83,00 zł
Czas to najcenniejsze aktywo, jakie posiadamy. Dlatego też tak ważne jest, aby go mądrze i efektywnie wykorzystywać. Niestety, często zdarza się tak, że ludzie tracą go bez sensu i nie są w stanie niczego osiągnąć. Można to zmienić poprzez organizację swojego dnia i ustalenie priorytetów. Warto też wyznaczyć sobie konkretne cele do osiągnięcia. Z pomocą przychodzą także różnorodne techniki i metody, które zwiększają produktywność.
Książka Macieja Wieczorka to kompendium wiedzy na temat efektywnego gospodarowania czasem. Zawiera porady dotyczące organizacji, planowania i realizowania zadań oraz radzenia sobie ze stresem, który generuje natłok spraw do załatwienia. Ponadto, książka zawiera wiele przydatnych wskazówek praktycznych, dzięki którym można lepiej zrozumieć i ocenić swoje potrzeby oraz ułożyć plan dnia tak, aby jak optymalnie wykorzystać każdą minutę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 447
Rok wydania: 2019
Wydanie drugie
© copyright by Maciej Wieczorek
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, reprodukowanie, cytowanie, przeredagowywanie części lub całości publikacji bez zgody autora zabronione.
Wydawca dołożył wszelkich starań, aby zawarte w niniejszej publikacji informacje były jak najbardziej rzetelne, wartościowe merytorycznie i sprawdzone. Za błędy w publikacji Wydawca nie odpowiada.
A co, jeśli dziś będzie najlepszy dzień Twojego życia?
Redakcja: Anna Obarzanek,
Karol Chojnacki, Irena Nizioł
Okładka: Artur Szlesinger
Ilustracje: Barbara Wieczorek
ISBN: 978-83-959803-6-7
Wydawnictwo Expertia – expertia.com.pl
Tobie – że widzisz to, czego inni nie widzą. Czyli to, że czas to najważniejsza waluta.
Całej rodzince - za to, że mam dla kogo, poza sobą samym, wprowadzać zmiany na lepsze.
Mojej Basi – za przygotowanie zabawnych obrazków, które dodają tej książce jeszcze więcej życia.
Wszystkim widzom moich programów – zarówno biznesowego „Experta w Bentleyu”, jak i „Instytutu Lingwistyki”. To dzięki Waszej aktywności, „lajkom”, udostępnieniom i subskrypcjom mogę docierać ze swoimi przemyśleniami i doświadczeniami do znacznie większej grupy rozwojowych osób.
Annie Obarzanek i Irenie Nizioł – za heroiczne redagowanie i poprawianie moich niegramatycznych wypocin.
Kacprowi Bisanz i Karolowi Chojnackiemu – za to, że to Wasza ciężka praca na zapleczu powoduje, że realizujemy ten i wszystkie inne projekty.
Bogu – za to, że nasz czas jest ograniczony, dzięki czemu możemy korzystać z niego dużo mądrzej i bardziej świadomie.
Arturowi Szlesingerowi - za przygotowanie genialnej okładki.
Dedykuję tę książkę moim dzieciom, które nauczyły mnie, że czas to zawsze więcej niż pieniądz...
Mówi się, że czas to pieniądz, ale to nieprawda. Czas to zdecydowanie więcej niż pieniądz. Gdy to zrozumiesz, zaczniesz podejmować zdecydowanie mądrzejsze decyzje życiowe, bo uświadomisz sobie, jak bardzo ograniczony jest Twój czas.
Każdy z nas jest w stanie zarobić pieniądze. I nawet, jeżeli podejmiemy głupie decyzje finansowe i stracimy część naszych środków, możemy później po prostu je odrobić – w mniej lub bardziej przyjemny sposób.
Jeśli ktoś mnie napadnie i zabierze mi 1000 złotych, to wkurzę się i na złość złodziejom i światu zarobię dodatkowe 2000 złotych!
A jak jest z czasem? Otóż gdyby ktoś mnie napadł i zabrał mi miesiąc życia, nie byłbym zdolny zrobić z tym absolutnie nic…
Na ilość czasu, jaki mam, nie mam zbyt wielkiego wpływu. Oczywiście możemy (a nawet powinniśmy) starać się dbać o zdrowie, aby przedłużyć ilość czasu, jaki mamy. Jednak tak czy inaczej, nie jesteśmy w stanie wydłużać go w nieskończoność.
Dlatego też uważam, że nie tylko czas jest walutą, ale też, że jest walutą dużo ważniejszą od pieniędzy.
Przykładowo, żadna ilość pieniędzy nie zastąpi Twoim dzieciom czasu spędzonego z Tobą. To oczywiste i… nieoczywiste jednocześnie. Z jednej strony wszyscy przecież o tym wiemy i nie mówię tutaj niczego wybitnie odkrywczego. A z drugiej - gdy spojrzymy na to, jak żyjemy - może okazać się, że nie do końca jesteśmy spójni z własnymi zasadami.
I dlatego właśnie powstała ta książka. Od wielu lat jestem maniakiem zarządzania czasem (a tak naprawdę zarządzania sobą w czasie, bo przecież samym czasem nie można zarządzać).
Temat fascynuje mnie praktycznie od zawsze, bo większość ludzi ma dzisiaj problem z czasem. Mimo że tak naprawdę… istnienie czasu nie zostało jeszcze udowodnione. Widziałeś kiedyś na ulicy godzinę lub minutę? Czas to tak naprawdę tylko mentalny koncept, w którym poruszamy się z mniejszym lub większym szczęściem.
Ta książka jest niejako dziełem mojego życia, bo moja mania na punkcie dobrego wykorzystania danego mi czasu zdążyła rozwinąć się przez lata naprawdę mocno.
Każdego roku, każdego miesiąca i każdego dnia marnujemy bardzo dużo czasu na rzeczy, które robimy nieefektywnie, albo których w ogóle nie powinniśmy robić. Oczywiście nigdy nie dojdziemy do doskonałości, ale warto, abyśmy tam zmierzali. Dzięki temu już wkrótce okaże się, że każda Twoja doba zdaje się mieć więcej godzin.
Niektóre z technik, które Ci przedstawię, są proste jak drut i od razu uwolnią Ci jedną czy dwie godziny dziennie. Inne będą zmianami strategicznymi – wymagającymi przebudowania pewnych elementów Twojego życia.
Będzie to świetna zabawa, jednak wymagająca pewnej inwestycji czasowej. W zamian uzyskasz tysiące godzin w perspektywie nadchodzących lat.
Co ciekawe, obojętnie, ile zarabiasz za godzinę Twojej pracy, ta książka prawdopodobnie będzie inwestycją o najlepszej stopie zwrotu w całym Twoim życiu. Raz poniesiona symboliczna inwestycja uwolni Ci tysiące godzin. I nie jest to marketingowe pociskanie farmazonów, a jednoznaczna i wypowiedziana z pełną odpowiedzialnością obietnica.
Kiedy jeden Polak pyta drugiego: „jak leci?”, wypada odpowiedzieć, że coś jest nie tak, że mamy jakiś problem. W Stanach Zjednoczonych upowszechniło się inne podejście, ale chyba wcale nie lepsze. Tam wypada odpowiedzieć „I’m busy”, czyli „jestem zajęty”.
Osoba, która nie jest cały czas zajęta, jest taką jakby nieudolną jednostką, która nie ma planu na swoje życie. Mnóstwo osób gubi się w tym świecie. A ja jestem tutaj, aby pomóc Ci się odnaleźć.
Pora, abyś stał się kimś takim, kto świadomie podejmuje decyzje, co robić ze swoim czasem. A cokolwiek robi, robi efektywnie. Zdobędziesz tutaj zatem techniki, które pomogą Ci wykonać ośmiogodzinną pracę w 4 godziny.
Znajdziesz też rzeczy, które pomogą Ci zadbać o zdrowie w krótszym czasie, jak i efektywniej wypoczywać. Zarządzanie czasem to nie są metody ograniczone do pracy czy biznesu. Dotyczą one całego życia. I to jest piękne!
Może zdziwi Cię fakt, że piszę te słowa… idąc przez las. Teraz pewnie zastanawiasz się, jak mogę pisać książkę, idąc? Czyżbym spacerował, trzymając w ręku komórkę i powoli wstukiwał literki na ekranie, by po 10 latach spaceru powstała z tego książka? Niezły byłby ze mnie wtedy mistrz zarządzania czasem...
