12,99 zł
Przez pierwsze lata drugiej wojny światowej polskie okręty podwodne nie mogły pochwalić się licznymi sukcesami. Największym było zatopienie przez ORP „Orzeł” w 1940 roku niemieckiego transportowca „Rio de Janeiro”. Sytuacja zmieniła się w 1943 roku. Na Morzu Śródziemnym pojawiły się „Sokół”, a potem „Dzik”. Były bardzo skuteczne. Anglicy nazwali je nawet terrible twins – strasznymi bliźniakami.
Autor opisuje zwycięstwa polskich okrętów wojennych, ale równocześnie pokazuje, że ich służba była skrajnie niebezpieczna, a życie załogi nieraz wisiało na włosku.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
– Peryskop w górę!
Zamlaskał hydrauliczny podnośnik, a kiedy w chwilę później z głębi studzienki wynurzyła się głowica peryskopu, szczęknęły rozkładane na boki rączki i kapitan Borys Karnicki przywarł do okularu.
Przez mgnienie widział tylko szmaragdową zieleń – oko peryskopu nie sięgnęło jeszcze nad powierzchnię morza. Potem obraz rozjarzył się migotliwymi błyskami, aż wreszcie runęły w oczy potoki światła.
Karnicki czujnym wzrokiem omiótł horyzont i niebo. Nic. Teraz już spokojniej powtórzył manewr, dając sześciokrotne powiększenie. Obracał się wolno, przepatrując uważnie połyskliwą powierzchnię morza, póki w jego polu widzenia nie ukazały się poszarpane, skaliste zbocza niedalekiego wybrzeża. Wiódł po nich wzrokiem, aż do tego miejsca, gdzie skały rozstępowały się i uciekały w głąb lądu, odsłaniając wejście do zatoki.
Tam, w głębi, leżał port Navarino, cel podwodnej wyprawy ORP „Sokół”.
W okularze peryskopu rysował się wyraźny obraz, nasycony słońcem. Najpierw mała, skalista wysepka Ali-Baba, na prawo od niej i nieco głębiej druga, Kafeteria, i kanał prowadzący prosto do wejścia do portu. Sam port leżał dalej. Jego urządzenia i mury miasteczka ledwo rysowały się na tle stromych zboczy. Wyglądał stąd jak wymarły; żadnej krzątaniny, żadnego ruchu. Trudno było uwierzyć, iż jest tam jakikolwiek choćby statek – a co dopiero cały konwój chroniony przez eskortę!
Dowódca puścił rączki peryskopu i zniechęconym gestem rozprostował plecy.
– Peryskop w dół!
Po ulewie tamtego słonecznego światła blask elektrycznych lamp w centrali wydawał się półmrokiem. Panująca dookoła cisza sprawiała wrażenie napiętej czujności Okręt czaił się zawieszony w bezruchu pod powierzchnią. Kapitan Karnicki przysiadł przed rozłożoną na stoliku mapą. Po raz któryś już z rzędu analizował sytuację.
Miał teraz przed sobą tamten widziany przed chwilą na powierzchni obraz, ale płaski, oglądany z lotu ptaka. Worek zatoki Navarino wcinał się głęboko w ląd, obie wysepki wyglądały tak, jakby strzegły wejścia. Kanał jest na pewno trałowany, więc bezpieczny, ale po bokach obrzeżają go dwie mielizny. Tu, na południe od mielizn mogą być miny…
Tak, kanał jest na pewno bezpieczny. Przecież tędy musi przejść ów włoski konwój, który schronił się do portu przed alianckimi samolotami – trzy duże statki z zaopatrzeniem i eskortujące je niszczyciele. Takie informacje otrzymał kapitan Karnicki w swoim macierzystym porcie La Valetta na Malcie od bezpośredniego przełożonego, dowódcy 10 Brytyjskiej Flotylli Okrętów Podwodnych – komandora C.C. Phillipsa, wraz z wyraźnym rozkazem:
ORP „Sokół” (znak taktyczny N-97) pójdzie na Morze Jońskie i będzie patrolował u południowo-wschodnich wybrzeży Grecji w rejonie zatoki i portu Navarino. Cel: przechwycenie włoskiego konwoju. Data wyjścia z bazy w Lazaretto Creek: 13 listopada 1941 roku. Termin przybycia na wyznaczoną pozycją: 15 listopada 1941 roku. ORP „Sokół” będzie działał w zespole wraz z trzema innymi brytyjskimi o.p.
