A miało być tak pięknie! - Małgorzata Kalicińska, ,Katarzyna Kalicińska - ebook + audiobook + książka

A miało być tak pięknie! ebook i audiobook

Małgorzata Kalicińska, , Katarzyna Kalicińska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jeżeli kochać, to na zabój.

Jeżeli żyć, to na pełnych obrotach.

A jeżeli płakać, to jakby świat miał się zaraz skończyć.

 

 

Dominika, dla przyjaciół Mika, to wieczna optymistka, choć życie wcale jej nie rozpieszcza. Po każdym życiowym upadku podnosi się z kolan, otrzepuje i mówi: „No! W życiu wszystko jest po coś!” Uśmiech i do przodu! 

 

Jej historia zaczyna się, gdy jako młoda, pełna ideałów, naiwna dziewczyna, przekonuje się, czym jest pierwsza miłość na pierwszych studiach, co daje pierwszy ślub, jak trudno wychować pierwsze dziecko, jak niełatwo znaleźć pierwszą pracę (szczególnie w telewizji), jak poradzić sobie z pierwszą zdradą i jak przejść przez pierwszy rozwód. A to wcale nie koniec niespodzianek, które szykuje dla niej los. A przecież życie pisze najlepsze scenariusze.

 

Małgorzata Kalicińska, autorka bestsellerowych powieści z serii „Rozlewisko” oraz jej bratanica Katarzyna Kalicińska, znana producentka telewizyjna i pisarka, stworzyły inspirującą i podnoszącą na duchu powieść, w której udowadniają, że w życiu nigdy nie wolno się poddawać, ale czasami warto zwolnić, by nabrać dystansu i nie zwariować.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 51 min

Lektor: Laura Breszka
Oceny
4,6 (156 ocen)
107
35
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
86AnnKa

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta. Troszkę wzruszeń, troszkę humoru. Ciekawie przedstawione postaci telewizji z przełomu lat 90/2000. Miło spędzony czas.
00
Kasiaak0501

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, choć nie wiem czy by mi się tak samo podobała gdyby nie piękny głos Laury Breszki! Wspaniała lektorka!
00
Siwab

Nie oderwiesz się od lektury

super książka
00
Slawka75

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna. Bardzo przyjemnie się czyta. Polecam!
00

Popularność




WSTĘP

Od­kąd pa­mię­tam, za­wsze ży­łam w dwóch nie­przy­sta­ją­cych do sie­bie świa­tach. Czas dzie­li­łam mię­dzy spo­tka­nia z ar­ty­stami, roz­mowy o li­te­ra­tu­rze oraz sztuce przy czer­wo­nym wi­nie i w opa­rach dymu pa­pie­ro­so­wego, ła­że­nie po gó­rach, DKF-y i kon­certy – a po­tem płyn­nie prze­ska­ki­wa­łam do mod­nych klu­bów, pod które pod­jeż­dża­łam z pi­skiem opon sa­mo­cho­dami pro­wa­dzo­nymi przez przy­stoj­nych chło­pa­ków. Uwiel­bia­łam się ba­wić. Ko­cha­łam ży­cie!

Naj­więk­szy wpływ miał na mnie tata, który od dzie­ciń­stwa wpa­jał mi, że naj­waż­niej­sze w ży­ciu są: in­dy­wi­du­al­ność, ory­gi­nal­ność, sa­mo­dziel­ność my­śle­nia i roz­wój in­te­lek­tu­alny. Za­szcze­pił we mnie mi­łość do do­brej mu­zyki, li­te­ra­tury, ma­lar­stwa i go­to­wa­nia.

Bab­cia ary­sto­kratka dbała o do­bre ma­niery, klasę i styl. Mó­wiła o pa­trio­ty­zmie, a jed­no­cze­śnie wpa­jała mi, że je­stem oby­wa­te­lem świata. Dzięki niej po­ko­cha­łam po­dróże – a zwłasz­cza Wło­chy, w któ­rych przez lata miesz­kała.

Mama była od prozy ży­cia. Na­uczyła mnie wal­czyć o swoje i twardo stą­pać po ziemi.

Z tego miksu wy­rósł taki dzi­wo­ląg jak ja.

Po­słu­chaj­cie...

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Była wio­sna, późne lata osiem­dzie­siąte, mia­łam dzie­więt­na­ście lat i bie­głam spóź­niona na próbę te­atru ama­tor­skiego. Te­atr nie był w mo­jej szkole po­pu­larny. Po­wiem wię­cej: był wręcz nie­modny. Ko­le­żanki z li­ceum lub po­dwórka in­te­re­so­wały się zdo­by­wa­niem ciu­chów, zbie­ra­niem po­ste­rów, na­gry­wa­niem mu­zyki na ka­sety, no i oczy­wi­ście... mi­ło­ścią. Mnie jed­nak cią­gnęło do te­atru. Jesz­cze nie mia­łam po­ję­cia, co zro­bię z moją fa­scy­na­cją, ale by­łam pewna, że chcę się stać czę­ścią tego świata.

Wie­dzia­łam, że tego dnia na próbę ma przyjść chło­pak, który bę­dzie two­rzył mu­zykę do spek­ta­klu. W za­sa­dzie to już nie chło­pak, a męż­czy­zna, bo skoń­czył stu­dia. Ma­gi­ster! Moja in­tu­icja... Nie, to jed­nak nie to – by­łam za młoda na in­tu­icję... Moja  c i e k a w o ś ć  pchnęła mnie na salę prób tak, że nie­mal bie­głam.

