A Photo Finish - Elsie Silver - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

A Photo Finish ebook i audiobook

Elsie Silver

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

160 osób interesuje się tą książką

Opis

Drugi tom serii „Gold Rush Ranch” z nowymi bohaterami! 

Widziałem każdy najmniejszy skrawek kuszącego ciała Violet Eaton, a ona nie miała pojęcia, kim jestem. 

Aż do teraz. 

To, co wydarzyło się między nami online, miało pozostać anonimowe, jednak tak się nie stało. 

Świat jest mały, a miasteczko Ruby Creek jeszcze mniejsze. Stworzyłem sobie wizerunek zrzędy, a ten, gdy ja i Violet zostajemy zmuszeni razem zamieszkać, wymyka się spod kontroli.

Każdy rumieniec na jej policzkach, iskierki żaru w jej oczach, błaganie, abym nie przestawał, to wszystko topi lód w moim sercu. Violet sprawia, że pragnę rzeczy, o których nawet nie śniłem od momentu, kiedy dwa lata temu zobaczyłem ją w internecie. Pożądam czegoś, na co nie zasługuję. 

Moje głęboko skrywane rany jednak mogą nas zniszczyć. Jako były żołnierz powinienem mieć w sobie na tyle silnej woli, żeby odejść, ale im bardziej otwieram się przed tą dziewczyną, tym bardziej chciałbym, żeby ze mną została. 

Wróciłem z wojny jako zupełnie inny człowiek, ale moje rany są znacznie starsze i sięgają głębiej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Chciałem jak najdłużej utrzymać je w tajemnicy. 

Ale pojawiła się ona. 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                               Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 45 min

Lektor: Monika Wrońska
Oceny
4,5 (392 oceny)
243
105
37
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwaET1958

Nie oderwiesz się od lektury

No proszę, co za urokliwa I pozytywna opowieść. Na prawdę ładnie napisana. W dodatku dość głęboka I nietuzinkowa, Przyjemni, pozytywni, atrakcyjni wewnetrznie I zewnętrznie, i ani trochę nie irytujący bohoterowie. Po prostu good read.
50
Barbara-7890

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
10
olakonior

Dobrze spędzony czas

Bardzo mi się podobała. Chyba najlepsza od Silver.
10
klafcio

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna.
11
Kraksa

Dobrze spędzony czas

Takie 3,5 , bardzo przyjemnie się czyta ❤️
00

Popularność




Tytuł oryginału: A Photo Finish

Copyright © Elsie Silver 2021

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2024

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Magdalena Mieczkowska

Korekta: Marta Bałażyk, Kamila Grotowska, Wiktoria Garczewska

Skład i łamanie: Michał Swędrowski

Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka

Cover art by Books and Moods

ISBN 978-83-8362-865-3 · Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne · Oświęcim 2024

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Wspieramy czytelnictwo w Polsce razem z Fundacją Powszechnego Czytania

Rozdział 1

Violet

Czy ja naprawdę właśnie wygrałam Denman Derby?

Wszystko wokół mnie dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Mam przed sobą spiczaste czarne uszy i błyszczącą grzywę konia, który kołysze się pode mną w równym rytmie. Wsuwam palce w te długie pasma i trzymam się ich jak koła ratunkowego.

Oglądam się przez ramię, by upewnić się, że naprawdę przekroczyłam linię mety, nie straciłam przytomności i nie przegapiłam istotnej części gonitwy. Może czeka mnie jeszcze kolejne okrążenie? Może dałam ciała jak debiutantka, którą przecież jestem?

Wszyscy wokół mnie jednak zwalniają i się zatrzymują. Dostrzegam stajennych, którzy prowadzą podekscytowane konie wyścigowe. Słyszę gratulacje składane przez konkurentów. Miłe to, skoro całkiem przypadkowo siedzę na ogierze, na którym przed chwilą wygrałam tak prestiżową gonitwę.

To mój drugi wyścig w życiu, a właśnie zakwalifikowałam się do Northern Crown. Łut szczęścia. Coś naprawdę niezwykłego.

Kręcę głową, starając się oczyścić umysł, a do moich uszu dobiega panujący wokół gwar. Słyszę wrzawę na trybunach, dźwięk instrumentów dętych płynący z głośników, dostrzegam, że na tablicy migocze nasz numer.

Naprawdę wygraliśmy.

Zbliżam się do błyszczącej czarnej szyi, obejmuję ją i tulę się do śliskiej od potu sierści. Wzruszenie chwyta mnie za gardło, a do oczu napływają łzy.

– Kto jest najlepszym koniem na świecie? – szepczę.

Podnoszę się i powoli odchodzimy. Po wyścigu ogier nie pozostaje zbyt długo nabuzowany. DD to duży słodziak, chociaż nie zawsze tak było. Jeszcze nie tak dawno nikt nie chciał z nim pracować, ale nowa trenerka Billie w jakiś sposób do niego dotarła i przekonała go do siebie na tyle, że pozwolił się dosiąść.

Popuszczam wodze, aby dać mu nieco swobody, gdy idziemy w stronę kręgu zwycięzców. Wydaje mi się, że właśnie tam powinniśmy się teraz znaleźć. Denerwuję się, bo tak naprawdę nie wiem, jak się zachować. Doskonale znam hipodrom Bell Point Park, ale nigdy wcześniej nie wygrałam tak ważnej gonitwy.

Chwilę później podchodzi do mnie Hank, który zawiaduje całym Gold Rush Ranch. Klepie mnie po nodze i patrzy z czystą, zaraźliwą radością. W jego zielonych, otoczonych zmarszczkami oczach widać emocje.

– Gratuluję, Violet. Jestem z ciebie bardzo dumny.