Kapitan Karnicki potarł mocno szczeciniastą już brodę i spojrzał na kalendarz. 19 listopada. Od chwili wyjścia z Malty minęło sześć dni – ten jest siódmy. Od siedmiu dni kręcą się po morzu jak pies za własnym ogonem i nie dostrzegli nawet dymku. Zmieniają się tylko rozkazy. Ledwo w dniu 15 listopada ORP „Sokół” osiągnął wyznaczoną pozycję, a już po południu przyszedł drogą radiową nowy rozkaz: Zmienić sektor patrolowania. ORP „Sokół” ma przesunąć się na pozycję F-30° 01°N i L-20° 13'E. Pozostawili więc tamte trzy brytyjskie okręty podwodne, rozsypane łańcuszkiem w sporej odległości od południowo-zachodnich wybrzeży greckiej wyspy Kefallinia, i poszli na północny wschód, bliżej lądu. Wyznaczony punkt osiągnęli o godzinie ósmej rano dnia następnego i przez dalsze dwa dni wypatrywali bezskutecznie obiecanego konwoju. Dopiero rozkaz z dnia 15 listopada pchnął ich bezpośrednio na pozycję, w której znajdują się właśnie teraz, do wrót portu Navarino – ale i tu nie dzieje się nic. Włosi przepadli. Zacumowali w bezpiecznym porcie i mogą nie wystawić zeń nosa aż do końca wojny…
Dowódca „Sokoła” sięgnął po jakiś wystrzępiony angielski tygodnik ilustrowany i jął machinalnie przerzucać stronice. Nurtujące go myśli poczęły z wolna przybierać określony kształt. Zaraz, jak to powiedziano w tym ostatnim rozkazie?
U wejścia do portu nie ma przeszkód i prawdopodobnie nie jest ono strzeżone… Trochę to dziwne, jeśli wziąć pod uwagę dane, z którymi zapoznał się w biurze operacyjnym dowództwa na Malcie: Navarino, niewielki port grecki. Po zajęciu Grecji przez państwa osi rozbudowany przez Włochów, którzy założyli tam silną bazę swoich sił morskich…
Baza – i niestrzeżona? W wyobraźni ujrzał przyczajone w głębi zatoki szybkie ścigacze i korwety z dziesiątkami bomb głębinowych na pokładach, całe ławice pól minowych, wreszcie artylerię… Z drugiej strony informacje zebrane przez wywiad brytyjski też nie są do pogardzenia: może istotnie Włosi nie strzegą wejścia?
Decyzja rodzi się w ułamku sekundy – nie chce konwój wyjść do nas, to my pójdziemy do niego. Do portu.
Tygodnik leci w kąt. Dowódca raz jeszcze pochyla się nad mapą, teraz już z cyrklem. Dokładnie mierzy odległości.
– Zrobić pozycję!
Oficer wachtowy, podporucznik Tadeusz Bernas, krząta się przy swoim pulpicie. Pozycja naniesiona na mapę: tu jesteśmy!
– Podać kurs wejściowy…
Na twarzy podporucznika maluje się zdumienie i zaskoczenie. Kurs wejściowy? Dokąd?! Wahanie trwa krótko, jak mgnienie oka. Porozumiewawczy, szeroki uśmiech: sami pójdziemy po zdobycz!
Kątomierz.
– Kurs sto trzydzieści stopni!
Dowódca spogląda na zegar. Jest godzina 14 minut 40.
– Alarm bojowy!