Nie wie­dzia­łam, kim on jest. Ale tak bar­dzo chcia­łam, żeby był zja­wi­skowy...

Wpa­dłam do środka z roz­wia­nym wło­sem. Na fil­mie ta scena wy­glą­da­łaby tak: ona bie­gnie w zwol­nio­nym tem­pie, jej włosy płyną w po­wie­trzu, usta roz­cią­gają się w uśmie­chu i uka­zuje się rząd drob­nych bia­łych zę­bów, gdy woła: „Prze­pra...”. Reszta słowa więź­nie jej w gar­dle, bo przy pia­ni­nie sie­dzi  o n.

Wy­obra­ża­cie to so­bie? Co za scena...

A on? Lu­zak. Skó­rzana kurtka pa­mię­ta­jąca czasy Zbyszka Cy­bul­skiego, po­darte je­ansy, dłu­gie włosy. Obok pia­nina bre­zen­towa torba, też nie­ludzko zdarta, z któ­rej wy­chy­lają się – o, matko! – książka Je­ana-Paula Sar­tre’a i nuty. Od­gar­nął włosy z twa­rzy i pod­niósł na mnie wzrok, jed­no­cze­śnie stu­ka­jąc w kla­wi­sze w takt ude­rzeń mo­ich stóp. „Jest bar­dzo po­dobny do mo­jego taty!”, prze­mknęło mi przez myśl.

Wtedy nie wie­dzia­łam, czy to do­brze. Chyba do­brze, bo tata to tro­chę hip­pis i lu­zak, wszy­scy go ko­chają, więc ta wspólna ce­cha cie­szyła mnie i wy­żej po­zy­cjo­no­wała chło­paka. Po­do­bień­stwo da­wało mi ja­kieś ir­ra­cjo­nalne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Fa­cet po­dobny do taty musi być fajny!

Na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały, a ja po­czu­łam, że tam, przy pia­ni­nie sie­dzi przy­szły oj­ciec mo­ich dzieci. Wy­star­czyło tych kilka se­kund, strzał przez źre­nice wprost w du­szę – i by­łam już to­tal­nie, ab­so­lut­nie i głę­boko za­ko­chana. Wie­dzia­łam, że to ide­alny fa­cet dla mnie. Ale ile są warte ta­kie mło­dzień­cze prze­czu­cia? Cza­sem ła­god­nie mi­jają się z prawdą, bo są po­mie­szane z pra­gnie­niami, in­nym zaś ra­zem kła­mią jak z nut... Ale tego na­uczy­łam się do­piero póź­niej.

W tam­tej chwili oba­wia­łam się je­dy­nie tego, że wszy­scy sły­szą, jak wali mi serce.

Pod­czas próby cały czas czu­łam na so­bie jego wzrok. Spu­ści­łam oczy w oba­wie, że wszy­scy wie­dzą, co dzieje się w mo­jej gło­wie, i się na mnie ga­pią. I mia­łam ra­cję. Pa­trzyli. A ja, spło­szona, nie pa­mię­ta­łam tek­stu, my­li­łam się i prze­pra­sza­łam. Choć na co dzień by­łam dość pewna sie­bie – ba! wręcz mie­wa­łam nie­zły tu­pet – to jed­nak ten chło­pak spra­wił, że po­czu­łam się onie­śmie­lona. My­śla­łam tylko o tym, jak jego, tego bo­skiego mu­zyka, za­cze­pić. Jed­nak nic sen­sow­nego nie przy­szło mi do głowy.

Gdy już nie­mal zre­zy­gno­wa­łam, po pró­bie on (na­prawdę on!) pod­szedł, wy­cią­gnął do mnie rękę – tak zwy­czaj­nie, bez cie­nia sztucz­no­ści – i po­wie­dział:

– Cześć, je­stem Ja­nek.

– Do­mi­nika – od­po­wie­dzia­łam, po­pra­wia­jąc włosy, a do­kład­niej dmu­cha­jąc w grzywkę.

To taki mój gest, który wy­ko­nuję za­wsze, gdy się stre­suję.

– Mogę cię od­pro­wa­dzić? – znów za­py­tał naj­zwy­czaj­niej na świe­cie.

– Ja­sne – wy­du­ka­łam.

Spoj­rza­łam na ko­le­żanki z ze­społu. Żuły gorzką prze­graną, ostrzyły osi­kowe kołki, snuły nić za­zdro­ści, a nie­które to już na­wet po­wróz, na któ­rym go­towe były mnie po­wie­sić. „Dla­czego ona, a nie ja?”. Roz­cza­ro­wa­nie, zdu­mie­nie ni­czym gra­nat roz­ry­wały im serca.

Po pró­bie wy­szłam z Jan­kiem i spa­ce­rem zmie­rza­li­śmy w stronę bloku, w któ­rym miesz­ka­łam z ro­dzi­cami i młod­szymi sio­strami. Szli­śmy uli­cami wiel­kiego osie­dla, tacy piękni swoją mło­do­ścią i mi­ło­ścią, która po tym pierw­szym gro­mie z ja­snego nieba te­raz oto­czyła nas ba­jeczną aurą. Ja­nek się za­trzy­mał, wziął mnie od­waż­nie za ręce i po­pro­sił ci­cho tym swoim uro­czo mę­skim gło­sem:

– Mo­żesz jesz­cze raz po­wie­dzieć ten wiersz, który re­cy­to­wa­łaś na pró­bie? Ale już tylko dla mnie?