Otóż nie. To, co powoduje, że ta książka nie będzie mnie kosztowała prawie żadnego czasu, to połączenie jednej umiejętności i jednej sztuczki technologicznej. Umiejętność ta to płynne mówienie, które wypracowałem celowo, aby mówić do mikrofonu czy kamery, co też uprawiam od paru lat.
Technologia natomiast to telefon, który w dzisiejszych czasach ma już w notatniku ikonkę mikrofonu. Naciskasz ikonkę i zaczynasz mówić. W praktyce oznacza to, że ta książka nie została napisana, tylko została… powiedziana.
Na końcu oczywiście trafiła do redakcji i korekty, bo nie zawsze technologia jest bezbłędna i czasem źle rozpoznaje niektóre wypowiedziane przeze mnie słowa.
Tak czy inaczej, można śmiało powiedzieć, że oszczędzam kilkaset godzin, tworząc książkę w ten sposób.
Każdy z nas traci sporo czasu, np. jadąc autem, czy idąc na przystanek. Zazwyczaj nie robimy wtedy nic istotnego. Może słuchamy radia, albo gorzej - wiadomości. Dla mnie kilka tego typu spacerów (no może trochę więcej niż kilka;)) oznacza nową wartościową książkę dla Ciebie.
Dlatego tak ochoczo podchodzę do tematu zarządzania czasem, bo żyję tym tematem i chce się tą energią podzielić z Tobą.
Oczywiście ktoś powie, że sam nie mógłby gadać do telefonu i dyktować różnych rzeczy, bo nie mówi tak płynnie i łatwiej mu coś napisać. To prawda.
Napisałem jednak wcześniej, że niektóre z rzeczy, które oszczędzą Ci tysiące godzin, będą wcześniej wymagały pewnego przygotowania. Jedną z takich rzeczy jest właśnie płynne mówienie albo bezwzrokowe pisanie na klawiaturze komputera, prowadzące do dwukrotnej oszczędności czasu spędzonego przy tymże komputerze.
Bo - jak już powiedziałem - czas to coś trochę podobnego do pieniędzy. Działają tu te same zasady, czyli czasem trzeba zainwestować trochę, aby później wyjąć dużo więcej. Jeśli najpierw zainwestujesz 50 godzin w ćwiczenie pisania bezwzrokowego na klawiaturze, jest szansa (a raczej pewność!), że później wyciągniesz z tej umiejętności setki dodatkowych godzin.
Jedna rzecz, która w tej książce jest bardzo istotna: odkryłem kiedyś, że nawet najlepsza technika na świecie nie działa, jeśli… się jej nie używa.
Na najbliższych kilkuset stronach masz wartość prawdopodobnie kilkuset tysięcy złotych do odebrania. Bo tyle mogą być warte wszystkie godziny, które uzyskasz, wprowadzając zmiany, o których tutaj Ci opowiem.
Haczyk jednak polega na tym, że trzeba te rzeczy zrobić, aby działały. W innym wypadku szlag wszystko trafi, a książkę będzie można odłożyć na słynny stos porażki – czyli półkę pełną książek, z których nic nie wyciągnęliśmy, ale przynajmniej można się pochwalić ich posiadaniem.
Dlatego istotne jest, abyś wykonywał lub wykonywała wszystkie ćwiczenia, które tutaj znajdziesz. Oczywiste jest, że z ponad 100 technik nie da się wybrać wszystkich i że nie każda będzie odpowiednia akurat dla Ciebie.
Natomiast spokojnie możemy założyć, że 80% z nich jesteś w stanie wdrożyć w swoim życiu. Dlatego też, jeśli poproszę Cię o wykonanie konkretnego ćwiczenia, zrobienie czegoś lub rozpisanie czegoś, zrób to.
Zdecydowanie warto też robić notatki i zaznaczać fragmenty, które uznasz za najważniejsze. Być może, podobnie jak ja, nie lubisz pisać w książce, bo tworzy to takie dziwne uczucie niszczenia jej. Moim rozwiązaniem na ten problem jest po prostu robienie notatek ołówkiem.
Zawsze daje to poczucie, że w razie czego można wszystko wymazać i „naprawić” książkę. Oczywiste jest, że nigdy tego później nie robimy, ale dzięki tej pokręconej logice można przynajmniej spokojnie robić notatki.
Zapraszam Cię zatem do przygody, w której wspólnie poszukamy skarbów. Skarbami tymi będą uwolnione godziny, które wykorzystasz na zarobienie jeszcze większej ilości pieniędzy albo na zainwestowanie w swoją rodzinę, podróże lub cokolwiek innego, co jest dla Ciebie ważne.
Baw się dobrze i poleć, proszę, tę książkę znajomym. Lubię dzielić się wartościową wiedzą i - żebym mógł to dalej robić - potrzebuję pewnej ilości osób, które tę wiedzę chcą zdobywać.
Powodzenia!
Multitasking, czyli robienie kilku rzeczy jednocześnie, jest chyba najlepiej zbadaną rzeczą w dziedzinie produktywności na świecie. Mamy już dosłownie tysiące badań, które jednoznacznie i bezdyskusyjnie dowodzą jednej rzeczy: multitasking to bzdura! Próba robienia kilku rzeczy naraz prawie zawsze kończy się robieniem ich dłużej niż gdybyś wykonywał jedną czynność po drugiej.
Okazuje się, że nawet te słynne ludowe opowieści o tym, że kobiety potrafią robić kilka rzeczy jednocześnie, nie są niczym innym, jak tylko gadaniem. Prawda jest taka, że nikt nie potrafi robić kilku rzeczy jednocześnie, ponieważ tak mamy zbudowany mózg. Potrafimy skupiać się tylko na tym, co w danym momencie jest najważniejsze.
W tym rozdziale porozmawiamy o niebezpieczeństwach multitaskingu. Robienie wielu rzeczy jednocześnie zyskało swoją popularność w czasach rozkwitu korporacji.
To właśnie wtedy agresywni szefowie zaczęli wymagać od swoich pracowników więcej i więcej. Największy problem pojawiał się w momencie, gdy ktoś miał kilku różnych przełożonych. Jeden oczekiwał pilnego wykonania jednego zadania, a drugi żądał błyskawicznego wykonania innego zadania.
Tak oto nasz biedny zagubiony pracownik został niejako zmuszony do podejmowania paru działań w jednym czasie. Teoretycznie w jednym czasie. W praktyce wielozadaniowość oznacza przecież, że nieskończenie przełączamy się pomiędzy zadaniami. Najpierw robimy kawałek jednego, po czym przerwiemy i weźmiemy się za drugie, by za chwilę ponownie zająć się pierwszym i tak w nieskończoność.
I tu pojawia się niebezpieczeństwo numer 1. Na koniec dnia czujemy się jak wrak człowieka. I błędnie interpretujemy to poczucie. Wydaje nam się, że jesteśmy zmęczeni, ponieważ byliśmy wysoce produktywni.
To nieprawda! Jesteśmy prawie trupami nie dlatego, że byliśmy produktywni, tylko przez to, że narażaliśmy nasz mózg na ciągłe „przeskakiwanie” pomiędzy zadaniami, czyli rzucaliśmy mu ciągle zbyt dużo rzeczy do przetworzenia. Obciążaliśmy nasz procesor powyżej jego możliwości. Dlatego w końcu się przegrzał i straciliśmy wszelką energię i chęci.
Pamiętaj zatem o ważnej zasadzie produktywności. Mówi ona, że bycie produktywnym, a czucie się produktywnym to zupełnie różne rzeczy.
Multitasking jest świetny w gwarantowaniu nam poczucia produktywności. Dzieje się ciągle tak dużo, że jesteśmy święcie przekonani, że właśnie wypracowujemy sobie tytuł światowego mistrza produktywności.
Prawda jest jednak brutalna. Pomimo naszych odczuć obiektywnie wcale nie jesteśmy wtedy produktywni. Wręcz przeciwnie. Robimy rzeczy wolniej, męczymy się szybciej i tracimy mnóstwo czasu.