Przygłuszony dźwięk dzwonków zrywa ciszę. Dowódca tego nie widzi, lecz wie, że w przedziałach dziobowych torpedyści zajmują właśnie miejsca przy swoich aparatach, że na rufie elektrycy są już na stanowiskach manewrowych. Niepostrzeżenie zaludniła się centrala.
– Oba motory wolno naprzód!
Pod stopami mrowi się lekkie drżenie – znak, że ożyły cielska elektrycznych silników i wprawiły w ruch śruby.
– Zanurzenie piętnaście metrów. Kurs sto trzydzieści stopni…
Sternik dziobowego steru głębokości energicznie obrócił pokrętłem, ustawiając ster na zanurzenie. Zapulsowały manometry głębokości i wskaźniki położenia obu sterów. Okręt wykonał zwrot i poszedł wyznaczonym kursem.
W centrali znów zapadła cisza, ale czuło się w niej niemal namacalnie napięte podniecenie. Ruchy ludzi – nadal oszczędne i celowe – stały się jakby bardziej czujne i precyzyjne. Oni, właśnie oni jako jedyni na całym okręcie, wiedzieli, dokąd idą i po co. Wiedzieli, że teraz o wszystkim zadecyduje czas – a minuty ciekły powoli i każda wydawała się nieskończenie długa.
– Peryskop w górę!
Dowódca przykucnął nad studzienką i w chwili gdy ukazała się głowica, rozłożył rączki, przywarł okiem do szkła i prostował swą długą, chudą postać wraz z pełznącą ku górze rurą.
– Stop!
Skalisty brzeg rozrósł się znacznie. Wypełniał już trzy czwarte obrazu, pozostawiając tylko u góry wąski skrawek błękitu. Lekki obrót peryskopu odsłonił wnętrze zatoki – wciąż była pusta.
– Peryskop w dół!
W tym momencie gwałtowny wstrząs targnął okrętem i rzucił ludzi na grodzie. Gdzieś w górze, nad nimi, rozległa się głucha detonacja, światło zamrugało i zgasło. Posypały się jakieś drobne przedmioty, spadający metal zadzwonił o rury. W zapadających nagle ciemnościach strach, jak zły pies, rzucił się do gardeł: to już?! Już koniec?! Rozjarzające się na powrót światła wyławiają z mroku pobladłe, skierowane ku górze twarze, zawieszony na rurach klucz, który zamarł pod dziwnym kątem, wskazówkę logu, wolno i nieustępliwie pełznącą do punktu „zero”…
Trwa to wszystko przez moment jedynie, bo już huczy głos dowódcy:
– Oba motory stop!
Z kłębiących się myśli trzeba wyrwać decyzję. Każda może być ostateczna. Dla niego – dowódcy – i tych trzydziestu pięciu ludzi, zamkniętych z nim razem w stalowym pudle. Sieć czy mielizna?! Sieć. Widzi w wyobraźni jej stalowe, okrągłe oka, oplatające kadłub okrętu. Chyba sieć. Żeby tylko nie zaplątać śrub.
W górze łoskot drugiego wybuchu.
Sieć, na pewno sieć! Wybuchają detektorowe bomby, przycumowane do niej dla sygnalizacji. Więc jednak zagrodzili wejście do portu…
– Napełnić balasty!
Tak trzeba, aby oplatanego w sieć i unieruchomionego okrętu woda nie wyrzuciła na powierzchnię. Wtedy byłby koniec – ale przecież i teraz wisi nad „Sokołem” straszliwe, śmiertelne niebezpieczeństwo. Uwikłany w stalową pajęczynę i pozbawiony możliwości uczynienia jakiegokolwiek ruchu jest bezbronny. Włosi, zaalarmowani wybuchami, już pewno odbijają od nabrzeży…
W oczach zastępcy, kapitana Jerzego Koziołkowskiego, który przybiegł do centrali, nieme pytanie.
– Jesteśmy w sieci – mówi lakonicznie dowódca.