Sta­łam – onie­śmie­lona, ale i za­chwy­cona, tro­chę jak uczen­nica, tro­chę jak ak­torka. Uśmiech­nę­łam się i wolno pod­nio­słam na niego wzrok. By­łam zmie­szana, więc znów dmuch­nę­łam w grzywkę, która za­wsze w ta­kich chwi­lach robi się nie­sforna i wcho­dzi mi do oczu. Spoj­rza­łam na jego twarz i za­czę­łam re­cy­to­wać drżą­cym gło­sem:

„Niebo”

Miesz­kam w ta­kiej po­nu­rej dziel­nicy,

przy okrop­nie nie­mi­łej ulicy:

brzyd­kie słowa na ścia­nach,

stróżka wiecz­nie pi­jana,

awan­tura i roz­pacz, i łzy.

Ale kiedy mi dzio­nek prze­leci,

kiedy noc gwiaz­dami za­świeci,

staję so­bie w okienku,

biorę nuty z pio­senką

i z re­fre­nem, co wła­śnie tak brzmi:

Nie wszę­dzie jest tak ład­nie jak w nie­bie –

szkoda tylko, że o tym nikt nie wie,

że to niebo jest po to,

żeby sre­bro i złoto

w nim świe­ciły dla cie­bie co noc,

że­byś ran­kiem się zbu­dził z na­dzieją –

wła­śnie po to te gwiazdy się śmieją,

wła­śnie po to jest niebo,

wła­śnie w nie­bie dla­tego

tak no­cami te gwiazdy lśnią.

Skoń­czy­łam i już wie­dzia­łam.

Wi­dzia­łam jego roz­ma­rzony wzrok. On też się za­ko­chał. Mil­czał wzru­szony i tylko lekko drżały mu ką­ciki ust.

Scena ki­czo­wata jak z filmu Love Story, nieco za­bawna i nie­winna. Sta­li­śmy, mło­dzi i za­ko­chani, przed nami było całe ży­cie, czyli – jak się wtedy wy­da­wało – wiecz­ność. Po­my­śla­łam: „Hmm... Wy­star­czyło wy­re­cy­to­wać Gał­czyń­skiego, żeby go uwieść? Żeby uwa­żał mnie za cud świata? Cud­nie!”.

Ja­nek po­wie­dział:

– Masz śliczne piegi na no­sie. Śliczne!

Nie­win­nie, ale za­lot­nie cmok­nę­łam go w po­li­czek, od­wró­ci­łam się na pię­cie i po­bie­głam w stronę domu, bo nie wy­my­śli­łam jesz­cze sce­na­riu­sza na ciąg dal­szy. Ale wie­dzia­łam, że ja­kiś musi być!

Po­tknę­łam się o kra­węż­nik i pra­wie upa­dłam. Co Ja­nek o mnie po­my­śli? Nie­mal umar­łam ze wstydu – przez moje ga­pio­stwo cały ten słodki kicz szlag tra­fił!

Z per­spek­tywy czasu my­ślę, że sce­na­rzy­sta jed­nak po­chwa­liłby tę scenę. Roz­ła­do­wała na­pię­cie. Spra­wiła, że prze­stało być mdło. Po­tknię­cie jest świetne i tylko on, Ro­meo, musi ja­koś za­re­ago­wać. Ten mój na szczę­ście za­re­ago­wał. Za­wo­łał za mną pew­nym gło­sem:

– Będę pod twoim oknem ju­tro o szó­stej!

Wy­chy­li­łam się z klatki ze śmie­chem.

– O szó­stej rano, ja­sne!

I już mnie nie było.

Gdy we­szłam do po­koju, mama po­pa­trzyła na mnie i za­py­tała:

– Co ci się stało?

– Mnie? Nic! – Za­kla­ska­łam w dło­nie.

– Irek – za­wo­łała do taty – daj jej jeść, pew­nie głodna po pró­bie. – I pra­so­wała da­lej, oglą­da­jąc Dy­na­stię.

Oj­ciec tylko spoj­rzał uważ­nie i rzu­cił niby do mamy, ale jed­nak bar­dziej do mnie:

– Za­ko­chała się!

– Tak? Znowu? – od­krzyk­nęła mama, nie od­ry­wa­jąc wzroku od ekranu.

Może i była kie­dyś ro­man­tyczna, ale wy­ro­sła z tego jak ze zbyt cia­snej spód­nicy i zo­sta­wiła gdzieś w li­ceum, w cza­sach, gdy zo­stała dziew­czyną taty. Ona – naj­pięk­niej­sza z ca­łej szkoły, ogni­sta bru­netka. I on – też naj­pięk­niej­szy, wy­soki sza­tyn z fa­lu­jącą grzywą. Taka para! Dzi­siaj miej­sce ro­man­ty­zmu za­jął u niej prag­ma­tyzm, choć za­cho­wała pe­wien luz. Oczy­wi­ście kon­tro­lo­wany!

A ja? Nie mo­głam prze­stać my­śleć o obiet­nicy Janka. Szó­sta rano?! Hmm. „Wie­rzyć” zna­czy: „spraw­dzać”. Drżącą ręką na­sta­wi­łam bu­dzik na piątą pięć­dzie­siąt. Niby po­wie­dzia­łam so­bie w du­chu, że je­śli się nie po­jawi, to nic wiel­kiego się nie sta­nie, ale całą sobą chcia­łam za­cza­ro­wać rze­czy­wi­stość tak, żeby o szó­stej on tam, na tym traw­niku, na pewno stał!