Mrugam pospiesznie i odwracam spojrzenie. Traktuję Hanka jak ojca. A może dziadka? Naprawdę nie wiem. Mężczyzna ma już tyle lat, że mógłby odpoczywać na emeryturze, ale codziennie pracuje na ranczu, jakby był młodzikiem.

Uśmiecham się ze wzruszeniem. Dociera do mnie to, co się właśnie stało, i czuję się przytłoczona.

– Dziękuję, Hank.

Unosi rękę i chwyta wodze blisko wędzidła.

– Wow, mały. – Prowadzi konia pod drzewo, w cień. – Odpocznijcie przez chwilę, zanim pokażecie się w kręgu. Złapcie oddech.

Mogłabym go uściskać za to, że wie, czego mi trzeba, skoro sama jestem w zbyt wielkim szoku, by zdać sobie z tego sprawę.

– Dziękuję. – Uśmiecham się do niego, zamykam oczy i oddycham głęboko, tak jak mi polecił.

Jeszcze kilka tygodni temu byłam stajenną w Gold Rush Ranch. Czasami odbywałam jazdy treningowe, gdy prosiła mnie o pomoc moja przyjaciółka i główna trenerka Billie Black. Bardzo się zdziwiłam, kiedy oznajmiła, że będę ujeżdżała najbardziej obiecującego konia wyścigowego, jakiego w życiu widziałam. Wystarczyła jedna kiepska gonitwa – naszego ogiera dosiadał wtedy sławny w okolicy dżokej Patrick Cassel – aby całkowicie go skreśliła, a na jego miejsce wepchnęła mnie.

Miałam głupi fart, a teraz jestem pewna, że wszyscy zauważą, że brak mi profesjonalizmu. Przejrzą mój blef.

Kiedy czuję, że przestaje mi się kręcić w głowie, prostuję plecy i unoszę głowę. DD oddycha wolniej i mlaszcze. To znak, że nie jest już pobudzony.

Udajesz, aż się stajesz, Vi. Nieważne, jakim cudem się tu znalazłam. Wygrałam niełatwą gonitwę. Zasłużyliśmy sobie na to zwycięstwo. Z wdzięcznością zamierzam je uznać, zamiast biczować się z powodu myśli, że na nie nie zasługuję.

– Dobra, jestem gotowa.

Hank stanowczo kiwa głową i ciągnie konia do kręgu zwycięzców.

Zauważam stojącą tam Billie w dużych okularach przeciwsłonecznych, które zasłaniają zapewne załzawione oczy. Dostrzegam również Vaughna, jednego ze współwłaścicieli Gold Rush Ranch, zaborczo trzymającego rękę na jej talii.

Mimowolnie się uśmiecham. Mężczyzna poszedł po rozum do głowy i najwyraźniej jego plan odzyskania Billie się powiódł. Puszczam do niego oko, gdy Billie podbiega, aby uściskać i konia, i mnie. Mamrocze coś o tym, że mnie kocha, ale jest zła, że nie wtajemniczyłam jej w sytuację. Parskam śmiechem. W końcu mi wybaczy. Gdybym jej o wszystkim powiedziała, zniszczyłabym najbardziej romantyczną niespodziankę na świecie.

– Później mi się odwdzięczysz – szepczę w jej zmierzwione kasztanowe włosy, pochylając się, aby również ją objąć.

Podchodzi Vaughn i mocno ściska mi dłoń.

– Gratulacje, Violet. Piękna jazda.

– Dziękuję za szansę – odpowiadam, szczerząc zęby jak wariatka. No poważnie: kto wsadza zupełnie nieprzygotowaną dwudziestosześcioletnią stajenną na konia, by poprowadziła go podczas tak prestiżowego wyścigu?

W tym momencie mój wzrok zatrzymuje się na kimś, kto podchodzi do nas i staje obok Vaughna. Wytrzeszczam oczy i karcę się w duchu. Przybrałam pokerową minę, która zapewne pozostawia wiele do życzenia. Zdaję sobie sprawę, że nadal nie umiem zapanować nad mimiką, bo nieustannie widać na mojej twarzy emocje – jest jak wielki neon i tym razem również nie ma od tego wyjątku.

Mężczyzna to bez wątpienia starszy brat Vaughna, Cole. Wiele o nim słyszałam, głównie od Billie, która narzekała, że to palant, i żartowała, że pewnie jest robotem. Teraz to widzę – gdy wszyscy wokół są podekscytowani, on jest niewzruszony i wygląda zabójczo.

Zabójczo i apetycznie.

Nie wiem, czy endorfiny, które krążą teraz w moich żyłach, przyprawiają mnie o ten zawrót głowy, czy może tak wielkie szczęście zabija szare komórki, ale nie mogę oderwać oczu od tego wspaniałego mężczyzny. Patrzy na mnie gniewnie, a ja spijam go wzrokiem jak szampana, którego nie mogę się doczekać. Kiedy skończy się już ten szalony dzień, z ochotą sięgnę po kieliszek.

Cole jest podobny do Vaughna, ale wygląda zupełnie inaczej. Jest bardziej hardy i imponujący. Młodszy brat jest wysoki i szczupły, a starszy – lepiej zbudowany i silniejszy. Jego marynarka wygląda, jakby miała rozerwać się w ramionach, wystarczy, że napiąłby je wystarczająco mocno. Omiatam wzrokiem jego wąską talię i duże uda.

Weź się w garść, Violet. Ślinisz się.

Gdy wyobrażałam sobie współwłaściciela rancza – samotnika, który cały czas przebywa w firmie w centrum Vancouver i nigdy się tu nie pojawia – jego obraz w mojej głowie był zupełnie inny.

– Hej! – mówię nieco zbyt wesołkowato, a zsiadając z konia, krzywię się w duchu. – Jestem Violet.

Podaję mu rękę, a wokół nas kręcą się kibice i dziennikarze.