Spokój, tylko spokój. Dowódca musi pokazać załodze kamienną twarz, musi dowieść, że nadal panuje nad sytuacją, bo inaczej dławiąca obręcz grozy może pęknąć nieobliczalnym wybuchem – paniką.
Okręt zatrzymał się już zupełnie, a teraz począł z wolna coraz głębiej pogrążać się rufą. Podłoga pod stopami pochyla się.
Gorączkowy galop myśli: jak głęboko mógł wleźć okręt w te przeklęte sieci? Skoro rufa „tonie”, to znaczy, że w pułapce utkwił tylko dziób – ale kto zagwarantuje, że śruby są czyste, że nie zaplątały się, że będą się kręcić?!
Trzeba próbować!
– Oba motory wolno wstecz!
Moment ogromnego napięcia. Ruszą, czy nie?!
– Śruby pracują! – wrzeszczy ochrypłym z podniecenia głosem kierownik maszyn, zapominając o tym, że nikt przecież nie żądał od niego meldunku.
– Oba motory cała wstecz!
Teraz dowódca nie myśli o włoskich ścigaczach. Całą siłą woli jest tam, przy rufie, przy kręcących się opętańczo śrubach. Wyciągną – czy nie?! Dadzą radę?! Muszą! To nic, że pracujące na pełnych obrotach śruby wprawiają okręt w febryczne drżenie – tak właśnie trzeba. Byle puściła ta stalowa pułapka…
Po rurze peryskopu sączą się krople wody. Takie same krople ma na czole nawigator – ale to jest pot. Minuty wloką się rozpaczliwie wolno.
– Zmniejszyć obroty!
Po chwili znów komenda:
– Oba całą wstecz!
Nic. I kiedy już fala zwątpienia podchodzi do gardła, przez okręt przebiega lekki dreszcz. Jeden, drugi…
– Wychodzimy! Wy-cho-dzi-my!! – krzyczy rudobrody bosman Domicz.
Coś chrobotnęło za burtą, coś zgrzyta i ociera się o zewnętrzne blachy kadłuba. Uwięzieni w stalowym cygarze ludzie nie widzą przecież, ale czują wprost każdym nerwem, jak rwie się stalowa sieć…
– Idzie! Idziemy wstecz!!!
Na moment rozprzęga się okrętowa dyscyplina w wybuchu szaleńczej radości. Ludzie śmieją się, wykrzykują coś bez związku, klepią się po plecach. Dowódca widzi wokół siebie rozognione twarze, błyszczące oczy, szeroko rozwarte usta – ale ten cały gwar do niego nie dociera. Potężne napięcie dopalając się otula mózg warstwą szarego popiołu, spod którego przebija jedna tylko uporczywa myśl: ile to wszystko trwało? Spogląda na zegar: czyżby stał?
– Osiem minut, panie kapitanie – woła podporucznik Bernas. – Tylko osiem minut minęło od czasu, jak wleźliśmy w to paskudztwo!
Kapitan Karnicki już znowu jest sobą:
– Dobrze, Tadziu – cedzi wolno. – Ale teraz zabieraj się do roboty i wyrywajmy stąd, póki nie nadlecą makaroniarze. I nie zapomnij nanieść na mapę tego drucianego cacka!
Nie odeszli daleko. Wrócili na poprzednią linię dozoru, z której ruszali do swej szarży na Navarino. Tam doczekali nocy, owej najlepszej pory dla podwodników, i ustalonym zwyczajem wyszli na powierzchnię. Przez otwarty właz runął w duszne wnętrze okrętu strumień świeżego powietrza. Zadudniły diesle, ruszyły generatory ładujące baterie akumulatorów, padła długo wyczekiwana komenda: „Wolno palić!” Ale tym razem nie to było najważniejsze; trzeba było najpierw ustalić, jakich uszkodzeń doznał okręt podczas szarpaniny w sieci…
Na pokład poszła ekipa pod wodzą zastępcy i bosmana Domicza. Wrócili zadowoleni: zgięty i zalany wodą peryskop wachtowy, kilka nieznacznych uszkodzeń zewnętrznych blach kadłuba, pocięta w trzech miejscach antena do odbioru podwodnego i połamane celowniki torpedowe na pomoście – to niewielka w gruncie rzeczy cena za wyrwanie się z matni.