Ran­kiem świt ła­sko­tał mnie po oczach już od pią­tej. Bu­dzik nie był po­trzebny. Punkt szó­sta z bi­ją­cym ser­cem wsko­czy­łam na pa­ra­pet i uchy­li­łam okno. Wy­chy­li­łam się, przyj­rza­łam uważ­nie, bo to jed­nak piąte pię­tro, a tam, na dole stał Ja­nek. Miał na so­bie tę samą co wczo­raj starą, znisz­czoną i bar­dzo sty­lową kurtkę, rów­nie sty­lowy pod­ko­szu­lek, ban­danę, je­ansy i – o matko! – zu­peł­nie nie­sty­lowe ja­ponki. Stał i grał na... skrzyp­cach.

Pa­trzy­łam na to swoje wiel­kie szczę­ście w idio­tycz­nych ja­pon­kach i czu­łam, że ko­cham go całą sobą. Wy­obra­ża­łam so­bie, pod­śmie­wa­jąc się z wła­snych my­śli, że za­raz zlecą się białe go­łę­bie albo złote mo­tyle i za­tań­czą w ma­jo­wym słońcu, ukła­da­jąc się w po­wie­trzu w serce, gdy na­gle usły­sza­łam z są­sied­niego okna:

– Pa­nie! Jest szó­sta rano, a pan tu skrzy­pisz jak ja­kiś nę­dzarz. Masz pan tu dwa złote i ko­niec tego kon­cer­to­wa­nia, lu­dzie chcą jesz­cze po­spać!

To była moja mama. Huk­nęła tak, że za­pewne obu­dziła resztę śpią­cych. Po chwili na dół zle­ciała dwu­zło­tówka owi­nięta w pa­pie­rek. Za­lała mnie fala wstydu. Od­sko­czy­łam od okna, pewna, że Ja­nek po­czuł się ura­żony i zwiał z po­czu­ciem, że jed­nak fa­tal­nie ulo­ko­wał uczu­cia.

Owi­nę­łam się szla­fro­kiem i po­szłam do kuchni. Chwilę póź­niej po­ja­wiła się mama w swo­jej ko­ron­ko­wej czar­nej ko­szuli:

– Nor­mal­nie za­czyna się tu ro­bić jak na Pra­dze. Ja­cyś obcy łażą po po­dwór­kach, żeby parę gro­szy do­ro­bić. Ja ro­zu­miem kry­zys... ale żeby o szó­stej?

– Mamo – wy­pa­li­łam – ale to... mój chło­pak!

– Jaki chło­pak? – za­py­tała zdzi­wiona. – Bez bu­tów i w po­dar­tej kurtce? Skąd ty go w ogóle znasz? Kim on jest? Graj­kiem z Ka­peli Czer­nia­kow­skiej?

– Mamo, on skoń­czył stu­dia! I jest mu­zy­kiem. Po­zna­łam go w na­szym te­atrze. Robi oprawę mu­zyczną.

– Te­re­fere. Te twoje te­atry, tam przy­cho­dzą sami wa­riaci! Za­miast my­śleć o głu­po­tach, le­piej wy­nieś śmieci. Tylko się naj­pierw ja­koś ubierz!

Od­kąd pa­mię­tam, mama miała cu­downy dar spro­wa­dza­nia na­wet naj­bar­dziej ro­man­tycz­nych lu­dzi na zie­mię. „Ktoś w tym domu – mó­wiła za­wsze – musi za­cho­wać zdrowy roz­są­dek!”

Cóż więc było ro­bić? Po­szłam, tak jak ka­zała.

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Ja­nek nie uciekł. Ow­szem, po­szedł do domu, ale nie uciekł ode mnie.

Na pierw­szej, tym ra­zem praw­dzi­wej randce zro­bi­łam na nim wra­że­nie. Mój tata, wiel­bi­ciel blu­esa i jazzu, za­wsze dbał, żeby jego córki słu­chały do­brej mu­zyki, czy­tały wy­bitne książki, znały kla­sykę kina i re­gu­lar­nie cho­dziły do te­atru czy na kon­certy. Mama pil­no­wała, że­by­śmy myły zęby, od­ra­biały lek­cje, sprzą­tały i ład­nie się ubie­rały. Bo mama była es­tetką.

Ja­nek oka­zał się mile za­sko­czony moją zna­jo­mo­ści jazzu, rocka, li­te­ra­tury i fil­mów. Śmie­lej ca­ło­wał moje piegi, dło­nie, oczy i nie tylko. Można mi było za­zdro­ścić. Był uro­czy!

Na­sza mi­łość kwi­tła. By­li­śmy nie­roz­łączni. Cho­dzi­li­śmy do DKF-ów, do te­atrów, na wy­stawy czy na spa­cery nad Wi­słę – za­miast na dys­ko­teki na pod­ryw, bo prze­cież by­łam już po­de­rwana. Ko­cha­łam te na­sze wspólne pa­sje. By­li­śmy pięk­no­du­chami. On czy­tał mi swoje wier­sze i pierw­sze próbki sztuk te­atral­nych, mrocz­nych i nie do końca ja­snych, a ja my­śla­łam po ci­chu, że praw­dziwa sztuka to cier­pie­nie i ból, ucięte ucho, pod­da­sze, ab­synt i su­choty – na­tu­ralna droga do ge­niu­szu. Ki­wa­łam głową i sta­ra­łam się ro­zu­mieć.