Jest coś takiego, co niejaki Mihály Csíkszentmihályi, psycholog, nazywa stanem „flow”.
Każdy z nas zna ten stan. To ten moment, kiedy zanurzasz się w jakieś czynności i nagle świat przestaje istnieć. Zaskakujące jest, jak bardzo jesteś wtedy efektywny, jak szybko robisz postępy i jak wiele możesz zrealizować w krótkim czasie.
Wiemy, że wybicie się ze stanu „flow” powoduje, że Twój mózg potrzebuje nawet do 45 minut, aby ponownie w niego wejść. Oznacza to, że wystarczy, że zadzwoni Twój telefon lub przyjdzie do Ciebie współpracownik, aby opowiedzieć Ci głupi kawał i już straciłeś koncentrację na około 45 minut.
A co, jeśli próbujesz wykonywać 2 zadania jednocześnie? Z jednej strony próbujesz ustalić coś z zespołem na komunikatorze Signal, a z drugiej czytasz jakiś ważny artykuł na stronie internetowej?
Otóż nigdy nie masz wtedy nawet możliwości, aby w ogóle w stan „flow” wejść. Każde przełączanie się pomiędzy zadaniami jest wybijaniem Cię ze stanu maksymalnej koncentracji. Oznacza to, że zawsze jesteś wtedy nie w pełni skoncentrowany.
To jest niedorzeczne podejście do produktywności. Zapewne nie chcesz tak żyć. Dlatego pamiętaj, że czasem jesteśmy najbardziej produktywni w momentach, gdy wcale się tacy nie czujemy.
Gdy przez cały dzień będziesz robić jedno zadanie za drugim, zamiast robić je jednocześnie, pod koniec dnia prawdopodobnie nie będziesz jakoś specjalnie przemęczony. Istnieje ryzyko, że stwierdzisz nawet, że chyba niewiele dziś zrobiłeś. To jednak iluzja. Prawda jest taka, że udało Ci się zrobić bardzo wiele i to we właściwy sposób, dlatego właśnie nie jesteś “truposzem”.
Zatem już teraz, niezależnie od Twojej płci, zapomnij o multitaskingu raz na zawsze i ćwicz się w robieniu jednej rzeczy naraz. Na początku nie będzie to łatwe, ponieważ każdy z nas ma naturalne pokusy, aby coś tam jeszcze dorzucić.
Oglądasz film, ale myślisz sobie, że w tzw. międzyczasie sprawdzisz maila. Stop! Trzeba się tego oduczyć. A przynajmniej zminimalizować ilość tego typu pokus. Niezależnie, czy jesteś mężczyzną, czy kobietą!
Czy są jakiekolwiek wyjątki? Tak! Otóż czynności, jakie wykonujemy, mogą być dwojakiego rodzaju. Jedne są typowo mentalne
– np. rozmowa telefoniczna, dyktowanie książki, narada ze wspólnikami. Inne z kolei są typowo fizyczne – np. prowadzenie samochodu (ale tylko, jeśli masz w tym już doświadczenie i wykonujesz czynności automatycznie), bieganie, mycie naczyń.
I właśnie łączenie dwóch rzeczy różnego typu ma prawo zadziałać. Oznacza to, że narada ze wspólnikiem podczas wspólnego spaceru może być rzeczywiście skutecznym multitaskingiem. Z takich “chodzonych” narad słynął m.in. Steve Jobs. Rozmowa telefoniczna podczas porannego biegu również może zadziałać. Dyktowanie książki podczas prowadzenia samochodu także nie powinno stanowić większego problemu (zakładając oczywiście, że nie potrzebujesz do tego mieć ciągle ręki zajętej trzymaniem telefonu).
Oczywiście granica pomiędzy tym, kiedy czynność jest tylko fizyczna i nie wymaga żadnej Twojej uwagi, jest płynna. Ktoś, kto otrzymał prawo jazdy tydzień temu, na pewno musi intensywnie skupiać się podczas jazdy, aby nie skończyć na drzewie. Taka osoba na pewno nie powinna rozmawiać przez telefon lub dyktować książki, będąc za kółkiem.
Analogicznie, gdy ja odwiedzam siłownię, teoretycznie wykonuję tam ćwiczenia typowo fizyczne. Prawda jest jednak taka, że wymagają one ode mnie dużej uwagi, ponieważ, gdy tylko się rozpraszam, zaczynam je robić krzywo, niepoprawnie i beznadziejnie ☺.
Dla mojego doświadczonego trenera prawie niemożliwe jest wykonanie jakiejś techniki niepoprawnie. Ja jednak muszę się intensywnie koncentrować. Dlatego właśnie nie mogę wykonywać dodatkowych zadań mentalnych typu dyktowanie książki czy naradzanie się podczas podnoszenia ciężarów.
Kilka razy próbowałem, ale zawsze kończyło się to błyskawicznym pogorszeniem mojej techniki, a to z kolei jest niebezpieczne dla zdrowia.
Dlatego to Ty wiesz najlepiej, które czynności fizyczne są u Ciebie tak zautomatyzowane, że nie będzie problemu, by jednocześnie wykonywać jakąś czynność mentalną.
Na pewno nie ma najmniejszych szans próbowanie wykonywania dwóch mentalnych czynności jednocześnie. Pisanie książki i jednoczesne podejmowanie decyzji o tym, gdzie pojechać na wczasy, oznacza, że obie czynności będą szły Ci jak „po grudzie”. I analogicznie, próba umycia naczyń podczas stania na jakiejś maszynie do ćwiczeń typu „stepper” również oznacza, że zarówno Twoje ćwiczenia będą słabe, jak i Twoje naczynia pozostaną brudne, a na wszystko poświęcisz znacznie więcej czasu.
Przetestuj życie w single-taskingu, czyli w robieniu jednej rzeczy jednocześnie. Zobaczysz, że realizujesz wtedy dużo większą ilość zadań, a ponadto jesteś znacznie mniej zmęczony. Początkowo będzie wydawało Ci się, że jesteś mniej produktywny.
Radą na to jest spisywanie zadań, które wykonałeś w ciągu dnia. Wtedy emocje będą mogły spotkać się z faktami i Twoja lista wykonanych zadań pokaże Ci jednoznacznie, jak bardzo jesteś skuteczny.
Wyłącznie w sytuacjach, kiedy jedna czynność jest całkowicie mentalna, a druga jest całkowicie fizyczna, multitasking będzie mógł zwiększać Twoją skuteczność. To dlatego zazwyczaj, gdy prowadzę samochód, słucham podcastów do nauki języków obcych i jest to dla mnie realna oszczędność czasu.
Od dziś dołóż wszelkich starań, aby tam, gdzie to konieczne (czyli prawie wszędzie!) robić jedną rzecz w stanie „flow” i potem z tym stanem przejść do kolejnej. I kolejnej.
Kiedy miałem kilka, a później kilkanaście lat, byłem pasjonatem gier komputerowych oraz gier na konsole. Pamiętam, jak całymi dniami siedziałem przy PlayStation i delektowałem się bijatykami takimi, jak Tekken lub grami RPG typu Final Fantasy 7, którą zresztą do dziś uważam za najlepszą grę wszech czasów.
Pamiętam, gdy w samo południe włączałem grę strategiczną Civilization i nie odchodziłem od komputera aż… do kolejnego poranka.
I wiesz co? Absolutnie nie żałuję tego czasu. Uważam, że gry w moim życiu przyniosły zdecydowanie więcej pożytku niż straty. Nie tylko nie stałem się psychopatą ani seryjnym mordercą (jak czasem ostrzegają przeciwnicy gier), to jeszcze znacznie poprawiłem poziom swojego angielskiego oraz nauczyłem się myślenia strategicznego, co do dziś pomaga mi w biznesie.
W dorosłym życiu co jakiś czas wpadam na pomysł, że być może warto wrócić do gier, żeby po prostu się rozerwać. Kilka razy zdarzało mi się pobierać jakieś gry na telefon lub komputer albo wręcz kupić konsolę do gier. Za każdym razem efekt był ten sam. Siadałem do gry i po kilkunastu minutach kompletnie mi się odechciewało. Mimo to po miesiącu czy dwóch sprawdzałem po raz kolejny.
