychy­nąć nad powierzch­nię wody. W oku­la­rze ryso­wały się dobrze znane zarysy ska­li­stego brzegu. Rosły z każ­dym kwa­dran­sem, sta­wały się coraz wyraź­niej­sze. Już w polu widze­nia poja­wiła się wysepka Spha­le­te­ria. Kapi­tan Kar­nicki usi­ło­wał przy­po­mnieć sobie wła­śnie, który to z człon­ków załogi ochrzcił ją „Kafe­te­rią”, gdy spoza wyspy uka­zało się wej­ście do portu i zatoka, a tam…

– Oba motory stop!

Na poły­skli­wej tafli zatoki tkwiły w zupeł­nym bez­ru­chu dwa okręty. Nisz­czy­ciele! Jeden, bar­dziej oka­zały – kapi­tan Kar­nicki roz­po­znał w ułamku sekundy: klasa „Avieri”, bli­sko dwa tysiące ton – stał na wprost wej­ścia do portu, ale cof­nięty nieco w głąb zatoki. Drugi, mniej­szy, klasy „Spica”, usta­wił się w prze­świ­cie mię­dzy oby­dwoma wysep­kami. Oba na kotwi­cach!

Jesz­cze szyb­kie spoj­rze­nie w poszu­ki­wa­niu stat­ków han­dlo­wych. Nie ma. Więc ata­ko­wać!

Pery­skop leci w dół.

– Oba motory wolno naprzód!

I zaraz sygnał krótki – trzy dłu­gie, krótki – trzy dłu­gie „Alarm pod­wodny bojowy!”

W cen­trali wszy­scy na swo­ich miej­scach. Już na tablicy sygna­ło­wej apa­ra­tów tor­pe­do­wych płoną świa­tła „Gotów!”.

Dowódca nachyla się nad mikro­fo­nem okrę­to­wej roz­gło­śni:

– Uwaga, mówi dowódca. Ata­ku­jemy dwa wło­skie nisz­czy­ciele. Stoją na kotwicy. Idziemy na zbli­że­nie. Wyko­ny­wać dokład­nie wszyst­kie roz­kazy.

Rzut oka na mapę. Tak, nie ulega wąt­pli­wo­ści. Naj­pierw trzeba zaata­ko­wać ten duży okręt przez wej­ście do portu, potem kolej na mniej­szy. Teraz „Sokół” musi wyjść na naj­bar­dziej dogodną do ataku pozy­cję.

– Pery­skop!

Któ­ryś z pod­ofi­ce­rów staje za dowódcą i kła­dzie dło­nie na jego dło­niach, wspar­tych o rączki pery­skopu. Jego zada­niem będzie odczy­ty­wa­nie danych.

Dowódca manew­ruje pokrę­tłem dal­mie­rza. W wizje­rze optycz­nym podwójne obrazy statku-celu sty­kają się na moment ze sobą.

– Odle­głość! – woła dowódca.

– Sześć tysięcy metrów – brzmi jak echo głos odczy­tu­ją­cego.

Kapi­tan Kozioł­kow­ski nasta­wia dane na kal­ku­la­to­rze tor­pe­do­wym, Ber­nas nanosi je na nakres. Sytu­acja wyma­rzona – cel nie­ru­chomy! Jesz­cze tylko wła­sny kąt kur­sowy i pręd­kość, a fruit mashine1 wyli­czy dane do strzału.

Jest godzina 15.59. Pery­skop znów idzie w górę.

– Odle­głość!

– Trzy tysiące sześć­set czter­dzie­ści!

– Oba motory stop!

Okręt sunie coraz wol­niej. Nitka celow­nika w oku­la­rze pery­skopu już zbliża się do dziobu nisz­czy­ciela.

– Uwaga na apa­ra­tach!

– Gotowe!

– Pal!

Godzina 16.05. „Sokół” szar­pie się gwał­tow­nie do tyłu raz, a potem drugi i trzeci. Tor­pedy poszły! Fala zwięk­szo­nego ciśnie­nia bole­śnie ude­rza w uszy. Ludzie głuchną na moment, gorącz­kowo prze­ły­kają ślinę, aby pozbyć się przy­krego uczu­cia, i wtedy raz po raz łomo­czą dwa wybu­chy.

– Dwa tra­fie­nia!!! – ryczy zastępca, kapi­tan Kozioł­kow­ski, i pcha przed nos dowódcy sto­per. – Wybu­chły po dwu­dzie­stu sied­miu sekun­dach!

Dowódca nie ma jesz­cze czasu na radość. Teraz – jak naj­szyb­ciej – trzeba zni­kać z tego miej­sca…

– Pery­skop w dół! Oba motory cała naprzód! Ster prawo dwa­dzie­ścia!

Śruby wyją na peł­nych obro­tach, ale teraz cza­je­nie się i masko­wa­nie nie jest wska­zane. Trzeba odejść jak naj­da­lej i naj­szyb­ciej, zejść jak naj­głę­biej. Prze­cież drugi nisz­czy­ciel nie będzie stał spo­koj­nie w ocze­ki­wa­niu na tra­fie­nie. Pewno już pod­niósł kotwicę i gna na poszu­ki­wa­nie.

Jesz­cze tro­chę tego biegu, jesz­cze tro­chę – byle dalej.

– Zanu­rze­nie dwie­ście stóp!

Już sześć­dzie­się­cio­me­trowa war­stwa wody chroni okręt, ale ostroż­no­ści ni­gdy nie jest za wiele. Teraz wyci­szyć motory – niech pra­cują tylko na naj­mniej­szych obro­tach – i słu­chać, co dzieje się dokoła.

– Nasłuch, nie spać!

Apa­raty hydro­aku­styczne są w tej chwili zby­teczne. Grzmoty deto­na­cji sły­chać wyraź­nie i bez nich. Są jesz­cze odle­głe. Ukła­dają się seriami: pięć, pięć i jesz­cze pięć. Ludzie zamknięci w sta­lo­wym pudle wie­dzą, że teraz tam, na powierzchni oca­lały nisz­czy­ciel uga­nia się po zatoce, okła­da­jąc głę­biny bom­bami hydro­sta­tycz­nymi, ale wie­dzą rów­nież, że skoro rzuca bomby w głębi zatoki, to nie wykrył ich jesz­cze, nie wpadł na ich ślad.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Elek­tro­me­cha­niczna ana­lo­gowa maszyna licząca sta­no­wiąca wypo­sa­że­nie bry­tyj­skiej floty pod­wod­nej pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej. Prze­twa­rzała uzy­ski­wane z pery­skopu lub sonaru dane o odle­gło­ści do celu, kącie biegu celu oraz jego pręd­ko­ści. [wróć]