Nie odpowiada uśmiechem. Kształtne wargi zaciska w wąską linię i wpatruje się we mnie szarymi oczami, gdy staję obok DD-ego. Kiedy ściska mi dłoń, moja wraz z nadgarstkiem praktycznie znikają, objęte jego dużymi palcami. Uścisk początkowo jest ostrożny, ale po chwili mężczyzna zbliża się do mnie i zamyka dłoń. Podnosi drugą rękę i przywołuje mnie palcem.

Serce łomocze mi w piersi, gdy jak totalna frajerka natychmiast spełniam jego polecenie. Lgnę do niego jak ćma do płomienia.

Spodziewam się, że mi pogratuluje.

Nie oczekuję jednak, że będzie wytykać mi błędy przeszłości.

– Miło ponownie cię widzieć, Ślicznotko w Fiolecie. W ubraniu prawie cię nie poznałem.

Sapię głośno i odsuwam się gwałtownie.

Nie.

Patrzę mu w twarz, próbując ją rozpoznać. Czuję, że blednę, gdy przypominam sobie człowieka, którego tak usilnie starałam się zapomnieć.

Niemożliwe.

Tylko jedna osoba na świecie mogłaby mnie tak nazwać i miałaby czelność powiedzieć to w taki właśnie sposób. Czerwienię się, gdy napływają wspomnienia sprzed roku.

Tamto młodzieńcze doświadczenie było jedynie przeszkodą w drodze do mojej pełnej niezależności.

Tamten czas powinien pozostać w niepamięci.

Kiedy zostawiłam go bez słowa, miał nie wracać.

Nie powinien nic dla mnie znaczyć.

Wśród panującego wokół zgiełku tonę w szarych oczach Cole’a, uświadamiając sobie, że wciąż nie jest mi obojętny.

Rozdział 2

Cole

Rok później…

Nie chcę przeprowadzać się do Gold Rush Ranch.

Nienawidzę tego miejsca. I to nie jest czcza gadanina. Goreje we mnie głęboki wstręt, który daje mi znać, że tu nie pasuję. Instynkt, który utrzymywał mnie przy życiu na misji wojskowej, przypomina o sobie, ilekroć tu przyjeżdżam. Ale oto pędzę autostradą, zmierzając na wieś. Gdybym miał tak złe przeczucie w Iraku, zawróciłbym i zwiewał gdzie pieprz rośnie.

Ale to nie jest Irak.

To pieprzone Ruby Creek, które tak naprawdę może być gorsze. Jestem pewien, że w tej mieścinie znajdę jedynie stację benzynową, sklepik spożywczo-przemysłowy i bandę starych plotkar. Nienawidzę małych miast. Nie znoszę przyjaznego klimatu, bo wszyscy oczekują, że zatrzymasz się i porozmawiasz z ludźmi, których nie znasz i na których ci zupełnie nie zależy. Nie cierpię również tego, że wszyscy znają moją firmę.

Przeważnie mogę w spokoju wszystkich nienawidzić, ale teraz nawet ja nie chcę się aż tak bardzo zapędzać. Nie chcę być chamski.

Lubię prywatność. Podoba mi się wyznaczona przestrzeń, cisza, porządek. Ale nie znoszę, gdy zadaje mi się dociekliwe pytania. Wkurzający młodszy braciszek Vaughn wystarczająco napsuł mi krwi, a teraz jest zaręczony i mieszka na ranczu z Billie Black, która również znana jest jako najbardziej denerwująca kobieta na świecie.

To nie tak, że nie cieszę się ich szczęściem, choć muszę przyznać, że przewracam oczami za każdym razem, gdy zachowują się jak zakochane nastolatki. Billie jest dobra dla mojego młodszego brata. Tych dwoje jednak żyje w krainie słońca i tęczy, więc niemal potrzeba okularów przeciwsłonecznych, gdy chce się przebywać w ich obecności.

Jęczę na samą myśl o tym, jak niewiele spokoju będę miał na ranczu.

Wspominam przejażdżki po szlakach z tatą. Myślę o tym, jak się razem śmialiśmy, jak uśmiechał się do mnie, dzieląc się swoją pasją do wyścigów konnych. Był szczęśliwy, gdy widział mnie w siodle, a ja niezmiernie się cieszyłem, mogąc spędzać z nim czas. A potem, kiedy skręcam w boczną drogę prowadzącą do posiadłości, myślę o niej.

Z nią nie pójdzie mi tak łatwo jak z resztą. Nie powinienem się przed nią odsłaniać i tracić kontroli. Mogłem zachować anonimowość, jednak kiedy zobaczyłem rozpromienioną, beztroską twarz, która prześladowała mnie co noc przez ostatni rok, a której nigdy nie zapomnę, zrobiłem to, co zawsze.

Wszystko zniszczyłem.

Celowo zalałem atramentem tę śnieżnobiałą, czystą kartkę, a czarny płyn ją ubrudził.

Od tamtej gonitwy za wszelką cenę jej unikałem. Wystraszyłem dziewczynę, a potem odszedłem. Dla mnie to norma. Jesteś cholernym fiutem.

Zaciskam palce na kierownicy i zgrzytam zębami, a w mojej piersi narasta niepokój. Widzę szyld Gold Rush Ranch, który kołysze się na łańcuszkach przy wjeździe na wypielęgnowany, obsadzony drzewami podjazd. Prycham. To nie jest zwykłe ranczo, ale światowej klasy ośrodek dla koni wyścigowych, tak bardzo różniący się od farmy, od której zaczynali moi dziadkowie.

Zawiera mnóstwo historii…

Nie powinienem przyjeżdżać do miejsca, z którym wiąże się tak wiele prześladujących mnie wspomnień oraz ludzi, którzy mnie nie rozumieją. I którym nigdy nie uda się mnie przejrzeć, bo na to nie pozwolę.