Dopiero po dłuższym czasie zrozumiałem, o co tak naprawdę chodzi. Pomimo że tajemnica nie była zbyt skomplikowana. Po prostu… zmieniłem się. Nie byłem już tym człowiekiem, który lubi grać. Był w moim życiu czas na gry i czas na inne zabawy. Dziś biznes jest moją grą, więc pewnie dlatego nie mam już żadnej frajdy z grania na konsolach.
To doświadczenie nauczyło mnie bardzo ważnej rzeczy. A mianowicie, że często jest tak, że ignorujemy nasze emocje i rzeczywistość, aby utrzymywać na siłę jakiś obraz samego siebie, nie pozwalając przeszłości zostać… w przeszłości.
Przez wiele lat usiłowałem przekonać samego siebie, że tak bardzo lubię gry. A prawda jest taka, że już od dawna tak nie było. Straciłem dużo czasu na niepotrzebne próby.
To samo przeżyłem z grą na gitarze. W czasach szkoły średniej zapisałem się do szkoły muzycznej, gdzie uczono mnie gry na gitarze. Miałem nawet później prywatnych nauczycieli, którzy pokazywali mi różne chwyty.
Później na jakiś czas temat trochę spowolnił, a po paru kolejnych miesiącach przy porządkach domowych odkryłem, że… gitara jest w piwnicy. Oznaczało to, że ukryłem ją tam kilka miesięcy wcześniej i przez ten czas kompletnie zapomniałem o jej istnieniu.
Tu pojawia się kluczowe pytanie: czy jeśli coś jest Twoją prawdziwą pasją, to naprawdę jest możliwe o tym zapomnieć? Wtedy już wiedziałem, że gitara nie jest dla mnie i po prostu się jej pozbyłem.
Pomyśl, jak często przetrzymujemy różne instrumenty albo sprzęty z nadzieją, że kiedyś, kiedy przyjdzie magiczny dzień (ten, w którym będziemy mieć słynne „więcej czasu”), w którym w końcu przysiądziemy do naszej pasji i zaczniemy ją realizować z pełnym sercem.
A co jeśli prawda jest taka, że prawdziwą pasję realizujesz tu i teraz? I tym samym każda rzecz, której nie realizujesz… wcale nie jest Twoją pasją? Jeśli od roku nie wracasz na lekcje śpiewu, tańca czy szachów, to gwarantuję Ci, że wcale nie chodzi o brak czasu czy pieniędzy.
Chodzi o to, że te rzeczy nie są Twoją prawdziwą pasją. Nawet jeśli kiedyś nią były. Nie ma w tym absolutnie nic złego.
Jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana i nikt nie każe Ci lubić przez całe życie tych samych rzeczy. Niestety jednak bardzo często mamy problem ze zrezygnowaniem z czegoś, co już nie daje nam radości, ponieważ z jakiegoś powodu wmawiamy sobie, że powinniśmy to nadal robić.
Ćwiczyłem kiedyś kung-fu, później combat, później karate, później brazylijskie jiu-jitsu, później capoeirę, a w tzw. międzyczasie jeszcze kilka innych sztuk walki. Nieraz świetnie się bawiłem i na pewno przeżyłem wiele miłych chwil. Kilka razy w dorosłym życiu próbowałem wrócić do sztuk walki i analogicznie okazywało się, że nie mam już z tego wielkiej przyjemności.
A przecież było to oczywiste. Gdybym tę przyjemność miał, to nigdy bym z nich nie rezygnował.
To jest trochę jak ze starymi znajomymi ze szkoły na świętej pamięci portalu Nasza Klasa. Z jakiegoś powodu po premierze tego portalu ludzie zachwycali się, że mogą odzyskać kontakt ze starymi znajomymi ze szkoły podstawowej lub średniej. Wiedziałem już wtedy, że całą tę akcję musi trafić szlag.
A wiesz dlaczego? Bo to logiczne! Jeśli nie utrzymuję kontaktu z kimś z mojej szkoły podstawowej, to nie dlatego, że życie mnie zdruzgotało i uniemożliwiło mi taki kontakt, lecz dlatego, że jedna lub obie strony po prostu nie chcą utrzymywać tego kontaktu. Każdy poszedł w swoją stronę i pogodził się z tym, że niektóre kontakty po prostu wygasają. Normalna kolej rzeczy.
Jeśli miałeś prawdziwego przyjaciela w szkole średniej, to najprawdopodobniej po jej zakończeniu dalej się z nim spotykałeś. Nie potrzebowałeś do tego przypomnień ani portali internetowych.
Dlatego proponuję Ci rezygnację z niektórych pasji. Albo raczej pseudo-pasji. Jeśli masz problem z robieniem czegoś konsekwentnie, to czy na pewno może być to Twoją pasją? Jasne, czasem możesz mieć gorszy dzień i nie chce Ci się iść na trening. To zrozumiałe.
Ale jeśli od pół roku walczysz sam ze sobą, aby na ten trening iść, to być może mądrzejsze będzie poszukanie innego sportu, którego uprawianie będzie dla Ciebie znacznie prostsze? Po co budować swoje życie w oparciu o zmuszanie się, jeśli w każdej dziedzinie znajdziesz ciekawszą dla siebie alternatywę?
Pasja to nie małżeństwo – nie trzeba o nią walczyć za wszelką cenę. Jeśli widzę, że znacznie trudniej byłoby mi się dziś zabrać na trening sztuk walki niż na godzinną rozmowę przez Skype z obcokrajowcem w ramach nauki języków obcych, akceptuję rzeczywistość i wchodzę głębiej w języki, a odpuszczam zupełnie sztuki walki.
Chociaż to takie proste, większość ludzi tego nie robi. Czują się niejako zobligowani do kontynuowania tego, co zaczęli. A ja pytam: po co?
Wielu moich znajomych uwielbia narty. Pomyślałem więc kiedyś, że spróbuję. „Wówczas będę mógł jeździć z nimi na zimowe wypady”. Już pierwszego dnia próby poczułem, że chyba się z nartami nie zaprzyjaźnimy. Drugi dzień próby był moim ostatnim. Stwierdziłem, że chociaż ludzie, którzy jeżdżą na nartach, są fajni, nie jest to dla mnie wystarczającym powodem, aby też jeździć na nartach. Nie lubię tego i już. Nie lubię też innych sportów zimowych. W ogóle nie lubię zimy i zimna.
Choć wszystko, o czym tutaj piszę, wydaje się proste, to jednak wymaga pewnego wglądu w siebie samego. Pomoże Ci w tym moje płytkie i prymitywne skojarzenie… z seksem. Czy wyobrażasz sobie, że któregoś dnia zapominasz o tym, że warto uprawiać seks? Mija pół roku i nagle stwierdzasz zszokowany: „o kurczę, żono chodź tu, zapomniałem, że mamy współżyć!”.
To absurd! Jeśli coś naprawdę Ci się podoba, to nie ma szans, że o tym zapomnisz. A jeśli o czymś zapominasz regularnie albo musisz się do tego zmuszać, to być może lepszym pomysłem będzie odpuszczenie sobie tego i poszukanie czegoś zupełnie innego.
Prawdopodobnie już nigdy nie będę graczem komputerowym. Prawdopodobnie też nie będę już jeździć na nartach. Prawdopodobnie nie zostanę też mistrzem sztuk walki.
I wiesz co? Bardzo dobrze mi z tym. Sprzedałem ciuchy narciarskie, kimono do brazylijskiego jiu-jitsu, gitarę i konsolę. Na pewno komuś przydadzą się bardziej.
To, że coś kiedyś robiłem, nie oznacza, że muszę to robić zawsze. Zmieniam się ciągle i ciągle odkrywam głębsze części siebie. Dlatego też coraz bardziej rozumiem siebie i coraz bardziej widzę, co realnie mi się podoba, a co podoba mi się mniej.
Jeśli zatem odkryłem, że nie jestem typem sportowca wyczynowego, to uprawiam już tylko luźniejsze sporty i nie przesadzam z nadmiernymi osiągami, aby czuć się dobrze i pomagać swojemu organizmowi.
Nie będę już na siłę przerabiać siebie na kulturystę. Jeśli natomiast odkryłem, że rozwój intelektualny i dzielenie się wiedzą, są czymś, co jest stale obecne w moim życiu, nawet gdy próbowałem przestać, to powinno być to dla mnie jasnym znakiem, że warto w tę stronę iść.