Jed­nak mia­łam też dru­gie ży­cie. By­łam bar­dzo to­wa­rzy­ska, wo­kół sie­bie za­wsze mia­łam... swój „dwór”, jak na­zwała to ką­śli­wie jedna z ko­le­ża­nek. Cóż po­cząć? By­łam osobą przy­cią­ga­jącą do sie­bie lu­dzi uśmie­chem, bez­tro­ską. Ko­cha­łam się ba­wić. Żadne tam mroki i cier­pie­nia. By­łam dziec­kiem świa­tła i we­so­ło­ści – tego za­wsze po­trze­bo­wa­łam do ży­cia poza tle­nem i je­dze­niem, które ro­bił tata.

To nie za­chwy­cało Janka. Co­raz moc­niej czuł, że ten mój do­sko­nały na­strój i za­bawa od­bie­rają mu moją uwagę. Chciał mieć mnie na wy­łącz­ność. Po­cząt­kowo jed­nak o tym nie mó­wił, że­bym nie za­rzu­ciła mu ogra­ni­cza­nia wol­no­ści. Nasz zwią­zek się roz­wi­jał, a my by­li­śmy za­ko­chani po uszy.

Mi­łość kwi­tła w naj­lep­sze, gdy w od­wie­dziny do ro­dzi­ców przy­je­chał długo ocze­ki­wany wuj z Lon­dynu. Uro­czy star­szy pan za­cią­ga­jący z lwow­ska, z nie­na­gan­nymi ma­nie­rami i szel­mow­skim uśmie­chem. Brat babci.

Był rok 1988, w Pol­sce smutno i szaro, nikt nie wie­rzył, że ko­muna kie­dyś się skoń­czy. Wu­jek przy­je­chał tu pierw­szy raz po woj­nie, bo z jego prze­szło­ścią i na­zwi­skiem Neh­re­becki wi­zyta we wcze­snym PRL-u mo­gła się skoń­czyć na Ra­ko­wiec­kiej.

Wu­jek – a dla mnie wła­ści­wie dzia­dek – Zby­szek roz­ma­wiał przy obie­dzie z ro­dzi­cami, ciot­kami i bab­ciami, ale szcze­gól­nie ho­no­ro­wał mnie, co było miłe. Po­do­ba­łam mu się i uwa­żał, że dziew­czyna z ta­kimi za­in­te­re­so­wa­niami i am­bi­cjami mar­nuje się w Pol­sce.

– Jedź do mnie, panna, do Lon­dynu! Nu, ma się ro­zu­mić? – rzu­cił po­waż­nie. – To­bie świat pod­bić, tylko naj­pierw ję­zyki, szkoła jaka, a po­tem w świat, moja panno!

Mama była za­chwy­cona, tata też uwa­żał, że trzeba po­sze­rzyć ho­ry­zonty i że praw­dziwe ży­cie to­czy się tam, a nie tu, gdzie w kio­sku z ga­ze­tami ku­puje się mięso. To brzmiało roz­sąd­nie, a mnie cią­gnęło do ko­lo­ro­wego świata! Nie­na­wi­dzi­łam ko­muny, braku pasz­portu i pu­stych pó­łek w skle­pie. I tego ogra­ni­cza­nia wol­no­ści!

Ba­łam się za­py­tać Janka, ale gdy w końcu to zro­bi­łam, po­wie­dział, że to oczy­wi­sty idio­tyzm od­mó­wić wu­jowi, zwłasz­cza że ten hoj­nie ofia­ro­wał wikt, opie­ru­nek i wy­so­kie kie­szon­kowe. Po­pła­ku­jąc i za­pew­nia­jąc się o mi­ło­ści wyż­szej od Hi­ma­la­jów, roz­sta­li­śmy się, ufni, że na­sze uczu­cie prze­trwa, pod­grze­wane przez li­sty i cier­pli­wość.

ROZ­DZIAŁ TRZECI

W Lon­dy­nie cze­kały na mnie wła­sny po­kój z ła­zienką w pięk­nym miesz­ka­niu wuja, bar­dzo do­godne kie­szon­kowe i szkoła ję­zy­kowa. Wu­jek był wiel­kiego wzro­stu i miał rów­nie wiel­kie po­czu­cie hu­moru. Ko­chał ży­cie, ko­biety i whi­sky. Są­sie­dzi uprzej­mie mu się kła­niali, a on z każ­dym za­mie­niał choć kilka słów. Był uro­czym sy­ba­rytą i wspa­nia­łym ga­wę­dzia­rzem. W mig się po­lu­bi­li­śmy.

Miał po­czu­cie mi­sji, że wy­rywa biedne pol­skie dziecko zza że­la­znej kur­tyny, ze szpo­nów okrop­nych ko­mu­ni­stów, więc musi je wy­pro­wa­dzić na pro­stą. Przede wszyst­kim, jak mó­wił otwar­cie, trzeba mnie utu­czyć, bo chuda je­stem, ubrać, wy­kształ­cić i w końcu wy­dać za mąż za któ­re­goś z bla­do­li­cych wnu­ków jego ko­le­gów. Ko­niecz­nie do­brze uło­żo­nego, po Oxfor­dzie bądź Cam­bridge, i o ład­nie brzmią­cym ary­sto­kra­tycz­nym na­zwi­sku.

Czu­łam się jak pra­linka w pu­dełku cze­ko­la­dek. Cho­dzi­łam grzecz­nie do szkoły i śmier­tel­nie nu­dzi­łam się na to­wa­rzy­skiej pu­styni, bo nie mia­łam tam żad­nych ko­le­ża­nek. Nie mó­wiąc już o tym, że sza­le­nie tę­sk­ni­łam za ro­dziną i Jan­kiem.