Obiecałem jednak zarządowi Gold Rush Resources – naszej drugiej rodzinnej firmy – że będę zarządzał nowym interesem w sąsiednim mieście. Oświadczyłem, że nie wrócę, dopóki nie zacznie przynosić zysków. W tej chwili jednak nie pojmuję, dlaczego właściwie to powiedziałem.

Wjeżdżam na okrągły podjazd i rozglądam się po terenie posiadłości. Muszę przyznać, że Vaughn utrzymuje to miejsce w niezłej kondycji. Są tu konie, płoty, nawet kwiatki. Przejął kierownictwo ponad rok temu, a ranczo rozkwitło. Nie chcę przyznawać tego na głos, ale marzę, aby wrócił do biura w centrum Vancouver. W pewnym sensie lubię go mieć przy sobie.

Zamiast tego ułożył sobie życie tutaj i niemal zazdroszczę mu umiejętności całkowitego przedefiniowania własnej osoby, podczas gdy ja niezmiennie taplam się w bagnie, które sam sobie stworzyłem.

Zamykam oczy i głęboko wciągam powietrze, wbijając nasadę dłoni w prawe udo, by spróbować odnaleźć wewnętrzny spokój. Terapeutka zaleciła mi miarowe oddychanie. Odpowiedziałem jej wtedy, że brzmi to jak jakaś hipisowska bzdura New Age. Obdarzyła mnie jedynie pustym spojrzeniem – zbyt dobrze mnie zna. Zapewne domyśliła się, że w tajemnicy przed nią próbowałem tej metody i przekonałem się, że jest skuteczna, więc nie będziemy musieli ponownie rozmawiać o mechanizmie radzenia sobie z lękiem.

Puk, puk.

– Cześć, braciszku! Drzemiesz? Wiem, że jesteś już stary, ale to chyba przesada.

Jeśli będę udawać, że Billie Black tu nie ma, to czy zniknie niczym irytujący wytwór mojej wyobraźni? Taki, który mogę wyrzucić z głowy, kiedy tylko zechcę?

Otwieram oczy i powoli przenoszę na nią wzrok. Posyłam jej swoje najgroźniejsze gniewne spojrzenie. To, które większość osób zmusza do ucieczki. Billie jednak uśmiecha się jeszcze szerzej. Jak wariatka.

Parska śmiechem, odwraca się i macha ręką.

– Gdybyś szukał Vaughna, jak już się podniesiesz, to jest w swoim gabinecie.

Nienawidzę pracy w Gold Rush Ranch.

***

– Wyglądasz, jakbyś miał ochotę kogoś zamordować.

Krzywię się, patrząc na siedzącego za biurkiem Vaughna. Zajmuję miejsce w fotelu naprzeciwko niego.

– Czuję się, jakbym mógł to zrobić.

Unosi brwi.

– Dlaczego?

– Wiesz, jak bardzo nie lubię tu być.

– Wiem, ale ta nowa kopalnia jest w Hope… Właściwie dlaczego nie poszukałeś sobie tam mieszkania?

Ocieram twarz. Vaughn zawsze był dociekliwy. Pamiętam, że nieustannie za mną łaził i o wszystko pytał. Jest między nami pięć lat różnicy, dlatego nie przejmowałem się wyjaśnianiem rzeczy typu, dlaczego pewne litery zapisuje się inaczej, niż się je czyta.

Wydaje się niepotrzebnym okrucieństwem, by zdradzić, że sprawdziłem wszystkie inne możliwości. Okazało się, że w tamtej małej mieścinie nikt nie wynajmie mi niczego długoterminowo. Wygląda na to, że albo mieszka się tam od zawsze, albo wcale, a ja nie mam zamiaru kupować domu w zatęchłej dziurze ani sypiać z karaluchami w jakimś podrzędnym motelu przy drodze tylko po to, żeby spełnić złożoną zarządowi obietnicę.

– To dość krótka delegacja. Masz tu pusty gabinet, więc można powiedzieć, że wybór był dość oczywisty. – To powinno go zadowolić.

Vaughn uśmiecha się podejrzliwie.

– Po prostu się przyznaj.

Krzyżuję ręce na piersiach, bo ostatnio tylko w ten sposób mogę się chronić.

– Do czego?

– Że za mną tęskniłeś. – Wyszczerza się zarozumiale, przez co mam ochotę mu przywalić, żeby przypomnieć, kto tu jest silniejszy. Zamiast tego po prostu na niego patrzę, przybierając swój zwyczajowy wyraz twarzy.

Unosi ręce w geście poddania.

– Dobra, dobra. Tęskniłeś za Billie.

Tym razem jęczę i patrzę w sufit. Kocham swoją pracę, kocham swoją pracę, kocham swoją pracę. Załatwianie firmowych spraw w wolnym gabinecie na końcu korytarza będzie w porządku.

– Masz rację. To nie jest… O! Wiem! – Kątem oka dostrzegam, że opiera łokcie na blacie i splata dłonie przed ustami. – Tęskniłeś za Violet.

Nagle serce bije mi tak głośno, że jego echo dudni mi w uszach. Pulsowanie przechodzi przez całe moje ciało. Dlaczego, do cholery, miałby tak myśleć?

Dzięki wieloletniemu szkoleniu wojskowemu potrafię wyglądać, jakby nic mnie nie ruszało, choć w głębi duszy czuję się źle. Dlatego patrzę teraz na brata z udawaną powagą i pytam:

– Za kim?

Bystre oczy rozbawionego Vaughna uważnie skanują moją twarz. Są ciemne, bardzo podobne do oczu taty, ja natomiast mam jaśniejsze po mamie. Obu nam poszczęściło się jednak w kwestii wzrostu – być może to geny dziadka Dermota.