Dlatego jutro, gdy spontanicznie najdzie mnie myśl, że być może warto na nowo kupić najnowszą wersję gry Civilization, to w ciągu 3 minut pomyślę sobie, że zdecydowanie lepiej w moim wypadku będzie rozpocząć naukę holenderskiego. Po prostu tak mam. A Ty jak masz?
Weź teraz długopis, zrób listę swoich pasji i upodobań z przeszłości i teraźniejszości, a następnie zastanów się, które możesz skreślić. Absolutnie nie możesz się winić, że miałeś do którejś z nich „słomiany zapał” i po miesiącu przestałeś. Ten miesiąc był potrzebny, aby sprawdzić, czy dana rzecz jest czymś ważnym dla Ciebie.
To nie tak, że wszystkim ciągle brakuje konsekwencji. To tak, że każdy z nas potrzebuje przetestować różne rzeczy, ponieważ to jedyny sposób, aby przekonać się, co jest dla nas naprawdę fajne.
Tym samym w każdej dziedzinie świata 90% ludzi to osoby początkujące, czyli te, które są w fazie testowania i za miesiąc już ich tam nie będzie. Zdecydują bowiem, że ta konkretna rzecz nie jest dla nich i że potrzebują szukać dalej.
Musimy zrozumieć, że jest to absolutnie w porządku i że tak po prostu działamy. Dlatego zastanów się, której pseudo-pasji możesz już teraz na zawsze powiedzieć słodkie: „dziękuję za przeszłość i pa, pa”.
Wypisz swoje pasje i pomyśl, które możesz skreślić:
…………………………………………………………………………….…………………………………………………………………………….…………………………………………………………………………….…………………………………………………………………………….…………………………………………………………………………….…………………………………………………………………………….…………………………………………………………………………….…………………………………………………………………………….…………………………………………………………………………….…………………………………………………
Porozmawiajmy o spaniu. Każdy z nas musi każdej nocy spać. Wydawałoby się, że nawet małe dzieci „kumają” w pełni ten fakt. Okazuje się jednak, że w poszukiwaniu produktywności ludzie często zaczynają prędzej czy później dobierać się do snu.
Szukają magicznych sposobów na spanie po 4 godziny dziennie (czy raczej “nocnie”), wynajdują jakieś skomplikowane systemy drzemek czy po prostu zmuszają swój organizm do przystosowania się do zmniejszonej ilości snu. Pora, by ktoś powiedział Ci wprost – to chore!
Nasz organizm zapada w sen z jakiegoś konkretnego powodu. Najprawdopodobniej nie robi tego „dla jaj”. Oznacza to, że w trakcie snu mają miejsce ważne dla Twojego zdrowia psychicznego i fizycznego procesy. Próba zmuszenia Twojego organizmu, by uwijał się z tym szybciej, jest skazana na bolesną porażkę.
Wiemy już, że podczas snu, Twój mózg jest m.in. „sprzątany”. Nie chodzi tylko o rzeczy mentalne, ale również o fizyczne. Okazuje się, że podczas spania z naszego mózgu i czaszki usuwane są różnego rodzaju toksyny. Spróbuj zmniejszyć ilość snu, a organizm nie zdąży posprzątać i tym samym Twój mózg zacznie tonąć w „syfie”.
Miałem wątpliwą przyjemność przeczytać książki kilku coachów, którzy zachęcali, by spać po 4 do 5 godzin dziennie, żeby nie marnować czasu i tym samym więcej osiągać. Tylko szaleniec może mówić takie rzeczy.
Prawda jest taka, że będąc chronicznie niewyspanym, niczego nie osiągniesz. Chyba że zaczniesz nadrabiać swój brak energii np. amfetaminą. Wtedy rzeczywiście, nawet przy małej ilości snu, pewnie dasz radę coś tam w ciągu dnia zrobić. Zgodzimy się jednak, że takie rozwiązanie chyba nie jest najmądrzejszym sposobem radzenia sobie z własnymi ograniczeniami.
Wiemy już, że nasz organizm potrzebuje między 7 a 8 godzin snu. Każdej nocy! W jednym opracowaniu naukowym badacze stwierdzili, że optymalna ilość snu to 7 godzin i 52 minuty. Nie wiem (i nie chcę wiedzieć), jak oni to wyliczyli, ale to nie ma najmniejszego znaczenia.
Wiemy bowiem, że spanie poniżej 7 godzin na dobę musi odbić się zarówno na zdrowiu, jak i na produktywności. Co gorsza, również na dobrostanie psychicznym.
Jak każdy człowiek, mam czasem gorszy dzień – taki, w którym nic mi się nie chce, nie bardzo widzę sens robienia czegokolwiek. Kiedy bardziej przyjrzałem się sobie i swoim doświadczeniom, okazało się, że zdecydowana większość takich dni (minimum 90%) to te, w których jestem po prostu… niewyspany.
Jeśli zatem zmniejszona ilość snu potrafi doprowadzić takiego optymistę, jak ja, do smutku i zwątpienia, to do czego doprowadzi różne niezbędne organy Twojego organizmu?
A zatem produktywność nie polega na tym, aby zmniejszać ilość snu. Wręcz przeciwnie! Chodzi o to, byś zawsze pilnował tego swojego minimalnego czasu snu, ponieważ tylko wtedy będziesz produktywny. Co z tego, że zmniejszysz ilość snu do 5 godzin i tym samym „zyskasz” 2 dodatkowe godziny, jeśli przez to w ciągu reszty doby zrobisz 2 razy mniej rzeczy: będziesz robić wszystko ślamazarnie, bez koncentracji, a może wręcz w ogóle nie będziesz ich robić, ponieważ nie będziesz czuł sensu życia i działania. Marny to interes!
W tym wypadku niebezpieczne jest również tzw. fazowe podejście do snu. Chodzi o to, że wiemy, że przeciętny cykl snu trwa około 90 minut. W efekcie niektóre osoby stwierdzają, że będą spały 4,5 godziny albo 6 godzin. To zazwyczaj również nie prowadzi do najlepszych efektów.
Po pierwsze - dlatego, że o ile możesz zaplanować budzenie poprzez ustawienie budzika na konkretną godzinę, o tyle różnie bywa już z zaśnięciem. Czasem zaśniesz od razu po położeniu się do łóżka, a czasem będzie to wymagało 20 minut. Jak chcesz wtedy obliczyć budzenie dokładnie w momencie zakończenia się jednego pełnego 90-minutowego cyklu?
Co więcej, tworzenie presji na zasypianie (“teraz muszę zasnąć w ciągu 10 minut, bo chcę wstać równo za 7 godzin i 40 minut, aby zaliczyć 5 faz snu”) znacznie utrudnia to właśnie zasypianie - każda osoba cierpiąca na bezsenność to potwierdzi.
Ponadto, czy na pewno jesteś pewien, że w przypadku każdej osoby i w przypadku każdej poszczególnej nocy, rzeczywiście cykle trwają równo 90 minut? A co, jeśli u Ciebie dziś właśnie cykle będą trwały po 76 minut? Nagle cały genialny plan się rozpada. Dlaczego o tym mówię?
Dlatego, że sam w przeszłości przyłapałem się na tym, że miałem któregoś dnia przykładowo zaledwie 5,5 godziny na sen, bo rano miałem zaplanowany wyjazd. I stwierdzałem wtedy, że skoro cykle trwają 90 minut, to odpuszczę jeszcze godzinę i będę spać 4,5 godziny. Prawda jest jednak taka, że lepiej spać 5,5 godziny niż 4,5 godziny – nieważne, jakie są cykle i fazy snu, księżyca i ustawienie Jowisza względem Marsa.
Może w przyszłości będziemy mieć elektrody, które będą analizowały, w którym momencie rzeczywiście zmieniają się fazy naszego snu i kiedy najlepiej się obudzić. Póki co mamy apki czy elektroniczne pierścienie, które obserwują nasze fazy, ale nas nie budzą wtedy, kiedy trzeba. Może to się zmieni. Do tego czasu jedyną słuszną opcją jest po prostu spać dłużej.