Dowódca przyjął raport ze zwykłym spokojem.
– Dobra. Zostajemy na pozycji.
W ciasnych pomieszczeniach załogi zdania były podzielone.
– Napędziliśmy stracha Włochom! Patrz, ani jeden nie poszedł za nami.
– Stracha?! A ty to nie miałeś pietra, co? Ledwośmy się wyrwali, a stary jakby nigdy nic: „Zostajemy na pozycji”. Po jakiego diabła kręcimy się tak blisko tego cholernego portu?!
– Nie bój się, stary wie, co robi.
„Stary” rzeczywiście wiedział. Zastosował zresztą najprostszy system podwodników – przeczekać i obserwować. Wreszcie żaden przecież rozkaz nie odwoływał „Sokoła” z wyznaczonej pozycji, a kapitan Karnicki nie lubił zostawiać niedokończonego dzieła. Zasadę tę stosował konsekwentnie w każdej dziedzinie życia, nie wyłączając baru i towarzyskich stosunków z płcią piękną.
Następna doba minęła na wyczekiwaniu. Nie dostrzeżono nic. Włosi zachowywali się tak, jakby zupełnie nie zauważyli incydentu przy sieci zagrodowej, ale też nie kwapili się wcale do wyjścia na morze.
Przed świtem 21 listopada załoga „Sokoła” kończyła krzątaninę przy zwykłych o tej porze czynnościach: wyrzucono już przyzwoicie obciążony tobół ze śmieciami, przewentylowano wnętrze okrętu po sakramentalnej komendzie: „Kończyć palenie!” i odstawiono diesle. W chwilę potem okręt zniknął z powierzchni morza, zostawiając nad sobą dwunastometrową warstwę wody – tyle, ile trzeba do zanurzenia na głębokość peryskopową.
Około południa dowódca przywołał nawigatora do centrali:
– Zrób, Tadziu, pozycję i wylicz kurs – tu zrobił przerwę, a widząc zdezorientowaną minę podporucznika Bernasa, dorzucił uprzejmie – do portu, oczywiście, do Navarino. Zobaczymy jeszcze raz, co u nich słychać.
Sygnał „Alarm bojowy!” postawił całą załogę na nogi.
Dowódca nie odchodził od peryskopu. Raz po raz stalowa rura biegła ku górze, aby na krótkie tylko mgnienie wychynąć nad powierzchnię wody. W okularze rysowały się dobrze znane zarysy skalistego brzegu. Rosły z każdym kwadransem, stawały się coraz wyraźniejsze. Już w polu widzenia pojawiła się wysepka Sphaleteria. Kapitan Karnicki usiłował przypomnieć sobie właśnie, który to z członków załogi ochrzcił ją „Kafeterią”, gdy spoza wyspy ukazało się wejście do portu i zatoka, a tam…
– Oba motory stop!
Na połyskliwej tafli zatoki tkwiły w zupełnym bezruchu dwa okręty. Niszczyciele! Jeden, bardziej okazały – kapitan Karnicki rozpoznał w ułamku sekundy: klasa „Avieri”, blisko dwa tysiące ton – stał na wprost wejścia do portu, ale cofnięty nieco w głąb zatoki. Drugi, mniejszy, klasy „Spica”, ustawił się w prześwicie między obydwoma wysepkami. Oba na kotwicach!
Jeszcze szybkie spojrzenie w poszukiwaniu statków handlowych. Nie ma. Więc atakować!
Peryskop leci w dół.
– Oba motory wolno naprzód!
I zaraz sygnał krótki – trzy długie, krótki – trzy długie „Alarm podwodny bojowy!”
W centrali wszyscy na swoich miejscach. Już na tablicy sygnałowej aparatów torpedowych płoną światła „Gotów!”.