– Cóż… – Vaughn gwałtownie wstaje, a gdy zmienia temat, nieco się odprężam. – W takim razie musimy się tobą zająć.

Prowadzi mnie przez parking do rzucającego się w oczy porsche. Być może nie nosi już na co dzień garniturów, ale samochodu jeszcze się nie pozbył.

– Dlaczego nadal nim jeździsz? Mieszkasz na totalnym zadupiu, gdzie są same szutrowe drogi.

Obdarza mnie swoim charakterystycznym chłopięcym uśmiechem.

– Wkurzam nim Billie – rzuca i trzaska drzwiami.

Jestem zmuszony jechać za nim bocznymi drogami. Prowadzi jak wariat. Od zawsze miałem wrażenie, że dla Vaughna wszystko jest zabawą. W tej chwili ma już trzydzieści jeden lat, a nadal kręci go sypanie żwirem na zakrętach.

Kiedy stajemy nieopodal niebieskiego domu, muszę przyznać, że jestem zaskoczony. Spodziewałem się, że każe mi mieszkać w domku dla gości, a nie w tym, który należał do dziadka. Zbudował go Dermot, a wychował się w nim nasz tata.

Znów pojawia się instynkt, który nakazuje ucieczkę. Spieprzaj, póki jeszcze możesz.

Wysiadam z czarnego pick-upa.

– Dlaczego nie mieszkacie z Billie w głównym domu?

Brat szuka odpowiedniego klucza w dużym pęku. Jego dezorganizacja sprawia, że drga mi powieka.

– Billie woli domek gościnny. Tam rozpoczął się nasz związek i to chyba dlatego się z niego nie wynieśliśmy. Zresztą tu będziesz miał więcej miejsca. – Chciał, by zabrzmiało to jak żart, ale mnie zakłuło. Nie znoszę faktu, że tu jestem.

Kiedy otwiera drzwi, ze zdziwieniem stwierdzam, że trochę się tu pozmieniało, odkąd ostatnio odwiedziłem to miejsce. Przestrzeń nie jest już tak zagracona, a wnętrze wygląda jak z magazynu dekoratorskiego „Życie na Wsi”. Widać surowe deski oraz niebieskie i białe dodatki. I pachnie środkami czystości, jakby ktoś tu sprzątał. To poziom porządku, którego mój młodszy brat nie jest w stanie osiągnąć.

Stojąc na progu, wdycham cytrusową woń. Może nawet pachnie wybielaczem.

– Zatrudniłeś sprzątaczkę?

Vaughn prycha.

– Nie. Billie nalegała, żeby posprzątać tu przed twoim przyjazdem.

Unoszę brwi, jakbym chciał zapytać: „Szalona Billie to dla mnie zrobiła?”. Jednak myśl, że ktoś, kogo niezbyt starałem się do siebie przekonać, pokusił się, aby zapewnić mi godne warunki do życia, jest osobliwa.

Brat zbywa mnie gestem i wchodzi do środka. W butach. Zgrzytam zębami.

– Kiedy zamieszkała na ranczu, dom był w opłakanym stanie. Nie pozwoliła mi o tym zapomnieć i powoli zaczęła go restaurować. Stwierdziła, że trzeba go odświeżyć…

Wiem, że wytyka fakt, że nasi dziadkowie mieszkali tu aż do śmierci. Kochałem ich, ale Vaughna łączyła z Dermotem wyjątkowa więź, która przestała mi się podobać. Przez którą o mały włos zakończył swój związek z Billie.

Mimo że dom przypomina mi o dziadku, przywołuje również bolesne wspomnienia o tacie – moim idolu, który na moich oczach spadł z konia podczas gonitwy. I już nie wstał. Vaughn miał wtedy mniej lat niż ja, więc niewiele łączy go z tym domem, w którym wszystko przypomina mi o ojcu.

Chrząkam i odsuwam od siebie te myśli.

– Napracowała się.

Brat wybałusza oczy, jakbym go zszokował tym, że prawię komplementy jego narzeczonej. Naprawdę jestem aż tak podłym człowiekiem?

– Przekażę jej – odpowiada z dziwną miną. – Cole, gdybyś kiedykolwiek… no nie wiem, chciał napić się ze mną piwa, po prostu daj znać. Z chęcią się skuszę. Nie musisz robić z tego miejsca swojej pustelni.

Patrzę na brata i widzę osamotnionego dzieciaka, którego zostawiłem w chwili, gdy wszedłem na pokład samolotu, żeby rozpocząć szkolenie wojskowe. Nigdy nie przeprosiłem go za wyjazd i może nie muszę tego robić. Podświadomość jednak podpowiada mi, że powinienem – i właśnie przez to poczucie czuję się niekomfortowo w towarzystwie Vaughna. Chciałbym przyjaźnić się z własnym bratem, ale aby do tego doszło, powinniśmy prawdopodobnie omówić kilka spraw, których tak naprawdę nie chcę rozgrzebywać. Jestem pewien, że moją terapeutkę pieką w tej chwili uszy.

A jeśli już o niej mowa… Zerkam na zegarek.

– Zaraz będę musiał odbić ważną rozmowę telefoniczną, więc może innym razem.

Vaughn lekko garbi się z powodu odniesionej porażki.

Idę do auta po torbę. Zabiłoby cię, gdybyś przystał na jego propozycję?

Podąża za mną, a na jego usta wraca ten swawolny uśmieszek. Przez moment zazdroszczę mu tej natychmiastowej radości, bo wszystko spływa po nim jak po kaczce – mnie natomiast oblepia i się trzyma.

– Na razie! – woła i wsiada do tego swojego małego, durnego samochodu.

Chrząkam i macham krótko, boleśnie świadomy własnej goryczy. Bardzo różnię się od brata.