Wu­jek chęt­nie za­bie­rał mnie do re­stau­ra­cji, bo uwiel­biał do­brze zjeść. Pew­nego dnia w jed­nej z nich spo­tka­li­śmy ko­legę wujka z wnu­kiem. Do­prawdy, co za przy­pa­dek! Mój ró­wie­śnik z trą­dzi­kiem jak ospa, tłu­stymi wło­sami, zu­peł­nie nie w moim ty­pie – i chyba nie w ty­pie żad­nej mło­dej ko­biety, bo sior­bał i nie trzy­mał łokci ra­zem. John czy też Will przez całą ko­la­cję pa­trzył w ta­lerz, a ja – wście­kła, bo wy­czu­łam, że to spi­sek – sie­dzia­łam na­dą­sana, roz­grze­bu­jąc je­dze­nie wi­del­cem.

Po ko­la­cji wu­jek uda­wał, że „wcale nie o to cho­dziło”, i od razu zmie­nił te­mat. Ja za to z ra­do­ścią szybko urwa­łam się na film Rat­tle and Hum o ze­spole U2. Od­re­ago­wa­łam głu­pawe swaty!

Ja­nek pi­sał czę­sto. Z jego li­stów wy­brzmie­wały cudne obiet­nice wspól­nego ży­cia, mi­ło­ści, tę­sk­noty, na­szej przy­szłej ro­dziny. Były tam kwie­ci­ste za­pew­nie­nia o wier­no­ści i czu­ło­ści. Wszystko już w tych li­stach prze­wi­dzie­li­śmy i urzą­dzi­li­śmy. Oprócz sło­dy­czy i pla­nów po­ja­wiały się w nich jed­nak także mroczne wer­sety o ciem­nych si­łach tar­ga­ją­cych Jan­kiem, dzi­waczne po­rów­na­nia i wiele py­tań o sens ist­nie­nia, ale nie wi­dzia­łam w tym ni­czego nie­po­ko­ją­cego. Cier­pie­nia mło­dego Wer­tera prze­ra­bia­łam w szkole, a Do­sto­jew­ski był wtedy tak samo po­pu­larny jak Black Sab­bath.

To nie były moje kli­maty, ale ro­zu­mia­łam, że w Janku tkwi ja­kieś fa­tum, albo... on chce, żeby tkwiło. Prze­cho­dzi­łam do przy­jem­niej­szych aka­pi­tów i z li­stów wy­czy­ty­wa­łam tylko to, co kar­miło mnie do­brem, pięk­nem i sło­dy­czą. Mrok i dra­mat wkła­da­łam z po­wro­tem do ko­perty, a tę – do szu­flady.

Tuż przed świę­tami do lon­dyń­skiego domu wuja li­sto­nosz przy­niósł paczkę z Pol­ski. Była w niej ta­śma ma­gne­to­fo­nowa dla mnie. Na­tych­miast usia­dłam na pod­ło­dze w swoim po­koju i wrzu­ci­łam ka­setę do ma­gne­to­fonu. Za­raz mia­łam usły­szeć jego ko­chany ni­ski głos! Prze­krę­ci­łam po­krę­tło i... naj­pierw szum, a po­tem:

– Raz, dwa, trzy, próba mi­kro­fonu. Khmmm, khm. No. – Pauza. – To ja, Ja­nek, hmm... Naj­droż­sza moja, jest koło mnie cała twoja ro­dzina, mama, tata, obie bab­cie, które cię po­zdra­wiają, i sio­stry. – Usły­sza­łam stłu­mione chi­choty Anki i Syl­wii. Młod­sze są, to i chi­cho­czą. – A te­raz... chcia­łem pro­sić was wszyst­kich o rękę Do­mi­niki.

W tle dały się sły­szeć za­sko­czone ko­men­ta­rze: „Co? Jezu, o Jezu, cu­dow­nie, wspa­niale!”. Pi­ski i okrzyki, i bas taty: „No, to się po­ro­biło”. A po­tem mama jak zwy­kle ra­cjo­nal­nie: „Ja­nek, a Do­mi­nikę może po­pro­sisz, ona coś o tym wie?”.

I Ja­nek nieco ochry­ple znów do mi­kro­fonu:

– Do­mi­niko, moja cu­downa ko­chana Miko, czy zo­sta­niesz moją żoną? Mam błogą na­dzieję, że tak. – Po czym do­dał szep­tem: – Ko­niec na­gra­nia, ko­cham cię.

Sie­dzia­łam w po­koju na hin­du­skiej po­duszce, koło sie­bie mia­łam ma­gne­to­fon, który w imie­niu Janka po­pro­sił mnie o rękę, w dłoni ści­ska­łam ka­setę. Pró­bo­wa­łam ze­brać my­śli do kupy.

W końcu ze­rwa­łam się i po­bie­głam do wuja, wo­ła­jąc z ósmego nieba szczę­śli­wo­ści o oświad­czy­nach, a wuj... się za­ła­mał!

– Dziecko – wy­mam­ro­tał – prze­cież pla­no­wa­li­śmy święta na Ma­jorce, snu­li­śmy plany zwią­zane z twoją szkołą i ży­ciem. Nu, jak to tak?

– Wujku ko­chany, po­jadę tylko na święta do Pol­ski, od­biorę pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy i za­raz wra­cam! Obie­cuję!

Nie uwie­rzył i miał ra­cję. Mózg za­ko­cha­nej dzie­więt­na­sto­latki jest ir­ra­cjo­nalny, pod­stępny i kłam­liwy. Zu­peł­nie nie­prze­wi­dy­walny, na­siąk­nięty emo­cjami i hor­mo­nami jak gąbka.