To wymaga pewnej zmiany logistycznej. Gdy zrozumiesz, że sen jest tym, co potrzebujesz najbardziej chronić, może rzeczywiście zechcesz usunąć telefon komórkowy z sypialni i wstawić tam klasyczny budzik.
Niesamowitą abstrakcją jest dla mnie to, że wielu ludzi posiada w sypialni telewizor. Maksymalne szaleństwo! Już sam telefon jest niebezpieczny, pomimo że wymaga przynajmniej od nas jakiejś aktywności, klikania w coś.
Telewizor natomiast może być włączony jeszcze 3 godziny po naszym zaśnięciu. No i potem jesteśmy wiecznie niewyspani, mamy koszmary senne, a nasz organizm rozpada się od środka. Według badań, pary trzymające w sypialni telewizor, współżyją średnio dwa razy rzadziej niż te, które go nie mają! Wywal telewizor z sypialni!
By strzec zdrową ilość snu, warto również dogadać się z rodziną. Być może każdy z Was wychodzi z domu o różnych porach, co będzie wymagało rozplanowania wieczornych kąpieli oraz czasu kładzenia się do łóżka w taki sposób, aby każdy mógł osiągnąć swoje minimalne 7-8 godzin. Dzięki temu nie tylko wszyscy będziecie dużo bardziej produktywni, ale również…znacznie rzadziej będziecie się kłócić!
Jak to możliwe? Wiadomo, że niewyspanie się zwiększa poziom agresji. Osoba niewyspana jest po prostu rozdrażniona. Od tego już całkiem blisko do kłótni. Zresztą, co Ci będę opowiadać... Sam dobrze pamiętasz te dni, kiedy nie zdążyłeś się wyspać. Wiesz, jakie są one nieprzyjemne.
Dlatego też, zamiast szukać sposobów na obniżenie ilości snu, poszukaj takich, by spać 7-8 godzin.
Gdy zdarza się taki dzień, że z różnych przyczyn jestem niewyspany i mam za sobą tylko 5 godzin snu, to, zamiast odwiedzać moje biuro i próbować na siłę wykonywać swoją robotę, wolę - po załatwieniu porannych szybkich obowiązków - wrócić do domu i zrobić sobie 1,5-godzinną drzemkę.
Niejeden coach powiedziałby, że tracę wtedy niepotrzebnie czas, zamiast brać się za robotę. Bzdura! Właśnie dzięki temu mogę później wrócić do żywych i do końca dnia wykonywać skutecznie swoje obowiązki.
Wiem, że nie każdy ma taki komfort, że może o godzinie 10 rano zdecydować, że zrobi sobie drzemkę. Warto jednak pamiętać, że prawdopodobnie w ciągu dnia znajdziesz jakąś okazję, aby chociaż trochę odrobić straty. Jak jednak się domyślasz, zdecydowanie lepiej żadnych strat nie generować, tylko po prostu spać odpowiednio długo.
Jest jeszcze jedna rzecz, o której warto pamiętać. Badacze podzielili ludzi na „sowy” i „skowronki”. Sowy to ci, którzy zawsze mają tendencję do siedzenia po nocach i późnego wstawania rano. Skowronki – odwrotnie, chodzą spać wcześnie i wstają bardzo wcześnie rano. Na pewno potrafisz przypisać się do jednej z tych dwóch grup.
Ciekawe badania pokazują, że ten styl życia jest dużo bardziej do nas przypisany, niż by nam się wydawało. Oznacza to, że taka osoba jak ja, która przez wiele lat chodziła spać o godzinie 2 czy 3 w nocy i wstawała później w samo południe, najprawdopodobniej nigdy nie dojdzie do momentu, w którym wstaje się o 5 rano i chodzi spać o 19. Przestałem nawet już próbować.
Oczywiście schemat chodzenia spać o 3 w nocy przestał funkcjonować w momencie, gdy w moim życiu pojawiły się dzieci, które oczekiwały ode mnie konkretnych działań już o 7 rano. Dlatego pewne roszady były niezbędne.
Dziś praktycznie nie zdarza mi się, bym chodził spać o 1.00 w nocy, ale też ustawiam budzik najpóźniej, jak się tylko da. W praktyce oznacza to okolice godziny siódmej. Wiem zatem, że warto przypilnować, by położyć się do łóżka w okolicach godziny 23. To da się zrobić.
Nie będę już jednak próbować przestawiania się na spanie od 20.00 do 5.00. Wiele robiłem tego typu podejść i za każdym razem mój organizm nie chciał się do tego dostosować. Mimo że w takie dni próby spałem 8 czy nawet 9 godzin, to i tak o tej 5.00 rano byłem bardzo zmęczony. Być może konsekwentna, kilkumiesięczna praktyka zmusiłaby mój organizm do przestawienia się z bycia sową na bycie skowronkiem. Pojawia się tylko pytanie – po co?
A może lepiej żyć w zgodzie z własną naturą, zamiast na siłę próbować ją zmienić. Zwłaszcza gdy ta nasza natura wcale nie działa na naszą niekorzyść.
Dlatego też, jeśli jesteś skowronkiem, to powinieneś unikać nocnej pracy i próby przestawiania się na wstawanie o 8.00 rano zamiast o 5.00. W zamian powinieneś raczej ustalić wieczorne godziny zasypiania, by zawsze spać wspomniane już 7-8 godzin.
Jeśli natomiast jesteś sową, to odpuść sobie słynne w internetach powiedzenie, że rzekomo „milionerzy wstają o 5 rano”. To bzdura! Przestaw się tylko trochę – na tyle, jak bardzo wymaga tego od Ciebie sytuacja życiowa.
Podsumowując, zamiast szukać tajnych sposobów marynarki wojennej na to, jak nigdy nie spać, skup się na tym, aby właśnie spać.
Twój organizm, zdrowie, samopoczucie psychiczne oraz produktywność podziękują Ci za to gromkimi brawami.
Włoska technika Pomodoro jest prosta niczym krzywy drut. Polega ona na tym, że ustawiasz sobie stoper na 25 minut i przez ten czas nieprzerwanie pracujesz nad konkretnym zadaniem. Następnie, niezależnie od stanu zaawansowania Twojej pracy, przerywasz ją na 5 minut. Po tym czasie odpalasz kolejnego „pomidora”, czyli pracujesz kolejne 25 minut.
Nazwa „pomodoro” wzięła się od włoskiego słowa oznaczającego… właśnie pomidora. A to dlatego, że pierwsze osoby, które zastosowały tę technikę, używały do niej stopera kuchennego w kształcie pomidora.
Dziś możliwości są już nieograniczone. Możesz zarówno zaopatrzyć się w analogiczny pomidor (są takie na Allegro), jak również pobrać sobie aplikację na Twój smartfon lub komputer. Wystarczy, że wpiszesz w wyszukiwarkę „pomodoro timer” i bez problemu znajdziesz kilkadziesiąt apek, które pomogą Ci stosować tę technikę w praktyce.
Nie ma nawet konieczności kupowania ich, ponieważ te, które są darmowe, w pełni spełniają swoją funkcję. Zwłaszcza że akurat technika „Pomodoro” jest tak prosta, że nie potrzebujesz tu zbyt wielu skomplikowanych funkcji.
Czemu akurat 25 minut? Dlatego, że jest to czas, w którym bez problemu możemy maksymalnie skupić naszą uwagę. Jest mała szansa, że w tym czasie wydarzy się coś zewnętrznego, co zepsułoby nam całe “flow” naszej pracy.
Z zastosowania techniki „Pomodoro” wynika niesamowita korzyść. W innym miejscu tej książki mówię bowiem o „deadline’ach”, czyli o tym, że jesteśmy szybsi, gdy wiemy, że mamy coś skończyć w jakimś konkretnym momencie, do jakiegoś konkretnego dnia lub godziny. Technika „Pomodoro” generuje taki właśnie deadline. Mamy bowiem stale przed oczami stoper odliczający od 25 minut do zera.
Nie generuje to jakiegoś specjalnego stresu, ale w magiczny sposób generuje mobilizację. Gdy wykonujesz swoje zadania tak po prostu, być może czasempozwalasz swoim współpracownikom albo komuś z rodziny przerwać Ci pracę i przykładowo opowiedzieć kawał. Czasem zdarza się też tak, że sam sobie przerywasz poprzez wchodzenie na WhatsApp albo na Facebooka.