Zamykam drzwi domu i idę na górę do sypialni, by się rozpakować, i nie będę kłamać – cieszę się, że jest równie czysta jak salon. Pomieszczenie wymalowano na biało i szaro. Trochę to kobiece, ale dodaje świeżości. Uśmiecham się, gdy zauważam, że Billie odchyliła brzeg kołdry i zostawiła czekoladkę na poduszce. To naprawdę niedorzeczne.

Ostrożnie układam ubrania w komodzie, a później kosmetyki w łazience. Organizuję przestrzeń. Tak, być może to mała nerwica natręctw. Porządek wpojono mi w wojsku, więc już chyba nigdy nie stanę się bałaganiarzem.

Kiedy dzwoni telefon, siadam w bujanym fotelu w kącie i odbieram połączenie wideo. Na ekranie pojawia się drobna, pomarszczona twarz mojej terapeutki, która mruży oczy, jakby patrzyła przez lornetkę. Jej okulary mają tak grube soczewki, że wyglądają jak lupy, gdy ze zmarszczonymi brwiami patrzy w telefon, jakby był jakimś magicznym przedmiotem. Srebrne bransoletki pobrzękują na jej nadgarstku, kiedy próbuje układać komórkę w różnych pozycjach.

– Cole, nie jestem pewna, czy to zadziała. Pod żadnym kątem nie prezentuję się na tym urządzeniu jakoś szczególnie dobrze – narzeka, niewielką, pomarszczoną dłonią przeczesując włosy.

– Cześć, Beatrice – odpowiadam, nie przejmując się humorami swojej siedemdziesięcioparoletniej terapeutki.

Cmoka i siada prosto.

– Rozmawiamy już od dwóch lat i mam dosyć przypominania ci, żebyś zwracał się do mnie Trixie.

Przechodzi mnie dreszcz. Nazywanie starszej pani dziecięcym zdrobnieniem jest wysoce niepokojące, ale prawdę mówiąc, lubię też się z nią droczyć.

Uśmiecham się półgębkiem, patrząc w kamerkę. Gabinet Trixie różni się od miejsc pracy innych terapeutów, z którymi spotykałem się przez lata. Beatrice przyjmuje pacjentów w swoim domu z początku dwudziestego wieku. Na starych, dębowych podłogach leżą perskie dywaniki, natomiast w każdym kącie na stojakach znajdują się kwiaty doniczkowe. Przy dużych oknach wiszą kryształy, a ściany zdobią obrazy, które w ciągu dekad swoich podróży przywoziła z różnych zakątków świata. I nawet przez ekran komórki czuję płynący od niej zapach olejku z paczuli.

Tak, Trixie Bentham to stara hipiska. Nie mogłaby stanowić większego przeciwieństwa mnie i mojej rodziny, nawet gdyby bardzo się starała. I to również jedyna terapeutka, której udało się do mnie dotrzeć. Dlatego mimo że jest zupełnie odklejona od rzeczywistości, wracam do niej, bo zdaję sobie sprawę, że potrzebuję terapii. Przekonałem ją, by zgodziła się rozmawiać ze mną za pośrednictwem kamery, ponieważ musiałem wyjechać na wieś.

– Chcesz, żebym ci opowiedział, jak się trzymam? A może o tym, że dopadły mnie natarczywe wspomnienia o tacie?

Kiwa z uśmiechem głową.

– No nie wiem, mój drogi. Czy o tym właśnie chcesz ze mną rozmawiać?

Ach, gra w pytania retoryczne. Jedna z moich ulubionych. Po prostu na nią patrzę – co nigdy nie działa, ale i tak to robię.

Dziś śmieje się ochryple i poprawia okulary.

– Wpadłeś już na tę dziewczynę? – szepcze konspiracyjnie.

– Jaką dziewczynę? – Celowo rżnę głupa.

Znów parska śmiechem.

– Tę, o której nie możesz przestać opowiadać.

Rozdział 3

Violet

Dwa lata wcześniej…

Naprawdę zamierzam to zrobić?

Przygryzam dolną wargę, zatrzymując palec nad myszką komputerową. Z jednej strony wiem, że to kiepski pomysł i może przynieść całkiem odwrotny skutek. Ale kim jestem, żeby to oceniać? Dwudziestoczterolatką, która ma niewiele do zaoferowania światu – poza brakiem niezależności, a także doświadczenia życiowego.

Doprowadzili do tego nadopiekuńczy ojciec i trzej starsi bracia.

Teraz jednak jestem tutaj, na zachodnim wybrzeżu Kanady. Mam przed sobą perspektywę nowej pracy, nowego miejsca do życia i mnóstwa możliwości. Należałoby więc nieco poznać siebie, nabyć trochę doświadczenia i sprawdzić własne granice.

Nie jestem pewna, dlaczego wrzucenie swojego nagiego zdjęcia na Clikkit – internetowe forum z milionami użytkowników o przeróżnych zainteresowaniach – jest na to dobrym rozwiązaniem, ale wydaje mi się, że to ryzykowne, ekscytujące i bardzo do mnie niepodobne. Właśnie dlatego chcę to zrobić. Mam dość życia w cieniu. Chcę się odsłonić i poczuć niekomfortowo, nie mając nikogo, kto przybędzie mi na ratunek.

Chcę wykazać się młodzieńczą głupotą. W dodatku jestem samotna i napalona.

Mocno naciskam przycisk. Opuszka głośno uderza o myszkę. Natychmiast czuję, że się rumienię. Ciepło rozpala się w palcach u stóp i pełznie po całym moim ciele. Gromadzi się między udami i sunie po klatce piersiowej wyżej, po czym zalewa mi twarz.

Nie mogę uwierzyć, że właśnie to zrobiłam.