Od­czy­ta­łam wu­jowi z dumą i ra­do­ścią pa­pie­rowe po­da­nie od na­rze­czo­nego zna­le­zione w opa­ko­wa­niu ka­sety:

Do pyszczka słod­kiego

Dy­rek­tora i Klucz­nika

Naj­waż­niej­szych drzwi

W La­bi­ryn­cie zdrady i mi­ło­ści

P o d a n i e

NIE BĘDĘ O NIC PRO­SIŁ!

KRZY­CZĘ GŁO­ŚNO: KO­CHAM CIĘ!

ZO­STAŃ MOJĄ ŻONĄ!

Ja­nek

Wuj po­tarł białe wąsy ge­stem, który mu za­wsze to­wa­rzy­szył, gdy się za­my­ślał i wzru­szał. W końcu po­wie­dział:

– Dziecko, ja nic nie ro­zu­miem oprócz tego, że zwa­rio­wa­łaś. Chłop po­wi­nien być tu­taj, uklęk­nąć, na­ło­żyć ci na pa­lec pier­ścio­nek z wiel­kim bry­lan­tem, a ty no, płacz, ale zo­stań! Tu masz świat u stóp, szkoły, wiesz, no! Mi­łość musi po­cze­kać, a on ci za­raz dziecko zrobi i figa z ka­riery! Ot co!

„Czemu wuj ni­czego nie ro­zu­mie?!” – wo­ła­łam w my­ślach. De­cy­zję pod­ję­łam już pod­czas na­stęp­nego od­słu­chi­wa­nia ta­śmy. Ju­tro się pa­kuję i lecę do Pol­ski! Do Janka!

Na­słu­cha­łam się jesz­cze, że je­stem uparta jak osioł, że źle ro­bię, że jak ko­cha, to po­czeka, na co od­krzyk­nę­łam wu­jowi tro­chę za gło­śno:

– Ale ja już dłu­żej nie mogę, wuju! Nikt ni­gdy tak nie ko­chał, ja mu­szę!

Ku­pi­łam bi­let, spa­ko­wa­łam wa­lizki i cze­ka­łam na dzień od­lotu.

Z Lon­dynu zo­stały wspo­mnie­nia, wi­zyty w ga­le­riach, ki­nach, mod­nych re­stau­ra­cjach, po­znani lu­dzie, dys­ku­sje z wu­jem i nocne Po­la­ków roz­mowy. Tyle się od niego do­wie­dzia­łam, na­słu­cha­łam. To nie był zmar­no­wany czas. Wio­złam też nowe na­bytki – więk­szą pew­ność sie­bie, do­sko­nały an­giel­ski, lep­sze ciu­chy i świa­do­mość, że gdyby znów przede mną otwo­rzyły się ta­kie drzwi, zna­ko­mi­cie so­bie po­ra­dzę, bo już wiem, że je­stem oby­wa­telką świata. Cza­sowo uwię­zioną w Pol­sce...

„Sza­nowni pań­stwo, pro­szę za­piąć pasy, za pięt­na­ście mi­nut lą­du­jemy na lot­ni­sku Okę­cie. Tem­pe­ra­tura na ze­wnątrz: mi­nus dzie­sięć stopni, po­goda: nieco po­chmurna. Ży­czę mi­łego po­bytu”.

Na lot­ni­sku po­rwa­łam wa­lizkę i jak naj­szyb­ciej bie­głam do wyj­ścia, mo­dląc się, żeby nikt mnie nie za­trzy­my­wał, bo tam czeka na mnie mój Ja­nek!

Cze­kał! Z bu­kie­tem róż i gra­dem po­ca­łun­ków. W tak­sówce tu­lił mnie do sie­bie. Bra­ko­wało nam słów.

– Wiesz, Do­mi­ni­siu – wy­szep­tał mi do ucha – twoi ro­dzice po­zwo­lili mi miesz­kać w twoim po­koju. Mo­żemy być ra­zem, za­nim cze­goś nie wy­my­ślę. Wspa­niali są!

Wcale mnie to nie zdzi­wiło. Ro­dzice byli no­wo­cze­śni, je­śli cho­dzi o kwe­stie wy­cho­waw­cze, i do­sko­nale pa­mię­tali, jak sami byli mło­dzi.

W domu cze­kała na mnie cała ro­dzina, był też wielki na­pis wy­ko­nany przez moje młod­sze sio­stry: „Wi­taj w domu, Mika!”. Stół z obia­do­ko­la­cją, Anka i Syl­wia, obie bab­cie, mama Hanka i tata Irek. No i my. Były też pier­ścio­nek i praw­dziwe za­rę­czyny, które zro­dziły za­chwyty i łzy szczę­ścia. Bab­cie po­pła­ki­wały. Uwiel­biały Janka, bo to dżen­tel­men i „tak świet­nie wy­cho­wany”. Pier­ścio­nek był piękny, stary... Ode­tchnę­łam głę­boko. I wszystko by­łoby do­brze, gdyby nie to, że przy zu­pie od razu za­częły się roz­mowy na te­mat ślubu, we­sela i... dziecka.

Dziecka?! Zupa sta­nęła mi w gar­dle. No tak, na­wet wi­dy­wa­łam w ma­rze­niach gro­madkę ru­mia­nych dzieci, ale te­raz?! Za­raz?! Czy oni wszy­scy po­sza­leli? Ow­szem, by­łam bar­dzo za­ko­chana, ow­szem, miło było pla­no­wać ślub, menu i kieckę, ale po co ten po­śpiech? To nie jest Wielka Par­du­bicka, to na­sze ży­cie, jesz­cze jest czas! Spa­ni­ko­wa­łam.