Z odliczającym w rogu ekranu stoperem takie rzeczy zdarzają się dużo rzadziej. Po prostu stoper ten motywuje Cię do tego, by zrobić jak najwięcej w trakcie jednej pomidorowej sesji.
Tym samym ta technika, pomimo swojej prostoty, naprawdę potrafi znacznie dźwignąć Twoją produktywność i przenieść ją na wyższy poziom. Przetestuj ją sam już teraz. Jeśli chodzi o moje doświadczenie, to czasem zdarza mi się, że po 25 minutach jeszcze przez kilka kolejnych nie odrywam się od zadania, ponieważ chcę je dokończyć. To żaden problem.
Czasami też zdarza się, że potrzebuję większej przerwy niż 5 minut pomiędzy pomidorowymi sesjami. Dzieje się tak, zwłaszcza kiedy moje zadania są bardzo wymagające – np. dyktowanie tej książki. Wówczas pozwalam sobie na 10 do 15 minut przerwy. Tak czy inaczej, w ciągu 5 godzin przepracowanych z techniką „Pomodoro” na pewno wykonasz więcej pracy niż w ciągu 8 godzin bez tej techniki.
Pobierz odpowiednią aplikację już teraz, włącz stoper i wykonaj swojego pierwszego pomidora. Czas start!
Kilkanaście lat temu przez nasz kraj przewinęła się gromada „coachów od uwodzenia”. Nauczali oni, jak zdobywać kobiety i „nabijać swoje liczniki”. Branża ta, co do zasady, była śmieszna, co nie zmienia faktu, że niektóre stosowane przez nich techniki pomagają w… produktywności!
Miałem swego czasu okazję poznać część tych technik, ponieważ otrzymałem kiedyś zlecenie na tłumaczenie na język polski kilku płyt CDniejakiego Badboya -jednego z najbardziej znanych „trenerów uwodzenia” na świecie. Miałem wtedy okazję nasłuchać się, jakie techniki stosuje się w środowisku uwodzicieli. I ku mojemu zaskoczeniu, niektóre z nich od razu zainspirowały mnie do przerobienia ich na techniki produktywności.
Jedną z takich technik jest tzw. zasada 3 sekund. Wyobraźmy sobie sytuację, że idzie sobie facet ulicą, widzi naprzeciwko kobietę, która mu się podoba. Chciałby ją poznać, ale zamiast odezwać się do niej, zaczyna… myśleć. Zastanawia się i dochodzi do wniosku, że ona na pewno jest już zajęta. I to przez jakiegoś wielkiego łysego typa, który zaraz do niej dołączy i przy okazji wybije mu zęby.
A może po prostu odmówi mu i nie zechce umówić się na kawę. To by bolało. A może po prostu zaraz po podejściu do dziewczyny nasz bohater zacznie się jąkać i odejdzie z poczuciem okropnej porażki. I tutaj uwodziciele mówią: „Stop! Trzeba zatrzymać myślenie i ruszyć do akcji jak najszybciej!”.
Stąd też nazwa „zasady 3 sekund”. Chodzi o to, aby w ciągu maksymalnie trzech sekund od pojawienia się pomysłu w Twojej głowie ruszyć do jego realizacji. W innym wypadku zaczną pojawiać się problemy, przemyślenia i wątpliwości, które sparaliżują dalsze działania.
Ta zasada świetnie sprawdza się nie tylko w poznawaniu kobiet na ulicy, ale w podejściu do listy zadań. Pech chce, że najważniejsze i najbardziej kluczowe dla nas zadania są też często tymi najtrudniejszymi, wywołującymi największy opór.
To właśnie wtedy pojawia się prokrastynacja, czyli odkładanie spraw na później. Im dłużej czekamy… tym dłużej czekamy. Czyli tym więcej wymyślamy różnych problemów i wymówek, przez które nie podejmujemy działania przez wiele godzin albo nawet dni.
A zatem, jeśli zasada 3 sekund działa na ulicy z atrakcyjną osobą, która dla naszego bohatera wydaje się wyzwaniem, to czemu nie miałaby działać również z zadaniami, które dla nas są takim wyzwaniem? I okazuje się, że rzeczywiście działa!
Już za moment, po przeczytaniu tego rozdziału, otwórz swoją listę zadań i w ciągu 3 sekund wybierz najtrudniejsze zadanie i zacznij działać. Zobaczysz, że faktycznie uda Ci się zrealizować coś, co zalegało na liście długimi tygodniami. A to dlatego, że nie było czasu na wymyślenie wymówek.
Istnieje pewien paradoks mówiący, że myślenie o pracy męczy bardziej niż sama praca. Oznacza to, że często samo oglądanie listy zadań potrafi wyssać z człowieka więcej energii niż jej fizyczne realizowanie. Tym samym może osłabić Twój organizm i Twoją psychikę skupianie się nad trudem rzeczy, które masz do zrobienia. W tym czasie dałoby się je… po prostu robić.
To trochę tak, jak ze wszystkim, co jest w życiu stresujące. Okazuje się, że najwięcej stresu generuje to… w głowie. Później – gdy już przyjdzie co do czego – to stresu jest znacznie mniej.
Ludzie boją się matury czy egzaminu dużo bardziej podczas przygotowywania się do nich niż już w momencie ich zdawania. Ludzie boją się najbardziej wychodzenia na scenę, a w momencie, gdy już się na niej znajdą, zaczynają dobrze się bawić.
Ludzie boją się najbardziej kolejki górskiej w parku rozrywki tuż przed momentem startu. Gdy już ich rollercoaster zaczyna kręcić kółka, zazwyczaj ich stres spada i po prostu świetnie spędzają czas.
Większość stresów i tragedii nie ma miejsca nigdzie poza naszymi głowami. I to jest dobra wiadomość, ponieważ oznacza to, że możesz pokonać to wszystko zasadą 3 sekund.
Pamiętaj zatem, by od teraz już zawsze najtrudniejsze zadania na Twojej liście rozpocząć od razu, a potem dopiero zastanawiać się, czy były mniej lub bardziej męczące.
Zwłaszcza że mówimy o dwóch różnych rodzajach zmęczenia. Zmęczenie będące wynikiem wykonania konkretnej pracy jest zmęczeniem bardzo przyjemnym, połączonym z poczuciem dumy i spełnienia.
Natomiast zmęczenie nadmiernym myśleniem o swoich obowiązkach i stresach to zmęczenie, które jest anty-produktywne i wysysające energię.
Dlatego otwórz swoją listę zadań już teraz i działaj. Trzy. Dwa. Jeden…
Jak zapewne wiesz z doświadczenia, zadania najważniejsze i najbardziej kluczowe dla Twojego życia, pracy lub biznesu są zazwyczaj też tymi najtrudniejszymi. Dlatego tak łatwa jest prokrastynacja, czyli odkładanie na później.
Każdy z nas ma na swoim koncie tego typu malutkie grzeszki, że zaraz po rozpoczęciu swojej pracy szukamy jakichś nieważnych i prostych zadań, zamiast wziąć się za wykonanie tych, które są absolutnie najważniejsze. To wymaga zmiany!
Podejściem, które to zmienia, jest tak zwane MITs, czyli „most important tasks”, co z angielskiego oznacza „najważniejsze zadania”.
Od tego momentu, przygotowując swoją listę zadań na dzień kolejny, zawsze na sam jej szczyt wstaw 3 zadania, które muszą zostać zrealizowane, nawet gdyby poza nimi nie dało się zrobić niczego więcej.
Dlaczego jest to takie ważne? Ponieważ wiemy z doświadczenia, że zawsze wydarzy się coś nieprzewidzianego. Zawsze jest coś, czego nie da się zaplanować. Zawsze coś się schrzani”. Wtedy albo ma miejsce tragedia produktywności, albo… nie.
Jeśli rozpoczynasz dzień od zupełnie nieistotnych rzeczy albo takich, które mogą poczekać jeszcze kilka dni i wtedy coś niespodziewanego zaczyna się dziać, to okazuje się, że to właśnie gaszenie pożarów powoduje, że nie możesz już tego dnia zrealizować najważniejszych zadań.