Wpatruję się w swoje zdjęcie. Zrobiłam je z góry, gdy leżałam na łóżku. Nie widać mojej twarzy i mam na sobie majtki, więc nie jest ostentacyjne. Dobra, wyeksponowałam swoje niewielkie piersi, ale w Europie cały czas opalają się tak na plaży. To nic wielkiego, a przynajmniej tak sobie wmawiam. Ciepłe poranne światło zmysłowo podkreśliło moje kształty. Zazwyczaj nie podoba mi się moje ciało. Uważam, że jest za małe w porównaniu z tym, co uznaję za „kobiece”, ale na tym zdjęciu… wydaję się seksowna.

A więc pieprzyć to! Spójrz na mój biust, świecie! Sprawdź, czy przejmuję się tym, co o mnie sądzisz!

Prawie natychmiast zastanawiam się, czy nie usunąć tej fotki. Nowa Violet Eaton nie podda się jednak temu głosikowi w głowie, a jej internetowe alter ego – Ślicznotka_w_Fiolecie – ma go głęboko gdzieś.

Zamykam laptop, wkładam kalosze i zanim zdołam się rozmyślić, wychodzę z mieszkania, które znajduje się nad stajnią w Gold Rush Ranch.

***

Teraz…

Odhaczam w myślach długą listę, gdy pakuję ostatnie rzeczy do swojego małego volkswagena golfa z zardzewiałymi nadkolami i fotelem pogryzionym przez mojego ulubionego psiaka z farmy – wtedy był jeszcze szczeniakiem. Odjechałam tym autem ponad dwa lata temu, gdy postanowiłam odejść z domu rodzinnego, by się usamodzielnić. Niektórzy pewnie widzą w nim kupę złomu, a ja? Postrzegam go jako złoty rydwan, który dowiózł mnie do niezależności. Kocham to małe autko i wszystko, co dla mnie oznacza.

Odsuwam się, aby ponownie ocenić to, co wcisnęłam na tylne siedzenie, po czym zdmuchuję z twarzy kosmyk włosów. To pierwszy ważny dzień w sezonie wyścigów konnych, więc staram się nie denerwować. W końcu mam szansę, aby dowieść, że jestem prawdziwą dżokejką. Udowodnić, że moje zeszłoroczne zwycięstwo w Northern Crown nie było jedynie łutem szczęścia nowicjuszki. To ciężka, ale przyjemna praca. Dziś jednak czuję się przytłoczona. Ciąży na mnie presja niczym wyimaginowana ołowiana kamizelka. Bardzo trudno mi się oddycha.

Kolejny raz przeglądam spakowane rzeczy i kręcę głową, gdy dociera do mnie, czego zapomniałam.

– Szlag! Mój strój.

Cudownie byłoby pokazać się na hipodromie w Vancouver – do którego z rancza w Ruby Creek jest półtorej godziny drogi – w jedwabnym stroju w czarno-złotych barwach Gold Rush Ranch. Wkładam go podczas każdej gonitwy.

Kręcąc głową, wracam do stajni i przechodzę obok gabinetów. Idę w stronę mieszczącej się na końcu budynku pralni. Mieszkam w niewielkim pomieszczeniu na górze, więc piorę swoje rzeczy właśnie tutaj. Wychowałam się na farmie, w błocie i śniegu, zwykle chodziłam z sianem we włosach, więc nie brzydzi mnie myśl o wrzucaniu swoich ciuchów do pralek, w których lądują rzeczy całe w końskiej sierści.

Jestem już prawie przy drzwiach, gdy słyszę:

– Violet?

Ten głos. Niski, głęboki. Niebezpieczny. Jak jego właściciel. Przysięgam, że ze stóp wyrastają mi korzenie i przytwierdzają mnie stabilnie do podłogi. Serce bije mi tak gwałtownie, jakby chciało wyskoczyć mi z piersi. Szczerze mówiąc, nie mam mu tego za złe. Też pragnę uciec.

Tego człowieka nie powinno tutaj być. Do czasu jego przyjazdu miałam przemierzać autostradę. Miał zniknąć z mojego życia. Chciałam zostawić go w przeszłości i o nim zapomnieć.

Ale tak się nie stało, mimo że usilnie ze sobą walczyłam. Byłam z innymi mężczyznami, aby udowodnić sobie, że wszystko ze mną w porządku. Wystarcza jednak jedno słowo wypływające z jego ust i poważnie zastanawiam się nad tym, czy to prawda. Mogłabym uciec i się ukryć, ale nowa Violet nie radzi sobie ze stresującymi sytuacjami w ten sposób. Nowa Violet się nie kuli. A przynajmniej nieustannie to sobie wmawia.

Może pewnego dnia poczuję, że to prawda.

Wciągam do płuc tyle powietrza, ile tylko zdołają pomieścić, i wysoko unoszę głowę. Nie zamierzam pozwolić, abym się czegokolwiek przez niego wstydziła. Tak, łączy nas wspólna przeszłość, ale oboje jesteśmy dorośli. Wszystko będzie dobrze.

Odwracam się na pięcie i idę do gabinetu, który właśnie minęłam. Tego, który od lat stał pusty. Zatrzymuję się w drzwiach między innymi dlatego, że nie chcę wchodzić, ale również przez to, że tracę siłę. Wystarczy rzut oka na Cole’a Hardinga, który siedzi za biurkiem w czarnym garniturze ze spinkami przy mankietach, a tracę całą swoją brawurę. Dosłownie czuję, jak ze mnie spływa, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Moje ciało nigdy nie reagowało normalnie na Cole’a i dziś nie jest inaczej.

Kruczoczarne włosy, szare oczy, dobrze zbudowane ramiona i smętnie skrzywione usta. Cole krzyżuje ręce na piersiach, gdy się w niego wpatruję, przez co zaciskam zęby. Sam sposób, w jaki się porusza – bezwzględny, a nawet wyrachowany – doprowadza mnie do szaleństwa. W mężczyźnie drzemie mnóstwo siły. To ciało żołnierza.