Dowódca nachyla się nad mikrofonem okrętowej rozgłośni:
– Uwaga, mówi dowódca. Atakujemy dwa włoskie niszczyciele. Stoją na kotwicy. Idziemy na zbliżenie. Wykonywać dokładnie wszystkie rozkazy.
Rzut oka na mapę. Tak, nie ulega wątpliwości. Najpierw trzeba zaatakować ten duży okręt przez wejście do portu, potem kolej na mniejszy. Teraz „Sokół” musi wyjść na najbardziej dogodną do ataku pozycję.
– Peryskop!
Któryś z podoficerów staje za dowódcą i kładzie dłonie na jego dłoniach, wspartych o rączki peryskopu. Jego zadaniem będzie odczytywanie danych.
Dowódca manewruje pokrętłem dalmierza. W wizjerze optycznym podwójne obrazy statku-celu stykają się na moment ze sobą.
– Odległość! – woła dowódca.
– Sześć tysięcy metrów – brzmi jak echo głos odczytującego.
Kapitan Koziołkowski nastawia dane na kalkulatorze torpedowym, Bernas nanosi je na nakres. Sytuacja wymarzona – cel nieruchomy! Jeszcze tylko własny kąt kursowy i prędkość, a fruit mashine1 wyliczy dane do strzału.
Jest godzina 15.59. Peryskop znów idzie w górę.
– Odległość!
– Trzy tysiące sześćset czterdzieści!
– Oba motory stop!
Okręt sunie coraz wolniej. Nitka celownika w okularze peryskopu już zbliża się do dziobu niszczyciela.
– Uwaga na aparatach!
– Gotowe!
– Pal!
Godzina 16.05. „Sokół” szarpie się gwałtownie do tyłu raz, a potem drugi i trzeci. Torpedy poszły! Fala zwiększonego ciśnienia boleśnie uderza w uszy. Ludzie głuchną na moment, gorączkowo przełykają ślinę, aby pozbyć się przykrego uczucia, i wtedy raz po raz łomoczą dwa wybuchy.
– Dwa trafienia!!! – ryczy zastępca, kapitan Koziołkowski, i pcha przed nos dowódcy stoper. – Wybuchły po dwudziestu siedmiu sekundach!
Dowódca nie ma jeszcze czasu na radość. Teraz – jak najszybciej – trzeba znikać z tego miejsca…
– Peryskop w dół! Oba motory cała naprzód! Ster prawo dwadzieścia!
Śruby wyją na pełnych obrotach, ale teraz czajenie się i maskowanie nie jest wskazane. Trzeba odejść jak najdalej i najszybciej, zejść jak najgłębiej. Przecież drugi niszczyciel nie będzie stał spokojnie w oczekiwaniu na trafienie. Pewno już podniósł kotwicę i gna na poszukiwanie.
Jeszcze trochę tego biegu, jeszcze trochę – byle dalej.
– Zanurzenie dwieście stóp!
Już sześćdziesięciometrowa warstwa wody chroni okręt, ale ostrożności nigdy nie jest za wiele. Teraz wyciszyć motory – niech pracują tylko na najmniejszych obrotach – i słuchać, co dzieje się dokoła.
– Nasłuch, nie spać!
Aparaty hydroakustyczne są w tej chwili zbyteczne. Grzmoty detonacji słychać wyraźnie i bez nich. Są jeszcze odległe. Układają się seriami: pięć, pięć i jeszcze pięć. Ludzie zamknięci w stalowym pudle wiedzą, że teraz tam, na powierzchni ocalały niszczyciel ugania się po zatoce, okładając głębiny bombami hydrostatycznymi, ale wiedzą również, że skoro rzuca bomby w głębi zatoki, to nie wykrył ich jeszcze, nie wpadł na ich ślad.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Elektromechaniczna analogowa maszyna licząca stanowiąca wyposażenie brytyjskiej floty podwodnej podczas drugiej wojny światowej. Przetwarzała uzyskiwane z peryskopu lub sonaru dane o odległości do celu, kącie biegu celu oraz jego prędkości. [wróć]