STOP!

Stop­klatka. Jak w fil­mie.

Fa­sze­ro­wany po­ma­rań­czami schab w so­sie bar­be­cue rósł mi w ustach. Ba­łam się za­re­ago­wać ka­te­go­rycz­nie, bo ko­cha­łam ich wszyst­kich, ale każda ko­mórka we mnie wo­łała: „Czy wam od­biło?”. Jesz­cze nie chcia­łam tej do­ro­sło­ści, od­po­wie­dzial­no­ści, prozy ży­cia, co­dzien­no­ści, bu­dzika świ­tem, bu­tli mleka pod drzwiami, ja­jecz­nicy dla męża, rat za me­blo­ściankę i ko­lo­ro­wego te­le­wi­zora. Chcia­łam stu­dio­wać, ro­bić ka­rierę, a może wró­cić do Lon­dynu? No i ba­wić się – mia­łam za­le­d­wie dzie­więt­na­ście lat! Chcia­łam zwie­dzać świat, wy­je­chać z mę­żem z sza­rej Pol­ski, po­zna­wać lu­dzi! Móc ro­bić głup­stwa, po­peł­niać błędy! Upić się bia­łym wi­nem na mo­ście Ponte Vec­chio, ca­ło­wać się w Bari, wy­sy­łać kartki z biało-nie­bie­skiej San­to­rini, może na­wet upa­lić się trawką w Am­ster­da­mie. Nie by­łam go­towa na dom i dzieci.

Te i inne my­śli prze­la­ty­wały mi przez głowę z pręd­ko­ścią świa­tła. Ale uprzej­mie mil­cza­łam. Bo taka by­łam grzeczna i miła...

***

Po tym ro­dzin­nym obie­dzie, który po­ły­ka­łam, nie czu­jąc smaku, wsta­łam na­gle i wy­mam­ro­ta­łam, że mu­szę od­wie­dzić przy­ja­ciółkę. Na­tych­miast! Prze­pro­si­łam wszyst­kich i wy­bie­głam, jak­bym ucie­kała. Bab­cia Wanda, zdu­miona i zgor­szona, wo­łała za mną, gdy za­kła­da­łam w po­śpie­chu buty:

– Dziecko, le­d­wie przy­le­cia­łaś! Co to ma zna­czyć?

Bab­cia Janka mach­nęła ręką i do­ło­żyła so­bie schabu, sio­stry – jak to one – chi­cho­tały, a mama po­ka­zała mi kuku na mu­niu. Tylko tata mil­czał. On ro­zu­miał.

Szep­nę­łam Jan­kowi do ucha: „Ja za­raz, za­raz, po­cze­kaj, mu­szę, zro­zum”, a on po­ki­wał głową, choć wi­dzia­łam, że był bar­dzo za­wie­dziony, a i zdzi­wiony.

– Idź – po­wie­dział tylko, a ja w tam­tej chwili po­ko­cha­łam go jesz­cze bar­dziej.

„Ro­zu­mie mnie”, śpie­wała moja du­sza, gdy zbie­ga­łam po scho­dach.

U Ha­liny aku­rat była im­preza, sły­sza­łam to już na scho­dach. Nie po­ga­damy. Mimo to we­szłam, a tam oto­czył mnie tłum przy­ja­ciół. Byli wszy­scy! Na­resz­cie! Od­dy­cha­łam nimi – na­szym spo­tka­niem i tym, że na­dal mnie lu­bią. Po­trze­bują mnie, a ja ich. Uści­skom nie było końca. Usia­dłam na opar­ciu od ka­napy i opo­wie­dzia­łam o Lon­dy­nie, a oni słu­chali z wy­pie­kami na twa­rzach. O ślu­bie nie wspo­mnia­łam. Nie te­raz. Chcia­łam na chwilę za­po­mnieć o po­wa­dze sy­tu­acji i po­czuć bez­tro­skę.

Po­czu­łam. Wró­ci­łam do domu nie­źle wsta­wiona. Wino, na­wet nie tak dużo, i emo­cje zro­biły swoje. A w domu – ojej, za­po­mnia­łam! – cze­kał Ja­nek. Był wście­kły. Gdy zo­ba­czył mój głu­pawy uśmiech i po­tar­gane włosy, wy­szedł i trza­snął drzwiami.

Tata spoj­rzał na mnie, po­dał mi szklankę wody i po­wie­dział:

– No to masz pro­blem... Na ra­zie idź spać. – I cmok­nął mnie w grzywkę.

Pró­bo­wa­łam za­snąć, choć świat wi­ro­wał, a wy­rzuty su­mie­nia wo­bec Janka bo­lały jak dia­bli. Na­gle po­czu­łam mdło­ści i wy­bie­głam z po­koju. Nie zdą­ży­łam do­trzeć do ła­zienki. Zwy­mio­to­wa­łam w przed­po­koju. Tata na bo­saka wy­szedł z sy­pialni i szep­nął:

– Kładź się, ja po­sprzą­tam.

Wie­dzia­łam, że nic nie po­wie ma­mie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładki Na­stka Dra­bot
Re­dak­cjaOlga Gor­czyca-Po­pław­ska
Ko­rektaMal­wina Ło­ziń­ska
Co­py­ri­ght © by Ka­ta­rzyna Ka­li­ciń­ska, 2023 Co­py­ri­ght © by Mał­go­rzata Ka­li­ciń­ska, 2023 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023
ISBN 978-83-8032-953-9
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.