Spoglądam na jego bicepsy. Są niewiarygodne. Zastanawiam się, jak by wyglądały nago, jak bym się czuła, gdyby obejmował mnie tymi rękami. Wpatruję się w nie, bo to mniej denerwujące niż spoglądanie mu prosto w oczy, które wyglądają jak srebrzyste, głębokie, bijące emocjami jeziora. Jest w nich sporo złości, bólu i smutku. To dla mnie i dla mojego serca zdecydowanie zbyt dużo.

– Violet.

Wypowiada moje imię jak całe zdanie, jak pełną myśl. Jakbym miała wiedzieć, o co mu chodzi, ale nie mam pojęcia, co planuje Cole Harding. Właściwie to nic już nie wiem prócz tego, że włoski na rękach stoją mi dęba, jak gdyby przepływał przeze mnie prąd, a żołądek skręca mi się, jakbym jechała kolejką górską. Co jest dobrym porównaniem, bo moja historia z Cole’em przypomina rollercoaster.

– Wszyscy mówią do mnie Vi. – Nie podoba mi się, że tak cicho to powiedziałam. Nie znoszę tego, że moje imię w jego ustach brzmi zbyt formalnie, a jednocześnie zbyt znajomo.

Omiata wzrokiem moje ciało, ale się nie uśmiecha. Nie zauważam aprobaty w jego oczach. Wydaje się, że uważa mnie raczej za bałagan, który należy posprzątać, więc stara się wymyślić, jak najlepiej to zrobić. Wstyd sprawia, że kurczy mi się żołądek, a w umyśle pojawiają się strzępki wspomnień tego, jak kiedyś ze mną rozmawiał i jak mnie to rozgrzewało. Usilnie jednak staram się wyrzucić te myśli z głowy. Zbyt ciężko pracowałam, żeby się pozbierać, by teraz ponownie dać się zapędzić w kozi róg.

– Nie jestem jak wszyscy – wyznaje bez ogródek.

Gwałtownie wciągam powietrze, starając się, aby nie zabrzmiało to jak prychnięcie. Staram się nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie zirytował. Krew szumi mi w uszach i czuję, że się rumienię – jak zawsze. Powiedział mi pewnego dnia: „Tak cholernie dobrze ci w różu”, a ja teraz z całych sił próbuję nie pozwolić umysłowi i ciału wrócić do tamtej chwili.

– Czego chcesz, Cole?

Oczy mu błyszczą, ciało się spina i drga mięsień na policzku. Wydaje się, że to ja go denerwuję, chociaż sam mnie zawołał. Mógł się nie odzywać, a ja mogłam wcześniej pomyśleć o stroju. Mogliśmy uniknąć tego niezręcznego spotkania.

– Chciałem się tylko upewnić, że zgadzamy się w tym, że nie będziemy wchodzić sobie w drogę, gdy będę tu pracował. Że zdołamy zachowywać się – omiata mnie wzrokiem z góry na dół – profesjonalnie.

„Profesjonalnie”. Nic nigdy takie między nami nie było. Widział mnie nagą, złamał mi serce, a potem pojawił się nie wiadomo skąd, wyglądając tak apetycznie i szydząc, a teraz oczekuje, że będę zachowywać się profesjonalnie? Wkurzam się na myśl, że uważa się za takiego, który może dyktować, jak mam się zachowywać. Jakbym nie spotykała się w tej branży z dostatecznie rygorystycznymi wymogami. To u mnie drażliwa kwestia i powinien o tym wiedzieć. Przez wiele nocy opowiadałam mu o swoim dzieciństwie. O tym, że musiałam sama sobie radzić. A teraz wpada tu i zwraca się do mnie w ten sposób? Nic z tego.

– Wyjaśnijmy coś sobie, Cole. – Tym razem nie pozwalam, aby głos mi się łamał, i nie gapię się na jego bicepsy. Patrzę mu prosto w stalowe oczy. – To jest moje miejsce pracy i jestem profesjonalistką, ale to, jak się do mnie zwracasz, mówi o tobie coś wręcz przeciwnego. Zamierzam postępować tak jak przez ostatni rok, a ty możesz nie wchodzić mi w drogę. Myślisz, że ci się to uda?

Odchyla się w fotelu i lekko rozszerza oczy. Wygląda, jakby zupełnie nie spodziewał się po mnie takiej reakcji. Nie sądził, że mnie na nią stać, a teraz ma pretensje. Dostrzegam błysk niepewności na jego twarzy, zanim odpowiada z nutą smutku w głosie:

– Ślicznotka w Fiolecie była taka słodka. Co się z nią stało?

Ze smutkiem kręcę głową, bo właśnie to czuję, kiedy go widzę i kiedy o nim myślę.

– Wydaje mi się, że pomyliłeś Ślicznotkę w Fiolecie z popychadłem.

Przyglądam mu się wystarczająco długo, aby dostrzec rozpacz na jego twarzy, pęknięcie w zimnej fasadzie, po czym odwracam się i odchodzę. Kraje mi się serce, bo PoszukiwaczZłota85 jest tak samo zagubiony, jak był wcześniej, i równie mocno skomplikowany. I zniszczony. Niemniej zdecydowanie nie zamierzam tolerować sposobu, w jaki mnie zaatakował. Powiedział mi kiedyś: „Każde z nas podejmuje własne decyzje” – i wcale się nie mylił.

Dlatego żyję własnym życiem. Dlatego zniknęłam bez słowa. Dlatego panująca między nami niezręczność bardziej przeszkadza jemu niż mnie. Głowa wie, jaką decyzję podjąć, jeśli chodzi o Cole’a Hardinga.

A serce?

Serce nie jest pewne.