Kolejnego dnia znów zaczynasz od zadań mniej ważnych i znów wyskakuje coś nieprzewidzianego. Tym samym po raz kolejny najważniejsze zadania dla Twojego rozwoju i sukcesów nie zostały wykonane. Można tak w nieskończoność.
Jeśli natomiast rozpoczniesz dzień od najważniejszych zadań, a później coś się wydarzy, to nie ma większego problemu. To, co jest kluczowe, zostało wykonane.
Na liście MITs powinno znaleźć się jedno, dwa lub trzy zadania – w zależności od tego, ile w tym momencie rzeczywiście masz kluczowych rzeczy do wykonania. Jeśli na liście najważniejszych zadań masz 20 rzeczy, to coś jest zdecydowanie nie tak. Wtedy trzeba dokonać brutalnej selekcji i wybrać tylko te trzy, które najbardziej przyspieszą realizację Twojego planu.
Poza samą produktywnością jest jeszcze jedna genialna rzecz związana z listą najważniejszych zadań. Jak już wspomnieliśmy, te zadania są tymi najbardziej wymagającymi. Oznacza to, że już po dwóch czy trzech godzinach pracy czujesz się absolutnym zwycięzcą, ponieważ wykonałeś trzy najtrudniejsze i najbardziej wymagające zadania.
Od tego momentu wiesz już, że wszystko, co Cię czeka, jest łatwiejsze i przyjemniejsze. To tak, jakby dzień zaczął się na nowo. Zamiast być zmęczonym „trupem”, tak naprawdę masz zastrzyk zupełnie nowej energii, z którą wykonasz resztę zadań znacznie szybciej.
Ponadto jesteś wtedy dużo mniej narażony na różne rozpraszacze typu Facebook, ponieważ nie masz już zbyt wielkiej motywacji do prokrastynacji i odkładania na później trudnych zadań. Przecież na Twojej liście nie ma już wtedy żadnych trudnych zadań, ponieważ zostały tylko te najłatwiejsze.
Tego typu podejście to sama frajda. Może jednak pojawić się tutaj jeden problem: skąd masz wiedzieć, które zadania są rzeczywiście najważniejsze? Oczywiście na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, ponieważ każdy z nas sam decyduje, o co mu chodzi w życiu i tym samym, którymi zadaniami chce do tego czegoś dojść.
Mam jednak dla Ciebie pewną potężną, choć prostątechnikę. Jeśli masz na liście 10 ambitnych zadań i nie masz bladego pojęcia, które trzy z nich powinny znaleźć się na liście najważniejszych, to przestań próbować wybrać 3 z 10 i przerzuć się na porównywanie dwóch pojedynczych zadań.
Przykładowo bierzesz zadanie nr 4 i zadanie nr 7 i zastanawiasz się, które z tych dwóch jest ważniejsze. O ile faktycznie trudno jest wybrać kilka zadań z dużej listy, o tyle porównać dwa zadania to już żaden problem. Jeśli zadanie numer 4 okaże się ważniejsze od zadania numer 7, to porównaj zadanie numer 4 z zadaniem numer 8.
Można to trochę porównać do rywalizacji klubów piłkarskich. Każdy gra z każdym i w efekcie mamy tabelę końcową i wiemy, kto jest najlepszy. Ty potrzebujesz wyłonić podium, czyli trzy zwycięskie drużyny.
Dlatego już teraz odłóż tę książkę, weź swoją listę zadań i wybierz trzy najważniejsze zadania na jutrzejszy dzień. Działaj!
Mówimy w tej książce bardzo dużo o tym, jak nie odkładać rzeczy na później. W tym jednak rozdziale pójdziemy trochę pod prąd. Pokażę Ci, kiedy… należy właśnie odkładać rzeczy na później. W tym celu cofnijmy się do okresu studiów...
Zauważyłeś pewnie, że podczas studiów ludzie dzielą się na dwie grupy. Pierwsza, ta mniejsza, to te osoby, które już na początku roku akademickiego podjęły decyzję, że będą regularnie się uczyć i przygotowywać do egzaminów, by nie działać na ostatni moment. Brzmi rozsądnie.
Oczywiście większości z nich nie udało się tego celu zrealizować. Było jednak kilka takich osób, które faktycznie spokojnie podeszły do sesji egzaminacyjnej, ponieważ przygotowywały się na bieżąco.
Ja należałem do drugiej grupy, która rozpoczynała naukę dwa tygodnie przed egzaminem, po czym naiwnie liczyła, że następnym razem podejdziemy do tego bardziej rozumnie.
Oczywiście potem historia się powtarzała i przy każdej kolejnej sesji egzaminacyjnej trzeba było zwiększyć konsumpcję kawy i uczyć się codziennie po kilkanaście godzin. Istne szaleństwo.
Czyżby? A może właśnie intuicyjnie czuliśmy, że to podejście ma sens? Jakby nie było, po tych dwóch tygodniach intensywnej nauki ludzie bez problemu zdają wszystkie swoje egzaminy.
Gdy zatem porównam koszt czasowy tych dwóch podejść, dochodzę do wniosku, że podejście „wariackie” jest dużo bardziej logiczne. Ludzie, którzy uczą się przez pół roku, inwestują pół roku. Z kolei Ci drudzy, którzy uczą się przez ostatnie dwa tygodnie, inwestują dwa tygodnie.
To takie proste, że aż dziwne, że nikt jeszcze nie stwierdził, że może jednak jest to mądre. Oczywiście pod pewnymi warunkami.
Na początku potrzebujemy zastanowić się, czy przypadkiem na pewno jest rozsądne narażanie się na taki stres. Wszak osoby, które były już przygotowane, podchodziły do egzaminów dużo spokojniej niż te osoby, które desperacko uczyły się po kilkanaście godzin w ciągu ostatnich dni przed sesją egzaminacyjną.
Czyżby? Miałem na studiach psychologicznych kilka koleżanek, które uczyły się cały czas, a mimo to podczas sesji egzaminacyjnych i tak były zestresowane, miały problem z bezsennością i czuły się po prostu tragicznie. Przygotowanie merytoryczne w niczym im nie pomogło.
A to dlatego, że system edukacyjny jest, póki co, systemem opartym na przemocy i agresji, realizowanej m.in. poprzez nikomu niepotrzebne oceny. Dlatego posiadanie wiedzy nie zda się na wiele.
Gdy takie osoby wiedziały, że mają egzamin, najzwyczajniej w świecie czuły się źle i były zestresowane. Paradoksalnie to właśnie te osoby były zestresowane najbardziej, bo przecież nie bez przyczyny zaczynały one naukę już na początku roku. Najwidoczniej ich strach był tak duży, że musiały zadziałać tak wcześnie.
Dla mnie sesja egzaminacyjna była znacznie mniej stresującym doświadczeniem, ponieważ na tym etapie wiedziałem już, że oceny na egzaminach nie zmienią niczego w moim życiu i że nie warto nadmiernie się spinać. Dlatego na początku roku akademickiego nie czułem też żadnego strachu ani potrzeby uczenia się „do przodu”.
Niemniej jednak, nawet w sytuacjach, kiedy działa to nieco inaczej, uważam, że warto dołożyć sobie trochę stresu i oszczędzić mnóstwo czasu.
Przykładowo, mógłbym pisać tę książkę przez cały rok. Codziennie dodawałbym pół rozdziału i na pełnym luzie w ten sposób absolutnie bezstresowo po roku miałbym gotową książkę.
Wiemy jednak z metodologii zarządzania czasem, że oznaczałoby to, że robiłbym nadmierne analizy, często bym rozmyślał, zmieniał układ książki w nieskończoność i po prostu cały proces realnie zabrałby mi pięć razy więcej godzin niż tworzenie szybkie.
Co to jest “tworzenie szybkie”? To, że spośród moich 6 książek żadnej nie napisałem w czasie dłuższym niż 11 dni. I zapewne nigdy nie będzie inaczej. Nie mam czasu na „pierdoły”. Wolę przechodzić do konkretów.
Dlatego dziś już od kilku godzin chodzę w kółko w moim biurze, dyktując kolejne rozdziały. Jest to czynność wyczerpująca mentalnie i niewątpliwie wieczorem padnę do łóżka jak „trup”. Efektem jednak będzie napisanie tej książki w ciągu kilku, maksymalnie kilkunastu dni, zamiast w ciągu roku.